ROZDZIAŁ 21

Służka Zarzyczki jak we śnie wędrowała przez obce ulice. Miasto oszałamiało ją i przerażało zarazem. Olbrzymie kupieckie kamienice niemal przesłaniały niebo, wybrukowane jasnym kamieniem aleje były szersze niż kniaziowskie trakty, a wszędzie kłębiło się takie mrowie ludzi, że aż zachodziła w głowę, kiedy ich matki zdążyły tyle narodzić. W jej wiosce, wczepionej w czarne, wysmagane wichrem i morskimi falami skały Pomortu, żyło zaledwie kilkanaście rodzin. Na najbliższy targ i do świątyni długo płynęło się łodzią. Nawet najdrobniejsze dzieci szybko nawykały tam do ciszy i z powagą obserwowały lot ptaków, które zdradzały rybakom zmienne ścieżki ryb.

Potem, gdy tuż po pierwszym krwawieniu ojciec zawiózł ją do klasztoru Zird Zekruna, gdzie ćwiczono ją w pokorze i posłuszeństwie, milczenie również przychodziło jej bez trudu. Bez szemrania wypełniała polecenia kapłanów i ze wszystkich sił służyła panu, który mieszkał we wnętrzu Hałuńskiej Góry. I tylko głęboko w sercu skrywała lęk i pragnienie, aby ów surowy bóg nigdy nie zajrzał w jej oblicze. Ale też niezmiernie rzadko zdarzało się, by zechciał on powołać kobietę – a jeśli nawet postanowił obarczyć jakąś z nich znamieniem skalnych robaków, zwykle wybierał dziedziczkę któregoś z potężnych rodów, od dawna osiadłych na wyspach, spojonych w ciemny kształt Pomortu, albo jedną z branek, porwanych przez frejbiterów na łupieżczych wyprawach. Jego oko nie spoczęłoby na córce pospolitych rybaków, choć po paru latach najbrudniejszych posług w kuchniach i szorowania podłóg w kapłańskich celach dopuszczono ją do niższego zakonu.

Pewnego dnia kostyczna mniszka, mistrzyni nowicjatu, zagnała ją do łaźni i kazała się obmyć w wielkiej balii, po czym dała jej nową, brunatną szatę, równie bezkształtną i szorstką, jak wszystkie poprzednie. Zaprowadziła oszołomioną dziewczynę do serca podziemnego przybytku, przed ołtarz Zird Zekruna. Tam zawiadujący świątynią kapłan obdarzył ją znakiem symbolizującym dotyk boga. Oczywiście nie piętnem skalnych robaków, te bowiem zastrzeżono dla doskonalszych i znaczniejszych od niej, ale niewielkim tatuażem na lewym ramieniu.

Zapamiętała drobne ukłucie bólu, kiedy kapłan nacinał jej skórę i wpuszczał w świeżą ranę brunatną farbę, ekstraktowaną z krwi jakiegoś podmorskiego stworzenia, ale w czasach, gdy pomagała ojcu na rybackiej łodzi, przywykła znosić o wiele dotkliwsze skaleczenia. Ostatecznie ręce miała całe w bliznach od noży do patroszenie ryb i haków, więc jedna więcej nie czyniła znacznej różnicy. Bardziej przestraszyła się, gdy włożono jej na szyję ostry odłamek czarnej skały, cząstkę Hałuńskiej Góry, w niej bowiem, jak powiadano, kryła się moc boga. Naprawdę jednak zrozumiała, że oto jej dawne życie skończyło się nieodwracalnie, kiedy wygolono jej włosy i nagą czaszkę nakryto welonem. Miała go nie zdjąć aż do śmierci.

Później wszakże nastały dni podobne do wszystkich poprzednich. Znów o świcie dźwigała ze źródła ciężkie wiadra wody, a o zmierzchu wynosiła kubły z nieczystościami. Skrobała w kuchniach jarzyny, czyściła mnisie cele, wysypywała piaskiem podwórzec i zarzynała kury przed wieczerzą. Nauczyła się upinać brunatny welon tak, aby nagły podmuch wiatru nie rzucał jej go na oczy, i tylko czarny odłamek skały aż do krwi ranił ją czasami w nocy. Jednakże idąc przez służebną wioskę, która rozsiadła się na wzgórzach wokół klasztoru, widziała szacunek w spojrzeniach rybaków. I wydawało się, że jej życie, choć wypełnione ciężką pracą i pozbawione czułości, jaką widziała w dotyku matek, tulących do piersi najmniejsze dzieci, jest lżejsze od ich losu.

A jeszcze później jednego dnia wszystko się odmieniło. Odprawiono ją z klasztoru – bosonogą i ze sznurem na szyi, jak niewolnicę – i odesłano do Żalników. Uścieska świątynia okazała się miejscem jeszcze bardziej surowym i nieprzyjaznym niż pomorcki przybytek, a kilka mniszek, przydzielonych kapłanom do posługi, pracowało w niej ponad siły. Dziewczyna szybko pojęła, że każda z nich przybyła tutaj za karę, w pokucie za grzech, o którym nie należało rozmawiać. Sama więc również zataiła naturę swego przewinienia, aby nie stać się dodatkowo zakładniczką współsióstr – wystarczyło, że była wydana na łaskę zwierzchnika świątyni.

Jeszcze głębiej zapadła w milczenie. Wschody i zachody słońca przemijały wokół niej, a ona trwała w odrętwieniu, jak jaskółka uśpiona na dnie stawu, aż wreszcie wszyscy nabrali pewności, że z udręki i tęsknoty pomieszało się jej w głowie.

Niewątpliwie właśnie dlatego Kierch wyznaczył jej służbę przy żalnickiej księżniczce. Nie mógł wyprawić Zarzyczki w drogę bez choćby jednej niewiasty do pomocy, wybrał zatem tę spośród mniszek, która wydawała mu się dostatecznie tępa i ociężała, by nie ulec ani przekupstwu, ani litości. Zresztą dziedziczka Żalników poddała się temu samemu złudzeniu: najpierw próbowała ją zastraszyć, potem zaś przekupić, zupełnie jakby trafiła na prostaczkę niezdolną ocenić, że tak czy inaczej bóg Pomortu ukarze swoją wiarołomną kapłankę. Tymczasem dziewczyna rozumiała bardzo dobrze, że Kierch zdoła ją wytropić choćby pośrodku spichrzańskiego karnawału. Ostatecznie nadal nosiła na ramieniu znak boga, a odłamek Hałuńskiej Góry tkwił jak okruch lodu pod jej koszulą, nie śmiała go bowiem zdjąć i odrzucić precz. Nie była w niczym lepsza od niewolnicy, która, stukocząc po kamieniach łańcuchem, usiłuje się schować na ludnym targowisku. Bóg sięgnie po nią jako po swoją własność, po czym bez litości wymierzy jej karę, bo tak się czyni na północy ze zbiegłymi przypisańcami.

Jednakże podczas podróży na południe coś przebudziło się w niej na nowo, jakaś cząstka ukryta tak głęboko, że nawet nie podejrzewała jej istnienia. Szła po zapiaszczonych drogach z głową skromnie opuszczoną, by Kierch nie odpłacił jej chłostą za płochość, a plamy słońca grały pod jej stopami i wiatr chłodził zgrzane policzki. I gdzieś pośrodku żalnickich puszcz przypomniała sobie, jak przed brzaskiem wypływała z ojcem na połów. Kiedy wstawało słońce, byli już daleko na morzu. Mrok rzedł z wolna, powietrze przesycał chłód i woń soli, a ją ze wszech stron otaczał niezmierzony przestwór sinego oceanu i szarego, burzowego nieba. Przez te lata w ciemnych salach pomorckich przybytków nie pomyślała o tym ani razu. Lecz teraz ze wszystkich sił pragnęła choć przez chwilę poczuć ten wspaniały ogrom świata i zanurzyć się w niego, jak mewa nurkuje w lodowatą toń wód, choćby już nigdy miała nie wychynąć na powierzchnię.

Dlatego właśnie dała posłuch prośbom księżniczki, choć nie zbliżyły się do siebie ani o włos i wiedziała, że Zarzyczka jej nie ufa.

