ROZDZIAŁ 17

W tym samym czasie daleko od Gór Sowich, w opactwie Cion Cerena, stary mnich ocknął się w wilgotnym od potu posłaniu. Coś potężnego skradało się w dusznym majaku, coś złego świeciło w ćmie żółtymi ślepiami, coraz bliżej, coraz mocniej. Ręce mu się trzęsły, kiedy zmacał dzbanek i wychylił resztki wody, ale wyschnięte gardło wciąż go piekło. Zwlókł się z łóżka. Noc nastała jasna, wygwieżdżona – na dobry urodzaj, na dostatek, pomyślał. Wzuł stare, zadeptane trzewiki i powoli poczłapał do kaplicy.

Opactwo było ciche i ciemne, tylko w sieni coś zaszurało koło progu: to pan Krzeszcz skulił się we wnęce pod ławeczką. Chociaż bardzo pilnowano, by nikt obcy nie został na noc w mnisim dormitorium, szlachcic przytaił się tak starannie, że nie odnalazł go żaden ze strażników. Zaprzestał już poszukiwań Ciecierki. Jednonoga babina wyjaśniła mu, że sam Cion Ceren przepędził dawnego opata precz. Jej posępna, pełna grozy opowieść o karzącej mocy boga, o ogniu i gradobiciu, które zwiastowały jego nadejście, i o hordach potępionych dusz, co wypełzły z mogił tamtej nocy, napełniła pana Krzeszcza szczerym obrzydzeniem. Odegnał starowinę i bynajmniej nie dowierzał jej rewelacjom. Był zły i rozgoryczony. Najwyraźniej Ciecierkę nosiło gdzieś po świecie, podczas gdy sprawy w opactwie szły zupełnie na opak, a podłość księcia Piorunka nikogo nie obchodziła.

Nie godzi się tak postępować, powtarzał sobie w myślach, człapiąc za starym mnichem. Oto książę Piorunek dozwolił Koźlarzowi umknąć ze swoich ziem i nie dość, że nikt nie zamierza ścigać bluźniercy, to jeszcze i mnisi nie chcą obłożyć wiarołomnego panka klątwą. Ale uczciwego człowieka, co zdrowia własnego nie szczędził, aby im wieść o świętokradczym występku przynieść, z żebrakami na progu trzymają. Cóż więc po opactwie, skoro się w nim ani sprawiedliwości, ani boskiego prawa nie przestrzega?

A w pobielałym od miesięcznego światła sadzie braciszek przypomniał sobie sen, który tak go przeraził. Bosa, w samej koszuli, rudowłosa dziewczyna biegła w nocy przez las, za nią szedł ogień, czarne konie pędziły pomiędzy sinymi pniami drzew, niosło się odległe granie rogów i dygotały na wietrze pochodnie. Sny z rzadka go nawiedzały – zwykle zanadto był znużony, by śnić – i nigdy wcześniej Cion Ceren nie zesłał mu wieszczego widzenia. Teraz jednak starzec przeczuwał, że w marze kryła się przestroga, wspomnienie zaś twarzy dziewczyny, pobladłej i skurczonej, rozrywało mu pierś, aż wreszcie zapłakał, przyciskając policzek do szorstkiej kory. Posłałem to dziecko na śmierć, pomyślał. Na zatracenie.

Po wilgotnej trawie przyleciał do niego Ukropek, głupi stajenny pachołek niemowa, i mocno opasał go ramionami. Staruszek pohamował płacz, aby nie przestraszyć nieszczęśnika. Przysiadł pod wiśniami, otulił Ukropka opończą. A ponieważ ciężko mu było na sercu, powolutku, zbolałym szeptem, opowiedział mu wszystko o Szarce, a także o tym, co polecił jej rzec Cion Ceren – i powtórzył też jej słowa, o ścieżce, o spadających gwiazdach. Z początku jąkał się i zacinał, zwłaszcza że pomniał przestrogę Kostura, który nakazał mu żadnemu żywemu stworzeniu nie wyjawić tej tajemnicy. Jednakże w miarę wypowiadanych zdań opowieść wygładzała się i nabierała rytmu. Stary mnich spoglądał w niebieskie wierne oczy głuptaka i jego lęk powoli mijał. Długo gadał, o bogach, o Annyonne. A Ukropek słuchał, jak to Ukropek, mrucząc i śmiejąc się do siebie, na końcu zaś podreptał za mnichem do kaplicy.

Żaden z nich nie spostrzegł podsłuchującego pana Krzeszcza. Nie spostrzegli też, kiedy do przedsionka wpełzły pierwsze płomyki ognia.


* * *

Wiedźma zaskomliła rozpaczliwie. Zatoczyła się z nagła i ledwo dobrnęła do stołu. Lica miała rozognione, czy to od napitku, czy od żaru, a oczy niebieściuchne i rozwarte szeroko. Zerknęła wprost na Twardokęska, nim zaś targnął strach, że zaraz ogłosi poganiaczom, kto przewodził bandytom z Przełęczy Zdechłej Krowy i że przed świtaniem wolarze obwieszą go na starym jaworze koło studni. Jednakże spojrzenie wiedźmy szybko zmętniało. Znów łyknęła podpalanki, zlizała z krawędzi kubka zagubioną kropelkę i mocno przywarła do boku Szarki.

Morwa z niechęcią pokręciła głową.

– Wody z solą trzeba będzie dziewce dać – zdecydowała, wprawnie oceniwszy rozmiar pijaństwa wiedźmy – bo inaczej jutro jej z barłogu nie podniesieni.

– Zła woda tutaj – chrapliwym szeptem powiedziała wiedźma. – Krzyczy woda, ściany krzyczą, czerwone ściany, a woda mętna.

