ROZDZIAŁ 15

Tuż przed Spichrza Kierch dał znak, aby orszak zatrzymał się na wypoczynek. Stanęli na szczycie wysokiego pagórka, skąd rozpościerał się widok na miasto, nad którym górowała wyniosła wieżyca Nur Nemruta od Zwierciadeł. Ale teraz, kiedy dotarli pod bramy stolicy księcia Evorintha, Zarzyczka była zbyt znużona, by podziwiać z dali najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Przez ostatnie dni zwierzchnik uścieskiego kolegium nie miał litości ani nad ludźmi, ani nad zwierzętami. Bezustannie popędzał konie i zezwalał na krótki postój tylko wtedy, kiedy stawało się już zupełnie oczywiste, że wyczerpane zaprzęgi wkrótce padną ze zmęczenia.

Księżniczka przeczuwała, że coś musiało się wydarzyć w Górach Żmijowych, być może Wężymord jakimś sposobem dowiedział się o zmianie marszruty albo sam Zird Zekrun ponaglił swego sługę. W każdym razie gnali na złamanie karku, za nic mając dostojność i rangę jej osoby. Odkąd zaś wjechali w granice spichrzańskiego władztwa, nie popasali już w gościnnych klasztorkach ani nawet w odludnych oberżach. Gdzieś na południowym skraju księstwa do pocztu na chwilę dołączyła nowa grupa pomorckich kapłanów. Jak Zarzyczka wywnioskowała z kilku zdawkowych słów, rzuconych przez jej spowiednika, powracali z dalekiego południa, aż zza Gór Żmijowych. Więcej jednak nie zdołała się dowiedzieć. Potem pewnego poranka po prostu zniknęli wśród tej pofałdowanej, pagórzystej krainy, która w niczym nie przypominała Żalników, a orszak Zarzyczki spiesznie podążył dalej.

Jednakże nawet Kierch nie mógł dopuścić, aby pojawiła się przed księciem Evorinthem w podróżnej sukni i z włosami pokrytymi kurzem. Zresztą sam nie zamierzał zaniedbać ceremonii przynależnej mu jako zwierzchnikowi kolegium kapłańskiego, wysłannikowi kniazia i opiekunowi dziedziczki tronu. Zarzyczka z krzywym uśmiechem przyglądała się, jak słudzy wyciągają z kufrów paradne szaty i rozpościerają je na trawie, aby się wygładziły i w porannym słońcu kolory odzyskały. Dowódca eskorty przechadzał się wśród żołnierzy, sprawdzał końskie rzędy i pancerze, wszyscy bowiem chcieli się zaprezentować godnie w mieście, na całym świecie słynącym z zamiłowania do zbytku. Koniuchowie czyścili konie i wplatali im w grzywy wstążki, wprawdzie nie czerwone, jak zwykła czynić żalnicka szlachta, ale brunatne, w kolorze Zird Zekruna. Jego też chorągiew miała powiewać nad pocztem; księżniczka widziała, jak Kierch ze czcią wydobył ją z osobistych pakunków i nakazał zawiesić na długiej tyce.

Wiatr natychmiast rozwinął materię i księżniczka z przykrością odwróciła wzrok, aby nie patrzeć na pomorckiego dwugłowego węża. Nawet Wężymord nie obnosił się z nim równie zuchwale! Zaraz jednak zamknęła oczy i poddała się zręcznym palcom niewolnicy. Służka rozczesała jej świeżo umyte włosy i teraz splatała je w drobniutkie warkoczyki, zbierając każdy z nich przy końcu srebrnymi obejmami, które pobrzękiwały dźwięcznie jak dzwoneczki. Choć kapłani Zird Zekruna nie pochwalali ostentacji, tego dnia Zarzyczka miała włożyć koronę, a także kolię i kolczyki z górskim kryształem. Sam Kierch obejrzał jej suknię, sztywną od srebrnego haftu i tak ciężką, że księżniczka obawiała się, by kolano nie zawiodło jej, jeśli będzie musiała w niej przejść więcej niż kilka kroków. Jednakże całe to bogactwo nie mogło przyćmić jednego prostego faktu, że nawet przyodziana w szczere złoto, Zarzyczka była tylko zakładniczką pomorckich kapłanów.

Wśród żołnierzy uczyniło się raptem zamieszanie i niewolnica delikatnie dotknęła ramienia księżniczki.

– Już czas – powiedziała, podnosząc się z klęczek. – Chyba gońcy wrócili.

Istotnie, od strony Spichrzy rozległ się dźwięk trąb, przytłumiony odległością, lecz wyraźny. Do miasta dotarła zatem wieść o gościach. Zarzyczka westchnęła. Należało zbierać się do drogi, ruszyła więc w stronę płóciennego namiotu, gdzie niewolnica miała jej pomóc zmienić suknię. Ale zanim tam weszła, służebna, która skromnie postępowała dwa kroki za swoją panią, stanęła jak wryta i ze świstem wciągnęła powietrze. Ktoś krzyknął.

Zarzyczka odwróciła się i poczuła, jak łzy nabiegają jej do oczu.

Nad bramami Spichrzy powiewały żalnickie lwy z chorągwi jej ojca.


* * *

Tego samego ranka w spichrzańskiej cytadeli Jasenka uniosła się na łokciu, kiedy zakłopotana służka weszła do alkowy z wieścią o przybyciu dziedziczki żalnickiego tronu. Nałożnica odprawiła ją niecierpliwie, zanim hałas zdążył obudzić księcia. Przez uchylone okna wpadało rześkie powietrze i wiatr poruszał półprzezroczystymi zasłonami, ale żar w trójnogach wygasł tuż przed świtem i w komnacie było jeszcze ciepło. Jasenka oparła się wygodniej na poduszce i z nieznacznym uśmiechem obserwowała uśpionego władcę. Lubiła patrzeć na swojego złotego księcia, kiedy leżał obok niej ze zmierzwionymi włosami i cieniem zalegającym w drobnym dołeczku na brodzie, nagi i wydany na łup jej spojrzeniom. Pozwalała wówczas, aby na chwilę ogarnęła ją dziwna tkliwość, z jaką nigdy nie zdradziłaby się za dnia. Nie czuła pokusy, aby go dotknąć, odgarnąć z policzka wilgotny kosmyk czy rozprostować na czole zmarszczkę wywołaną przez niespokojne sny. Wystarczało jej, że czuje obok ciepło jego ciała – i wygrzewała się w jego obecności jak jaszczurka w słońcu.

Tym razem jednak sen okazał się kruchy i książę ocknął się, nim kroki służebnej na dobre ucichły w korytarzu. Jasenka obiecała sobie, że jeszcze przed wieczorem odprawi tę tępą krowę, która najwyraźniej nie rozumiała, komu służy.

– Zatem gra się rozpoczęła – powiedział książę Evorinth, pan Spichrzy. – Zarzyczka przybyła.

Jasenka skinęła głową: cóż innego mogła uczynić, skoro najwyraźniej słyszał każde słowo? Odrzucił prześcieradło i podniósł się, nagi i tak zdumiewająco chłopięcy w swej urodzie, że na okamgnienie zaparło jej dech. Podszedł do okna i otworzył je na roścież, nie dbając o strażników, którzy pełnili nocną służbę pod murami apartamentów Jasenki. Miał smukłe ciało, zahartowane poprzez długie dni ćwiczeń, gonitw oraz polowań w pobliskich lasach, i poruszał się z lekkością, jaka zwykle nie jest dana mężczyznom lub szybko mija z wiekiem. Jasne włosy połyskiwały w promieniach słońca, kiedy się do niej odwrócił.

