ROZDZIAŁ 25

W wigilię Żarów w żebrackiej gospodzie wszyscy rozprawiali o wiedźmach i szczurakach. Poza tym nastrój panował radosny, jako że dla dziadów święto Żarów stanowiło najlepszą w roku sposobność do napchania brzuchów. Miedziaki i ćwierćgroszówki z brzękiem toczyły się po szynkwasie, a gospodarz ledwo nadążał z napełnianiem kubków słynną spichrzańską okowitą.

Tylną ścianę gospody stanowił mur szpitala Cion Cerena, postawiony z ciosanego kamienia, pozostałe zaś zbito niechlujnie z grubych desek, co nadawało karczmie wygląd wiejskiej szopy. Poczerniały stół, ciężkie ławy, kilka niskich stołków – ot, całe ochędóstwo. Pod stołem, na twardo udeptanym klepisku spała wychudła suka, z rzadka budząc się z drzemki, gdy ktoś rzucił jej kość, której nie zdołały zmiażdżyć człowiecze szczęki. W głębi, za kontuarem tęga, bosonoga dziewka strugała karasie.

Przy palenisku grupa obdartusów grała w kości. Uciechy tej surowo wzbroniono edyktem księcia Evorintha, lecz żaden z miejskich pachołków nie miał dość zuchwałości, by zapuszczać się do dziadowskiej gospody.

Przy stole krępy człowieczek z opaską ślepca niedbale zsuniętą na szyję rozprawiał o wiedźmie, którą pod wieczór sprawiano na Rybim Rynku.

– A luda co się zlazło! – mówił. – Aż w nosie kręciło od szpikanardy, czosnku i wołka, co się nimi obwiesili ze strachu przed urokiem. Trzech powroźników – nie nasi, nie z Wiedźmiej Wieży, ale widno z gór ściągnęli, bo gęby mieli czarniawe, ogorzałe, a ślepia złe i przewrotne – przytroczyło przeklętnicę do słupa i jeden ją wielce umiejętnie szarpał rozgrzanymi kleszczami, powolutku, aby nie sczezła przed czasem. Z początku zapierała się i znajomków o litość błagała, bo była tutejsza, wedle Krzywej siedziała. Ale kiedy ją nieźle wiedźmimi pazurkami popróbował, jako ptaszka śpiewać zaczęła – zarechotał – cieniuteńko, i córuchny wydawać, bo i je do swego niecnego rzemiosła wciągnęła.

– Ech, popamiętają mieszczanki to szczurze święto – zaśmiał się inny. – Draby po domach chodzą, wiedźmy spod pierzyn wyciągają. Nie jeno zielarki, ale i panie paradne.

Kiedy Szarka zajrzała do izby, tylko gospodarz ją zauważył.

– Aby drzwi dobrze zawrzyjcie! – krzyknął, gdy przekroczyła wysoki próg. – Pierwszy raz was widzę, siostro – dodał podejrzliwie. – Tu zarobku nie znajdziecie.

– Nalejcie okowity. – Rzuciła mu kilka miedziaków. – Karla szukam.

– A, karła – uspokoił się nieco. – Tedyście w czas przyszli, bo właśnie Szpotawego do cna ograbił. Może będzie z wami gadać.

Z glinianym kubkiem w ręce Szarka przepchnęła się bliżej paleniska. Przysiadła, popijając okowitę, i od niechcenia przyglądała się grającym.

Stara suka wylazła spod stołu, położyła łeb na kolanie dziewczyny, która bezwiednie zaczęła gładzić wyliniałą sierść zwierzęcia. Lubiły ją psy, choć doprawdy nie wiedziała, dlaczego. Niegdyś wieczorami zakradały się do jej komnaty, brązowe, suche posokowce, zażarte i śmigłe w polowaniu. Mokerna gniewała się, krzyczała, że nie przystoi, by bydlęta sypiały u pani w alkierzu, lecz ona nigdy nie potrafiła ich odpędzać.

Mokerna. Szorstkie, zgrubiałe ręce na moim czole.

Nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.

Ciężki od rosy łan, zimna, twarda ziemia.

Chodźmy w pole, mateńko, chodźmy w połę spać, nie znajdą nas nocką, nie ubiją.

Pasiasty, biało niebieski fartuch. Sen.

Czterech jeźdźców. Niskie, sterane konie o krótko urżniętych ogonach. I ta dziewczynka wciąż krzyczy, choć suchy kurz drogi drapie gardło. Krzyczy nawet wówczas, gdy pasiasty fartuch dawno zniknął w kurzawie.

Obietnice daremne, w złą godzinę wypowiedziane słowa.

Wrócę, Mokerno, nie zapomnę!

A zdało się raczej z pamięci wygnać, żelazem wypalić…

U stołu wciąż gadano o wiedźmie. Szarka czujnie nastawiła uszu, ale dowiedziała się tylko tyle, że na stos podłożono nazbyt mokre drewno, a skazanej zawczasu wyrwano język, by nie przeklęła oprawców.

Przy kościach zostało trzech graczy: wielki chłop piętnowany na gębie żelazem, jednoręki i karzeł. Po zacnym przyodziewku niziołka dało się poznać, że zwykle w innej kompanii się obraca, nie pomiędzy żebrakami, co zresztą nie dziwiło, bo panowie trzymali karłów przy dworach i wielce ich cenili. Wszakże zazwyczaj były to krzywulce niewydarzone, koślawe i paskudne, tymczasem niziołek przy kominie wyglądał wcale kształtnie. Plecy miał proste, opięte czerwonymi rajtuzami łydki zgrabne, tyle że sięgał żebrakom ledwie do łokcia. Bujna, starannie spleciona broda niemal zupełnie przesłaniała mu gębę. Wydatny nos przebijał się przez gęstwę włosów, a głęboko osadzone, czarne oczka spoglądały zdumiewająco bystro. Szarka nie potrafiła odgadnąć jego wieku.