Dziwka przysunęła się bliżej.

– Co tak rzękotasz?

– Kości w wodzie, w studni na dnie chroboczą – ciągnęła niebieskooka niewiastka. – A ściany na ludzi patrzą i płaczą.

Szarka uczyniła ruch dłonią, jakby chciała przerwać, ale ladacznica skarciła ją szybkim gestem. Jak większość nierządnic chadzała za młodu do mądrych babek, co umiały w potrzebie płód spędzić albo plugawą chorobę zakląć i wodą spuścić, potrafiła więc rozpoznać wieszczenie. Wprawdzie nie dowierzała mu zbytnio – nazbyt wielu fałszywych proroków zgniło na palach wokół Spichrzy – ale zawsze istniała szansa, że dowie się czegoś, co pomoże jej odstręczyć wolarzy od karczmarki.

– Czemu ściany płaczą? – spytała łagodnie. – Od noża płaczą, od złego, od żelaza sinego?

– Od krwi rdzawej, od czarnawej – odparła natychmiast wiedźma i poczęła mówić coraz prędzej, bez tchu. – Spod ziemi przyjdą, w gardła się wczepią, mięso żreć będą, kości w dół wrzucą, ślad piasek zatrze, nic nie ostanie – zachłysnęła się. – Aby ten ogień za nami czerwony.

Zwiesiła głowę na pierś, dysząc ciężko. Morwa i Szarka popatrzyły po sobie z zaskoczeniem, przestroga była bowiem zbyt wyraźna, by ją całkiem zlekceważyć. Ladacznica przygryzła wargę. Rachowała w myślach, jak teraz należy postąpić. Niby powinna uprzedzić wolarzy, jak zwykło się czynić z towarzyszami podróży, ale po wypadkach nad Trwogą jej życzliwość względem Kuny gwałtownie zmalała. Nic jej nie trzymało w kompanii. Cały swój marny dobytek załadowała na wóz i straciła u brodu. Co prawda lękała się podróżować samotnie, ale trakt przecież do Spichrzy znała bardzo dobrze, a podczas ostatniej przygody poganiacze na nic się nie przydali. Wreszcie podjęła decyzję.

– Zwidziało ci się. – Otarła wiedźmie czoło. – Zwyczajna rzecz, że z gorzałki złe zwidy się lęgną. Zabierz ją – nakazała z cicha Szarce. – Pijana jest i zmordowana, nikt się więc nie zdziwi, że uchodzicie. Ale pilnuj, by gębę zawarła. W ubraniu spać się ułóżcie, drzwi drągiem zaprzyjcie i nie otwierajcie, chyba że mnie. Przyjdę po was przed brzaskiem.

Szarka kiwnęła na rozswawolonych wolarzy.

– A tamci?

Dziwka uśmiechnęła się zimno.

– W portkach im się teraz pali. Kto wie, czy baby czegoś do trunku nie domieszały, bo żaden nie spostrzegł, że tutaj nic złemu nie broni przystępu do domostwa. Chcesz, tedy bratu twemu rzeknę, co trza. Choć nie wiem, czy słuchać będzie, bo spił się jako drudzy. A sama nie zaśnij. Gdy się wszyscy pokładą, uciekać nam stąd trzeba i życie unosić. No, zmykajcie. – Popchnęła Szarkę. – Duchem!

Widząc, że podnoszą się od stołu, Goworka dała znak i służebna poprowadziła je ciemnymi schodami na poddasze, do małej, narożnej izdebki, widocznie rzadko używanej, bo mocno zalatywała pleśnią. Dziewka rozpaliła przytwierdzony do stołu ogarek świeczki, obojętnie poprawiła zwal puchowej pierzyny na łóżku i jako że była już nieźle pijana, ostrzegła je ze sprośnym chichotem:

– No, śpijcie, a mocno, bo dziś w nocy niejeden załomocze, gdzie niewiasty uśpione.

Ledwo poszła, Szarka uchyliła okiennice. Powietrze przesycał zapach macierzanki. Zaraz też, połyskując oliwkowo i świszcząc z ukontentowania, do środka wpadł jadziołek. Pokręcił się w obłąkanym, pijanym tańcu po komnatce i opadł na gałkę baldachimu nad łożem. Wiedźma wydobyła zza pazuchy flaszeczkę, którą niepostrzeżenie zdołała wynieść z izby na dole.

– Ot, rozbuchało się złe. – Zachichotała. – Rozdokazywało, aż wątpiami targa.

Szarka wyjęła jej naczynie z rąk.

– Starczy już picia. – Głos miała znużony, lecz miękki.

– Czemu ściany o krwi tak krzyczą? – Wiedźma oklapła nagle, osuwając się w zimną, wilgotną pościel. – A świeczka o ogniu syczy. Pamiętasz? O ogniu, co za plecami.

Szarka odwróciła się ku ciemnemu zarysowi gór w oknie. W łóżku głośno i na dobre rozszlochała się wiedźma.

Ogarek wypalił się, po czym rozlał po stole w bladej, łojowej plamie. Wiedźma ledwie widziała w ciemności, jak Szarka dobywa z tobołka dwa miecze, a potem zdejmuje odzienie. Zmieniwszy siermiężną suknię na sinozieloną koszulę i nogawice, Szarka rzuciła przy łożu nabijany żelazem kaftan norhemnów i ułożyła się do snu, lecz jej oczy długo jeszcze połyskiwały w ciemności. Kiedy usnęła, wiedźma przywarła do pleców rudowłosej, a ponieważ moc wypełniła ją tej nocy jak ofiarną czarę, przez chwilę słyszała łopot płomieni w snach Szarki. A potem ściągnęła je ku sobie, łagodnie i cicho, gdyż pamiętała, że Cion Ceren nazwał ją towarzyszką tej kobiety, a także z powodu ciemnej, krwawej magii, która teraz rozrywała jej trzewia.