– Dziękuję, że byłaś tej nocy moim wytchnieniem – rzekł z uśmiechem. – Jak zwykle, ukochana.

Powinna w tej chwili wdzięcznie się ukłonić i obrócić jego słowa w żart, lecz siedziała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w swe dłonie, złożone równo przy krawędzi prześcieradła. Poranne światło było bezlitosne, pod jasną skórą rysowały się niebieskawe linie żył, na kłykciach – drobne zmarszczki. Dopiero skoro książę Evorinth sięgnął po koszulę i spodnie, odezwała się:

– Nie odchodź jeszcze – i zaskoczył ją własny głos, cichy i pełen smutku.

Książę spojrzał na nią ze zdziwieniem, niepewny, czy to jedna z gier, którym od lat oddawali się z upodobaniem i które sprawiały, że żadna z przelotnych kochanek nie zajęła miejsca Jasenki. Ale dziś nie wyczuwał w jej tonie ni cienia kokieterii. Nie odsunęła prześcieradła, by odsłonić rąbek szczupłego, białego ciała, porównywanego przez nadwornych minstreli do żywego marmuru. Nie uśmiechała się nawet.

Pomyślał, że może daje wiarę plotkom, a w cytadeli aż od nich huczało, odkąd stało się powszechnie wiadome, że żalnicka księżniczka będzie podczas Żarów jego gościem. Oczywiście Jasenka powinna być na tyle mądra, by wiedzieć, że on w żadnym razie nie poślubi tej kulawej dziewczyny, co wychowała się w cieniu wszechpotężnego boga Pomortu. Księżna Egrenne nie dopuściłaby, żeby do ich rodu weszła tak zatruta krew, a zapewne i Wężymord niechętnie wypuściłby z rąk dziedziczkę żalnickiego tronu. Jednakże kobiety zbyt łatwo ulegają podszeptom wichrzycieli, a Jasenka miała na dworze dość wrogów, by ktoś zapragnął wzbudzić w niej bezrozumny lęk.

– Nigdy cię nie opuszczę – rzekł miękko.

Wydała mu się taka krucha. Przytrzymała jego rękę i przytuliła do swego policzka.

– Wiem – wyszeptała i zdumiała go ta odpowiedź. – Lecz nie zostawiaj mnie teraz.

Zawahał się. Jego matka nie słynęła z cierpliwości i często wypominała mu nadmierne uleganie woli faworyty. Tego zaś ranka przybywała żalnicka księżniczka i naprawdę wiele zajęć czekało na niego jeszcze przed oficjalnym powitaniem. Ale powstrzymał go ton błagania w głosie nałożnicy. Jasenka rzadko o coś prosiła.

Nawet klejnoty przyjmowała ze śmiechem, jak błahostkę, którą można beztrosko odrzucić.

– Mam takie uczucie – odezwała się znowu – jakby pozostała zaledwie ta jedna chwila przed nawałnicą, która nas zniesie bez śladu.

– Pragnęliśmy tego – przypomniał jej łagodnie, bo przecież od początku była wtajemniczona w grę, jaką miał niebawem podjąć.

– To prawda. – Skinęła głową. – Lecz cóż z tego?

Przez moment miał ochotę ją zganić, że znów ulega zabobonnym lękom, podsycanym przez sprytnych wróżów i kapłanów, którzy nieustannie krążyli pomiędzy jej pokojami i świątynią. Zamiast tego przesunął palcem w dół po krzywiźnie jej policzka, aż do ust, które rozchyliły się i nabrzmiały pod jego pieszczotą, po czym delikatnie popchnął ją na poduszki. I kiedy ją całował, myślał o bardzo wielu rzeczach, które powinien był powiedzieć, nie rozumiejąc jeszcze, że czasami dotyk koi skuteczniej niż słowa.

Jasenka przymknęła oczy i poddawała się jego dłoniom, miękka jak aksamit i bezwolna. Przez na wpół uchylone powieki widziała nad sobą plamę jego twarzy i jasne włosy, przez które przeświecał blask słońca. Wszystkie poranne odgłosy cytadeli, nawoływania służebnych na korytarzach, odlegle krzyki straży i grube głosy parobków, pędzących do rzeźni zwierzęta przeznaczone na wieczorną ucztę, nikły stopniowo w jej uszach i gasły, by wreszcie zmienić się w przyciszone falowanie dwóch oddechów i coraz szybsze bicie serca. Nigdy wcześniej nie czuła się równie bezbronna, jak koncha otwarta pod jego dotykiem, naga. Pomyślała jeszcze, że nie należy nikomu dawać nad sobą podobnej władzy, najmniej zaś temu złotemu księciu, który zaczynał właśnie grę swego życia. A potem zacisnęła mocno powieki i pozwoliła, aby poprowadził ją dalej, coraz dalej, poprzez doliny i zagłębienia jej ciała.

W dole, w ogrodzie cytadeli, śpiewały ptaki.


* * *

Wnętrze powozu starannie zaścielono złotogłowiem i przystrojono purpurowymi poduszkami, a w górze zamiast zwykłej skórzanej płachty zawieszono pysznie haftowany baldachim. Lecz Zarzyczka, posiniaczona i obolała od podróży, wciąż kuliła się odruchowo, kiedy koło zaczepiało o kamień. Starała się przybrać opanowany wyraz twarzy, zwłaszcza, że przy każdym jej drgnięciu spowiednik krzywił się i chrząkał z przyganą. Na bardziej jawne okazywanie niezadowolenia nie śmiał sobie pozwolić, wielu bowiem mieszkańców Spichrzy i gości, którzy zaczynali już ze wszystkich stron przybywać na Żary, wyległo na błonie pod miastem, by oglądać przyjazd żalnickiej księżniczki. Napierali z obu stron na gościniec, aż wreszcie Kierch dal rozkaz, aby żołnierze ustawili się po bokach powozu i odpędzali co natarczywszych gapiów. Sam jechał przodem, przybrany we wspaniały płaszcz z aksamitu i ciężko kuty łańcuch, symbol jego godności. Minę miał jednak kwaśną i księżniczka wyraźnie widziała, że chwilami popatruje ze złością ku starym żalnickim chorągwiom, jak na urągowisko łopoczącym nad bramą miasta. Znak Zird Zekruna wydawał się przy nich dziwnie wyblakły i mały.

Tuż przed wierzejami orszak przystanął. Gdzieś z przodu dęto w trąby, a ich donośny dźwięk wzmagał oszołomienie księżniczki. Pragnęła wychylić się z powozu, bo plecy strażników przesłaniały jej widok, co się dzieje, ale nawet gdyby spowiednik przymknął oczy na podobne uchybienie, nie zdołałaby się sama poruszyć pod ciężarem sukni. Czuła, jak za uszami i po szyi spływa jej pot, a że słońce stało już wysoko z trwogą myślała o drodze, która jeszcze pozostała do przebycia.

Trąby zagrały niemal z bliska, oni zaś wciąż czekali w bezruchu, choć nad głowami tłumu rysował się już ciężki łuk bramy i lada chwila mogliby się zanurzyć w ożywczy cień. Mieszczanie wiwatowali coraz głośniej. Ich wrzaski towarzyszyły jej od dawna, podobnie jak kwiaty rzucane koniom pod nogi albo nawet do wnętrza powozu, teraz wszakże coś odmieniło się w rytmie wiwatów i udało się jej wyłuskać dwa słowa, powtarzane z rosnącym zapałem:

– Spichrza! Evorinth! Evorinth i Spichrza!