Pod tym względem były do siebie podobne – przez lata obcowania z kapłanami Zird Zekruna nauczyły się kryć prawdziwe uczucia pod pozorem fałszywej pokory i tępoty. Domyślała się tylko, że księżniczka również wkroczyła na niebezpieczną ścieżkę. Dlatego na skraju schodów cytadeli odważyła się okazać Zarzyczce cień serdeczności i życzyła jej szczęścia. Zaskoczona księżniczka podała służce sakiewkę pełną srebra, a kapłanka odwróciła się na pięcie i nie oglądając się, odeszła w nieznane.

Teraz jednak Spichrza wydawała się jej daleko bardziej przerażająca, niż mogła się spodziewać. Ludzie popychali ją, potrącali łokciami. Czasami czuła na sobie uważne spojrzenia, lecz kiedy się rozglądała, wszyscy odwracali głowy. Cała tężała, gdy mijał ją patrol straży, przekonana, że po brunatnej sukni w lot rozpoznają w niej zbiegłą kapłankę. Drabi jednak przechodzili spokojnie, widać szukając większych zbrodniarzy. Wkrótce więc zrozumiała, że na razie, póki wieść o jej zdradzie nie dotrze do Kiercha, winna się raczej obawiać zwyczajnych uliczników. Jednakże znalazła się w miejscu zbyt obcym i niezrozumiałym, by umiała trafnie ocenić niebezpieczeństwo.

Krzyknęła z przestrachu, kiedy otoczyła ją grupa hałaśliwych, pstrokato ubranych oberwańców. Nie potrafiła się uwolnić, gdy ze śmiechem popychali ją z rąk do rąk. Wreszcie któryś zakręcił nią jak frygą, aż zawirowało jej przed oczami. Wyciągnęła ramiona wprzód, by się oprzeć przy upadku a żartownisie rozpierzchli się wśród radosnych pokrzykiwań. Oszołomiona, uderzyła barkiem o skraj straganu, gdy tuż za sobą usłyszała nieznany głos:

– Stój!

Obejrzała się, odzyskując ostrość wzroku. Wysoki, barczysty młodzieniec w granatowym, szamerowanym srebrem kubraku szamotał się z jednym z oberwańców. Przydusił go, nie bacząc na rozpaczliwy kwik tamtego, wyrwał mu coś z garści, po czym solidnym grzmotnięciem w plecy popędził go w dół ulicy. I odwrócił się ku kapłance. Jego pulchnego, różowego oblicza nigdy nie wysmagały wichry znad Cieśnin Wieprzy, a niebieskie oczy spoglądały pewnie i śmiało, kiedy podał jej sakiewkę z miękko wyprawionej skóry.

– Czyż to nie wasze?

Zdołała tylko skinąć głową, rozpoznawszy podarunek żalnickiej księżniczki. Nie poczuła nawet, jak złodziejaszek odciął mieszek od paska. Ponieważ wciąż milczała, chłopak wcisnął jej trzosik w dłoń i zamknął palce dziewczyny na aksamitnej skórze. Jego ręka była ciepła i miękka jak u szlachetnego pana, który nigdy nie musiał na kolanach szorować kamiennej podłogi w kuchniach przybytku.


* * *

Kiedy powroźnicy jęli wychodzić, Morwa podniosła się wraz z nimi z koślawego stołka, szczęśliwa, że wreszcie i ona wyjdzie z tej mrocznej izby na słońce. Ale tuż przed progiem pobliźniony schwycił ją za ramię i pchnął tył z taką siłą, że zatoczyła się i wpadła na stół.

– Dokąd, dziwko? – Wykrzywił się urągliwie. – Tu na kapłanów poczekasz.

Pozostali nie odwrócili się, tylko opasły oprawca, który ją wpuścił do wieży, pojawił się jeszcze po chwili i bez słowa wrzucił jej do komnaty gruby koc. Tkanina była brudna i miejscami tak zetlala, że przeświecało przez nią światło, ale Morwę najbardziej przeraziły ciemne, zaschnięte plamy krwi. Nogą odsunęła koc pod ścianę i starała się nie spoglądać w jego stronę. Choć kolana się uginały pod nią z wyczerpania, krążyła po izbie jak dzikie zwierzę, w pełni już teraz świadoma, że oto stała się więźniem powroźników i potrzebuje nie byle łutu szczęścia, aby się wydobyć z tej opresji.

W końcu jednak znużenie przemogło strach. Zasnęła, skulona pod stołem, z głową wspartą o stołeczek, i nie obudził jej ani gwar rozmów w korytarzu, ani szczęk odmykanych zamków. Dopiero lekkie uderzenie w ciemię sprawiło, że poderwała się na równe nogi, sycząc ze złości. Ale zaraz kolejny cios w kark przygiął ją do posadzki. Upadła, boleśnie obcierając sobie łokcie, a tuż ponad nią rozległ się głos siwowłosego powroźnika:

– To właśnie ona, wasze dostojności.

Na wszelki wypadek nie poruszyła się. Poprzez pasma włosów widziała buty przybyłych. Cztery pary znoszonych, identycznych skórzanych trzewików o zaokrąglonych noskach z pewnością należały do powroźników, a dwie pary delikatnych sandałów z barwionej na niebiesko skóry były własnością kapłanów Nur Nemruta, których wystarczająco często obnoszono po ulicach miasta w lektykach, by nie musieli zatroszczyć się o solidniejsze obuwie. Nie miała wszakże pojęcia, kto wdział brunatne, nowiusieńkie buty z wysokimi cholewami. Nie wiedziała też, co sądzić o przykurzonych skórzniach – wydawały się wprawdzie nieco znoszone, ale ozdobiono je ćwiekami i zabarwiono kosztownym karmazynem, a ich właściciel trzymał się wyraźnie z tyłu, jak gdyby stronił od reszty kompanii.

– Dziwka? – odezwał się ktoś inny.

Miała wrażenie, że już wcześniej go słyszała, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy. Przeciągał lekko samogłoski, wedle zwyczaju Gór Żmijowych, a w jego tonie pobrzmiewały oschłe, arystokratyczne nutki.

– Ajuści – potwierdził skwapliwie powroźnik. – Tutejsza pono, choć od lat się kręci po gościńcu, co przez Góry Żmijowe wiedzie. Morwa ją wołają.

Ladacznica drgnęła ze zdumienia. Jakkolwiek wiele słyszała o przebiegłości powroźników i ich szpiegach w dzielnicy uciech, nie sądziła, że tak niewiele czasu zajmie im wybadanie, kim jest.

– I owa dziwka powiada, że szczuracy nocą z gór zeszli? – Tym razem Morwa była pewna, że mówił jej współziomek, chyba kapłan, wnioskując z nieskrywanego obrzydzenia, z jakim powiedział słowo „dziwka”.

– Tak jest, wasza wielebność – znów przytaknął oprawca. – Ale jeśli zełgała, w mig ją oporządzimy. Tyle żeśmy nie chcieli mąk przed przybyciem waszej wielebności zaczynać, bo potem złachana będzie.

Kiedy wspomniano o mękach, uszy Morwy wypełnił nagle bolesny szum. Chciała przypaść do nóg kapłanom i błagać ich o litość, ale nie zdążyła.

– Męki na razie zbyteczne, bo nie zełgała zanadto – odparł Spichrzanin. – Ciekawym raczej, skąd u zwykłej dziwki podobna wiedza, skoro nawet książęcy pachołkowie nie mają jeszcze nowin o pogromie.

– Pono owych szczuraków własnymi oczami oglądała – wyjaśnił spiesznie powroźnik.

– I szczęśliwie uszła, choć stamtąd ni jeden zbrojny głowy cało nie uniósł? – zadrwił sługa Nur Nemruta. – Zaiste wielka to osobliwość, że mamy dziwki nad żołnierzy dzielniejsze.

– Powiada, że ją skrzydłoń z opresji uniósł.

– Skrzydłoń? – odezwał się znowu ów wyniosły głos. – Skądże u pospolitej gamratki skrzydłoń?