Rzut piętnowanego okazał się niepomyślny. Zniechęcony wytrząsnął z sakiewki parę drobnych i przysiadł się do miski z mamałygą, przegnawszy z ławy łysą niewiastę.

Szarka bez pośpiechu dopiła okowitę, po czym podeszła do paleniska, gdzie przy wtórze przekleństw niziołek zbierał wygraną. Żebracy przypatrywali się jej nieufnie.

– Zagrasz, siostro? – Karzeł szacował ją zmrużonymi ślepiami.

– Nie, nie mam szczęścia – odparła. – Ale was właśnie szukam. Jaszczyk mnie przysyła.

– A, ten błazen! – Niziołek prychnął. – Co was tak wszystkie świerzbi, by księciu pchać się przed oczy? Kurwa czy szlachcianka, psiakrew, żadnej różnicy. Nie takie jak ty mu w głowie. Zalnicka księżniczka ze świtą zjechała. A Jasenka też po cytadeli jak wściekła suka się snuje, czeka, by kogo na pręgierzu oćwiczyć. Po co ci tam leźć, dziewko? Mnie za jedno, Jaszczyk srebrem płacił, tedy umowy dotrzymam, ale nic tam po tobie. No, bywajcie, kamraci! – Rzucił półgroszówkę gospodarzowi. – Czas księcia naszą przytomnością uradować.

Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, zerknął nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.

– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone, błotniste uliczki.

Karzeł przeskoczył nad rynsztokiem i skręcił w jeszcze mroczniejszy i bardziej cuchnący zaułek.

– A tobie, dzieweczko, nie strach było do żebrackiej gospody iść? Coś ty sobie myślała? Że jałmużnicy brzeszczota się przelękną? Akurat. Siedzi tam teraz Trzpień z kamratami i duma, czy w nagłej potrzebie potrafisz obracać mieczami, czy jeno hałasu narobisz. A jako że Trzpień człek jest rozważny, przed końcem trzech kolejek ni o krok się nie ruszy. Tak czy owak, iście niewieścia głupota do żebraczej karczmy nocką przyłeźć. Ale nie troskaj się, dzieweczko. – Zarechotał złośliwie. – Wielki przymiot u niewiasty głupota i ogromnie w nim dobry pan Evorinth gustuje. Może i w tobie zagustuje…

Popatrzył na nią wymownie. Ponieważ Szarka milczała, kopnął tylko z zamachu kamień, który z pluskiem wpadł do rynsztoka.

– Jako rzekłem – rozwodził się dalej – może pokosztujesz łask naszego dobrego pana… Jeno nie tej nocki, bo drabi bardzo wejścia pilnują. Z rana czterech za niedbalstwo kijami obito, tedy się przykładają, jak rzadko. Za to jutro igry będą, do pierścieni gonienie i maskarada wielka dla księżniczki zgotowana. Żadna sztuka jedną białogłowę więcej wprowadzić, kiedy się ich tam mrowie całe zleci.

Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.

– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – rzekł z żalem karzeł. – A dziś ledwo kto spojrzy, tak naród szczurakami poruszony.

Jak gdyby w odpowiedzi, jakiś podochocony człek opuścił pośrodku ulicy pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.

– Po sprawiedliwości to nie wiem – Szydło poskrobał się po perkatym nosie – gdzie powinniśmy na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachani, powroźnicy ulice przepatrują i po omacku jakiś ciołek może mnie jako zwierzołaka sprawić. Nic, nocka letnia, w ogrodach zatem legniem i do świtu przedrzemiemy. Ale wcześniej zdałaby się jakowaś wieczerza. Książę pan nasz dobry pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przyjrzysz, boś, widzę, nie z naszych.

Szli przez ulice, oświetlone już jasno na Żary. Ale jako że prawie każdy w Spichrzy potracił krewniaków, częściej mijali domy na głucho zamknięte i obleczone kirem niźli ubrane kwieciem. Za zatrzaśniętymi oknami mieszczańskich kamienic zawodziły płaczki, a jednocześnie ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; opoje ryczeli przy tym srodze i złorzeczyli szczurakom. Nie brakło też pątników w ciemnych, podróżnych płaszczach, którzy, z dala na święto zjechawszy, ani o zwierzołaków dbali, ani myśleli zachować żałobę.

Przez wąską furtkę Szarka i niziołek wychynęli na przestronny bulwar, po obu stronach obwarowany wielkim murem, i zaczęli się wspinać ku świątynnej wieży oraz jasnym od pochodni murom cytadeli. Karzeł maszerował raźno, nie zaczepiając nikogo, nie robiąc nawet małpich min do książęcych drabów.

– Tu już nie miasto, jeno świątynny trakt – objaśnił zdziwioną dziewczynę. – Na nim Servenedyjki pokoju pilnują. – Wskazał brodą nadciągające od strony świątyni wojowniczki.

Jechały środkiem drogi, a zarówno pątnicy, jak i szlacheckie orszaki pospiesznie ustępowali im miejsca. Servenedyjki nie przyglądały się nikomu w szczególności, obojętnie wyprostowane na grzbietach krępych, łaciatych koników. Nosiły się srebrno i niebiesko. Twarze miały poznaczone siną farbą w wężowe sploty, na nogach obcisłe, niebieskie nogawice, na kolczugach zaś sute płaszcze podbite białym futrem. Nawet rękawice i wysokie buty z wywiniętymi cholewami zabarwiono kosztownym, spichrzańskim błękitem. Przy pasie każda nosiła zgrabną szabelkę w srebrzystej pochwie i buzdygan.