Opuściła na moment powieki, bo krzyki zdawały się napierać na powóz i odbierać jej powietrze. Usiłowała oddychać głęboko i nie myśleć o nagrzanej koronie, która uwierała ją w głowę. Kiedy otworzyła oczy, strażnicy rozstąpili się gwałtownie i zobaczyła przed sobą księcia.

Nie spodziewała się bynajmniej, że wyjedzie do bram, aby ich powitać, lecz rozpoznała go natychmiast – nikt inny nie przybyłby na jej spotkanie z odkrytą głową i nie zaglądałby do powozu z równą bezceremonialnością. Ostatecznie była jednak córką swojego ojca, zacisnęła więc zęby i dumnie wytrzymała spojrzenie mężczyzny, udając, że nie widzi błysków rozbawienia, które pojawiły się w głębi jego oczu. Strój władcy, utrzymany w barwie Nur Nemruta, boga miasta, aż skrzył się od klejnotów i srebrzystego haftu. Książę z gracją wychylił się ku niej w siodle, zupełnie jakby nie czuł ciężaru paradnych szat. Domyślała się, jak obok niego wygląda – drobna, brunatnowłosa dziewczyna o nieładnej twarzy, której brzydotę jeszcze uwydatnia korona i wystawna suknia – i w tej chwili nieomal żałowała, że postanowiła opuścić bezpieczne mury Uścieży, gdzie odwiedzały ją jedynie wichry wiejące znad Cieśnin Wieprzy.

A potem książę Evorinth uśmiechnął się, wciąż nie spuszczając z niej wzroku, i było tak, jakby pomimo otaczających ich strażników i kapłanów przeskoczyła pomiędzy nimi iskra. Aż krew jej nabiegła na policzki. Nie, nie z zachwytu nad jego jasną urodą, bo choć niedoświadczona w dworskich grach, wiedziała bardzo dobrze, że istnieją mężczyźni, którzy używają swego uroku tak samo jak kobiety. Miała jednak wrażenie, że młodzieńczy władca Spichrzy czyta w niej jak w otwartej księdze, że pod ceremonialnym strojem i sztywną pozą zdołał dostrzec strach i znużenie – i że z jakiegoś nieodgadnionego powodu pragnie dodać jej otuchy.

Jego koń, pyszny siwy ogier, zapewne wart tyle co pomniejsze miasteczko, podrzucił głową i wrażenie prysło. Zarzyczka delikatnie zwilżyła wargi, teraz znacznie bardziej skupiona i czujna. Za tą bramą otwierał się świat, o którym nie miała pojęcia, i każdy krok mógł okazać się fałszywy.

– Witajcie, najjaśniejszy panie. – Kierch podjechał do powozu, lecz nie miał możliwości zbliżyć się do władcy Spichrzy, gdyż przyboczna straż księcia zastąpiła mu drogę. – Wielki to zaszczyt, żeście nas zechcieli u bram…

– Zaiste wielki – przerwał obcesowo władca. – Ale was wypatrują już w świątyni Nur Nemruta.

Odprawa była tak brutalna i ostateczna, że Kierch i strażnicy z eskorty księżniczki sprawiali wrażenie, jakby w nich z jasnego nieba piorun strzelił. W Uścieży nikt nie poważyłby się w podobny sposób potraktować zwierzchnika kapłańskiego kolegium. Książę Evorinth wszelako niedbałym skinieniem dał znać, że sługa Zird Zekruna może się oddalić, i bez cienia zakłopotania zwrócił się ku Zarzyczce.

– Pani – skłonił głowę, z półuśmiechem na ustach – wybacz zamieszanie, ale pragnąłem sam cię godnie powitać. Pozwolisz? – Wyciągnął ku niej rękę.

Zawahała się, niepewna, czego się po niej spodziewa, on zaś nie cofał ramienia, aż wreszcie podała mu dłoń i pozwoliła, by pomógł jej powstać. Kiedy stanęła, że wszystkich stron gruchnęły okrzyki. Żalniccy strażnicy jakby zbili się w sobie i cofnęli pod wpływem narastającej wrzawy, więc teraz dostrzegła już bardzo wyraźnie kolejne ukwiecone bramy, pod którymi oczekiwały jej delegacje spichrzańskich obywateli, i płat czerwonej materii, jakim na jej cześć wyścielono główną ulicę miasta. Dech jej zaparło na widok podobnej rozrzutności. Samo sukno kosztowało krocie.

– Wielu ludzi przybyło, aby cię zobaczyć, pani – rzekł książę Evorinth. – Czy wyświadczysz im tę łaskę?

Uśmiechnęła się nieoczekiwanie. Wszystko to było tak zaskakujące – i wiązanki kwiatów, jak deszcz sypiące się w jej stronę, i ten złoty książę, który wciąż grzecznie czekał na jej decyzję, i upokorzenie Kiercha, za które w końcu i tak ona będzie musiała zapłacić. Ale słońce świeciło jasno, a przed nią rozpościerał się główny trakt najpiękniejszego z miast Krain Wewnętrznego Morza i zapragnęła je podziwiać w pełnej krasie, jak księżniczka, którą poczuła się bodajże pierwszy raz w życiu.

Wciąż stała, górując nad tłumem, kiedy książę Evorinth zeskoczył z konia i otworzył drzwiczki wozu. Nie pozwolił jednak, aby postawiła stopę na ziemi, po prostu uniósł ją bez uprzedzenia i posadził w siodle. Zesztywniała ze strachu, lecz wierzchowiec, ułożony ręką wprawnego masztalerza, nawet nie drgnął. Odetchnęła więc głębiej i poklepała go po szyi, niepewna, czy powinna skarcić księcia za tę oszałamiającą zuchwałość. Nim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, władca Spichrzy przywołał skinieniem jednego z jeźdźców. Kiedy znów się odwrócił ku księżniczce, miał w rękach wspaniały, podbity sobolem płaszcz.

– Dziedziczce tronu przystoi purpura – powiedział, narzucając go jej na ramiona.

Wiedziała, że nie powinna mu pozwolić na ten gest, bo jest on jedynie grą, mającą ją oszołomić i natchnąć wdzięcznością.

Rozumiała to wyśmienicie – wszak dorastała na dworze Wężymorda, w nie tak wystawnym, lecz wcale nie mniej skomplikowanym miejscu – lecz zgodziła się, by ujął uzdę konia i pieszo prowadził ją przez marmurowe ulice Spichrzy. Tyle że nic nie stało się przez to prostsze ani bardziej bezpieczne.


* * *

Jasenka stała na zewnętrznym balkonie cytadeli, skąd rozciągał się widok na centralne dzielnice miasta. Tę część wschodniego skrzydła fortecy wydzielono na jej prywatne apartamenty, w dzień i w nocy strzeżone przez zaufanych żołnierzy z przybocznej straży księcia, których on sam skrupulatnie dobierał do tego zadania. Nie obawiała się, że wpuszczą tu kogokolwiek bez jej zgody, zatem na spodnią, niemal przezroczystą suknię narzuciła jedynie haftowany srebrem i sięgający ledwie do kolan bezrękawnik z błękitnego aksamitu. Długie, rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona i w podmuchach wiatru delikatnie łaskotały w twarz. Niedawno wyszła z kąpieli, a wprawne niewolnice wymasowały jej ciało i natarły pachnącymi olejkami, aby usunąć resztki nocnego zmęczenia, wciąż jednak czuła się dziwnie ociężała i przygnębiona.