– Istotnie, rzekł mi wielebny Kierch, że tropicie niewiastę ze skrzydłoniem – wtrącił spichrzański kapłan. – Czyżbyście sądzili, wielebny Ciecierko, że to właśnie ona?

– Nie. – Arystokrata zaśmiał się zimno. – Skądżeby znowu. Ale może mieć o niej wiadomość.

Ktoś złapał Morwę znienacka za włosy i szarpnął ku górze, odsłaniając jej oblicze. Pisnęła z bólu, lecz uciszono ją ciosem. Przełknęła krew z rozbitych warg i wreszcie ośmieliła się spojrzeć na przybyłych, a wtedy jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia i strachu.

Pomiędzy powroźnikami i sługami Nur Nemruta od Zwierciadeł stał mężczyzna w brunatnej szacie zakonu Zird Zekruna, pana ciemnego Pomortu, a na jego czole pulsowało piętno skalnych robaków. Co dziwniejsze, Morwa znała bardzo dobrze jego twarz i nawet na mękach przysięgłaby, że to Ciecierka, opat klasztoru Cion Cerena – tego samego, w którym spotkała zbójcę Twardokęska i jego towarzyszki.


* * *

Nacmierz z ciekawością przypatrywał się nieznajomej. Z pewnością nie pochodziła ze Spichrzy, podpowiadały mu to jej szeroko rozstawione kości policzkowe i brązowe oczy, które teraz spoglądały na niego ze strachem i pomieszaniem. Ręce miała spracowane, pokryte grubą, czerwoną skórą, jak u biedoty, którą zatrudniano w tkalniach jego ojca. W pierwszej chwili pomyślał, że może jest wieśniaczką, która ściągnęła z Gór Żmijowych w poszukiwaniu zajęcia w sławetnych spichrzańskich warsztatach. Jednak nie. Jej strój, choć uszyty z topornej, taniej materii, krojem nie przypominał przyodziewku chłopstwa. Głowę szczelnie zakryła grubym brunatnym welonem, a suknię przepasała pospolitym rzemieniem. Właściwie nie potrafił rozpoznać, skąd pochodzi.

Przyciskała do piersi odzyskaną sakiewkę i rozglądała się, niezdecydowana, w którą ruszyć stronę. Coś zastanowiło go w pochyleniu jej głowy, w skrupulatności, z jaką unikała jego wzroku. Wyczuwał, że się go boi i zarazem nie śmie odejść, aby się nie rozgniewał. Wzruszyło go to nieoczekiwanie.

Zgubiliście się? – odezwał się łagodnie. – Pozwólcie, że was odprowadzę.

– Dokąd? – zapytała cicho i z cieniem zdumienia. – Dokąd?

Jej głos brzmiał zaskakująco delikatnie, a wymowa była zbyt staranna, by posiadła ją w jakimś przysiółku na pogórzu. Nie, pomyślał, zapewne to panna z jakiejś zacnej familii. Może przybyła pokutę czynić i stąd ten strój?

– Tam, gdzie czeka na was rodzina. Spichrza, szczególnie w czas Żarów, nie jest dobrym miejscem dla niewiasty chodzącej w pojedynkę.

Milczała, rozważając odpowiedź. Odniósł nieodparte wrażenie, że zastanawia się, czy skłamać.

– Jestem tu sama – odrzekła wreszcie.

Wyznanie było tak niespodziewane, że chyba powiedziała prawdę. Coraz bardziej zaciekawiony Nacmierz w zamyśleniu wyskubywał srebrne nitki z kubraka. Właściwie nie powinien pchać się w nową kabałę, cały ranek spędził w kantorze ojca, przykładnie sprawdzając rachunki, i teraz matka czekała z obiadem. Bogowie obdarowali ją tylko jednym synem, tym bardziej więc nie chciał sprawiać jej zawodu. Z natury był chłopcem spokojnym i nieskłonnym do brawurowych gestów. Owszem, pasjonowały go wyścigi konne, lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, by wystartować w wiosennej gonitwie, w której młodzieńcy z każdej z pięciu spichrzańskich dzielnic ścigali się o wieniec ze szczerego srebra. Wieczorami grywał w kości i odwiedzał gospody, wszelako zwykle przestawał z synami zacnych obywateli, co z jego rodzicem zasiadali w radzie na ratuszu, nie pił ponad miarę, nie zaciągał długów i nigdy nie tracił zdrowego rozsądku. Jak przystało mężczyźnie o jego pozycji i pochodzeniu, wynajmował w kamienicy przy Rynku Solnym kilka ładnych komnat dla swojej miłośnicy, wielce powabnej panny o włosach jasnych jak morski piasek, j lubił w niedzielę przechadzać się z nią po książęcym trakcie. Ale nic więcej. Przyszłość czekała na niego nie na szerokich spichrzańskich ulicach, pełnych zgiełku i blichtru, tylko w ciemnym kantorze ojca, wśród liczydeł, skrzynek i kwitów zastawnych.

Doprawdy nie rozumiał więc, co sprawiło, że ujął tę dziwną kobietę za ramię i zapytał:

– Czy już śniadaliście? Jest tu nieopodal miła gospoda, a nie chcę, żebyście zapamiętali ze Spichrzy wyłącznie rzezimieszków.

Nie uśmiechnęła się. Jej brązowe oczy pozostały poważne i, jak mu się zdawało, podejrzliwe. Nie uwolniła jednak ramienia, choć wyraźnie miała ochotę.

– Dlaczego?

Zastanowił się chwilę.

– Bo zbliżają się Żary – odparł powoli – a wy jesteście sami i nie znacie miasta. Nie obawiajcie się, nie skrzywdzę was. Jestem Nacmierz, syn właściciela kantoru z ulicy Srebrnej. Znają mnie tutaj. Możecie sprawdzić.

Wciąż w milczeniu przyciskała do piersi odzyskaną sakiewkę.

– Czy powiecie mi, jak macie na imię? – zapytał.

Jej imię… Kapłanka nie wypowiedziała go głośno od wielu lat – utraciła je wraz z włosami, gdy podczas tamtej odległej ceremonii rozpoczęła nowe życie w zakonie Zird Zekruna. Pamiętała jednak jego brzmienie, gdy ojciec wołał ją na pełnym morzu – zdawało się rozpryskiwać powietrze jak dziób łodzi wodę, zostawiając za sobą jasną smugę piany. Tak wiele rzeczy zamknięto w tamtym imieniu. Śmiech na dnie gardła, kiedy z ojcem wyciągała sieci ciężkie od ryby, i szorstką czułość, z jaką matka w niedzielny poranek, przed wyprawą do świątyni, rozczesywała jej długie, splątane włosy. Smak ciepłych podpłomyków, omaszczonych głodem i kminkiem, miodowy zapach lnicy kwitnącej na wydmach za ich chatą i morską woń wodorostów wyrzucanych na brzeg przez sztormowe fale. Błysk bursztynów wśród piasku i połamane krawędzie muszli, którymi kaleczyła sobie stopy, kiedy biegła na pomost, by wypatrywać powracającego z połowu ojca. Sztywność grzbietu po całym dzionku na łodzi i ostry ból, kiedy morska woda omywała jej popękane od pracy ręce. Dobre chwile, pomyślała, choć biedne i wypełnione trudem nieomal ponad siły.

Dopiero w klasztorze zrozumiała, że ojciec pragnął ją uchronić przed harówką, przy której kobieta mogła jedynie zwiędnąć i postarzeć się przedwcześnie. Dowiedziała się również, że musiał sprzedać udziały w łodzi, aby sprawić jej wiano stosowne dla przyszłej mniszki. Jednakże i tak długo nie potrafiła mu wybaczyć. Zbyt wiele odebrano jej wraz z imieniem.

– Gierasimka – wyszeptała, podejmując decyzję, której nawet iv części nie potrafił ocenić ten chłopiec o mlecznobiałej skórze aogacza. – Mam na imię Gierasimka.