Wędrowcy na trakcie jakoś ścichli i spokornieli. Matki zasłaniały oblicza dzieci, by nie padł na nie wzrok wytatuowanych wojowniczek, mężczyźni skwapliwie liczyli kamienie w bruku.

– Zwierzchnik świątyni je najął – tłumaczył niziołek. – Będzie ze trzy tuziny lat, jak się norhemni przedarli za Góry Żmijowe, jeszcze za starego księcia. Okolicę doszczętnie spustoszyli. Ludzi mnóstwo w niewolę pobrali, wojsko dobrego pana znieśli i popod samą Spichrze podciągnęli. Wtedy właśnie kapłani Servenedyjki sprowadzili. Zrazu jedną, dwie kopy, bo ludzie się ich strachali okrutnie. A potem i książę zaczął je najmować. Teraz w każdej cytadeli stoją, co rok więcej ich z gór spływa.

– Skąd są?

– Kto je tam wie? Werbownicy szukają ich za Górami Żmijowymi, ale jeszcze dalej na zachodzie siedzą. Do księżyca pono niby wilkowie nocami wyją i cześć mu oddają. A gniewliwe bardzo i zaciekłe, tedy się nie gapcie.

Niezatrzymywani przeszli nisko sklepioną bramą, jak wyłuszczył karzeł, czwartą z jedenastu furt, które bronią przystępu do świątyni Śniącego. Na trakcie panował gwar wielki i odświętne zamieszanie. Spod murów dziady hałaśliwie nawoływały miłosierdzia i jeszcze hałaśliwiej przeklinały skąpych darczyńców. Przekupnie wciskali pątnikom poświęcone w przybytku miedziaki z wizerunkiem boga, które ponoć chronią od nagłej śmierci. Trzech wsadzonych w gąsiory i dobrze już poturbowanych wyrostków, co kradli na błoniach pod miastem, niezdarnie osłaniało się przed rzucanymi przez krewkich pątników kamieniami. Nieopodal bramy wkopano solidny pal. Tkwiło na nim nieźle przegniłe i przez ptactwo napoczęte niewieście ścierwo. Przechodzący przyglądali się mu z mieszaniną ciekawości i trwogi.

– Powisi, póki nie zgnije ze szczętem. Książę na gardle przykazał karać, kto by zdjąć próbował. – Karzeł pochwycił pytające spojrzenie Szarki. – Chłopka dziecię własne w kotle na strawę uwarzyła i do Spichrzy przed gniewem pańskim zbiegła… Głód pod miastem takowy, że rychło ludziska ziemię żreć zaczną, tedy chłopstwo zbiega, kędy może. A baba głupia była, głupia straszliwie. Ani się próbowała zapierać. Dziecisków w obejściu dziewięcioro, gadała, a wszystkie ledwo zipią, tedy my z chłopem uradzili, coby najdrobniejsze na karmę uwarzyć. Jak uradzili, tak uwarzyli. Ale widać, strawa im na zdrowie nie poszła.

– To i chłopa na pal nawlec należało – rzekła Szarka.

Karzeł skrzywił się szyderczo.

– A, z nim zgoła inna sprawa. Bo widzicie, dzieciak, jako i każde inne żywiszcze w obejściu, ojcowskiej władzy podlega. A władza to surowa, nieugięta, choćby i życie zabrać może. Zatem chłop był w prawie własnego dziecięcia mięso żreć i karać się go nie godzi, choć nikt rozsądny nie pochwali podobnego splugawienia. Ale niewiastka matką jest i matczyna w niej powinność. Znaczy się, dziecię winna miłować i nad życie własne przedłożyć. Sami widzicie: durne prawo, ale prawo. Przeto babę na pal nawlekli, a chłopa luzem puścili.

Przed piątą bramą Książęcy Trakt rozszerzał się nieco, tworząc obszerny, podłużny dziedziniec. Mury były tu równie solidne, jak wcześniej, ale wprawne oko rozpoznawało w niektórych miejscach odmienną cegłę.

– Opactwo tu kiedyś stało potężne – znów się odezwał niziołek.

– Sławne prawie jak sama świątynia. Książę nieboszczyk chętniej przychylał ucha tutejszemu opatowi niźli zwierzchnikowi świątyni, z czego do okrutnej waśni przyszło między kapłanami. Choć może nie godzi się u mężów świątobliwych dorozumiewać równie niskich pobudek, i może nie o książęcą łaskę, ale o większe rzeczy się poswarzyli, znaczniejsze… – Zamarkował nabożną minę i zaraz wykrzywił się wstrętnie. – Znaczy się, o gacie.

Kilku drabów przystanęło, przysłuchując się ciekawie słowom niziołka. Ale wszyscy wiedzieli, że słudzy księcia nie przepadają za strażnikami świątynnymi, toteż karzeł wcale się nie stropił i dalej radośnie wygadywał na mnichów.

– Ano, o gacie – ciągnął. – Bo mnisi w opactwie nie dość, że poczęli bez gaci chodzić, to jeszcze głosili, że są one oznaką zniewieścienia i gwoli surowości zakonnej przeniewierstwem. Nie dziwota, że rozjuszyli tym świątynnych, którzy z kolei pokrzykiwali, że mnisi z opactwa zadki gołe trzymają, aby tym łatwiej mieszczkom dogadzać. Wkrótce już głośno o herezji zaczęło się mówić, stosami się nawzajem straszono i na zamek listy gniewliwe pisano. A jak się wszystko skończyło, próżno gadać. Księcia na łańcuchu do świątyni pachołkowie przywiedli, opactwo zburzono. Co zaś się tyczy gaci… nie dalej, jak wczoraj u dworki księżnej mnicha w alkierzu przydybali, więc aż tak one świątynnym nie wadzą… – Zarechotał.