Westchnęła głęboko. W cytadeli zapewne już rozeszła się wieść, że władca opuścił rano jej komnaty dopiero po trzecim wezwaniu od księżnej matki, a i wtedy nie spieszył się nadmiernie. Innego dnia Jasenka zapewne cieszyłaby się tym niezaprzeczalnym zwycięstwem nad panią Egrenne, jednym z wielu odniesionych w skrytej wojnie, od lat toczonej ze zmiennym szczęściem przez dwie najpotężniejsze kobiety w Spichrzy. Ale dzisiaj uwaga dworzan była zwrócona przede wszystkim na żalnicką księżniczkę. Nałożnica wiedziała, że powinna niebawem pokazać się w zewnętrznych komnatach albo w ogrodach, świeża i uśmiechnięta, aby każdy mógł się naocznie przekonać, że nie spodziewa się bynajmniej utraty łask księcia.

Oczywiście nie zejdzie do zwierciadlanej sali, gdzie księżna Egrenne powita dziedziczkę żalnickiego tronu. Każdy krok Jasenki wyznaczał przecież skomplikowany rytm dworskiego rytuału, a wystarczająco długo była faworytą władcy, by wyuczyć się go bardzo dobrze. Jednakże po oficjalnej ceremonii to w jej apartamentach zbiorą się dworzanie obdarzeni najcelniejszym dowcipem, młodzi urzędnicy, którzy aspirują do czegoś więcej niż przepisywanie nudnych pergaminów, a nawet niektóre damy z dworu księżnej wdowy. Ze śmiechem opowiedzą jej o niezręcznościach żalnickiej kuternóżki, ani chybi oszołomionej przepychem miasta, oraz o zabiegach pani Egrenne, która jak zwykle będzie we wszystkim ulegać podszeptom Krawęska, zwierzchnika świątyni Nur Nemruta. Będą pili słodkie wino, przysłuchiwali się popisom minstreli i trefnisiów – ten najnowszy błazen, Szydło, pomyślała Jasenka, jest doprawdy zabawny, choć nazbyt bezczelny – a kiedy nastanie zmierzch, może zawita do nich sam książę Evorinth. Wciąż mogła obrócić ten dzień w kolejny triumf.

Właściwie nie powinno się to okazać trudne. Wszyscy będą ją mimowolnie porównywali z żalnicką księżniczką, biedną, kulawą dzikuską, która dorastała w wietrznej, północnej twierdzy, gdzie zapewne nie nabrała ani obycia, ani doświadczenia w zmaganiach z dworskim ceremoniałem. Tymczasem powitanie naszykowano tak, aby jak najskuteczniej olśnić i zadziwić nieszczęsną dziewczynę. Poprzez cały trakt, od miejskich wierzei aż do cytadeli, pobudowano okolicznościowe bramy. Na drewnianych konstrukcjach zawieszono ucieszne malowidła, symbolizujące cnoty panieńskie oraz historyczne przewagi obu państw, których dziedzice mieli się tego dnia spotkać, całość zaś przybrano kwiatami, złotogłowiem i barwnymi wstęgami. Pod każdą z nich księżniczkę witały delegacje kupieckich gildii i mieszczańskich cechów, księżna Egrenne bowiem, która własną osobą zatwierdziła wszelkie szczegóły powitania, nie zamierzała odsuwać ludzi pośledniejszego stanu, zwłaszcza że w wielkiej mierze oni właśnie stanowili o bogactwie miasta. Co więcej, zdołała tak sprytnie podbechtać rajców, nazywając ich prawdziwymi gospodarzami Spichrzy i najwdzięczniejszymi swymi doradcami, że sięgnęli do własnej kiesy, aby jak najwspanialej przystroić miasto.

Bram było siedem. Jasenka uśmiechnęła się złośliwie. Wśród świątecznego rozgardiaszu symbolika tej liczby jakoś umknęła księżnej Egrenne i dopiero na dwa dni przed przybyciem księżniczki ktoś nieśmiało zwrócił uwagę, że tyleż wierzei prowadzi do mrocznego wnętrza Issilgorol. Stało się to jednakże zbyt późno, aby cokolwiek zmienić w starannie zaplanowanej uroczystości. Rajcowie skoczyliby sobie niezawodnie do gardeł, gdyby któryś z cechów pozbawiono teraz zaszczytu wygłoszenia przemowy przed obliczem Zarzyczki i wręczenia jej zwyczajowych podarunków, szczególnie że wykosztowali się już niezmiernie i na dary, i na przybranie kamienic, i na nowe, paradne stroje. Dodać kolejną bramę też przyszłoby z trudem, bo jakże dziś rozstrzygnąć, komu jeszcze należy się podobny honor? Ostatecznie postanowiono, że księżniczka zatrzyma się dodatkowo przed kaplicą Nur Nemruta, gdzie pokłoni się przed bogiemopiekunem miasta i rozdzieli jałmużnę pomiędzy ubogich, przy Wieży Powroźniczej zaś na jej cześć zostaną uwolnieni więźniowie. Obie te ceremonie miały zatrzeć niemiłe wrażenie, ale według Jasenki księżna Egrenne niepotrzebnie się trapiła, bo żalnicka dziedziczka zapewne będzie zbyt zmęczona, by w ogóle zwrócić uwagę na liczbę bram.

Spojrzała na miasto. Choć słońce stało już wysoko, orszak Zarzyczki zdołał dotrzeć zaledwie do czwartego postoju. Jasence przelotnie zrobiło się żal księżniczki, która ponoć nie cieszyła się dobrym zdrowiem, a musiała cały dzień spędzić w ścisku, upale i smrodzie niemytych biedaków, którzy zbiegli się zewsząd, aby ją oglądać.


* * *

Książę Evorinth był zaskoczony. Z początku po prostu dobrze bawił się tą maskaradą. Wyobrażał sobie furię matki na wieść o wybryku niesfornego jedynaka, który kolejny raz zakpił z protokołu i wyjechał aż do bramy miejskiej, aby sobie obejrzeć nowo przybyłą księżniczkę. Zapewne księżna dowiedziała się już, że odprawił kapłanów Zird Zekruna, i zachodzi teraz w głowę, jak im wynagrodzić tę zniewagę. Właściwie matka miała rację, obraza zwierzchnika kolegium kapłańskiego Uścieży rzeczywiście nie należała do rozważnych postępków i zasługiwała na przyganę. Jednakże kiedy zobaczył Zarzyczkę w jej jasnej srebrzystej sukni, jakże samotną i smutną w tłumie kapłanów, którzy tłoczyli się wokół niej niczym brunatne robactwo, od razu pojął, co powinien uczynić. Poprzez ten jeden gest, może istotnie pochopny i głupi, stał się w oczach pospólstwa jej wybawcą, bo w Spichrzy od dawna krążyły pogłoski, jakoby słudzy Zird Zekruna więzili Zarzyczkę i nastawali na jej bezpieczeństwo. Był to oczywiście jedynie teatr, jarmarczne widowisko na uciechę gawiedzi, niczego niezmieniające w prawdziwej istocie rzeczy. Ale książę Evorinth rozumiał wyśmienicie, że właśnie ów teatr stanowi niejednokrotnie o powodzeniu władców, on zaś potrzebował przychylności poddanych.

Wciąż wiwatowali na jego cześć, zachwyceni tym jasnym chłopcem, co pojawił się niczym książę z baśni, by ocalić uciemiężoną pannę. Jednakże jego gest nie urzekł Zarzyczki. Przyjmowała te zabiegi ze spokojną uprzejmością, spod której czasami przebijała kpina. Owszem, nie oponowała, kiedy przepędzał kapłanów, lecz nie zachęciła go słowem ni spojrzeniem. Nie potrafił przeniknąć jej myśli, choć dorastał w cytadeli pełnej kobiet i zazwyczaj przychodziło mu to bez wysiłku. Ale ta kulawa żalnicka księżniczka, o której powiadano, że została przeklęta przez Zird Zekruna, przypominała zatrzaśniętą szkatułkę. Wprawdzie ujmującym skinieniem głowy kwitowała komplementy rajców i uśmiechała się do tłumu, lecz przepych Spichrzy zdawał się nie wywierać na niej większego wrażenia – zupełnie jakby również rozumiała, że jest jedynie pozorem, ułudą stworzoną dla maluczkich.