* * *

Właściwie Mroczek nawet po trochu żałował dziwki, choć wypadki ostatniej nocy nie pozostawiły mu wiele sił na współczuje. Na szczęście nie wszystko zapamiętał. Tuż po kłótni kapłana z przywódcą szczuraków zapadł w miłosierne odrętwienie i tylko ak przez mgłę pamiętał, że zdejmowano go z wozu i znów dokądś liesiono. Potem pośród majaków zwidywały mu się dziwne postaci – ni to niewiasty, ni to szczurzyce – o głowach ogromnych jak iynie, które zdawały się chwiać na cienkich szyjach i falować nad nim jak bańki mydlane. Ale kiedy jedna z nich pochyliła się niżej, dojrzał, że rysy ma obrzmiałe i wykrzywione w grymasie, jaki widywał wcześniej u wioskowych głupków. Nie znalazł jednak dość siły, aby wezwać pomocy, kiedy dziwaczna niewiasta rozerwała na nim bandaże – jej dłoń była porośnięta krótkim, jasnym futrem, i paznokcie zakrzywiały się jak szpony. Bezradny patrzył, jak tamta wdrapuje się na jego posłanie i zaczyna zlizywać świeżą krew. Po chwili jej różowy język zagłębił się w samej ranie. Wówczas rabuś? Przełęczy Zdechłej Krowy nie powstrzymał wrzasku i darł się ze strachu i cierpienia, póki wreszcie nie omdlał.

Kiedy się ocknął, niebo nad nim już szarzało. Wózek rześko turkotał na wyboistej drodze i nigdzie wokół nie pozostał ani cień szczuraków, otaczało go za to pięciu pachołków w barwie Zird Zesrana. Zdał sobie sprawę, że rana nie dokucza mu, jak wcześniej, i właściwie w ogóle jej nie czuje, najwyraźniej szamanka zwierzołaków naprawdę zdołała ją zaleczyć. Odkrycie owo natchnęło go pewną otuchą. Jeszcze większego animuszu nabrał na widok jasnych murów Spichrzy, urodził się bowiem w tym mieście i wystarczająco długo parał się tu handlem bławatnym, by znać je jak własną kieszeń. Dobrego humoru nie popsuły mu nawet więzy, które znów zadzierzgnięto mu na nadgarstkach i kostkach. Nic:o, powiedział sobie w duchu. Nie z takich opresji człek szczęśliwie wychodził.

Jednakże okazja do ucieczki jakoś się nie trafiała. Liczył na ciżję przy bramie, ale z wielkim uszanowaniem poprowadzono ich do specjalnej furtki, rozpędziwszy skłębione pospólstwo bykowca mi, aby przypadkiem byle chłystek nie otarł się o szlachetnych gości. Dwie Servenedyjki eskortowały ich świątynnym traktem aż d‹ samego muru świątyni. Skoro za wózkiem zatrzasnęły się podwoje przybytku Śniącego, Mroczek na nowo podupadł na duchu. Wciąż wszakże nie umiał pojąć, po co sługa Zird Zekruna zadaje sobie tyle trudu, aby go wpierw utrzymać przy życiu, a teraz w pętach.

Na razie o nic nie pytał. Bez sprzeciwu pozwolił się zamknąć w maleńkiej celi, na jego oko zdatniejszej na więzienie niż do mnisich modłów. Gdy pozostawiono go samemu sobie, natychmiast zajrzał pod opatrunek. Istotnie, rana zabliźniła się cudownym sposobem i pokryła delikatną, różową skórą. Mroczek, który podczas zbójeckich podchodów nieraz oberwał już sztyletem, ze zdumieniem obmacywał rozcięte miejsce, szukając zrostów i bolesności Na darmo. Wszystko przyschło na nim jak na psie w przeciągi jednej nocy, zupełnie jakby nigdy nie spotkał Twardokęska i ni‹ zawarł bliskiej znajomości z jego nożem.

Na wspomnienie dawnego kamrata wykrzywił się z wściekłością, jak szczur obnażając drobne, ostre zęby. Niech no się okazja trafi, pomyślał zawzięcie, a pokażę ci dowodnie, co znaczy zemst; Mroczka. Jeszcze będziesz pazurami ziemię darł i błagał o litość jako i ja ciebie o zmiłowanie prosiłem. I tyleż go, co ja, doświadczysz.

Młodziutki mnich przyniósł mu miskę polewki i kilka pajd razowca. Zrazu rabuś rozważał, czyby nie spróbować za szyję go ucapić i wyrwać się z komnaty. Ale zaraz w uchylonych drzwiach pokazał się drab i znacząco zamachnął się na więźnia bykowcem Pilnowano go zatem, choć nadal nie wiedział, dlaczego.

Zaspokoił pierwszy głód, a potem ułożył się na ławie. Czuł rwa nie w każdym mięśniu i znużone ciało domagało się odpoczynku Kiedy się ocknął, przed nim siedział znajomy sługa Zird Zekrun; i obserwował go bacznie.

– Co tak wytrzeszczacie gały? – Mroczek zeźlił się z miejsca a miał niewyparzony jęzor, co niejeden raz pchnęło go w kłopoty – Przez noc się nie napatrzyliście?

Kapłan puścił połajankę mimo uszu, tylko piętno skalnych robaków na jego czole poruszyło się żywo. Mroczek poczuł, jak n; wpół przetrawiona polewka podchodzi mu kwasem do gardła Wprawdzie na zbójeckim trakcie przywykł do rozlicznych łajdactw, ale pomorckim plugastwem brzydził się jak wszyscy.

– Zatem jesteś kamratem czarnobrodego – odezwał się zgrzytliwym głosem Pomorzec. – Zbója Twardokęska.

Mroczek się wzdrygnął, wspominając nagle rozmaite gadki, które krążyły po Górach Żmijowych o nadludzkich mocach sług Zird Zekruna, którzy podobno poprzez skalne robaki nieustannie czuli w sobie obecność boga i w razie potrzeby potrafili czytać w umysłach współziomków. Ale jam się nigdy nie pokłonił Zird Zekrunowi, pomyślał rozpaczliwie rabuś. Spichrzanin z dziada pradziada jestem, co jemu do mnie?

– Skąd wiecie? – zapytał, ukrywając strach.

Tamten skrzywił się z nieznaczną pogardą.

– Ano nie musiałem ci w rozumie gmerać. Szczuracy dobrze zapamiętali sobie szajkę z Przełęczy Zdechłej Krowy, bo nierzadko odbierała im zdobycz, zasadzając się na podróżnych tuż nad brzegiem Modrej. No, ale zbójcy przepadli, tedy więcej sporów nie będzie – zakpił. – W każdym razie widzieli waszą zasadzkę nad brodem i podsłuchali twoją pogawędkę z hersztem. Traf szczęśliwy, żeście się spotkali – błysnął w uśmiechu zębami – bośmy poznali godność tego czarnobrodego zbira. A tyś broczył jak zarzynana świnia, więc szczuraków krew nęciła. Kazałem, żeby ci rany opatrzono. Chyba winieneś mi wdzięczność, zbójco.

Niegdysiejszy kupiec bławatny milczał uparcie, nie odrywając wzroku od skalnych robaków, które przyczaiły się tuż pod skórą kapłana.

– Harda z ciebie bestyja – rzekł sługa Zird Zekruna. – No, ale pan mój lepszym stępiał już zęby – w jego głosie zadźwięczał jakiś dziwny ton, lecz prędko zniknął bez śladu. – Moi mali przyjaciele – uniósł brew i skalne robaki poruszyły się niespokojnie – łakną rozrywek, przeto powiadaj zaraz, kim jest ta niewiasta, którą miał przy sobie.

– Tego nie wiem – odparł bez zwłoki Mroczek, który po latach doświadczeń w bławatnym kramie potrafił oszacować człeka, wiedział więc, że kapłan nie odgraża się li tylko dla zabicia czasu. – Pierwszy raz ją nad Modrą widziałem i jeno z daleka. Może się z nią gdzieś w wielkim świecie Twardokęsek skamracił, bom na Przełęczy Zdechłej Krowy jej nie oglądał.

Kapłan przymrużył oczy i przechylił głowę. Mroczek miał nieodparte wrażenie, że tamten nasłuchuje jakichś głosów, choć w izbie panowała niezmącona cisza. Zrobiło mu się nieswojo.

