ROZDZIAŁ 19

Ulica Na Zboczu jeszcze przed świtem rozpoczęła dzionek od przeraźliwych przekleństw, którymi piekarka Gaikowa obrzuciła Lizęgę, powszechnie szanowanego handlarza śledziami. Kilka przybranych w szlafmyce głów wychynęło ospale z okien. Ktoś niecelnie chlusnął w krzykaczy zawartością nocnika. Lecz wojna pomiędzy piekarnią a kramem rybnym trwała już trzecie pokolenie, rozprawa zaś, tocząca się ze zmiennym szczęściem przed trybunałem księcia, nie rokowała nadziei na koniec zmagań. Mieszczanie zdążyli zatem przywyknąć do porannych wrzasków i zamiast wzywać strażników, po prostu z rezygnacją nakrywali głowy poduszkami, czekając, aż kłótnie umilkną, zupełnie jakby wyglądali końca letniej burzy albo gradobicia.

– A żebyś po śmierci tak cuchnął, jako twoje śledzie zgniłe! – wydzierała się Gaikowa.

Jaszczyk uśmiechnął się pod nosem, nie przestając polerować srebrnej chorągiewki przy szyldzie kantorku Fei Flisyon, wciśniętego pomiędzy skłócone kramy. W niektórych dzielnicach straże trzymają koguty, pomyślał, aby zwiastowały nastanie dnia, nas wszelako lepsze pianie z łóżek zrywa. No, ale czas się o śniadanie zatroszczyć, zdecydował. Takie mrowie pątników ściągnęło do Spichrzy, że jak się zaczną złazić do kantoru, do zmierzchu przyjdzie zapomnieć o jedzeniu.

– Darzbóg, pani Gałkowa – przywitał piekarzową. – Pięknie się wam dziś rogale udały, jeden w drugiego.

– Ano, słusznie prawi! – zarechotał złośliwie z głębi swego kramu przekupień śledziami. – Wyrośnięte i dorodne jako te rogi, co je nieboszczykowi mężowi z piekarczykami w komorze przyprawiała!

Od strony piekarni rozległ się dźwięk zatrzaśniętej gwałtownie okiennicy.

– Spłoszyliście mi posiłek – wyrzucił Jaszczyk kramarzowi. – Teraz muszę cały dzionek o suchym pysku przecierpieć.

– Młodyś jeszcze – zadrwił Lizęga – a za młodu zdrowo się czasami przegłodzić. I lepiej wieczerza będzie smakować.

Jeśli mi coś matka w rynce zostawi, westchnął markotnie Jaszczyk. Od śmierci ojca nie przelewało się u nich w domu, oj nie, miał zresztą cztery młodsze siostry, których ani kijem od miski nie odpędzisz, póki nie wyczyszczą do dna. Trzymał co prawda parę miedziaków w sakiewce, ale chciał je raczej zachować na podarunek dla posługaczki z gospody Pod Wesołym Turem.

Pomyślał z żalem, jak hucznie niegdyś obchodzono w ich dworcu Żary. Mieli piękny szmat gruntu nieopodal Spichrzy. Ziemia była pszeniczna, żyzna i zasobna, wszelako jeszcze rodzic dobrze nie przestygł, a zewsząd zjechali się stryjowie z listami zastawnymi, które pono nieboszczyk im pisał, i bratową z dziećmi na jednym wozie precz wyprawili. W strony matki nie było po co wracać, bo jej rodziciele pomarli, a majątek poszedł w obce ręce. Z początku przylgnęli więc kątem u sąsiada, który wydawał się człekiem życzliwym i od dawien dawna z rodziną żył w przyjaźni. Kiedy jednak zaczął po nocach stukać w drzwi wdowy, a i za dnia na jej cześć nastawać, zabrali się stamtąd co prędzej. Potem różnie bywało. Kręcili się trochę po pogórzu, najmując do pracy we dworach, ale nigdy to długo nie trwało, bo kobiecina z gromadką maleńkich dzieci, nawet najbardziej pracowita, prędzej czy później okazywała się zbędna. Wreszcie matka postanowiła ruszyć ku miastu, gdzie, jak powiadali żebracy, łatwiej było o zarobek, chociażby w książęcych farbiarniach. I tak właśnie osiedli pod murem Spichrzy, na Krzywej.

Chłopak zeskoczył z drabiny, na pożegnanie obrzuciwszy jeszcze tęsknym wzrokiem rogale Gałkowej.