Ciekawe, pomyślał książę, kątem oka obserwując jej twarz. Orszak zatrzymał się teraz przed bramą złotników, najokazalszą ze wszystkich, a mistrzowie cechowi prezentowali wszem wobec wspaniałe upominki, wyszykowane specjalnie dla księżniczki – kolię przybraną szafirami wielkiej urody i podobne kolczyki. Zarzyczka wygłosiła już krótką przemowę, wyrażając stosowny zachwyt i wdzięczność, a teraz czekała, aż strażnicy przygotują dalsze przejście, zablokowane przez gapiów. Nadal dobrze skrywała zmęczenie, ale widział dwie strużki potu, spływające z jej skroni. Na szczęście nie pokryła twarzy bielidłem, jak uczyniło wiele mieszczek, ocierających teraz rozmazaną od upału barwiczkę.

Nieopodal zażywna niewiasta w srebrnych zausznicach i bogato wyszywanej sukni dobyła zza dekoltu chustę i ukradkiem osuszyła twarz. Zapewne była małżonką jednego z rajców, stała bowiem przed innymi mieszczkami i od czasu do czasu wydawała z cicha polecenia pachołkom. Wszyscy zaczynali się już po trochu niecierpliwić, nawet książę gniewnie zmarszczył brwi, bo utrzymanie porządku na trakcie należało do obowiązków rajców. Ojcowie miasta podzielili między siebie odcinki pomiędzy bramami i obsadzili je milicją oraz własnymi sługami. Pomysł wszelako okazał się pośledni, gdyż świeżo mianowani strażnicy również pragnęli z bliska pogapić się na dostojnego gościa oraz zaprezentować sąsiadom i rodzinie nowe kubraki w miejskich barwach. Słowem, zamiast trzymać w karbach pospólstwo, tak się tłoczyli wokół orszaku, że zdesperowani rajcy musieli porzucić swoje zaszczytne miejsca i próbować zaprowadzić porządek. Doszło przy tym do kilku gorszących kłótni, a dwóch czcigodnych złotników wzięło się wręcz za łby przy jazgotliwej zachęcie gawiedzi. Wreszcie rozdrażniony książę poprosił księżniczkę o wybaczenie i ruszył sprawdzić, co ich tu tak długo zatrzymuje.

Grube przekleństwa dobiegały aż do Zarzyczki, a na twarzach mieszczek pogłębiało się zakłopotanie. Tęga niewiasta w zausznicach posapywała przez uchylone usta, bezradnie rozglądając się na boki. Nad jej górną wargą jak groch perliły się krople potu i księżniczka poczuła nieoczekiwany przypływ sympatii do biedaczki. Ostatecznie męczyła się tak samo jak ona.

– Straszliwy skwar – odezwała się, pochylając się łaskawie ku kobiecie.

Mieszczka desperacko łypnęła, chcąc się upewnić, czy aby księżniczka przemówiła właśnie do niej. Inne niewiasty jednak stały nieco w tyle, splotła więc ręce na piersi, aż jej posiniały palce, nabrała powietrza i odpowiedziała schrypłym z emocji głosem:

– Ano, prędko tego roku wiosna nastała, a mojej córce obiecywali wróżowie, że i lato będzie upalne – po czym zamilkła i zakryła sobie usta dłonią, spłoszona, czy też tą pogawędką o pogodzie nie uraziła księżniczki.

Ale Zarzyczka bynajmniej nie wydawała się rozgniewana.

– A gdzież tę córkę skrywacie? – spytała z uśmiechem. – Bo żadna z pań z twarzy do was niepodobna.

Żona rajcy zakłopotała się jeszcze bardziej. Miała dość dworskiego obycia, by wiedzieć, że materia jest delikatna i wstydliwa dla wielkich dam. Musiała jednak coś odpowiedzieć, więc postanowiła rzec prawdę.

– Przy nadziei ona, dlatego z resztą pań pod zadaszeniem została – machnęła ręką w stronę niewielkiego pawilonu, który przed świtem wzniesiono naprędce w bocznej uliczce tuż obok bramy, aby mieszczki mogły się tam odświeżyć i wypocząć w oczekiwaniu na nadejście księżniczki. – Wybaczcie, jasna pani, lecz strach, by jej od upału słabość nie ogarnęła – dodała ciszej. – Pierwsze dziecię nosi. Coraz więcej gapiów zaczynało się ciekawie przysłuchiwać rozmowie.

– Żadnej ujmy w tym nie masz, bo na każdą z nas prędzej czy później ów stan przyjdzie – odparła donośnym, jasnym głosem Zarzyczka. – Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby za moją przyczyną nieszczęście spotkało ją albo też innych mieszkańców tego wspaniałego grodu!

Musiała przerwać, bo pospólstwo, pochlebione pochwałą, wybuchło radosnym rwetesem. Umilkli dopiero, kiedy uniosła ramię na znak, że chce coś jeszcze powiedzieć.

– Abym zaś mogła wam dowieść, że urazy nie żywię, zaprowadźcie mnie do niej, bym jej sama szczęśliwego rozwiązania życzyła.

Wyciągnęła ręce, czekając, aż jakiś pojętniejszy pachołek pomoże jej zsunąć się z siodła, ale ci tylko gapili się na nią w tępym zadziwieniu. Po chwili otyła mieszczka ocknęła się z zaskoczenia i przypadła do dwóch drabantów stojących u boku bramy z wielkimi halabardami, szarpiąc ich za kubraki.

– Co jeden z drugim oczy wybałusza, ladaco? – syknęła, ale tak, że było ją słychać przez pól placyku. – Migiem jasnej pani usłużcie!

I kiedy książę Evorinth powrócił, szczęśliwy, że wreszcie udało się spędzić z traktu hałastrę, uczynni pokazali mu Zarzyczkę, która siedziała w przestronnym, cienistym pawilonie, w najlepsze rozmawiając z mieszczankami i popijając rozcieńczone wino. Co więcej, wciąż miała na ramionach purpurowy płaszcz, a korona na jej czole wydawała się świecić jaśniej niż przedtem. Stał tak, obserwując z oddali pełne wdzięku pochylenie szyi, z jakim przyjmowała pochwały, i łaskawy gest dłoni, kiedy gładziła włosy pacholąt, dumne matki bowiem przyprowadzały swe pociechy, by móc się później chwalić, że spłynęła na nie łaska niezwykłej księżniczki z dalekich krajów. I myślał, że być może ta dziwna, cicha dziewczyna nie okaże się zupełnie bezbronna w wielkiej grze, która się właśnie rozpoczęła. Jak również i to, że jego poddani potrafiliby ją pokochać.


* * *

– Pani? – Niewolnica nie odważyła się wejść na balkon, klęczała tylko na progu z nisko pochyloną głową.

Jasenka drgnęła, niemile zaskoczona, że ktoś wbrew rozkazom ośmiela się ją niepokoić.

– Czyż nie poleciłam…? – zaczęła ostro, ale w tejże chwili dostrzegła zarys jeszcze jednej postaci, majaczącej za niewolnicą.