– Prawdę gadasz – uznał w końcu sługa Zird Zekruna. – Aleś w obyczajach zbójcy obeznany, tedy łatwiej ci go przyjdzie spośród miasta wyłuskać.

Mroczek wyszczerzył zęby.

– A bo to trudność jaka? Jeśli się szczęśliwie do Spichrzy dotłukł, pewnie teraz w gospodzie leży, pijany jak żłób. Roześlijcie ludzi, niechże się dopytają, czy go gdzie nie widzieli, bo przecież chłop postawny i trudny do przeoczenia. No, tyle że karczem w mieście pod dostatkiem, a wszystkie narodem zapchane – zatroskał się fałszywie. – Sami rozumiecie, że tak to bywa w święto.

Łypnął bezczelnie na mężczyznę w brunatnej szacie. Może jeszcze się to wszystko opłaci. Ostatecznie w czasach, kiedy kupczył suknami na straganie, potrafił tak gracko obedrzeć ze skóry kupców z południa, że nawet tego nie zauważyli.

– Ale jeśli zapłata będzie godziwa… – znacząco zawiesił głos. – Spróbuję sobie przypomnieć, gdzieżeśmy w dawnych czasach popasali z moim starym druhem Twardokęskiem.

Nie zamierzał zdradzać Pomorcowi, że herszt, świadom nagrody nałożonej na jego głowę przez księcia Evorintha, nader niechętnie zapuszczał się w okolice Spichrzy i chyba nigdy nie dał się zaciągnąć w obręb murów miejskich, Mroczek nie miał więc pojęcia, gdzie go szukać, ale wiedział, że choćby się Twardokęsek zaszył pod ziemią, za odpowiednie odstępne żebracze bractwo zdoła go wytropić jeszcze przed zmierzchem. Nie zamyślał wszelako uświadamiać tutejszych subtelności cudzoziemskiemu kapłanowi. Zanadto pochłaniało go szacowanie, ile szczerego srebra uda się z niego wydusić. Uśmiechał się z lubością, nieomal słysząc w powietrzu rozkoszny brzęk monet.

Paskudnie się omylił.

– Wiemy już, gdzie jest Twardokęsek – osadził go kapłan – tedy w tej sprawie nam twoje służby na nic niezdatne. Co się zaś tyczy zapłaty… – jego ręka wyprysnęła nagłe do przodu. Schwycił rabusia za szyję z taką siłą, że Mroczek ani pisnął, gdy tamten poderwał go z ławy, po czym przyciągnął do siebie tak blisko, iż ich czoła się zetknęły. – Mój pan ocalił ci zeszłej nocy życie i na tym się jego łaskawość kończy. Bacz, byś go nie rozgniewał przedwcześnie, bo poznasz dotyk jego lewej, karzącej dłoni.

Zwolnił uchwyt i kamrat Twardokęska opadł bezwładnie na siedzisko, z charkotem łapiąc powietrze. Bolało go ściśnięte gardło, bolała zraniona duma, nade wszystko jednak przeraziły skalne robaki, które przez moment znalazły się tuż przy jego skórze.

Widać kapłan wyczytał ten strach w jego twarzy, bo odezwał się kpiąco:

– Widzę, że zaczynasz pojmować. A żeby cię w zrozumieniu wspomóc, jeszcze przed nocą pokażę, czego potrafią dokazać moje drogie maleństwa. Teraz wszelako czasu na sztuczki nie dosyć, zbieraj się więc szparko, bo już nas tam pewnie wyglądają.

Zszokowany Mroczek jak dziecko pozwolił się wyprowadzić z celi, a potem w asyście pachołków Nur Nemruta zawieść aż do Wiedźmiej Wieży. Zdumiewała go po trochu przychylność okazywana przez miejscowych kapłanów słudze Zird Zekruna – nosił on pospolite w Górach Żmijowych imię Ciecierki. Jednakże wiele lat przeszło, odkąd Mroczek przestał śledzić meandry spichrzańskiej polityki. Uznał więc po prostu, że wobec nadchodzącej wojny kapłani Nur Nemruta postanowili poprzeć Wężymorda, niezawodnie licząc, że w zamian za swe względy wytargują kawał pogranicza albo przynajmniej kilka wozów srebra. Na razie starał się jedynie słuchać i zapamiętywać, nie pominąwszy nawet nieistotnych z pozoru szczegółów. Kapłan Zird Zekruna mógł mu odebrać miecz i spętać ręce, wszakże Mroczek nadal ufał swej błyskotliwej inteligencji, dzięki której nieraz się wydobył z paskudnych opresji. I nie przestawał wierzyć, że trafi mu się jeszcze okazja do ucieczki – a jeśli bogowie spojrzą nań łaskawie, także do zemsty.

Nie rozpoznał od pierwszego rzutu oka babiny, do której przywiedli ich powroźnicy. Dopiero kiedy Ciecierka szarpnął ją do góry za włosy, zorientował się, że właśnie ona powoziła napadniętym nad Modrą furgonem. No, tyle że wtedy była to dorodna, zalotnie przyodziana niewiasta, teraz zaś zobaczył steraną, postarzałą kobiecinę, przy tym tak przerażoną, że ledwie śmiała oddychać. Ani pisnęła, gdy dwóch powroźników ujęło ją pod łokcie i poprowadziło do gospody, gdzie ponoć popasał Twardokęsek ze swymi towarzyszkami. Właściwie wyglądała tak, jakby żywcem wyprawiano ją do Issilgorol. I może, pomyślał nagle Mroczek, istotnie tak jest, skoro słudzy Zird Zekruna i Nur Nemruta połączyli siły, aby przydybać mego nieocenionego herszta. W cóż też on mógł się wplątać?

A kiedy stanęli pod bramą Twardokęskowej karczmy, przeszło mu przez myśl, że już kapłan Zird Zekruna dopilnuje, aby i on utkwił w tym samym bagnie. I że z każdą chwilą błoto będzie mu podchodziło coraz wyżej, aż wreszcie na dobre zaleje usta.


* * *

Zeźlony Krotosz kazał przywołać Łyczka. Na szczęście chłopak pojawił się niezwłocznie, co pozwoliło kapłanowi zachować złudzenie, że nadal jest panem w swoim własnym domu. Ale nie umiał ukryć wzburzenia.

– Polecisz duchem do gospody Pod Wesołym Turem – przykazał surowo. – Znajdziesz tam człeka o imieniu Derkacz i tu go przywiedziesz. Będzie przy nim niewiasta, trochę na umyśle słaba. Ją też należy przyprowadzić. A jakby się zapierali, powiedz, że przysyła cię pani Szarka. A pierwej – dodał w przebłysku podejrzliwości – dokładnie się rozpytaj u karczmarza, kto oni i skąd przychodzą. Zamierzają własnym majątkiem świadczyć owej pani Szarce spory dług, tedy trzeba się wnikliwie wywiedzieć, czy to ludzie stateczne, a nie, uchowaj bogini, jakieś powsinogi.

– Gospoda Pod Wesołym Turem, Derkacz, pani Szarka – powtórzył raźno chłopak i wybiegł, pochwyciwszy w locie miedziaka.

Ze służebną nie poszło Krotoszowi tak łatwo. Słysząc, że trzeba przygotować dwie kadzie w łaźni, kobiecina podparła się pod boki i zarechotała:

– A, więc taką pannicę Jaszczyk wam sprowadził! Tak mi się coś zawżdy widziało, żeście nie tylko pergaminy pisać do miasta chadzali. Niech co chcą o was po kramach gadają, ja swoje wiem. Chłop jest chłop, choćby i nietutejszy, i swego przyrodzenia musi użyć. Więc po co było kręcić, dziewkę w żałobne szatki odziewać? Czy ja głupia jestem? – Zaśmiała się rubasznie i klepnęła Krotosza po plecach.