– Wcale udatnie się błyszczy – pochwalił go Krotosz, zwierzchnik kantorka, który przystanął przed wejściem i gospodarskim wzrokiem ogarnął fasadę ich siedziby. Jego świeżo wygolona głowa połyskiwała lekko i chyba spodziewał się znaczniejszych gości, bo przywdział białą świątynną szatę z najcieńszego płótna. – Wyszykowaniśmy na święto, ale ty się, urwipołciu, zanadto do świętowania nie szykuj. Siła się dzisiaj luda zwali. Patrz im, Jaszczyk, uważnie na ręce, bo w ciżbie o oszustwo łatwo. Pojedynczo do lady niech podchodzą, a każdy grosz sprawdzaj, czy nie oberżnięty albo i fałszywy. Jaszczyk wyszczerzył zęby.

– Czy jam się kiedy dał oszukać, wasza wielebność?

– Toż ci nie zarzucam – odparł kapłan – tylko napominam, żebyś ostrożności nie poniechał. Do miasta idę, kantor na twojej głowie. Bacz na pisarczyków. Niech nie próżnują.

Chłopak posłał mu szybkie, zuchwałe spojrzenie. Siedem lat minęło od dnia, gdy Krotosz przydybał go, jak ściągnął sakiewkę Skalmierskiemu wielmoży. Kapłan najpierw dobrze złoił Jaszczykowi skórę powodem, a później zaprzągł chudego wyrostka do zamiatania dziedzińca. Z czasem zrobił go chłopcem na posyłki, potem pisarczykiem, a ostatnio coraz częściej zdarzało się, że Krotosz wychodził w środku dnia, powierzywszy mu doglądanie interesu. Jaszczyk siadywał wtedy na jego miejscu, przy ladzie w głębi kantorka i poczynał sobie tak roztropnie, że po okolicy huczek szedł, jakoby kapłan upatrzył go sobie na zausznika. Co bardziej wredne przekupki gadały wręcz, że Jaszczyk jest nieślubnym synem pryncypała. Nie dowierzano temu wszelako, bo Krotosz nie wymykał się nocką do dzielnicy uciech i nie kazał sobie sprowadzać nierządnic, co czyniło wielu jego konfratrów. Po prawdzie to stronił od niewiast i wydawał się w ich przytomności dziwnie zakłopotany. Niektórzy utrzymywali, że ma skłonność do chłopców, ale nawet najwięksi potwarcy nie domyślali się w Jaszczyku – chudym, kościstym młodziku o wąskiej twarzy szczurka i chytrych oczach miejskiego rzezimieszka – jego kochanka.

Wnętrze kantorka zasnuwał mrok, bo skąpy kapłan nie dozwalał palić świec ani kaganków, skoro słonko wstało. Pisarczykowie nerwowo rozkładali tabliczki na blatach, rychtowali wagi i siarczyście przeklinali nowe grosze, które ostatnio bito w Żalnikach – z wierzchu wyglądały na srebrne, ale więcej zawierały cyny niż poczciwego kruszcu. Wężymord wypuścił ich wielką masę i przybysze z północy mieli sakiewki pełne bezwartościowego chłamu, który należało starannie przebrać i oszacować, nie zważając na błagania i groźby właścicieli. Na szczęście przy drzwiach stało dwóch rosłych drabów, zgodzonych przez Krotosza specjalnie na czas święta, aby odprawiali nadmiernie napastliwych klientów, jeśli poważą się zakłócać spokój przybytku sług Fei Flisyon. Dla wszystkich, nawet dla piegowatego ulicznika Łyczka, który biegał na posyłki, zapowiadał się długi i znojny dzień.

Pierwszym gościem okazał się wyniosły dworzanin. Usiłował zastawić naszyjnik „ręką samego Kii Krindara od Ognia uczyniony”, jak utrzymywał zawzięcie, podczas gdy Jaszczyk, widząc, że nie tylko klejnocik niewiele wart, ale i szlachcicowi oczy podejrzanie latają wkoło, objaśniał cierpliwie, że najbliższy lombard za rogiem. Kiedy natręt wreszcie poszedł, napatoczyło się trzech dziadów ze stertą rozmaitych miedziaków, wyszczerbionych brakteatów, oberżniętych pół – i ćwierćgroszówek, z żądaniem aby całą tę nędzę wymienić im na srebrne książęce grosze. Dwóch pisarczyków niechętnie zaczęło sortować i przeliczać monety, a trzeciemu dostała się wyłupiastooka szlachcianka. Ta z kolei postanowiła zaciągnąć dług na poczet majątku przyszłego męża, Jaśnie Pana Kwarka na Solemnicy”, jak głosił pergamin umowy przedślubnej, którą ściskała w garści.