Stał w cieniu, nie rozpoznawała więc rysów, ale niewątpliwie był mężczyzną, wysokim, choć szczupłym. Z postawy nie przypominał jej nikogo. Zresztą nie sądziła, by któryś z dworzan, choćby najbardziej pewnych książęcej łaski, śmiał ją nagabywać nieodzianą i w prywatnych apartamentach.

– Wybaczcie. – Przybysz uczynił krok wprzód, grubiańsko odsuwając nogą niewolnicę. – Byłem przekonany, że zechcecie ze mną mówić.

Postąpił jeszcze trochę ku światłu i ze zdumieniem ujrzała na jego czole zarys znamienia skalnych robaków. W pierwszym impulsie chciała się cofnąć, bo choć w Spichrzy rezydował poseł zakonu Zird Zekruna i spotykała go czasami podczas dworskich uroczystości, przecież nigdy nie wyzbyła się strachu i obrzydzenia, jakie budził w niej widok obłych, wijących się pod skórą kształtów. Powstrzymała się jednak. Nie mogła w równie głupi sposób dawać mu nad sobą przewagi.

– Czym mogę służyć, wasza dostojność – spytała, starannie modulując każde słowo i skłaniając się przed nim lekko – skoro tak niecierpliwie pragnęliście mnie spotkać, że wtargnęliście do mojej sypialni?

Nie znała tego człowieka. Na ramiona narzucił grubą podróżną opończę, toteż nawet z kształtu i zdobień świątynnej szaty nie rozpoznawała jego rangi. Jeśli wyczul jej przyganę, nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Zdecydowanym krokiem wszedł na balkon, odprawiwszy wprzódy służkę.

Jasenka uniosła brwi na ową jawną bezczelność. Właściwie powinna wezwać strażników i kazać im przepędzić zuchwałego intruza. Była jednak ciekawa. W jej życiu nie brakowało rozrywek, lecz rzadko dostarczali ich kapłani.

– Czujcie się jak u siebie – zakpiła. – Jeśli zechcecie się ochłodzić napojem, sama wam usłużę.

Sługa Zird Zekruna obrócił na nią spojrzenie zimnych, brązowych oczu i zdjął opończę, ukazując wyszywaną srebrem szatę i ciężko kuty łańcuch.

– Jestem Kierch, zwierzchnik kapłańskiego kolegium Uścieży i opiekun Zarzyczki – oznajmił bez żadnych wstępów. – Właśnie przybyłem do Spichrzy.

Jej źrenice rozszerzyły się z szoku i mimowolnie umknęła wzrokiem w dół, ku pochodowi, który znów ruszył przez ukwiecone miasto. Książę Evorinth i ona spodziewali się przybycia tego człowieka, odgrywał on poczesne miejsce w ich planach, nie przypuszczała jednak, że spotka go tak wcześnie i nieprzygotowana. Owszem, zamierzała go poznać, może nawet nieco oczarować, bo wciąż przynosiło jej to wiele przyjemności. Ale jeszcze nie teraz. Dzisiaj kapłan powinien stać u boku księżniczki.

– Cóż mogę dla was uczynić? – Starannie skryła zmieszanie. – Jestem tylko pokorną sługą mego pana.

– To ja mogę uczynić coś dla was, moja piękna pani Jasenko. – Uśmiechnął się wąskimi wargami i miała dziwne wrażenie, że jej imię zabrzmiało w jego ustach jak obelga. – Słusznie robicie, spoglądając w dół, bo tam, na ulicach Spichrzy dobiega właśnie kresu wasze panowanie.


* * *

Kartoflanka była przypalona i zalatywała stęchlizną, co, jak zauważył Twardokęsek, zdarzało się za każdym razem, gdy Szarka brała się pospołu z wiedźmą do warzenia strawy. Wolarze posępnie siorbali zupę, rozumiejąc, że skoro Morwa poszła tego wieczoru do karczmy, przyjdzie im poprzestać na cienkiej polewce. Twardokęsek zamieszał łyżką w kociołku, wszakże nie wyłowił nic prócz żałosnej, rozgotowanej zieleniny i paru ziaren fasoli. Popatrzył na nie, potrząsnął głową i nic nie powiedział. Zresztą co miał rzec?

Odkąd wyruszyli z klasztoru Cion Cerena, susza nie ustawała. Potoki powysychały, tylko gdzieniegdzie na dnie sączyła się wąska strużka. Zboże żółkło na polach, spękana ziemia prawie w glos skwirczała deszczu, a woły czyniły na spieczonym gościńcu taką kurzawę, że ledwo człek dychał. Szczęściem kompania Kuny znała szlak i poganiacze nawet podczas owej upalnej wiosny potrafili znaleźć wodę. Obozowali jednak przeważnie pod gołym niebem, gdyż żaden oberżysta nie wpuściłby za próg wolarzy, ludzi gwałtownych, słynących z grubiaństwa i zamiłowania do bitki, a przy tym golców i rozpustników. Kuna zapewniał Twardokęska, że to się zmieni, kiedy już każdy z nich zawiesi przy pasie wypchaną sakiewkę. Ale na razie siedzieli na klepisku, a okna oberży po drugiej stronie zagonu koniczyny połyskiwały przytulnym, ciepłym światłem.

Wędrowali od trzech tygodni, pędząc stado coraz wyżej przez Góry Żmijowe, bez pośpiechu, aby woły nie wychudły i nie zmarniały przed czasem. Kuna co roku prowadził bydło na letnie targi w Spichrzy, tym razem jednak prześladował go pech. Na równinach Turznii, za południowym zboczem Gór Żmijowych, zaraza przetrzebiła stada i z trudem zdołał się wynająć do bydląt. Potem zbójcy ubili czterech ludzi z jego kompanii. Gdy w końcu, poharatani i wyczerpani, dowlekli się pod klasztor Cion Cerena, zostało ich tylko ośmiu, liczba zaś owa, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja wędrowcom. Nawet wraz z Twardokęskiem, Szarką i wiedźmą było ich wciąż jedenaścioro, i Kuna nie mógł wybrzydzać, kiedy pojawiła się Morwa. W miłej bogom dwunastoosobowej gromadce ruszyli wreszcie w drogę.

Morwa śmiała się w uchylonych drzwiach oberży schrypniętym, niskim śmiechem kobiety, która umiała wypić równie dużo, jak Twardokęsek, i po pijanemu, siedząc okrakiem na dyszlu, wyśpiewywała najbardziej sprośne piosenki, jakie słyszał – co świadczyło o znacznym obyciu, jako że zbójca słyszał niejedno. Zdzira, pomyślał z zawiścią, bo z gospody dochodziła nie tylko fala wrzasków, ale i zapach wędzonki, od którego hersztowi donośnie zaburczało w brzuchu. Jakby porażona jego niechęcią, kobieta zachwiała się. Odepchnęła wczepionego w nią powroźnika i sztywnym krokiem podążyła ku krytemu płótnem furgonowi, ochrzczonemu przez wołarzy babińcem. W połowie zagonu koniczyny przewróciła się i zwymiotowała.

Poganiacze zaśmiali się zgodnie, bez złości.

Dwunastka nie dwunastka, pomyślał Twardokęsek, z niepokojem przyglądając się jej towarzyszowi, jeszcze na nas baba nieszczęście sprowadzi. Zważywszy na to, że zarówno powroźnik, jak i wszyscy jego konfratrzy, żyli z tropienia złoczyńców i odszczepieńców, a na wozie spała wiedźma, zbójca miał się czym trwożyć.