Kapłan zmełł w zębach przekleństwo. Trzeba będzie babę odprawić, w domu jej nie ścierpię, zdecydował ze złością, po czym poczłapał do alkierza w głębi domostwa, gdzie miał schowane najcenniejsze kwity zastawne. Obawiał się, czy zielonooka dziewczyna nie zabełtała Jaszczykowi we łbie tak dalece, że zdołał się jakimś sposobem do nich dobrać. Pieniądza, myślał, nie mógł dużo w kapocie wynieść, lecz z listami inna sprawa. Wystarczy rulonik za połę wsunąć i nikt ani śladu nie dojrzy, a szkoda straszna. Toż niechby się w mieści pokazały, książę by mnie wtrącił na samo dno wieży. Jednakże kwity leżały spokojnie w żelaznej skrzyni. Kiedy ją na powrót zamykał, dobiegły go nawoływania posługaczki. Baba czaiła się u podnóża schodów, ciężko oparta się o ścianę pomiędzy dwoma drewnianymi cebrzykami.

– Skoro kąpiel gotowa – powiedział szybko – sam sobie z resztą poradzę. A to – wcisnął jej w garść kilka monet – żebyście się przed snem mieli czym rozgrzać.

Rozpromieniła się.

– Teraz prawdziwie jak jeden z naszych gadacie. Zawżdy mówię, że trza się co wieczór gorzałeczką zaprawić, bo od tego i rozum jaśniejszy, i choróbsko się żadne człeka nie czepi. Ale, myślę sobie, wam podpalanka dziś potrzebna nie będzie. – Zaśmiała się sprośnie na pożegnanie.

Słyszał jeszcze, jak człapie korytarzem. Cebrzyki obijały się z głuchym dźwiękiem po ścianach. Gdy wreszcie upewnił się, że odeszła na dobre, wślizgnął się do łaźni.

Zanurzona po szyję w parującej wodzie Szarka wskazała sąsiednią kadź.

– Wchodźcież.

Rozłożył na zydlach wykrochmalone płócienne prześcieradła.

– Skoro zostaliśmy sami, zaprzestańcie tej maskarady. I tak służka niechybnie po mieście rozniesie, że dziewki po kryjomu sprowadzam.

– Nigdy nie wiadomo, kto się może z przypadku przypałętać. Balię jeszcze bliżej podsuńcie, żebyśmy nie musieli do siebie krzyczeć. Skąd o szczurakach wiecie?

Białe ramię łysnęło spod wody, odsłaniając zarys obojczyka. Pospiesznie odwrócił oczy – nawet nie z obrzydzenia, choć w spichrzańskich plotkach tkwiło ziarno prawdy i białogłowy istotnie nie nęciły go nadmiernie. Nie potrafił zgadnąć, jak wiele wie o nim ta osobliwa niewiasta, która przewędrowała Góry Żmijowe z obręczą dri deonema na czole i listem od zwierzchnika świątyni Fei Flisyon. Był wszelako pewien, że obnażyła się celowo, nie tyle z lubieżności, ile by stropić go widokiem nagiego ciała. Może nawet nie chciała go uwieść, tylko po prostu wytrącić z równowagi i skłonić do wyjawienia sekretów, które inaczej by zmilczał. Tymczasem Mierosz w liście wyraźnie radził, aby strzegli się rudowłosej.

Krotosz westchnął ciężko. Nie przepadał za przywódcą swego zakonu, wszelako mimo całej niechęci nie uważał go za człeka nieudolnego i skłonnego do przesady. Jedynie wola samej Fei Flisyon mogła go zmusić, by wypuścić z wyspy dri deonema – i to wraz z obręczą bogini. Co oznaczało, że Krotosz nie powinien zrażać do siebie rudowłosej, jeśli pragnął zachować łaskę bogini.

Powoli, ważąc słowa, opowiedział jej o naradzie w świątyni Nur Nemruta. Słuchała z rozchylonymi ustami. Strużki wody ściekały po jej policzkach.

– Jak wam się zdaje, kto mógł podburzyć zwierzołaków? – spytała na koniec. – Któryś z ludzi Evorintha?

Kapłan potrząsnął przecząco głową.

– Żaden by się nie poważył ściągać przedksiężycowych w doliny. Za dobrze pamiętają, co się tu działo, nim jeszcze pokój nastał. Nie, nie na rozumy dworaków Evorintha taki spisek. Tu wyżej trzeba szukać zdrajcy.

– Jak wysoko?

– Bardzo wysoko – odparł szeptem, a ona nie naciskała więcej.

Przygryzła kosmyk mokrych włosów.

– Oglądałam ich z bliska. W gospodzie nas nocką napadli, a mrowie takie, że gdyby ich wiedźma ogniem nie wygubiła, ani kosteczka by nie została na ślad, żeśmy tamtędy szli.

W lot zrozumiał, co chciała mu podsunąć, i myśl, że ktoś poważyłby się poszczuć plugawych zwierzołaków na niewiastę noszącą znak bogini, napełniła go grozą i oburzeniem. Zaraz ją wszakże odrzucił. Owszem, zdarzały się w Krainach Wewnętrznego Morza rozmaite zbrodnie. Bywało i tak, że zwierzchnik któregoś z zakonów zachłysnął się nagle Skalmierskim winem, niecnie przyprawionym bieluniem i trucimiętką. Bywało też, że najemne zbiry zarąbały tego czy owego opata w jego własnym klasztorze. Jednakże znaki bogów pozostawały uświęcone dla wszystkich. Albo też raczej, przeszło mu nagle przez głowę, przywykliśmy tak wierzyć, choć przecież słudzy Zird Zekruna od lat tropili na południowych ścieżkach Koźlarza, chcąc wreszcie położyć rękę na Sorgo.

Nie wy jedni ta drogą szliście – sprzeciwił się, choć bez wcześniejszej pewności, wszak na tej przeklętej północy bluźniercy lęgli się jak kijanki z błota.

– Prawda – przyznała ze słabym uśmiechem – nie ja jedna.

Z tonu jej głosu jasno wnosił, że bynajmniej jej nie przekonał.

Łuczywo zasyczało przeciągle, wytrącając go z ponurych rozważań. Słaby ogienek dopalał się jeszcze przez chwilę, a potem zgasł. Onegdaj baba pochodnie kupować poszła, przypomniał sobie Krotosz i uczepił się tej myśli, by choć na krótko zapomnieć o kapłańskich spiskach oraz najeździe szczuraków. Tymczasem już na schodach ciemno, a w piwnicy jeno dwie żagwie. Znów mnie zdzira okradła.

– Opowiedzcie mi – poprosiła szeptem dziewczyna, a woda w jej kadzi chlupotała z cicha – o Annyonne.

Wzdrygnął się ze wstrętu.

– O tym nie tylko mówić, ale i myśleć się nie godzi – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Zwłaszcza że podobna wiedza tylko wielkiemu kapłanowi przystoi.

– Radzicie mi zatem słać na Tragankę z zapytaniem, kiedy mnie tu jeszcze dziś mogą zaszlachtować z powodu gadek o zabójczyni bogów? – spytała zgryźliwie. – Zaiste, piękna to pomoc i piękna porada. Póki życia się wam nie wypłacę.

Doprawdy nie wiedział, co jej odrzec, ale na szczęście od strony drzwi dał się słyszeć donośny łomot, po nim zaś przyciszony okrzyk bólu. Rozpoznawszy głos Łyczka Krotosz poderwał się z kadzi, szczęśliwy, że wybawiono go z opresji. Chciał chłopaka na schodach przydybać, ale ten gnał co sił w nogach. Zziajany wpadł do łaźni, poślizgnął się na wilgotnej posadzce i omal nie przewrócił u stóp kapłana.

– No, gdzie tak bez opamiętania bieżysz? – Krotosz go przytrzymał.

– Bo wy, panie, jeszcze nic nie wiecie, jakie nieszczęście na nas przyszło – wykrztusił chłopak. – Szczuracy nocką z gór zleźli, ni żywa dusza się przy gościńcu za Modrą nie ostała. A teraz pono z wielką siłą na nas ciągną. Tylko patrzeć, jak nasz dobry pan Evorinth wsiadanego odtrąbić każe, bo zaciekłość w ludziskach taka, że sami się rwą na Góry Sowie. Co przedniejsi mieszczany z ratusza do cytadeli posłali, żeby książę, nie zwlekając, zbrojnych gro madził. Miasto też dwie chorągwie opłaci. A pan Wiórkowy, ten, co ma dwie kamienice na samym rynku, sam z siebie milicję zbroić zaczął. Córkę mu pono jedynaczkę plugawi zadusili i dziecko przy niej maleńkie.