W glinianym dzbanie obok łóżka gruba niebieska mucha, brzęcząc, dogorywała w znieruchomiałej ławicy swych sióstr. Szarka zaś niespokojnie przyzywała kogoś z głębi letniego, wilgotnego snu.

Wreszcie zza drzwi dobiegł zduszony szept Morwy.

– Otwórzcie! Czas się zbierać.

Wiedźma dojrzała, jak jadziołek bezszelestnie wypadł przez odemkniętą okiennicę. Szarka odsunęła skobel i dziwka z ulgą przemknęła do środka. Mocno zalatywała gorzałką, a gębę miała spuchniętą i czerwoną.

– Tam na dole wszyscy ze szczętem poszaleli – powiedziała, niczym nie dając po sobie poznać, że dziwi ją strój rudowłosej; zresztą może nazbyt się zamroczyła, by go spostrzec. – Nijak się między nimi nie przemkniemy. Dziewki niby rajcują z Kunowymi, ale gdy który chłop wyjdzie za potrzebą, oczy się babom aż świecą, czy aby za długo nie mitręży. Nie, to nie jest gospoda ludziom przyjazna, jeno zwyczajna pułapka, dół palami najeżony i murawą dla niepoznaki przykryty. Ale brata twego ostrzegłam, ledwo co gospodyni z niego nie zerwawszy, bo Goworka wczepiła się weń jako pijawka – dodała. – Do wychodka on mnie iść ma, czyli ukradkiem konie wyprowadzić. A nam po dachu stąd uciec trza, chyżo i po cichońku. Jeno czy ona da radę? – wskazała na wiedźmę, która przyglądała im się spod pierzyny błędnymi oczyma.

– Da. – Szarka bez ceremonii wywlokła pijaną na posadzkę.

Niewiastka pozwoliła się oprzeć o ścianę, lecz chwiała się przy tym i zanosiła cichym śmiechem jak nieprzytomna. Płócienna koszula wysunęła się jej spod spódnicy i opadła aż do kolan, dekolt przekręcił na bok, odsłaniając ramię tak chude, że litość brała patrzeć. Morwa bezdusznie chlusnęła jej w twarz brudną wodą z dzbanka. Jaśminowa wiedźma prychnęła, ale zaraz przytomniej zaczęła wybierać muchy z włosów. Mimo wszelkich cucących zabiegów wciąż chichotała, lecz jakoś zdołały szczęśliwie sprowadzić ją na dół. Po części zawdzięczały to budowniczym, którzy upstrzyli gospodę coraz niższymi przybudówkami o łagodnie opadających dachach. Ledwo stanęły na ziemi, wiedźma wzdrygnęła się gwałtownie i dziwka na wszelki wypadek zatkała jej gębę. Przemykały się przez dziedziniec w cieniu, pod płotem, wlokąc pomiędzy sobą otępiałą wiedźmę.

Na podwórzu było cicho, tylko wiśnie kołysały się lekko, rzucając zmienne cienie w kępy hortensji i porzeczek, nasadzonych gęsto pod ścianami gospody.

Tymczasem Twardokęsek zamierzał zbójeckim obyczajem odeprzeć wrota i wyprowadzić wierzchowce ze stajni. Choć podpalanka w karczmie smakowała przednio, a dziewki wręcz lepiły się do rąk, nie wiedzieć czemu trwożyła go ta cała Goworka. Nie podobało mu się, że w izbie nie ma ani najnędzniejszej gałązki wilczomlecza, co złe moce odstrasza, że belka nad drzwiami nitką czerwoną nieomotana, że okna na głucho zabite deskami. Na Przełęczy Zdechłej Krowy nauczył się wyczuwać niebezpieczeństwo, jak ranny jeleń wietrzy idące jego śladem posokowce, i aż go świerzbiło, żeby jak najszybciej zmykać z gospody. Kiedy Morwa wydyszała mu w ucho majaczenia wiedźmy, natychmiast zebrał się w sobie i nie zdejmując łap z cycków karczmarki, począł przemyśliwać o ucieczce.

Po prawdzie miał przemożną ochotę czmychnąć samotnie, ale wyszedłszy na podwórko, dojrzał na jaworze przy studni wpatrującego się weń jadziołka.

– Nie tędy. – Płowowłosa niewiastka wparła się piętami w ziemię i w żaden sposób nie mogli jej z miejsca ruszyć. – Nie bramą, tam straż stoi.

Twardokęsek rzucił jej jedno spojrzenie i pospiesznie odstąpił od skobla.

– Kuna woły chodził opatrzyć furtką koło wychodka – przypomniał sobie. – Tam popróbujmy, ale krzaki za wygódką okrutne, kolczaste. Widzi mi się, że nie tylko koni nie przeprowadzimy, i a sami ucierpimy niezgorzej… – zawahał się.

Morwa jęknęła.

– Bez koni daleko nie odbieżym.

Wiedźma jednak skwapliwie skinęła rozczochraną głową.

– Tamtędy! – pokazała ledwo widoczną zza węgła wygódkę. – Chyżo!

Próbowali się więc spieszyć, lecz, jak zapowiadał Twardokęsek, zaraz za szopką zagrodziły im drogę nad wyraz wybujałe, zdziczałe maliny. Zbójca szedł pierwszy, zajadle walcząc z kolczastymi pnączami, które jakby się zmówiły, by opóźniać ucieczkę. Czepiały się odzienia i aby przejść kilka kroków, musiał łamać i wyrywać całe kępy. Spocony, zadyszany, w pewnej chwili usłyszał przeraźliwy, zachrypnięty jęk nieoliwionego żelaza. Zamarł, czując, że z napięcia tężeją mu mięśnie na karku.