– Ale wam zawadzić mogą – ostrzegł czarnowłosy halabardnik.

– Niech na was ktoś kapłanom doniesie, jakie tu bluźnierstwa kłapiecie, jeno smród w gaciach po was zostanie.

Szarka wskazała na zbiegowisko przy kamiennej sadzawce.

– A tam co?

– Nie słyszeliście o żywej wodzie ze świątyni Nur Nemruta? – halabardnik zdziwił się. – Ona w świecie całym słynie, bo niemoc każdą leczy. A najbardziej w czas letniego święta.

– Ano – przytaknął z powagą karzeł. – Przeto Servenedyjki cały rok w niej konie poją. Najzdrowsze mają wierzchowce w Krainach Wewnętrznego Morza.

– Cięty masz jęzor, łokietku! – mruknął pachołek. – Oby ci go za bluźnierstwo nie ucięli. Ale prawda, że z daleka niedojdy wszelakie ciągną, by się tej wody napić. Nawet od Wężymorda posłowie się przywlekli z księżniczką, starego Smardza córą. Alchemiczką jest ponoć, w książęcych hawerniach rudy ma szukać, choć są i tacy, którzy powiadają, że chce błagać Śniącego o uzdrowienie, bo kuternóżka, znaczy, kulawa. Na co nam przyszło? – Pokręcił głową. – Żeby kapłani Zird Zekruna w mieście popasali. Na dodatek z rana licho przyniosło poczet Zwajców. Byle się tylko z Pomorckimi za łby nie poczęli wodzić, bo nieszczęście pewne.

– Ajuści – przytaknął inny. – Jako kruczyska na wieczerzę się zlatują, przy tym zuchwali tacy, że po mieście samopas łażą. Zachodzim do Wiórka gardło przepłukać, to karczma bardzo zacna, a tam z tuzin Zwajeckich siedzi. Nic się nie boją. Piwo przednie żłopią, świniaka obkrawają. Gamratki też wszystkie się do nich szczerzą, żeby je łożna niemoc sparła.

– Aż dziw bierze, jak szumno Zwajeccy zjechali, pod chorągwiami. Kapłani załamywali ręce, że otwarcie podejmujemy w swoich progach bluźnierców. – Niziołek zachichotał. – Nie mogli wszelako przeszkodzić, bo Zwajce z książęcego zaproszenia przybyli. Nie w smak to wielce kapłanom. Krawęsek skwaszony chodził, bardziej za przyczyną owych Zwajców niźli szczuraków. A ty, gdyby nie te włosy, mogłabyś być za Zwajkę. – Popatrzył bacznie na Szarkę. – Oni takoż chłopy wielkie, rozrośnięte i na gębie bladawe.

Dotarli do ósmej bramy, wysokiej, ostro sklepionej, z białego, gładko szlifowanego kamienia. Za nią rozciągały się zewnętrzne podwórce świątyni, klasztor Nur Nemruta, rozległy żółty gmach biblioteki i bursy szkolarzy. Było to jakby osobne miasto, ludne i gwarne, na dobre stajanie szerokie, opasane zębatymi murami.

Na placu przed przybytkiem Śniącego, ciasno zastawionym kramami, mimo późnej pory ludzie przepychali się, a przekupnie wrzeszczeli jak na jarmarku. Pośrodku wkopano wysoki słup, obwieszony przy czubku wszelakim jadłem i widać dobrze czymś śliskim pomazany, bo kilku żaków daremnie usiłowało wspiąć się ku zdobyczy.

Zza kramu z posążkami Śniącego wyszła drobna niewiasta w brunatnym płaszczu. Opadające do pasa, zebrane srebrzystymi klamerkami warkoczyki zdradzały szlachciankę.

– Kolegia tu kręgiem stoją – niziołek wskazał odrapane budynki z jasnego piaskowca. – Tam na prawo jest skryptorium, gdzie się książęcy pisarczykowie szkolą. A z tyłu kolegium sztuk… Hej, nie odstawaj, panno!

Szarka zatrzymała się przed smatruzem ze Skalmierskimi, haftowanymi chustami. Przekupka przyjrzała się spode łba jej osmolonemu kubrakowi, ale nie odpędzała wojowniczki, bo w czas wiosennego święta za nic człek nie odgadnie, kto nędzarz, a u kogo pieniądz w sakiewce brzęczy.

– Paradne chusty, Skalmierskie – zachęciła. – Tanio oddam, darmo prawie.

– Skończże. – Karzeł pociągnął Szarkę za rękaw. – Toć nigdy one Skalmierza nie oglądały. Popod samą Spichrza chłopy je tkają i trawą barwią, a mnie w brzuchu aż kruczy.

– Wynocha! – wrzasnęła przekupka. – Patrzcie no, jak się na tkactwie zna, pokurcz zapowietrzony! A ja niby nie wiem, kto przy kramach zamęt czyni a sakiewki odcina?! Wynocha, bo straże zawołam!

Nieco dalej dziewczyna w brunatnym płaszczu powoli, utykając, szła ku schodom prowadzącym do cytadeli księcia Evorintha. Szarka odwróciła się ku karłowi.

– Zatem chodźmy! – rzuciła ze złością.