Jasnowłosa dziewczyna uniosła brwi i wymownie spojrzała na Krotosza.

– Czyż nie pojmujecie, że komuś zależy, aby zamęt wszcząć w Spichrzy? I to komuś spomiędzy kapłanów. Oni pierwsi mieli wiadomość o tej napaści…

Łyczko wytrzeszczył ślepia, dostrzegłszy tego gościa, zgoła nieoczekiwanego w siedzibie sług Zaraźnicy, ale przezornie zmilczał. Gospodarz był mu szczerze wdzięczny za tę zaskakującą powściągliwość.

– Wszystko pięknie – szybko wszedł jej w słowo Krotosz, nie chcąc, aby rudowłosa zatruwała swymi strachami umysł chłopaka, który mógł o wszystkim łatwo wypaplać – aleś ty miał ludzi z gospody sprowadzić, a nie po targowisku plotki zbierać.

– Kiedy ja właśnie o tym – urażonym głosem odparł Łyczko. – Jak kazaliście, prosto Pod Wesołego Tura pognałem. Derkacza nijakiego nie było, tylko kapłańskich pachołków co niemiara. Wiedźmę tam rozpoznali i jasno się okazało, że nikt inny, tylko ona w zmowie ze zwierzołakami ludzi gubiła.

Oblubienica Fei Flisyon wychyliła się ponad krawędzią balii, aby nie uronić ni jednego ze słów ulicznika.

– Jakżeż ją rozpoznali, skoro się tam ni żywa dusza nie uchowała? – zagadnął złośliwie Krotosz, zanim kobieta zdążyła się odezwać.

– Bo po wiedźmie jak po kleszczu, zawsze da się poznać, kiedy się krwi opije – objaśnił z przejęciem chłopak. – Ta niemało widać pobroiła, bo trzech ją pachołków z gospody wynosić musiało, taka w niej wciąż siła buzowała od wielości posoki, którą pochłonęła. Nadto niewiasta pewna z powroźnikami przyszła, co pono wszystko widziała i zaświadczyć może, że akuratnie ta przeklętnica i jej zausznik, bo był tam przy niej chłop, pleczysty i na gębie czarny, pewnikiem nie z ludzkiego nasienia, naszych mordowali. Ciżba wielka się uczyniła, pachołkowie gości przepytywali, alem ja Lipnika wypatrzył, co w stajniach służy – pochwalił się z dumą – i ten mi rzekł, że ludzi tyle na święto do miasta ściągnęło, że gospoda po brzegi wypchana. Lite dwa grosze tam teraz płacą za byle kęsek słomy we wspólnej izbie, na klepisku. O Derkaczu nic nie słyszał.

Szarka owinęła się płatem jasnego płótna i bosa, z mokrymi splotami włosów na plecach, zbliżyła się do chłopaka.

– Przypomnij sobie – przyklękła przy nim i położyła mu dłonie na ramionach – kto zacz ta niewiasta, która z powroźnikami przyszła.

Chłopiec gapił się na nią z przestrachem, jak na zjawę.

– A skąd mnie wiedzieć? Jedni powiadają, że mniszka ze świątyni, a drudzy, że i ona wiedźma.

Szarka odgarnęła mu z oczu płowe, skołtunione włosy.

– Nic się nie bój, tylko całą prawdę mów. Jakbyś przed samym księciem panem stał.

Łyczko przestraszył się jeszcze bardziej.

– Wyście od naszego pana Evorintha?

– Od niego samego, Jasenka mnie wołają – odparła miękko.

Krotosz ledwie powstrzymał jęk, gdy Szarka podszywała się pod wszechwładną faworytę. Lecz na brudnym obliczu Łyczka pojawił się wątły przebłysk zrozumienia.

– Cytadela gości pełna – łagodnie tłumaczyła Szarka. – Lęka się więc pan nasz dobry, aby kto w tym zamęcie bezeceństwa jakiegoś nie uczynił. Może być, że tamta niewiasta zacna, która przeklętnicę książęcym wskazała, i o innych sprawach wiadomość mieć będzie.

– Lipnik ją oglądał – wyznał ostrożnie Łyczko. – Niecałkiem stara jeszcze białogłowa, mówił, ale brudna i obdarta, jak żebraczka, i wielce przerażona. Wiedźma, jak ją ujrzała, strasznie krzyczeć zaczęła i wygrażać.

– Co krzyczała?

Wzruszył ramionami.

– Jako to u wiedźm we zwyczaju. Potem ją pachołkowie w żelazo zakuli, lecz dalej wrzeszczała, że znamię śmierci na czole tamtej widzi, że z psami pospółek, choć gorzej niż pies zdychać będzie, i że z psami jej ścierwo rzeką popłynie. A potem już wiedźma się nie darła – dokończył pod ponaglającym spojrzeniem Szarki – bo jeden pachołek, ani chybi bardziej od innych krewki, w gębę jej pięścią przyłożył, zęba wybiwszy.

Dziewczyna podniosła się z klęczek i zwróciła ku Krotoszowi, który rozpaczliwie starał się nie okazywać przy chłopaku wzburzenia.

– Czyż nie dostrzegacie – spytała cierpko – że zło rozhulało się dzisiaj na dobre w tym mieście i nie oszczędzi nikogo?

– Mylicie się – odparł. – Bogowie zawsze sprawiedliwie rozdzielają dobro i zło, i tylko oni władni rozstrzygać, co komu przypadnie.

Po wszystkim, co dzisiaj usłyszał, naprawdę pragnął w to uwierzyć.


* * *

Przekleństwo wiedźmy pozbawiło Morwę resztek przytomności umysłu. Jeden z powroźników, chyba bardziej od innych ludzki, podał jej dla pokrzepienia skórzaną manierkę z gorzałką. Łapczywie nabrała trunku w usta, lecz zęby tak jej szczękały, że prawie wszystko pociekło po brodzie. Oprawcy z rechotem pokazywali ją sobie palcami. Sama Morwa nie śmiała podnieść głowy, by nie napotkać spojrzenia upiornych żółtych ślepi wiedźmy. Nawet groźby Twardokęska, który, nie dbając o wymierzane mu razy i kopniaki, przyobiecywał jej straszliwe męczarnie, nie były tak przerażające, jak kilka słów chudej, jasnowłosej niewiastki. Zanadto dobrze pamiętała, ilu szczuraków spłonęło wczoraj od ognia z jej trzewi.

W Wiedźmiej Wieży oboje więźniów pospiesznie powleczono do lochów, a Morwę ktoś odepchnął kuksańcem pod ścianę. Powroźnicy i kapłani naradzali się przyciszonymi głosami. Nawet nie usiłowała łowić słów. Czekała, przywierając do wilgotnego, lodowatego muru. W jej profesji trzeba było umieć schodzić ludziom z oczu.

Najbardziej trwożył ją sługa Zird Zekruna, wysoki, chudy człek, który czasami spoglądał na nią zimnym, pełnym nienawiści wzrokiem. Tkwiła więc w bezruchu, starając się upodobnić do porzuconej kupy szmat. Ale atak nadszedł ze zgoła niespodziewanej strony.

– A co z nią? – Drobny, szczupły na gębie sługa Pomorca pochwycił ją za ramię i szarpnięciem wyciągnął na środek sali.

Morwa przypadła do nóg starszego z kapłanów Nur Nemruta.

– Pomiłujcież, wasza wielebność! – wyszlochała. – Obrońcie mnie przed przekleństwem. Wszak ja jeno bogu naszemu służę!

Nie dla innej przyczyny wiedźma na mnie nastaje, jeno dlatego że ja wam wieść przyniosłam o najeździe szczuraków i jej niecnych występkach.

Kapłan Śniącego skrzywił się z obrzydzeniem i uczynił lekki gest ku powroźnikom. Dwaj z nich natychmiast złapali dziwkę pod łokcie i poderwali z ziemi.