– Pókiście jeszcze nie zaślubieni – znużonym głosem tłumaczył pisarczyk – pieniędzy w zastaw dóbr małżonka brać nie możecie.

Dziewoja z początku próbowała się wykłócać, potem wybuchła głośnym zawodzeniem. Żebracy przypatrywali się temu z zainteresowaniem. W zamieszaniu chłopiec na posyłki zdołał zwinąć z lady półgroszówkę. Bezczelnie wyszczerzył zęby do Jaszczyka i czmychnął z kantorka, nieledwie wpadając w drzwiach na niewiastę w żałobnym, białym stroju.

Nosiła prostą wierzchnią suknię, rozciętą na przodzie od stanu i odsłaniającą szeroką, sukienną spódnicę, jej włosy zaś i szyję okrywała szczelnie podwika z białego lnu. Tak właśnie wygląda! zwyczajny, domowy strój ubogich szlachcianek, jednak Jaszczyk ciekawie wychylił się zza swojego stołu. Odzienie niewiasty było bowiem pozbawione wszelkich ozdób. Na upiętym wysoko nad czołem welonie nie dostrzegł żadnych znaków, jego końce swobodnie opadały na plecy i nawet z kształtu węzła jej pasa nie potrafił rozpoznać, czy panna, czy mężatka. Najbardziej jednak stropiły go buty. Sterane, solidne trzewiki pokrywał kurz i zaschnięte błoto. Jakby przywędrowała tu na piechotę, pomyślał ze zdumieniem, choć najuboższa przecież szlachcianka wolałaby przesiedzieć święto w domu niż na własnych nogach, z pospólstwem wlec się gościńcem.

Wszystko to spostrzegł niemal mimochodem, wprawnie oceniwszy po stroju, że zapewne zamierza zastawić kilka zaśniedziałych, rodowych pierścieni. Kobieta uchyliła się przed umykającym Łyczkiem i weszła do kantorku, bardzo wysoka i smukła. Nim ktokolwiek zdążył ją zatrzymać, minęła pulpity pisarczyków, wywinęła się żebrakowi, który usiłował klepnąć ją po tyłku, i podeszła do Jaszczyka. Miała najzieleńsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, i zmęczoną twarz o skórze tak jasnej, jak u mieszkańców Wysp Zwajeckich.

– W czym mogę wam pomóc? – spytał lekko schrypniętym głosem, nie odrywając wzroku od obcisłego stanu jej sukni.

Sięgnęła na pierś, pod suknię – jej dłoń była wąska i kształtna, lecz pokryta ledwo co przyschniętymi zadrapaniami – i podała mu złożony w kilkoro pergamin. Ze zdziwieniem rozpoznał na pieczęci znak Fei Flisyon, i to nie jeden z prowincjonalnych stempli, ale wielką pieczęć bogini, przechowywaną w tragańskiej świątyni. Niepewnie obrócił list w palcach. Nie miał prawa go otwierać, lecz ponieważ stała przed nim z drażniąco obojętnym wyrazem twarzy, postanowił raczej narazić się na gniew Krotosza niż przyznać, że tylko zastępuje zwierzchnika kantorku. Znał przecież pismo, kapłan dawno temu wyuczył go liter, niezbędnych do prowadzenia ksiąg. Szybko złamał więc pieczęć, przebiegł oczami pierwsze linijki i zaparło mu dech w piersiach:

Pozdrowienia i łaska Fei Flisyon niech będą przy was, bracia, bowiem posyłamy wam żagiew, od której wielu może zgorzeć, a która nigdy nie powinna zapłonąć poza ogrodami Traganki. Ponieważ jest wolą Pani, aby ogień wędrował przez krainy niewiernych, przyjmijcie ją jako wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych. Wszakoż bądźcie baczni, czujni bądźcie, strzeżcie się tego, co ma przy boku, i tego, co za nią idzie. Nic niech nie umknie oczom waszym i co rychłej uczyńcie nam o niej wiadomość. O co z ojcowskim naszym błogosławieństwem was upraszamy, Mierosz, najwyższy kapłan świątyni Fei Flisyon od Zarazy, etc. etc.

Dziewczyna wyjęła pergamin z jego spoconej nagle dłoni, złożyła go starannie i wsunęła mu do kieszeni kubraka. Jej oblicze pozostało spokojne.