– Prędzej! – syknęła zamykająca pochód Szarka.

Ale i bez ponaglania wiedział, że za ich plecami właśnie otwarto bramę.

Milczenie stało się gęste. Tylko Morwa urywanym szeptem odmawiała litanię do Cion Cerena, opiekuna wędrowców i maliny trzeszczały jak potępieńcy.

Byli już prawie przy ścieżce na pastwisko.

Wtedy właśnie zbójcę dobiegło jeszcze coś, jakiś nieznaczny odgłos, znad samej ziemi, spomiędzy splątanych kłączy. W panice odwrócił się, usiłując zmacać mieczem ten szelest. W krzewinie trzasnęło, coś dało gwałtownego susa w bok i zobaczył kilka par wściekłych, świecących oczu, które zniknęły zaraz, by nieoczekiwanie pojawić się w zupełnie innym miejscu.

Dziwka wrzasnęła i oburącz wczepiła się w plecy herszta. Odepchnął ją z przekleństwem. Zgoła już nie dbając o hałas i orające ciało kolce, rzucił się do przodu. Na przełaj, byle jak najszybciej do ścieżki. We wrogiej malinowej chrzęśli rozległy się przyciszone szydercze piski, ale Twardokęsek gnał naprzód, ile sił w nogach, siekł szarszunem po zbitych pnączach, deptał je i tratował w rozpaczliwym pragnieniu, by wydostać się wreszcie na wolną przestrzeń.

W gospodzie ktoś zaskowytał przeciągle – urwanym, charczącym głosem mordowanego człowieka – i w tej samej chwili pierwszy zwierzołak wbił zęby w nogę Twardokęska. Był drobny, szarawy i ze wszystkim podobny do szczura, choć sięgał człowiekowi wyżej kolan. Zbójca skręcił mu kark, nim plugawiec zdołał przegryźć cholewę buta z licowanej skóry. Jak zwierzynę nas osaczyli, pomyślał z rozpaczą.

Wypadł na ścieżkę, omal nie krzycząc z radości i zaraz przystanął, bo po obu stronach, nisko przy ziemi, świeciły się dziesiątki wąskich żółtych oczu.

– W czymeśmy wam zawinili? – zaskowytała Morwa.

W odpowiedzi nadszedł pojedynczy i niemal ludzki śmiech. Twardokęsek pamiętał, że podobnie śmiała się Vii, która zwyczajem Servenedyjek lubiła patrzeć, jak ofiara szamocze się przed śmiercią i błaga o litość.

Od furtki dzieliło ich nie więcej niż dwadzieścia kroków, ale herszt był pewien, że nie dobiegnie już na pastwisko, bo zwierzołaki opadną ich całą kupą i żywych rozedrą na strzępy. Głośno przełknął ślinę. Nie prosił nawet, by Szarka przywołała jadziołka, w malinach bowiem aż połyskiwało od ślepi, jak gdyby tej nocy całe Góry Sowie wyroiły się w gospodzie.

Trwali przyczajeni: szczuracy i ludzie, czekając, kto uczyni pierwszy krok w stronę furtki. Z nagła wiedźma wywinęła się ku krzakom i błuznęła w nie strugą rzygowin. Lecz nie była to osławiona podpalanka Goworki, tylko żywy ogień, wysnuty z dzikiej magii i przelanej krwi.

Morwa zawyła z przerażenia. Jej palce jak kleszcze zacisnęły się wokół ramienia zbójcy.

Fale płomieni pomknęły chyżo przez gęstwę ku skrytym przy ziemi zwierzołakom i dalej jeszcze, do chaty, skacząc po dachach przybudówek coraz wyżej, coraz jaśniej. Pożarły po drodze wiekowy jawor i cembrowinę studni, spopieliły łapczywie wygódkę, drewutnię i podparty kolumienkami ganek. W okamgnieniu zajęły się stare drzewa. Pożar szedł koronami i zagarnąwszy po drodze palisadę, przesadził na skraj gościńca. Drzwi karczmy się otworzyły, jakiś człowiek, nie widzieli kto, wybiegł na oświetlone pochodniami z wiśni podwórze. Ogień liznął go po plecach, rzucił w płonące maliny.

Oszalałe ze strachu konie zdołały się jakoś uwolnić. Wypadły na dziedziniec i skacząc pomiędzy gorzejącymi balami palisady, usiłowały wydostać się na trakt. Twardokęsek odwrócił oczy, by nie widzieć, jak siwy ogier Kuny wali się ze złamaną nogą.

Był to przedziwny pożar, który nie oszczędzał nawet gołej ziemi, mlecznobiały i rozumny, bo upatrzywszy ofiarę, ściągał ją ku sobie z daleka, sięgając aż na gościniec długimi mackami płomieni. Szczuracy miotali się rozpaczliwie, lecz gdziekolwiek się zwrócili, pożoga kroczyła przed nimi i wokół nich. Tuż przed śmiercią nie potrafili zapanować nad swoją dwoistą naturą. Morwa, skowycząc niczym lis z przetrąconym grzbietem, gapiła się, jak zdychali w obłąkańczym kłębowisku ludzkich i zwierzęcych kształtów.

Od wiedźmy i jej towarzyszy ogień trzymał się z daleka, jakby na razie nie chciał występować przeciwko magii, która go zrodziła. Twardokęsek nie umiał oprzeć się wrażeniu, że przygląda im się uważnie, dumając, co uczynić. A pochylona nad ogniskiem malin jaśminowa wiedźma rzygała i rzygała bez końca.