Co prawda, rzekł sobie, jeśli nawet Morwa zdążyła się domyślić, z kim ją zetknął los – a dałby sobie rękę uciąć, że tak było – to na razie nie czyniła żadnych wstrętów wiedźmie i Szarce. Jęzor miała wprawdzie popędliwy, ale ujadała przeważnie na poganiaczy. W niewieścim furgonie natomiast panowały spokój i harmonia, o czym wkrótce przekonał się wolarz, którzy nieopatrznie klepnął po zadku zbierającą chrust wiedźmę. Baby się rzuciły nań zgodnie i otlukły mu grzbiet gałęziami.

Wolarze z wolna kładli się w posłaniach, lecz Twardokęska czemuś sen nie morzył. Zatrzymali się na ostatni postój przed pasmem Gór Sowich, legowiskiem zwierzołaków, i Twardokęsek znał te strony lepiej, niż był skłonny przyznać. Kiedy patrzył na zachód, rozpoznawał odległe szczyty, Maczugę, Pal i ten, który zwali Mnichem. Za nimi rozpościerała się Przełęcz Zdechłej Krowy – pół dzionka górską ścieżką pomiędzy graniami, by dotrzeć do obozowiska, pomyślał i zaraz wzdrygnął się z niechęcią. Wiedział, że jeśli zostało choć kilku ze starej kompanii, rozdarliby go na strzępy za skradziony skarbczyk.

Dumał posępnie, nacierając łojem wysokie buty z żółtej, licowanej skóry, kiedy znienacka zaszła go Szarka i przysiadła obok na derce. Na samodziałową koszulę wyrzuciła skórzany serdak bez rękawów, z przodu sznurowany aż pod szyję, w talii ściągnięty szerokim pasem. W opactwie hojnie ich wywianowano przyodziewkiem i jadłem, nosiły się więc z wiedźmą wcale zasobnie i na pierwszy rzut oka nikt by ich nie wziął za byle powsinogi. Twardokęsek też bardzo sobie chwalił poczciwość mnichów, bo mu na pożegnanie podarowali sielną kobyłkę, przyciężkawą nieco, lecz spokojną i nawykłą do górskich ścieżek.

Dotychczas wędrowało im się zadziwiająco spokojnie. Twardokęsek przykazał wolarzom zwać się Derkaczem i ani im we łbie świtało, kogo do kompanii przyjęli. Co zaś się tyczy niewiast, mnisi musieli delikatnie napomknąć Kunie o napadzie i zbójeckiej swawoli, jakiej padły ofiarą. Jednakże trzeba przyznać, że poganiacze nie próbowali dziewek przymuszać do żadnych figli – zapewne po trochu obawiali się zbójcy, bo był on potężnym chłopiskiem, a może Kuna im zakazał zbereźności, gdyż te łatwo stałyby się przyczyną swarów. Najwyżej czasami któryś klepnął Szarkę czy wiedźmę w tyłek, ale też obyczaje mieli proste i trudno się było o to gniewać.

Dzionki mijały jeden po drugim i jeśli mógł na coś Twardokęsek narzekać, to tylko na ciężką pracę przy bydle, od której wieczorem sztywniały wszystkie mięśnie i łamało go w krzyżu. Ale jadziołek nie kręcił się obok furgonu, wiedźma nie wiedźmiła, a obręcz dri deonema i dwa zakrzywione miecze spoczywały gdzieś głęboko ukryte między babskimi pakunkami. Szarka zaś wielce składnie udawała młodziutką, niedoświadczoną włościankę; kiedy jakiś wolarz rzekł przy niej coś sprośnego, płoniła się i uciekała, choć ślepia jej przy tym bardzo nieprzyjemnie łyskały.

– Lękam się, Twardokęsek – odezwała się stłumionym głosem dziewczyna. – Im głębiej w te góry, tym bardziej jadziołek staje się niespokojny.

Ot, dziwowisko, pomyślał zbójca. Pewnie gadzina czuje, ile tu krwi popłynęło, kiedy jeszcze szczuracy luzem tutaj chodzili i naród mordowali.

– Należało się w opactwie przyczaić, drogę dobrze obmyślić, może jaki zacny kupiecki konwój wyszukać, żeby naszego bezpieczeństwa strażnicy strzegli – mruknął niechętnie – a nie do Spichrzy na przełaj smyrgać. Gadałem przecie, że tu okolica dzika, zbójcy, zwierz leśny i szczuracy na koniec podróżnych prześladują. Zrządzenie losu czyste, kto tu cało przejedzie, a czyje kości wilki ogryzą.

Dziewczyna gniewliwie targała kosmyk włosów.

– Tyle ci, Twardokęsek, rzeknę – powiedziała – że mus nam był w drogę ruszać, a tego ni twoje, ni moje dąsy nie zmienią. Co się zaś tyczy jadziołka, pamiętasz niezawodnie, jak się w łeb wwiercić potrafi. – Posłała mu krótkie, złośliwe spojrzenie. – A teraz z nagła zaczął mnie dręczyć, jak zeszłej wiosny w Łysogórach, kiedy tak długo nalegał, póki nie popłynęłam na Tragankę. Bądź zatem ostrożny i oczy miej wokół głowy. Może i trafnie niebezpieczeństwo przeczuwa, ale go pokazać nie umie, bo licha z niego przepowiednia i zwichrowana.

– Jako i wróżba wszelaka – przytaknął posępnie zbójca. – Toż na wiedźmę naszą patrzajcie… – urwał, bo Szarka istotnie spojrzała.

W głębi namiotu, w gieźle prawie popod szyję zadartym, wiedźma pochrapywała melodyjnie. Tuż obok drzemał ryży kociak, wyciągnięty na grzbiecie, z łapami rozwalonymi na wszystkie strony, i zębami przez sen szczękał. Niewiastka miała twarz zaróżowioną od snu i gorąca, a może i od zbójeckich karesów, bo przydyrdał do niej ukradkiem z wieczora. Widok był tak nieobyczajny, że zbójca na chwilę języka w gębie zapomniał. Wprawdzie wprzódy zrobił, co swoje, po czym poprawił portki i poszedł, nie oglądając się na wiedźmę, lecz ani w głowie mu postało, że niewiastka po prostu zaśnie, gdzie figlowała, i nawet koszuliny nie obciągnie.

– No, coś się tak, Twardokęsek, spłonił? – Szarka uśmiechnęła się półgębkiem. – Oczy mam, więc widzę, że się nocami do niej zakradasz, a karcić cię nie będę, bom ci ni matka, ni gamratka. Cóż więc mi rzec chciałeś? Że głupia wiedźma jest? Ze się jej od tego wiedźmienia rozum pomieszał? Że ją na koniec w ogień wrzucą albo popod płotem kamieniami utłuką?

Zbójca istotnie chciał coś podobnego powiedzieć, a i doradzić, żeby się jak najszybciej pozbyli przeklętnicy z kompanii, bo niezawodnie na nich nieszczęście sprowadzi. Zmilczał jednak, bo jakoś mu było niesporo, kiedy tak golizną w oczy kłuła.

– Widzisz, Twardokęsek – podjęła Szarka po chwili – chociaż głupia i słaba, wiedźma ma moc. Prawdziwą i niszczącą jak pożar, a my niebawem możemy potrzebować mocy. Dlatego strzeż jej jak źrenicy oka, bo jadziołek rzadko się myli. Coś nam się rychło przydarzy.