– Lichy byłby to bóg, coby musiał na twych posługach polegać – rzekł z drwiną Spichrzanin. – I pierwej mieliśmy o tym najeździe wiadomość, nim twoja noga w mieście postała. Zatem ja do ciebie żadnych roszczeń nie wnoszę.

– Niech idzie swoją drogą – dorzucił opasły powroźnik, który z nią rozmawiał na początku. – Chyba żeby ją tutaj w loszku z dzionek albo dwa potrzymać, aby w czas Żarów zamętu jakiego nie wszczęła.

Morwa, która teraz nie liczyła na żadną nagrodę, już chciała wybuchnąć jazgotliwym dziękczynieniem, kiedy rozległ się arystokratyczny głos sługi Zird Zekruna.

– Nie tak prędko.

Wszyscy obrócili się ku niemu z zaskoczeniem. Starszy ze spichrzańskich kapłanów opanował się szybko. Znać było po nim, że chce się co prędzej wyrwać z tej dusznej, przesyconej smrodem ziół i strachem izby.

– Jeśli wam w drogę weszła, tedy ją sobie bierzcie – oznajmił obojętnie. – Choć dziwnym mi się wydaje, żeby się mogła waszemu bogu taka nędza przydać.

Tamten uśmiechnął się zimno.

– Krętymi ścieżkami chadzają zamysły nieśmiertelnych. A ona ma wiadomość o tej drugiej dziewce, tej, którą tropię. I może łatwiej przyjdzie się w jej wyznaniach rozeznać niźli w wiedźmim bełkocie.

Morwa znów spróbowała się wyrwać ku spichrzańskim kapłanom.

– Nie! Ulitujcie się, wasze wielebności. Ja za błagalniczkę przy świątyni zostanę… ja…

Resztę jej słów zagłuszył zgodny śmiech oprawców i kapłanów.

– Ot, byłby rad Nur Nemrut, gdyby mu się taka błagalniczka trafiła! Ze zdumienia dech by mu zaparło – zarechotał młodszy z kapłanów i zaraz umilkł pod karcącym spojrzeniem zwierzchnika.

– A wedle tej rudej niewiasty – jeden z powroźników, szpakowaty, którego Morwa uważała za przywódcę, podrapał się po głowie – co się z gospody wymknęła, kazałem wici rozesłać po mieście i zda mi się, żem się czegoś wywiedział…

Kapłan Nur Nemruta zacisnął z niechęcią wargi.

– Bardzo dobrze, mistrzu Trucieju – pochwalił niecierpliwie oprawcę. – Ale to już z naszym czcigodnym konfratrem omówicie – skinieniem wskazał na sługę pomorckiego boga – jako też i pomoc, jakiej mu możecie udzielić przy przesłuchaniu więźniów. Nas bowiem pilne sprawy do świątyni wzywają, zatem własną osobą być przy badaniu nie zdołamy. Jeno zastrzegam – dodał już przy drzwiach – że wiedźma pozostaje pod władzą Nur Nemruta, takoż i jej towarzysz, i sami jej prawo zechcemy uczynić. Nie teraz wszelako. Nazbyt to niebezpieczne, kiedy z całej okolicy tłuszcza na święto do miasta ściągnęła.

Ledwie po stosownych ceremoniach i pożegnaniach odprowadzono resztę gości do wyjścia, Pomorzec zwrócił się ku powroźnickiemu mistrzowi.

– Czegoście się dowiedzieli?

Jednakże Morwa nie słyszała w jego słowach prawdziwej ciekawości. Co dziwniejsze, kapłan wydawał się wręcz zirytowany usłużnością oprawcy.

– Ano, wasza wielebność, zawżdy znajdzie się tutaj między pospolitym narodem nieco zacnych ludzi, którzy nas z dobroci serca i na chwałę Nur Nemruta wspomagają w walce z plugastwem – zaczął z dumą zwierzchnik Wiedźmiej Wieży, ani chybi osądziwszy, że przybysz z daleka mało co wie o szpiegach utrzymywanych przez powroźników między jałmużnikami.

Omylił się wszelako dotkliwie.

– Ajuści! – wypalił sługa kapłana. – A osobliwej zacności serca dowiedzie sam żebraczy starosta, zwłaszcza jeśli mu się dobrą kiesę srebrników przyobieca.

Powroźnik łypnął na niego z urazą i strzyknął śliną na kamienną posadzkę.

– Mam gadać czy nie? – spytał, nie siląc się już na kwiecistość.

– Czy sami se wolicie tę dziwkę po placach chwytać?

Pomorcki kapłan nie przejął się zbytnio.

– Ależ mówcie, mistrzu Trucieju, wszak bardzo będę wam wdzięczny. Ja i mój bóg – dorzucił, zapewne nie chcąc, aby gospodarze posuwali się dalej w zdrożnej poufałości.

Siwowłosy oprawca udał, że nie rozumie pogróżki.

– Ano, wielebny Ciecierko, niełatwa rzecz pojedynczą niewiastę spośród takich tłumów wyłuskać. Ale ona wiodła skrzydłonia, a takowe bestie nawet we Spichrzy nieczęsto się ogląda. I dla tej przyczyny ją odkryliśmy. Nasz człek się zaklina, że na Jaskółczą Skałę poszła. A nie uwierzycie, dokąd. – Uśmiechnął się złośliwie. – Do nikogo innego, jeno do waszego konfratra, co z namaszczenia Fei Flisyon kantor tam prowadzi.

Kapłan wymienił ze swym sługą znaczące spojrzenie. Nie wydawali się jednak szczególnie zdumieni.

– Zaiste, niezwykła to nowina – powiedział zausznik Zird Zekruna. – Wielcem wam zobowiązany, mistrzu Trucieju. Nie zamierzam wszelako dłużej waszej życzliwości nadużywać i od przypisanych zadań was odciągać. Własnych ludzi puszczę tropem tej niewiasty.

Zwierzchnik Wiedźmiej Wieży zwlekał chwilę, po czym, jako że nic więcej mu nie pozostało, z ociąganiem skłonił się na znak zgody.

– O wiedźmę i jej kompana miejcie dobre staranie – ciągnął Pomorzec. – Teraz inne nas sprawy wzywają, ale wnet przyślę do nich mego sługę. I niech mu nikt nie przeszkadza, gdy będzie z nimi mówił.

– Wszak to plugastwo! – wyrwało się młodemu oprawcy, który niedawno wypytywał Morwę. – Jeszcze go jakim czarem omami, aby ją z lochów wypuścił…

Któryś z kamratów trącił go łokciem pod żebro tak mocno, że tamten zamarł z półotwartymi ustami. Ale kapłan już nastroszył się ze złości.

– Przełożony świątyni nakazał, byście mi byli pomocą – rzekł surowo. – Czyżbyście zamierzali okazać mu nieposłuszeństwo?

– Ani mowy o tym nie ma – zapewnił go z urazą mistrz Truciej. – Wszystko się odbędzie wedle słów jego wielebności Krawęska. Zapytuję jeno, co z nią uczynić? – wskazał na Morwę. – W lochu zawrzeć?

Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się zimno.

– A po cóż? Mój pan lepszą dla niej zgotował nagrodę. – Zanim ladacznica zdążyła się choćby poruszyć, pochylił się nad nią i lodowato zimnym palcem dotknął jej czoła.

Wygięła się w łuk, piszcząc jak lis schwytany we wnyki, gdy coś z chrupotem rozpękło się w jej umyśle. Ciemność przesłoniła oczy. Słyszała, że z ust dobywają się jej jakieś słowa, pospieszne, rozgorączkowane, lecz było tak, jak gdyby wypowiadał je ktoś zupełnie inny.

– Trafnie ci wiedźma niecnota przepowiedziała przyszłość – rzekł ktoś, chyba ów przyodziany na brązowo pomocnik Pomorca.

Nikt mu nie odpowiedział. Ból tymczasem rozrastał się, coraz głębiej zapuszczał korzenie w skórze Morwy, przenikał w głąb czaszki. Wreszcie z ogromnej odległości dobiegł ją głos pomorckiego kapłana:

– Wyrzućcie stąd to ścierwo.

Загрузка...