* * *

Nastrój na dobre przestał dopisywać Ciecierce. Narajeni przez Mroczka opryszkowie, choć szczodrze opłaceni srebrem ze szkatuły Zird Zekruna, okazali się zdumiewająco nieporadni. Owszem, spalenie kantoru Fei Flisyon sprawiło mu niejaką przyjemność, wszelako kamraci Niecierpka do tej pory nie zdołali odnaleźć dziewki noszącej obręcz dri deonema. A skalne robaki żywo wierciły mu się pod skórą, rozbudzone krwią Morwy, której im nie skąpił, i kapłan Zird Zekruna z każdą chwilą czuł narastającą niecierpliwość swego pana. Jego bóg nie przyjmował łatwo porażek, szczególnie jeśli pragnął czegoś tak mocno, jak tej ryżej niewiasty.

Na domiar złego, gdy Ciecierka powrócił na wieczerzę do klasztoru Nur Nemruta, gdzie go goszczono, Krawęsek, zwierzchnik kapłańskiego kolegium, oferował się, że mimo nawału prac w przeddzień Żarów własną osobą będzie mu towarzyszył w wyprawie do Wiedźmiej Wieży i z uwagą wysłucha zeznań przeklętnicy, która rzekomo uknuła ze szczurakami zagładę miasta. Niegdysiejszy opat nijak nie mógł odmówić podobnego zaszczytu, choć rozumiał świetnie, że Krawęsek, szczwany lis, postanowił po prostu sprawdzić, dla jakiej przyczyny słudzy Zird Zekruna tak bardzo zabiegają o pospolitą wiedźmę. Człapał więc teraz Ciecierka u boku lektyki – najwyższy kapłan Spichrzy nie zwykł chadzać własnymi stopami po bruku rodzinnego miasta – i zastanawiał się posępnie, jak tu najskuteczniej zaspokoić ciekawość gospodarza, a nie zdradzić mu zarazem, kogo w istocie tropi.

Pogrążony w myślach nie spostrzegł, jak z bocznej uliczki wynurzył się zbrojny poczet w barwach spichrzańskiego księcia. Straż kapłańska i tragarze dźwigający lektykę Krawęska stanęli jak wryci, aż zniecierpliwiony kapłan jął stukać w boczną ścianę. Kiedy zaś nikt nie odpowiadał, wychylił głowę i nachmurzył się momentalnie, dojrzawszy jasnowłosego młodzieńca, który w przeciwieństwie do uzbrojonych po zęby drabów nosił zwyczajny błękitnosrebrny kaftan, a przy boku miał jedynie krótki miecz w ozdobnej pochwie. Wnet jednak Krawęsek przywołał jednego z niewolników i z jego pomocą wydobył się z lektyki.

– Wasza wysokość – rzekł z powściągliwym ukłonem – cóż za osobliwe spotkanie.

– Zaraz tam osobliwe. – Książę Evorinth lekceważąco skinął ręką, ale nie zsiadł z konia i wcale nie starał się okazać szacunku zwierzchnikowi kolegium Nur Nemruta. – Doszła mnie wieść, że wiedźmę pochwyciliście, która szczuraków podjudziła. Tedy jako pan i włodarz na Spichrzy postanowiłem co prędzej sprawę całą zbadać. Zwłaszcza że się dziwne rzeczy w mieście dzieją – dokończył kąśliwie – bo goniec, coście go do mnie posłali z nowiną o tej zdobyczy, niecnie się gdzieś po drodze zagubił.

Twardokęsek uniósł głowę, kiedy do lochu wkroczyła pokaźna gromadka. Przodem szła para halabardników w barwach księcia Evorintha, za nimi zaś czterech drabów z krótkimi mieczami. Kilku pachołków ze straży świątynnej otaczało wysokiego starca odzianego w barwę Nur Nemruta. Jego nieprzepasana szata ciągnęła się z szelestem po kamiennej posadzce, a twarz miał napiętą ze zdenerwowania. Dobre parę kroków z tyłu, chyłkiem, wślizgnął się jeszcze jeden kapłan – ten był w brunatnej opończy.

Twardokęsek stężał, rozpoznając opata z klasztoru Cion Cerena w Górach Żmijowych.

Ciecierka dojrzał skuloną przy murze wiedźmę. Ślepia mu rozbłysły złością.

Zbójca niespokojnie oblizał wargi. No, widno nie minie człeka, co mu od bogów zapisane, pomyślał ponuro, taksując znamię skalnych robaków, pulsujące na czole niegdysiejszego opata.

Do izby weszli kolejni halabardnicy i młody mężczyzna odziany w dopasowany, błękitnosrebrny kaftan. Na jasnych, kędzierzawych włosach miał gładko kutą opaskę.

– I jakże ci tu u pana w komorze, Twardokęsek? – spytał kpiąco.

– U pana? – parsknął zbójca. – Ja z Kopienników, my nie mamy panów.

Książę Evorinth nic nie odpowiedział, tylko oczy złowróżbnie przymrużył. Był wściekły. Pół miasta kotłowało się z zajadłości na szczuraków, drugie pół piło na umór. Szpiedzy donosili mu, że kapłani od rana spotykali się cichaczem, najpierw radząc pospołu w wieży Nur Nemruta, później zaś knując skrycie po własnych świątyniach. Bogowie jedni wiedzieli, jakie plugastwa zdołali dotąd obmyślić. Cytadela też wrzała, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni. A Jasenka, tuż po tym, jak przysłała mu Marchię, zamknęła się w swojej komnacie i nie przyjmowała nikogo.

Spiski utkane tylko po to, by stały się osnową dla kolejnych spisków, pomyślał i znów zląkł się, jak wówczas, kiedy spoglądał na posłańców Wężymorda niespiesznie ciągnących poprzez błonia ku murom miasta. Kiedy wjechali w bramy Spirzchy, wydało mu się z nagła, że czuje na twarzy chłód jesiennych, pomorckich wichrów. Wydało mu się też, że oto wpuszcza do miasta moce, których nie potrafi oszacować. Nie pozwolił jednak, by zmącono grę ukartowaną wiele miesięcy wcześniej. Jednak za każdym razem, gdy spoglądał na owych zasuszonych starców, na znamiona skalnych robaków niestrudzenie pulsujące na ich czołach, ogarniał go przestrach. Podstępny, oślizgły lęk.