– Czy wy…? – wyszeptał bez tchu.

Położyła mu palec na wargach, nie pozwalając dokończyć.

– Myślę, że właśnie przeczytałeś swoją śmierć, chłopcze – zauważyła cicho. – Cóż za nierozważna ciekawość.

Pisarczykowie zaczęli się im przypatrywać. Jaszczykowi błysnęło w otępiałym z przerażenia umyśle, że kapłan nie daruje mu dzisiejszego wyczynu, może tylko na zbity pysk wypędzi, a może wręcz odda powroźnikom do wieży, aby przykładnie odpokutował w ciemnicy za pchanie nosa w tajne sprawki bogów. Zakręciło mu się w głowie. Znajome, setki razy oglądane wnętrze kantorku stało się w jednej chwili nieprzyjazne i obce. Pragnął odepchnąć dziewczynę i rzucić się na oślep ku wyjściu, na ulicę, gdzie wciąż świeciło jasne słońce i trwały przygotowania do największej zabawy, jaką rokrocznie wyprawiano w Krainach Wewnętrznego Morza. Ostatecznie, myślał gorączkowo, wychował się tuż przy zawilgłym murze Spichrzy, gdzie spotykają się złodzieje, żebracy i dziwki, w razie czego mógł zapaść się w ciemną toń miasta jak kamień w wodę, na tyle głęboko, aby nie odnalazł go Krotosz ani żaden z książęcych pachołków. Dość, że pokumałby się z jedną z gromad uliczników czy żaków, które, podzieliwszy między siebie spichrzańskie ulice, ściągały haracze od przekupek i rabowały mieszczańskie domy. Nie przyszedłby przecież do nich z pustymi rękami, przez lata służby w kantorku Fei Flisyon zgromadził bowiem wystarczającą wiedzę o zwyczajach bogaczy, by nawet złodziejska gildia uznała go za obiecujący nabytek.

Tyle że rejterada oznaczała kres marzeń – o domu, który kupi na zboczu Jaskółczej Skały dla matki, o wianie dla sióstr, wreszcie o własnym kantorze, gdzie kiedyś z taką samą godnością, jak Krotosz, będzie nadzorował pracę pisarczyków. Opanował się więc z wysiłkiem.

– Chodźmy stąd – poprosił. – Musicie poczekać, aż Krotosz wróci. Ale nie tu, gdzie już się na nas gapią.

Pospiesznie powiódł ją bocznym wyjściem do siedziby kapłanów Fei Flisyon, wczepionej w stromy stok Jaskółczej Skały i niemal przesłoniętej żółtą fasadą kantorku. Zdarzało mu się wcześniej bywać w tym domostwie, lecz zazwyczaj gospodarz zamykał się z nim w niewielkim alkierzu blisko drzwi, gdzie przechowywano księgi dłużników. Chłopak nie wiedział więc, dokąd zaprowadzić tego niecodziennego gościa, i nigdzie nie mógł zasięgnąć rady.

Wprawdzie wraz z Krotoszem w Spichrzy mieszkali jeszcze trzej pośledniejsi słudzy Zaraźnicy, lecz o tej porze zwykli głosić kazania w kapliczce. Pobudowano ją aż za murami, jako że kapłani Nur Nemruta od Zwierciadeł nie dopuszczali, by inni bogowie zadomowili się przesadnie w jego mieście. Jaszczyk niby mógł po nich posłać, ale psim swędem wyczuwał, że tajemnicy przybycia tej dziwacznej dziewczyny należało strzec jak źrenicy oka. Kim ona jest, skoro budzi taki strach? – pomyślał, nagle zdając sobie sprawę, że w liście nie wymieniono jej imienia.

– Może na taras – poddała lekko, kiedy nadal stał w wejściu i rozglądał się bezradnie.

– Nigdy tam nie zachodziłem – przyznał. – Nie wiem, czy…

Uśmiechnęła się kącikami ust i klasnęła w dłonie, wywabiając z wnętrza domu posługaczkę. Wysoka, koścista niewiasta wynurzyła się zza załomu korytarza z niechętnym grymasem, ściskając w ręce na wpół ogryzione żeberko.

– Prowadźcie na taras, dobra kobieto – nakazała dziewczyna. – I uprzedźcie pana, że go czekamy.