Kiedy odeszła, siedział jeszcze długo w mroku. Buty wypolerował, aż zaczęły błyszczeć. Patrzył, jak jasnowłosa śpi z twarzą ukrytą w dłoni, mrucząc do siebie z cicha. Co rano poili ją z Szarką odwarem z maku, bielunki i szaleju, który im poczciwy mnichaptekarz podarował, aby wiedźmi szał przytłumić i w zarodku zdusić. Chodziła po nim otępiała i senna, lecz Twardokęsek bał się, że gdy nadejdzie czas, żadne zioła nie zdołają powstrzymać przekleństwa. Jakbyśmy wściekłego psa do kompanii przyjęli, pomyślał ze złością. Niby łasi się i obejścia strzeże, ale prędzej czy później ukąsi, jeno człek dnia ni godziny nie zna.

Wiedźma zaskomlała płaczliwie przez sen, aż spłoszony kociak poderwał się i uciekł w ciemność. Kiedy się poruszyła, jej włosy opadły do tyłu, odsłaniając jasną, delikatną szyję. Jak u kurzęcia, przeszło zbójcy przez głowę, dość byłoby ścisnąć… Ale gdy sięgnął do niej, niepewny jeszcze, co ma uczynić, tak mu się dziwnie otarła rozgrzanym policzkiem o palce, że wnet mu się ręka omsknęła na krągłości piersi. Pochylił się nad nią i poczuł na skórze miękkie, przychylne wargi. Co z tobą począć, niedojdo? – westchnął, kiedy przywarła do jego boku. Wszystkich nas przez ciebie napalę naniżą.

A potem, sam nie wiedząc, dlaczego, zaczął jej szeptać o miejscu, do którego zmierzają, gdzie nie ma powroźników i stosów. Dopiero kiedy był w niej i kołysał ją powolnym, łagodnym rytmem, pojął, że takiego miejsca nie ma w Krainach Wewnętrznego Morza.


* * *

Sowa przeleciała nisko nad gościńcem, prawie zawadziwszy skrzydłem o czuprynę pana Krzeszcza. Od nagłego przestrachu potknął się o wystający korzeń. Wciąż nie odszedł daleko od włości Piorunka, bo zesłabł bardzo po tym, jak go oćwiczono u pręgierza. Dowlókł się nad strumień i kilka dni niemal bez życia przeleżał w wysokich trawach, tyle tylko przytomności mając, by się z rzadka wody napić. Ale niedomaganie poniekąd obróciło się na jego korzyść, śmierć Działońca bowiem ogromnie rozjuszyła okoliczne chłopstwo. Oczywiście nikt nie śmiał czynić wstrętów samemu księciu Piorunkowi i jeśli wygadywano na niego, to bardzo cicho i ostrożnie, zwłaszcza że rozniosła się wieść, jakoby wcale nie pragnął umorzyć starego znachora. Za to lud się burzył wielce przeciwko pomorckiemu kapłanowi, który podbechtał pana do tej niegodziwej zbrodni. Żałowano nawet, że go książę wypędził, tym samym odebrawszy miejscowemu ludkowi szansę na wymierzenie własnej sprawiedliwości. Nim jednak minęły dwie niedziele, zwalono wszystkie świeżo pobudowane kapliczki Zird Zekruna, jego wizerunki wrzucono w ogień, a z ukrycia powyłazili braciszkowie Cion Cerena i jakby nigdy nic jęli przywracać stare porządki. Piorunek im nie przeszkadzał, widać na jakiś czas dość miał religijnych nowinek. Wobec takiego obrotu spraw cała nienawiść zwróciła się przeciwko panu Krzeszczowi, którego uznano za głównego podżegacza i sprawcę nieszczęścia. I gdy tylko rozniosła się nowina o jego ucieczce, kmiecie poczęli go bardzo pilnie szukać.

Pan Krzeszcz domyślał się po trochu tego polowania. Skoro nieco oprzytomniał, wystrugał sobie laskę i brnął, nieboraczek, na przełaj przez lasy. Żywił się korzonkami i inszym puszczańskim śmieciem, a choć głodny niezmiernie, ludzkich siedzib unikał jak ognia. Z przerażenia tak się w nim zmysły wyostrzyły, że z dala dym czuł i na byle stuknięcie siekiery podskakiwał ze strachu, toteż ni razu nie wyszedł na wioskę bartników czy osadę węglarzy.

Zmierzał ku północy, pomny, co mu pod pręgierzem rzekł sługa Zird Zekruna. Starał się iść prędko, ale nogi, nienawykłe do długich marszów, straszliwie mu popuchły, a rany na obdartym do żywego mięsa grzbiecie jątrzyły się, zwabiając całe chmary much i innego żarłocznego plugastwa. Wędrował więc przeważnie nocami, jako że chłód łagodził nieco jego cierpienia i robactwo mniej dokuczało. Dnie przesypiał w co suchszych wykrotach. Wpełzał głęboko pod paprocie, okręcał się resztkami opończy, a drzemał czujnie, niby suseł, bo się lękał bobaków oraz innych leśnych potworków.

Z głodu i wyczerpania poczynał słyszeć rozmaite głosy i wydawało mu się, że przy jego boku kroczy jakaś postać wielka a złowieszcza. Wszelako szybko zżył się z owymi majakami i uwierzył, że czuwa nad nim moc boska, co nie da mu marnie sczeznąć. Ona też niechybnie musiała go przeprowadzić przez niegościnne pustkowie, pewnego wieczoru bowiem pana Krzeszcza obudziło wielkie bicie dzwonów.

Oprzytomniawszy cokolwiek, ośmielił się wychynąć z lasu i ujrzał w oddali potężne mury opactwa Cion Cerena. Ów widomy znak powrotu do cywilizacji natchnął pana Krzeszcza świeżym animuszem, zwłaszcza że pamiętał dobrze o wieloletnich sporach między zwierzchnikiem klasztoru a księciem Piorunkiem. No, jest wciąż w świecie prawo i sprawiedliwość, pomyślał, ściskając w garści podróżny kostur. Są sądy, co się za moją krzywdą ujmą, a księciu panu za bezbożność i okrucieństwo karę wymierzą. Chętnie mi opat Ciecierka ucha przychyli, wszak on tylko czeka pozoru, żeby księcia pognębić.

Pokrzepiony, ruszył ku biciu dzwonów i z każdym krokiem lżej mu się robiło na duszy.

Ale kiedy stanął pod bramą, wsparł się dumnie pod boki i kazał wołać opata, braciszek furtian zaśmiał się tylko sucho.

– Gdzie tobie, dziadu, do opata! Wedle kolei przy kuchniach czekaj, może się jeszcze dla ciebie jadło znajdzie.

Pan Krzeszcz się żachnął.

– Nie po jałmużnę, ale z wiadomością do świątobliwego Ciecierki przychodzę!

– Ot, trafił mu się posłaniec! – zakpił braciszek. – Lecz szczęścia nie masz, biedaku, bo opat na cię nie czekał i precz z klasztoru uciekł, nie wiedzieć, kędy. I więcej się, dziadu, nie dopytuj, byś sobie jakiej biedy nie napytał.

– Jam jest pan Krzeszcz z Krzeszczowego Jaru! – rozgniewał się szlachcic, zgoła nienawykły do podobnego traktowania. – Wy tu czas mitrężycie, a po okolicy wałęsa się Smardzów syn! Ścigać go trza! Chwytać! Idź straży wołać, klecho, a pędem. Bo ja lepszych od ciebie batogami smagać kazałem…

Furtian widywał w opactwie wielu ludzi o pomieszanym rozumie, toteż ze spokojem wysłuchał przemowy. Nie miał wszelako do nich cierpliwości, przy tym niezmiernie nie lubił, gdy go nazywano klechą.

– A ja – wycedził przez zęby – każę cię w klatce zamknąć i nad bramą ludziom ku uciesze zawieszę. Powiadam, dziadu, poszedł precz!

Загрузка...