Lecz wszystko zostało zaplanowane dawno temu. Zbyt dawno, by cokolwiek cofnąć, a ścieżka była wąska, bardzo wąska.

– Mój ród wiedzie się od Thornveiin – poprawił łagodnie. – Thornveiin, która zrodziła Vadiioneda i była ostatnią panią na Stopnicy. Jestem dziedzicznym władcą Kopienników.

Rząd przez niewiasty nie przechodzi – zgryźliwie rzekł Twardokęsek. – Przez niewiasty przechodzą tylko na zadek wrzody. Kopiennicy upadli za przyczyną. Thornveiin. Zła krew, panie – dodał.

– Wielce zła krew.

Ciecierka zerwał ze ściany korbacz i zdzielił nim Twardokęska. Zbójcy pociemniało przed oczyma. Książę skrzywił się.

– Dziwna rzecz, lecz sądziłem dotąd, że to ja wydaję w tej izbie rozkazy – zakpił.

Lecz lodowate spojrzenie jego niebieskich oczu przeczyło żartobliwemu tonowi i Ciecierka nie wiedział nawet, kiedy się wycofał z przepraszającym ukłonem.

– Nie mniemałem, że przyjdzie nam rozprawiać o rodowodach – książę znów zwrócił się ku zbójcy – ale lepiej bacz na słowa. Znają tu twoje imię, Twardokęsek, aż za dobrze znają. Ni roku nie pomnę, bym nie słał zbrojnych na Przełęcz Zdechłej Krowy. No i mam cię wreszcie, Twardokęsek, w pętach, a dalej szczekasz.

Zbójca milczał, zerkając ukradkiem ku powroźnikom, którzy układali wiedźmę na szrobie. Niewiastka nieprzytomnie gapiła się wkoło wytrzeszczonymi ślepiami i nie bardzo chyba rozumiała, że ją sposobią do wyciągania. Nie, na wiedźmę Twardokęsek nie mógł liczyć.

– Trzeba się było, zbójco, Przełęczy trzymać, a nie ze zwierzołakami mataczyć – ciągnął pan Spichrzy.

– Nie mataczyłem – mruknął ponuro zbójca.

– Za głupca mnie bierzesz, Twardokęsek? – Książę prychnął. – Od Trwogi przybywasz. Znaczy się przez Góry Sowie, siedlisko szczuraków. I ty mi tu nie wmawiaj, że ci po dobroci przejazd dali. Alboś im już odpłacił, albo cię za przysługą jaką do Spichrzy przysłali.

Zbójca splunął ku safianowym butom księcia. Władca Spichrzy odsunął się o krok i uniósł brew, patrząc, jak plwocina opada na posadzkę, po czym skinął dłonią na kapłana w brunatnej szacie. Ciecierka uśmiechnął się złowieszczo i wymierzył Twardokęskowi kolejny cios kańczugiem.

– Waszej miłości zdałoby się do gości iść – wtrącił cicho kapłan Śniącego – a zbójcę tymczasem oprawcy nieco przysposobią. Wiedźma zaś, co wszyscy potwierdzą, władzy kościelnej powinna.

– Nasza miłość nie porzuci świątyni w owym obowiązku. Toż zamek i świątynia dwa państwa filary, nam się wspierać i umacniać należy – zadrwił książę, – A uczta i tak się nie rozpocznie, póki wasze świątobliwości w lochu. Widzisz, Twardokęsek – ciągnął swobodniejszym tonem – to już nie mordowanie po gościńcu, tylko polityka. Będzie przeto rozsądniej, jeśli wyjawisz, co wiesz, a ja zadbam, żeby ci szybko i akuratnie ścięli łeb…

Przerwało mu wycie wiedźmy, która ocknęła się wreszcie z odrętwienia. Powroźnicy co prędzej podkręcili sznury, aż niewiastka zaskowytala. Obdarta z przyodziewku wydawała się jeszcze chudsza. Żebra wystawały jej ze skóry jak rząd ościeni.

Książę dał znak, aby od niej odstąpiono, i pochylił się nad rozciągniętą na szrobie kobietą. Powroźnicy pospiesznie okładali ją liśćmi świniej wszy, by nikogo nie zauroczyła, i ciemiężycą, co od złego oka strzeże.

Wiedźma targnęła wykręconymi nad głową ramionami, stęknęła boleśnie.

– Poluzujcież – rozkazał książę. – Gadać musi.

Łysy powroźnik popuścił sznury. Bez zbytniego zapału.

– Wiesz, kim jestem? – spytał książę.

– Yhm – odparła skwapliwie. – A Twardokęsek głupi. Bo wy macie prawo nad Kopiennikami. Jeno nie po samej Thornveiin, ale…

Książę Evorinth spopielał na twarzy.

– Milcz! – rzucił wstrząśnięty. – Starczy… po prostu starczy…

– Ja już oglądałam księcia – pochwaliła się wiedźma. – Nerinka.

Ale nie był dla mnie dobry. Trzymał w klatce, u powały, i bił, więc ogień uczyniłam i uciekłam od niego…

Jakby ona nie była głupia niedojda, pomyślał ze zdumieniem zbójca, rzekłby człek, że księcia straszy. Że leży na szrobie i się odgraża.

I widać nie tylko Twardokęskowi przyszło to do łba. Jeden z powroźników mimowiednie sięgnął ku naszyjnikowi z zeschniętych kostek nietoperza.