Szarka ocknęła się pierwsza. Nie bacząc na ogniste strugi płynące z ust wiedźmy, chwyciła ją mocno, poderwała za włosy ku górze i coś krzyknęła do Twardokęska. Pożar huczał coraz głośniej i zbójca jedynie z ruchu warg odgadł, że ma biec pomiędzy płonącymi kłączami ku zbawiennej furtce. Zza zagrody niosło się ryczenie przerażonych bydląt, które daremnie próbowały wyrwać się z matni. Pognał zatem ku temu ryczeniu z Morwą uczepioną ramienia, ciągnąc ją po ziemi jak szmatę. Płomienie utworzyły wokół ścieżki falujący szpaler i w głębi widział ciemne kształty zwierzołaków. Kiedyś, gdy był jeszcze zasmarkanym dzieciakiem, chadzali ze stryjem topić szczury, jeśli się zanadto rozpleniły w matczynej piwnicy, i wówczas wyglądały podobnie. Oszalałe ze strachu rzucały się na ściany i na siebie nawzajem.

Ognisty jęzor liznął jego brodę, wspaniałą czarną brodę – Twardokęsek nie przestał dbać o nią nawet w lochach Traganki – i spopielił ją w tej samej chwili, gdy kopnięciem otwierał furtkę. Ale magia wiedźmy sięgnęła już po pastwisko. Pożar osaczył woły, zbił je w gromadę i nie zatrzymał go krąg nagiej, zrytej kopytami ziemi. Dopadł pierwszego szeregu bydląt, wczepił się w nie, zakorzenił na dobre i poszedł dalej, pozostawiając spalone, cuchnące kawały mięsa, ryczące rozpaczliwie, póki nie zdechły w męczarniach.

Wówczas jednak Twardokęsek nie zawracał sobie głowy stadem, przekonany, że tak czy inaczej nikt nie zdoła ich wyrwać rozpętanemu przez przeklętnicę żywiołowi. Z jej spódnicy ostały się jedynie osmalone strzępy, lecz patrzyła przytomniej. Ale szał nie minął, w oczach jaśminowej wiedźmy dalej buzowała ciemna, dzika magia, jednak przynajmniej nie była pijana.

– Przeprowadzę go! – oznajmiła, chwiejnie przytrzymując się zbójcy. – Jest źródło wedle Spichrzy, przy północnej bramie, tam się znów obaczymy.

Szarka nie zwlekała. Wyjęła drobną, kościaną świstawkę i dmuchnęła. Cienki gwizd przebił się przez huk ognia, lecz herszt był tak oszołomiony, że ujrzał skrzydłonia dopiero wówczas, gdy nadleciał z góry, spoza kłębów dymu. Języki ognia natychmiast runęły ku niemu i znowu wydały się hersztowi podobne do żywego stworzenia, rozjuszonego i zachłannego. Skrzydlaty wierzchowiec przez chwilę szybkimi skrętami ciała wymykał się płomieniom, niemal otarł się o twarz Szarki i powrócił wyżej, tam, gdzie nie sięgał żar. Usłyszeli jedynie jego dziki wizg.

Pożar zacieśniał się wokół nich.

Jednakże zaraz potem skrzydłoń ponownie uczynił rozpaczliwy wysiłek i opadł wystarczająco nisko, by Szarka zdołała uchwycić się grzywy. Pociągając za sobą Morwę, wdrapała się na grzbiet. Jej wierzchowiec był równie zwinny i szybki wśród płomieni, jak skrzydłonie, które Twardokęsek zapamiętał z tamtego dnia, kiedy norhemni krążyli nad pogorzeliskiem jego wioski, a matka niosła go na plecach stromą ścieżką ku pokrytym śniegiem wierchom. Nagle dym przesłonił mu oczy. Dobiegł go jeszcze rozpaczliwy wrzask Morwy.

Razem z wiedźmą zostali pośrodku pożogi.


* * *

Łuna biła w oczy. Oślepiony Mroczek zacisnął powieki, lecz zaraz rozwarł je znowu, boleśnie świadom obecności szczuraków, co otaczali jego wózek szarą, kłębiącą się masą. Kapłan stał z przodu i z ponurą twarzą wpatrywał się w pożar. Sine kształty na jego czole kotłowały się tuż pod skórą.

To właśnie sługa Zird Zekruna opatrzył Mroczkowi rany, kiedy go odkryto, zbroczonego krwią, obok sali narad, i nakazał, aby niezwłocznie naszykowano go do drogi. Zbój jak przez mgłę pamiętał, że potem został wrzucony na dwukółkę, cienko zaścieloną słomą i nakrytą zbutwiałą płachtą. Kilku szczuraków przyprzęgło się do niej. Pozostawali w swej zwierzęcej postaci, więc nie rozumiał ich gniewnych pofukiwań, oni zaś nie śmieli otwarcie sprzeciwiać się kapłanowi. Ten, jak wyrozumiał Mroczek, musiał być kimś znacznym, gdyż wzbudzał respekt, choć plemię z Gór Żmijowych nie zwykło okazywać poważania poplecznikom obcych bogów.

– Nie ma ich tu. – Sługa Zird Zekruna powrócił do wózka i zacisnął ręce na dyszlu; jego wargi drżały od powstrzymywanej złości.