Służka wytrzeszczyła oczy, lecz rozkaz wygłoszono tak pewnym tonem, że nie ośmieliła się przeciwstawić. Kiedy wpuściła ich do środka, siedziba kapłanów Fei Flisyon wydała się Jaszczykowi labiryntem. Podłogi zaścielały grube śnieżnobiałe dywany, kanapy pokryto jasną skórą, blaty stolików połyskiwały macicą perłową, a kryształowe zwierciadła zwielokrotniały ową biel, przywodzącą na myśl znieruchomiały, zamarznięty las. Owszem, Jaszczyk słyszał wcześniej, że sługi Fei Flisyon nazywano bankierami władców, lecz nie przywiązywał do tego wagi, na co dzień bowiem Krotosz żył całkiem skromnie – nie włóczył się po mieście wzorem innych kapłanów, nie przyozdabiał stroju kosztownymi klejnotami, nie pasjonowały go ani wyścigi konne, ani teatry na nabrzeżu, gdzie nigdy nie brakowało nowych tancerek z południa. Jego spokojne bytowanie wypełniały mozolne zajęcia w kantorku i modły. Jego bogini co prawda wydawała się Jaszczykowi nieprzesadnie godna szacunku, ale rozumiał dobrze, że każdy musi wykonywać swoją pracę jak należy. Ani przez myśl mu przeszło, że taki przepych może skrywać wnętrze domostwa w głębi kapłańskiej posiadłości. Dreptał za posługaczką z oszołomiony, wytykając sobie w duchu głupotę i naiwność.

Alabastrowe kolumienki wykusza były inkrustowane czerwonym złotem i obrośnięte białymi, pnącymi różami.

– Napiłabym się soku z granatu – rzuciła posługaczce dziewczyna. – Gorący dzień.

Służąca wymamrotała coś niechętnie pod nosem i odeszła. Jaszczyk z zamętem w głowie oparł się o balustradę, powtarzając w myślach frazy z listu, który niemal palił go przez kieszeń kubraka: „żagiew, od której wielu może zgorzeć… wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych…”.

Dziewczyna z wyraźną ulgą ściągnęła welon i podwikę. Długie złotorude włosy rozsypały się swobodnie i Jaszczyk ujrzał nad jej czołem wąską, gładko kutą obejmę. Choć nie dbał nadmiernie o sekrety szczeżupińskiej wiary, słyszał wystarczająco wiele o dziwacznym obyczaju, wedle którego morderca kochanka bogini zajmował jego miejsce na tronie wyspy oraz w jej łożu. Po Spichrzy – szczególnie po ubogich dzielnicach – nadal krążyły śpiewki o dzielnym rzeźniku, który, poróżniwszy się srodze z mistrzami cechowymi, zgotował im krwawą łaźnię w ratuszu, po czym zbiegł z miasta na południe i jako dri deonem przez długie lata władał Traganką. Dlatego chłopak od pierwszego rzutu oka rozpoznał obręcz bogini, taką samą, jak mu kiedyś Krotosz pokazał w księdze na obrazku. Zaschło mu w ustach. Zielonooka ciekawie wychylała się z galeryjki, a on słowa nie mógł wykrztusić. Jakby złe jakoweś chwyciło go za gardło.

Bo też spotkał złe, lecz pojął to znacznie później, kiedy wiosłował pomiędzy Szczeżupinami na niewolniczej galerze. Nie zwierzolaka ze śliną cieknącą z pyska, nie smardza, nie prządkę utajoną w lesie, tylko przebiegłe zielonookie zło, daleko od tamtych gorsze i zajadlejsze. Ani się obejrzał, jak go oplotło swą nicią, owładnęło całkowicie. Nie miał szansy się obronić.

W korytarzu zaszurały kroki posługaczki. Jaszczyk poderwał się i wyjął jej z rąk tacę z dzbankiem. Nie chciał, by teraz zobaczyła dziewczynę. Kiedy patrzył, jak wybranka bogini stoi, wdzięcznie przechylona nad krawędzią tarasu, a słońce rozpala iskry na złotorudych włosach, czuł bezrozumne pragnienie, aby jej tajemnica jeszcze choć przez chwilę należała wyłącznie do niego.

Rozlał napitek do roztruchanów. Sok był ciemnoczerwony jak krew.

– Słodki jak na Tragance. – Przyjęła od niego naczynie i pociągnęła łyk, lecz poprzez ukwiecone gałęzie róż wciąż spoglądała na dachy Spichrzy. – Wędrowałam za kimś poprzez Góry Żmijowe – dorzuciła nieoczekiwanie – lecz potem straciłam go z oczu.

Jaszczyk potrząsnął głową.