– No, no – mruknął do siebie książę. – Z gęby Nerinek zawsze mi się patrzył na idiotę, a tu proszę, wiedźmę do cytadeli przygarnął. I zapewne nie po to ją w klatce wieszał, aby zamiast kanarka śpiewała…

– Chyba wasza miłość sami pojmujecie – powiedział oschłym głosem kapłan Zird Zekruna – że lepiej mistrzów powroźnickich z wiedźmą zostawić. Niech swe rzemiosło czynią, bo ona w zabawach z ogniem dobrze wprawna i może się zła przygoda trafić.

Grymas wykrzywił gębę Twardokęska. Ano, pomyślał, strachajcie się. Dobrze rozumiecie, że jak się wiedźma odwinie, cala się wieża niczym purchawka rozpęknie.

– Pojmuję to jasno – książę się uśmiechnął – i aż serce we mnie zamiera, by wasze świątobliwości pod dachem moim nie ucierpiały.

– Jest powinnością świątyni plugastwo ogniem wypalać – sztywno odparł kapłan.

– A powinnością korony wziąć pomstę na zwierzołakach i tych, co rzeź z nimi ukartowali. Tedy powinności nasze jednakie, nieprawdaż? Posłuchaj, wiedźmo. Widziałaś szczuraków, prawda?

– Yhm – przytaknęła. – Ogień w gospodzie zażegłam, szczuraków paliłam…

– Nie będziecie chyba słuchać wiedźmiego bełkotu, wasza miłość – zaprotestował kapłan Śniącego. – Od kaźni próbuje się wykpić.

Książę się zaśmiał.

– Wszak sam mnie, pacholę jeszcze niedorosłe, wasza świątobliwość nauczałeś, że wiedźma jest głupia i do knowań niezdatna. Czego ojciec mój, Ergurn Szalony, doświadczył, gdy pospołu z przeklętnicami naszykował spisek przeciwko świątyni. Tedy mówisz – zwrócił się ku kobiecie – że zwierzołaków paliłaś w gospodzie. A potem do Spichrzy ściągnęliście. Po cóż? Trzeba było w góry co prędzej umykać, nie między ludzi leźć.

Długą chwilę wpatrywała się w księcia bezmyślnymi niebieskimi oczami.

– Bo tędy jej droga idzie – rzekła wreszcie.

– Czyja?

– Jej. Oni wiedzą. – Kiwnęła głową na Krawęska i Ciecierkę. – Dlaczego ty nie wiesz?

Władca Spichrzy obrócił się ku kapłanom.

– Więc powiadacie wasze świątobliwości, że wiedźmy są głupie?

– spytał uszczypliwie.

– A po cóż ci wiedzieć? Nic ona od ciebie nie chce. Przechodzi tylko. Szuka. Nie możecie jej zostawić? – Niewiastka zapłakała nagle. – Nie pokryła jej woda, nie pochłonął ogień, czego jeszcze chcecie? Wy nią jako kukłą obracać nie będziecie… Bo już zgadywać poczyna, ku czemu ją posłano. Bo jej wszyscy o Annyonne prawią…

Powroźnicy cofnęli się, słysząc imię morderczyni bogów, które budziło lęk nawet w największych bluźniercach.

– Herezja! – wykrzyknął kapłan Śniącego. – To imię przeklęte i kamienie nagie obraża!

– Kamienie nagie zmilczą zniewagi – chłodno skwitował książę. – O co i waszą świątobliwość pokornie proszę. Jednak wątpię, by wiedźma mogła bluźnić. Wiedźma bogom nie przynależy, więc zaprzeć się ich niewładna. Dalej, wiedźmo. Skąd ta niewiasta? Jak ją wołają?

Zacięła wargi i hardo wysunęła brodę. Wargi jej drżały.

Książę dał znak i powroźnik podkręcił sznur. Wiedźma wrzasnęła cienko, wyrzuciła do tyłu głowę, aż walnęło. Ot, głupia, pomyślał ze złością Twardokęsek, po cóż się opierasz? Przecie zaraz im wszystko wyśpiewasz. Tyle że męczyć cię pierwej będą, kleszczami szarpać, na kole łamać. Gadajże, niedojdo, co ci do tego łba pustego Szarka nakładła.

Łysy powroźnik, widać bardziej od innych obrotny, bez rozkazu podsycił ogień w trójnogu i począł rozgrzewać chwytniki. Narzędzia były przysposobione do sprawiania wiedźm, gdyż oprawcy żelazo hartowali w soku chrzanowym wyciskanym przez chustę razem z glizdami, by przeciw złemu dobrze stwardniało.

Kobieta znów zaskowytała. Zachłysnęła się wysokim zawodzeniem – Twardokęsek aż w krzyżu poczuł ów pisk – szarpnęła się, wygięła. Coś jej chrupnęło w stawach, lecz wnet ją drugi powroźnik przytrzymał.

– Szarka – wyrzucił z siebie raptownie zbójca. – Na Tragance zwano ją Szarka, ale innych imion zda się wam u niej samej wypytać. Albo i u kapłanów Zaraźnicy – dodał pod ponaglającym spojrzeniem księcia. – Nosi ich znak, obręcz dri deonema. Więcej nie wiem. Przez góry jeno ją prowadziłem. Mnie się nie opowiadała, czego w Spichrzy szuka.

Po wyznaniu herszta w izbie zapadła krępująca cisza. Ciecierka pochylił głowę, kryjąc twarz w cieniu, a Krawęsek skwapliwie unikał wzroku swego władcy.