Czerniawy na gębie człeczyna, w którym Mroczek domyślał się jednego z przywódców zwierzołaków, poruszył się niespokojnie. W przeciwieństwie do reszty wspólplemieńców – ci bowiem ni na chwilę nie porzucili kształtu wielkich, szarych bądź brunatnych, szczurów – przywdział ciemny kabat, a jego chude, krzywe nogi opinały nogawice z miękkiej skóry. Miał nawet długi kord u pasa i kaptur ocieniający jego wąską, przebiegłą twarz. Nie sięgał wszelako Mroczkowi wyżej niż do łokcia i zdawał się tak wątły, że byle krzepki pachołek przełamałby go w palcach na pól. Przypominał zbójcy zabiedzonego poborcę podatków – bo i takich oglądano w Górach Żmijowych, jeśli zaraza stada przetrzebiła.

– W płomieniach ani chybi sczeźli – wyrzekł niewyraźnie szczurołak, jego szczęka była dziwnie zniekształcona i słowa przychodziły mu z trudem.

– Nie. – Kapłan potrząsnął głową. – Nie czuję nic w ogniu. Ktoś musiał ich przestrzec. Pewnikiem wiedźma.

Zwierzolak poddał w przód łeb. Nozdrza zaczęły mu drgać, jakby wietrzył w powietrzu nikłą a nienawistną woń.

– Tedy mi ją dacie, panie Ciecierko – wysyczał przez zęby. – Z siedm tuzinów naszych wśród pożogi zdechło.

Człowiek uśmiechnął się kwaśno.

– Jeśli ją sobie złapiecie. Bo zda mi się, żeście mocno nałgali względem waszej pomocy. Niby to mieliście z karczmarką umowę, coby zbiegów z gospody bez rwetesu wyłuskać. Tymczasem po nich ni śladu, jeno smród został i zgliszcza. Nie spodoba się to mojemu panu, wcale nie.

Kilku najbliższych szczuraków jęło na te słowa syczeć gniewnie, lecz przywódca uciszył ich głuchym warknięciem. Sam jednak też był zły, kiedy się zwrócił ku słudze Zird Zekruna.

– I wyście nam wszystkiego nie rzekli, tedy nas teraz nie wińcie. Z rozmysłu zatailiście, że jest tam przeklętnica. A z wiedźmą inna zgoła sprawa niż ze zwykłą dziewką.

– Nie czas nam teraz winnych szukać – uciął kapłan. – W pościg trzeba ruszać.

– A z resztą umowy co będzie? Bo dotąd żadne dla nas z niej pożytki nie przyszły, tylko wstyd i śmierć plugawa od ognia.

Mężczyzna wykrzywił wargi.

– Co niby ma być? Wszystko po staremu. Ile do świtu zagarniecie, tyle wasze zostanie, choćbyście i popod samą Spichrze dotarli. Póki nocy, mój pan osłoni was przed wzrokiem innych bogów. Potem wszelako sami sobie radźcie.

Szczurzy zapiszczał z uciechy, a jego żółte ślepia rozgorzały jak węgle. Mroczek poczuł, jak ze zgrozy jeżą mu się wioski na karku. Większość życia spędził w murach Spichrzy, która nigdy nie ucierpiała od najazdów szczuraków, wszelako dość długo snuł się po Górach Żmijowych, aby poznać opowieści o bezlitosnych zapasach, jakie tu kiedyś toczono. Nienawiść jednak przetrwała, podobnie jak pamięć o rzeziach, choć szmat już czasu nie oglądano po przysiółkach zwierzołaków. Jeśli więc Zird Zekrun poważył się wypowiedzieć pakt, którym ich niegdyś związano, rychło całe pogórze spłynie krwią.

Widać musiał zajęczeć albo jakimś gestem zwrócić na siebie uwagę wodza z Gór Sowich, bo ten obrócił na niego spojrzenie.

– Jego nam dacie? – Zaklekotał zębami niby kot do gołębia. – Przydałaby się jakowaś uciecha przed bitwą.

– Uciechy dość będzie – odparł kapłan. – Z niego zaś korzyść uzyskam, jeśli wystarczająco długo pożyje. Ściągnijcie tu jakąszamankę.

Szczurak przymrużył ślepia i jął kręcić palcami młynka. Zwlekał, popatrując spod obwisłych brwi na kapłana. Człowiek wszakże zniecierpliwił się prędko.

– Wiem, żeście je tutaj przywiedli, tedy mi nie kłamcie.

– Siedm tuzinów naszych w płomieniach zdechło – powtórzył uparcie szczurzy – a rannych ledwo zliczę. Czemuż tedy miałyby szamanki kogoś z waszego plemienia ratować?

– Bo gdyby nie mój pan, zgnilibyście do cna w więzieniu, którym się stały groty pod Sowimi Górami. Dlatego mi się nie dróżcie, warunków nie stawiajcie, boście przed jego obliczem larwy marne. Czy rozumiecie? – Pochylił się nisko nad szczurakiem, a znamię skalnych robaków na jego czole pulsowało czernią i fioletem, jak gdyby udzieliło mu się wzburzenie właściciela.

Zwierzołak cofnął się ze zgrozą. Uczynił dwa chwiejne kroki w tył, potknął się na wystającym korzeniu i prawie upadł. Wydałby się w tej chwili Mroczkowi nieomal pocieszny, gdyby zbójca nie podzielał jego lęku. W słowach kapłana zabrzmiała bowiem obca, metaliczna nuta, jakby przebijał spod nich przytłumiony, lecz potężny głos pana Pomortu. I niegdysiejszy kupiec bławatny zdał sobie nagle sprawę, że spomiędzy wszystkich dziwów i strachów, które objawiły mu się tej nocy, nie spostrzegł i nie docenił bodajże najważniejszego. Oto znalazł się w mocy Zird Zekruna. Choć nie pojmował przyczyny, dla której mógł mu wpaść w oko, bóg odległego Pomortu miał względem niego plany, a przywykł swe marionetki wodzić na krótkim sznurku.

– Niechaj już będzie jak chcecie, mości Ciecierko – zgodził się po chwili milczenia szczurak. Starał się mówić lekkim tonem, jakby zatarg nie miał żadnego znaczenia, lecz widać po nim było, że jest wstrząśnięty do głębi. – Przyślę szamanki, potem wyruszycie.

Kapłan uśmiechnął się zimno.

– Sami przodem idźcie. Krew nieprzelana czeka. Gdybyście zaś moich zbiegów zoczyli… – zawiesił głos -…wiecie, co macie uczynić.


* * *

Choć wiele się jeszcze potem miało w życiu Twardokęska przydarzyć rzeczy dziwnych lub strasznych, choć spoglądał w twarz przedksiężycowym i walczył na polach tak nasiąkniętych krwią, że zdawały się pokryte rdzą, nigdy nie zapomniał grozy, która go ogarnęła, kiedy stał pośród wiedźmiej pożogi, a płomienie zataczały kręgi po wypalonej ziemi, coraz bliżej i coraz szybciej. Chciał krzyczeć, lżyć bogów, złorzeczyć rudowłosej dziwce, która go zostawiła na zatracenie, przeklinać wiedźmę – lecz nie mógł, bo z popękanych od gorąca warg dobywał się tylko ochrypły, bezrozumny z przerażenia charkot. Od dymu i łez mało co widział. Skoro więc na koniec spośród pożogi i dymu wychynęła ryża, rozmazana w gorącym powietrzu smuga, wydała zbójcy się zrodzona z samego ognia.

Posłyszał jedynie przenikliwy pisk wiedźmy, potem zaś potężne szczęki zacisnęły się na jego kubraku i uniosły go bez trudu. Wpadł twarzą w gęste, skołtunione futro i otoczyła go fala ostrego, piżmowego smrodu. Ręce wiedźmy zamknęły się wokół niego jak kleszcze. Odruchowo zamknął palce na kłębie sierści, wbił pięty w boki zwierza – i tylko dlatego się nie zsunął, gdy wbiegli w ogień, pomiędzy zwęglone trupy wołów. Upojona pożogą, jasnowłosa niewiastka krzyczała w szale, zbójca zaś ze strachu. Ubranie tliło się na nim, rozgrzana sprzączka od pasa paliła w brzuch. A ona śmiała się, śmiała jak szalona. Jej włosy płonęły.

Z gardła pręgowanego zwierza raz po raz dobywało się głębokie, ponure warczenie. Gdy wreszcie wydostali się na otwartą przestrzeń, zatrzymał się gwałtownie. Miał nieco spłaszczoną u góry czaszkę, do której ściśle przylegały stulone teraz uszy, i bursztynowe ślepia ocienione masywnie sklepionymi łukami brwi. Poruszył paszczą i po zmierzwionych kłakach na brodzie pociekły mu strużki śliny.

– Zwierzołak! – wrzasnął Twardokęsek i niemal spadł na złamanie karku, bo spłoszony krzykiem stwór stanął dęba.

Nie przypominał w niczym plugawego, szczurzego plemienia spod Gór Sowich. Był tak olbrzymi, że siedząc na jego grzbiecie, zbójca, choć nie ułomek, nie sięgał nogami do ziemi. Pokryty długą rudą sierścią, znakowany czarnymi pasami po bokach, przypominał raczej drapieżne koty z południa. Po chwili potrząsnął grzywą i zwrócił łeb ku jeźdźcom. Twardokęsek bał się choćby drgnąć, póki bestia nie spuściła z niego złotawych oczu, w których połyskiwała moc przedksiężycowych. Wiedźma tylko zaśmiała się z uciechą, gładząc szorstkie od brudu kłaki. I nagle w otępiałym z przerażenia umyśle zbójcy wykluło się zrozumienie, czym jest ta istota i dlaczego tak łatwo zdołała ich wytropić pośrodku płomieni.

Powinienem był zgadnąć, pomyślał z goryczą, czując jak do ust podpływa mu kwaśna fala obrzydzenia. Przecież z dawien dawna gadali ludzie o potworkach, które wiedźmy hołubią i krwią niewinnych pasą, aby je potem w potrzebie na ratunek wezwać. Ale człek woli wierzyć, że bajdy to jeno i strachy, które matki nieposłusznym dzieciom w uszy kładą, jeśli je chcą przestraszyć i do szacunku nakłonić. Dlatego nikt się nie przypatrzył temu kociakowi, choć zdałoby się zastanowić, po co go wiedźma w tobołku włóczy. Ale tak zwykle bywa. Człek głupi swą nieświadomość piastuje, dopóki mu nie przyjdzie karku za nią nadstawić.

Przekleństwo cała ta magia, czyste przekleństwo, dodał jeszcze w myślach, nim jaśminowa wiedźma bodnęła go kościstym łokciem pod żebro. Zdjęła go obawa, że teraz zechce mu odpłacić za wszelkie grubiaństwa i krzywdy, za to, że ją porzucił przy Trwodze i nie znalazł ni jednego słowa pociechy, kiedy w karczmie zapijała lęk gorzałką. Lecz ona ani na niego spojrzała.

– Patrz! – podniosła chude, osmalone ramię i pokazała na trakt.

Resztki włosów zjeżyły mu się ze zgrozą. Gościniec falował, lśnił od szarych futer szczuraków.