– Iście zadziwiające – oznajmił książę sarkastycznie. – Spichrze nawiedza kochanica Morowej Panny, tfu, chciałem powiedzieć, najwyższa kapłanka prześwietnej Fei Flisyon. W przeddzień Żarów schodzi z gór pospołu z zastępami szczuraków. Z wiedźmą i zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy u boku. Traf, że w mieście popasają też wasze świątobliwości – lekko ukłonił się Ciecierce – a powroźnicy wyłuskują wiedźmę wśród mrowia pątników prędzej, niż mój służebny chwyta pchłę. Przede mną, oczywista, wszystko się zatai. – Uderzył pięścią w ścianę. – Bo i czemuż nie? Wystarczy, że moja nałożnica o wszystkim powiadomiona. A skąd owo nagłe obeznanie pani Jasenki w spiskach świątyni? Ano, bo płodności nabyć pragnąc, drugi rok kapłanów po kryjomu odwiedza i rozkazów ich skrupulatnie słucha. Pewno, że wiem – łypnął spode łba na zwierzchnika świątyni Śniącego – pół Spichrzy o tym gada. Mogę przymykać oczy na jej słabości, skoro mam taką chęć, i nic nikomu do tego. Nie pozwolę wszelako, żeby ją w wasze knowania wciągano, bo tu moje prawo i mój sąd! – zakończył, niemal krzycząc.

Podczas tej przemowy Ciecierka przyglądał się Evorinthowi niczym nieznanemu rodzajowi zwierzęcia – z mieszaniną obrzydzenia i ciekawości. Przez lata zawiadywania klasztorem napatrzył się na bezczelność panków, ale żaden z nich, ani nawet sam książę Piorunek, nie śmiał takimi słowy odzywać się do kapłana. Wszelako Krawęsek nie wydawał się szczególnie poruszony. Znać było po nim, że nawykł do książęcych wybuchów i puszcza je mimo uszu.

– Pohamujcież się, wasza miłość! – upomniał wychowanka.

– Masz mnie za głupca, Krawęsek? – żachnął się władca, pominąwszy niedbale „wasza świątobliwość”. – Wszak tu nie o jedną wiedźmę idzie. Nie zamierzam rozjątrzyć Zaraźnicy, jeszcze mi miasto pomorem wyludni. Co wtedy będzie? Bogowie nie kwapią się wskrzeszać ścierwa, tedy mniemam, że mi Śniący ludzi nie wróci.

Krawęsek wyprostował się sztywno.

– Dość. Sami nie wiecie, co mówicie. Lepiej, abyśmy nigdy nie słyszeli głosu Nur Nemruta. Anim ja się owej niewiasty, co z Traganki przychodzi, spodziewał, anim znał jej imię. Bo gdyby mnie o niej uwiadomiono, sam bym do bram witać ją wyszedł. Jednak nie dalej niż dzisiejszego ranka gościłem namiestnika Fei Flisyon od Zarazy. Nie rzekł mi ni słowa o dri deonemie, a trudno uwierzyć, by rzecz podobną przede mną ukrywał.

Książę przymrużył oczy i wydął wargi. Miał minę złośliwego dziecka, które zaraz spłata rodzicom paskudnego psikusa.

– Cóż, przyczyn powściągliwości waszego konfratra nie zdołamy już ustalić – odparł. – Przed zmierzchem jego domostwo spłonęło ze szczętem, a sam czcigodny Krotosz zniknął w zamieszaniu. Nie, nie robić mi tu zdziwionych grymasów! – wrzasnął na Krawęska. – Ktoś podburzył pospólstwo – a nie ja, tedy świątynia! I nie o to się rozchodzi, że mnie Krotosza żal. Dobrze wiecie, że listy zastawne, przez ojca pana podpisane, miał i jakoby za gardło mnie nimi dusił. Sam bym mu chętnie węgle pod rzyć podłożył! Ale że się gdzieś zawieruszył, to jest partactwo i przeciwko sztuce zbrodnia! Jak się na czym, wasza świątobliwość, nie znacie, łap w cudzy sak nie pchajcie!

– Ja… – zająknął się posiniały Krawęsek. – Ja nie…

Oprawcy spoglądali raz na Krawęska, raz na księcia, wielce pomieszani ich kłótnią. Ogień jednak wytrwale sycili, dopóki chwytniki nie poczerwieniały od żaru. Powroźnicy bowiem dobrze rozumieli, że czy świeckie tu, czy kościelne prawo przeważy, bez kleszczy się nie obejdzie.

– Po próżnicy z wami gadka – prychnął książę. – Nierad cię ostawię, wiedźmo, ale mus to mus. Dobrze plugastwa, mistrzowie, doglądajcie – przykazał powroźnikom. – I nie tykać mi jej, zanim nie wrócę.

On dopiero zaczął pytać, zrozumiał Twardokęsek. Zląkł się imienia Zaraźnicy, ale i tak nocką znów przylezie, bez kapłanów. Poty będzie dręczył, póki z nas ducha nie wypuści. Nie uniesieni stąd szyi. Ani my, ani ci powroźnicy, co się między pańskie sprawy zaplątali.

– Poniechajcie tego, panie – zgrzytliwym głosem odezwał się Ciecierka. – Jeśli nie na własną głowę, tedy na miasto baczenie miejcie. Na gości, co na zamku, na święto…

Władca, który stał już na progu, zerknął ku niemu przez ramię.

– Owszem, mam na miasto baczenie, a dobre. – Niedbale otrzepał rękaw. – Co zaś się wiedźmy tyczy, oddaję się w opiekę Śniącego. Róbcie, co chcecie. Okadzajcie ściany, poświęćcie narzędzia, sprowadźcie tłum kapłanów, niech psalmy wokół Wiedźmiej Wieży zawodzą. Za to do świątyni grosz posyłam, wcale niemały.

Загрузка...