Zrozumiał w okamgnieniu, bo choć prosty w obejściu, nie był przecież głupcem i znał pogórze jak własną kieszeń. Zwierzołacy z Gór Sowich zeszli w doliny, co znaczyło, że zerwali stary rozejm bezpowrotnie, a okolica pierwej obróci się w pogorzelisko, nim nowy zostanie zawarty. Szczurzy parli ku Spichrzy, jakby i oni zapragnęli tego roku zapląsać w świątecznym korowodzie ku czci Nur Nemruta, pomiędzy wzgórzami zaś z wolna poczynały już migotać odległe ogniki. Płonęły przysiółki owczarzy i wiejskie chaty, rozsiane tu i ówdzie na górskich zboczach. Widok ten rozwścieczył go nieoczekiwanie, choć przecież był na obcej ziemi, gdzie niegdyś nie udzielono jego współplemieńcom schronienia. Jednakże miał wrażenie, jak gdyby szczuracy rozniecili te pożary właśnie w przededniu Żarów, aby stały się urągowiskiem święta czczonego w całych Górach Żmijowych.

Wiedźma trąciła go w bok i dojrzał, że w jej oczach wciąż gorzeje ciemna, uroczna magia, potężniejsza od wszelkich czarów szczuraków.

– Obejmij mnie mocno! – zażądała, pochylając ku niemu twarz.

Jej zęby błysnęły spomiędzy warg i zląkł się, że przerażająca, utkana z płomieni, magii i krwi istota, którą się stała tej nocy, zechce go pocałować. W tejże samej chwili jednak wbiła pięty w żebra zwierza i potwór jak strzała wyprysnął naprzód. Zbójca ledwie zdołał się przytrzymać grzywy. Potem zaś gościniec owinął się znienacka wokół krawędzi stromistej skały, a za zakrętem wpadli pomiędzy szczuraków. Wiedźmi pomocnik nawet nie zwolnił kroku. Tratował pobratymców, potężnym rykiem obwieszczając swoje nadejście. Herszt zacisnął oczy, by nie widzieć szarych i brunatnych grzbietów, które pokrywały trakt szczelnie jak błam futra, ale raz po raz słyszał ohydny trzask pękających kości i przedśmiertne piski.

A kobieta tylko się śmiała, śmiała się jak szalona.

Później miał się dowiedzieć, że była to noc grozy i rzezi. Ani spichrzańscy poddani, ani też sam książę Evorinth nigdy jej nie zapomnieli.

Szczęściem potwór gnał na przełaj, przez pola i wykroty, dlatego zbójcy oszczędzono widoku większości pogromów. Raz tylko zapędzili się do miasteczka. Tego, co w nim nastąpiło, Twardokęsek nie chciał pamiętać, lecz obraz krwawych jatek długo jeszcze prześladował go w snach. Widział, jak szczuracy przekopali jamy pod bramą, a dźwierza uchyliły się w ciszy, by odsłonić trzech nocnych drabów, których rozpoznał już tylko po halabardach, bo na ich trupach kłębiła się popiskująca, szara gromada. W szlafmycach, w rozchełstanych koszulach mieszczanie wybiegali na ulice, daremnie krzycząc zmiłowania. Gromady szczuraków ścigały ich zajadle, niby zwierzynę, i walczyły nad drgającymi jeszcze ścierwami o kawały mięsa. Jakaś kobieta z dzieckiem w ramionach wołała do Twardokęska i wiedźmy z okna, ale potwór nie zatrzymał się i krzyki wkrótce umilkły. Nie zwalniając, niby widziadło, przemknęli przez miasteczko – na oklep na zwierzołaku, roześmiana dziewka z rozwianymi kosmykami opalonych włosów i zbójca w skórzanej kamizeli, z jadziołkiem kołującym nad głową – i wyjechali za mury, traktem koło szubienicy, na której kołysało się smętnie dwóch nieświeżych wisielców.

W rowach przy trakcie szumiały białe od kwiecia zarośla.

Przed świtem zwierzołak bez ostrzeżenia zrzucił ich z grzbietu. Na łeb, na szyję polecieli w kolczaste zarośla. Wiedźma zaskowytała z cicha. Szał minął i trzęsła się teraz, jak w gorętwie. Z kącików jej oczu, z warg i nosa sączyły się drobne kropelki krwi. Powoli, kwiląc jak niemowlę dowlokła się do jaru i zaczęła chłeptać wodę prosto z kałuży.

Na ten widok coś gorzkiego wezbrało w gardle zbójcy, tak bardzo wydała mu się podobna do zwierza albo do obłąkanego odmieńca, jednego z tych, co mordowali teraz jego współplemieńców wzdłuż gościńca prowadzącego do Spichrzy. Odruchowo sięgnął po sztylet, zupełnie jakby spotkał w opłotkach wściekłego psa, któremu trzeba skrócić cierpienie. Wtedy jednak po trawie między nimi przesunął się cień i zbójca cofnął się gwałtownie, kiedy na szarym, porannym niebie zobaczył jadziołka. Splunął tylko ciężko w rów, w tę wodę, co ją wiedźma piła, i osunął się na ziemię, jak gdyby w tej właśnie chwili opadło na niego całe znużenie i strach tej nocy.

Siedział odrętwiały, z łbem zwieszonym na piersi, i było mu wszystko jedno. Ani dbał, czy Szarka zdołała cało unieść głowę z opresji. Co dziwniejsze, sam się nie próbował ratować i myśleć o ucieczce. Po prostu tkwił tam, nad rowem, opasawszy się rękami, niby dla obrony przed chłodem.

Gdzieś nieopodal na trakcie turkotały wozy.

Nie spostrzegł, jak to się stało, że nagle wiedźma płakała na jego ramieniu, a on ją przygarniał co sił, jakby w tym prostym geście mógł zawrzeć całą radość, że jednak ocaleli z rzezi.

Загрузка...