– To wielkie miasto i co roku mnóstwo ludzi ściąga na święto.

– W ciżbie najłatwiej się ukryć – przytaknęła zadumana. – Wiem, że spieszył na spotkanie, a ktoś, kto ma potężnych nieprzyjaciół, musi szukać równie potężnych sprzymierzeńców. – Przeniosła wzrok na wieże cytadeli księcia. – Opowiedz mi o władcy Spichrzy, proszę.

– Młody jeszcze, ledwo mu dwa tuziny lat minęły – rzekł posłusznie Jaszczyk. – Dobry pan, sprawiedliwy, baczący i mężny, jeno wyniosły po trochu. I za dziewkami bardzo lata – dodał. – Cięgiem się przy nim dwie albo i trzy kręcą, choć szybko je pani Jasenka z siodła wysadza. Gadają ludzie, że je każe pachołkom w kanale topić. Sama jest najgłówniejszą książęcą nałożnicą.

– Czy bogom przychylny? – Uniosła lekko brew. – Czy cześć im oddaje?

Jaszczyk wzruszył nieznacznie ramionami. Jak większość wyrostków z niskiego miasta nieczęsto zapuszczał się na świątynny trakt, a sławetnych ceremonii w świątyni Nur Nemruta nie oglądał bodaj nigdy, choć matka powiadała, że tuż po przyjeździe do Spichrzy, zaniosła syna przed oblicze miejscowego boga, aby go Śniący w potrzebie wspierał. Sama wszakże starodawnym górskim obyczajem czciła ziemienników, a kilka razy w roku składała w ogniu ofiarę na cześć Kii Krindara, błagając go o powrót. Gdyby ciężka praca w farbiarni nie wysysała z niej wszystkich sił, zapewne spróbowałaby wpoić tę wiarę ukochanemu synowi, ale że z rzadka przychodziła przed zmierzchem, Jaszczyk dorastał w błogosławionym spokoju, z którego nie wyrwała go nawet służba u Krotosza. Religijne praktyki księcia Evorintha nie zaprzątały mu głowy.

– Jako każdy człek śmiertelny, nie mniej, nie więcej niż inni – odparł ze zmieszaniem, bo nie pojmował, ku czemu zmierza. – Przodków przykładem co roku posyła dary bogate na ofiarę Nur Nemrutowi. Zwierzchnika świątyni szanuje i o radę pyta. Z innymi bogami, jak władcy przystoi, w pokoju żyje.

– Z postronnymi panami nie miewa zatargów?

– Skądby? – odpowiedział rozbawiony. – Wszak to jest miasto Nur Nemruta, w samym środku świata. Święte miejsce, najświętsze – dodał. – Nikt przeciwko niemu ręki nie podniesie. Chociaż siedzimy pomiędzy Żalnikami, Skalmierzem i księstwami Przerwanki, nigdy tu wojna nie nastała. Nawet Vadiioned nie ważył się Spichrzy splądrować, jeno u bram czekał, wołając, by matka do niego na mury wyszła.

Uśmiechnęła się lekko.

– Nie wyszła?

Zdumiał się, że nie słyszała tej historii – bodajże najsłynniejszej z opowieści powtarzanych w Górach Żmijowych i najbardziej tragicznej, jako że właśnie tamte wypadki popchnęły Vadiioneda w szaleństwo i doprowadziły do upadku państwa Kopienników.

– Wyparła się go i przeklęła po tym, jak jej braci kazał na pale wbijać. A wtedy Vadiioned do reszty oszalał. Przyboczni musieli go łańcuchami wiązać, bo rzucał się i wył jak wściekły pies. Potem z siłą luda pociągnął na Żalniki i wielkie z tego nieszczęścia dla wszystkich Krain Wewnętrznego Morza nastały – wyjaśnił, zachęcony jej milczeniem.

– A ty stąd jesteś? – spytała znienacka. – Ze Spichrzy?

Jaszczyk spochmurniał.

– Dworzec pod samym miastem mieliśmy – wyznał opornie. – Piękny był, niebieską dachówką kryty, sad przy nim, pasieka i ziemi szmat. Ale jak ojciec pomarli, jego rodzeni bracia zagrabili majątek – ciągnął z goryczą. – Niechby się teraz to przytrafiło, swego nie odstąpiłbym, choćby i we wrotach ubili. Ale wtedy dzieciak byłem, przy spódnicy jeszcze.

Popatrzyła na niego, zadumana, i podała mu kryształowy kielich na długiej nóżce. Popijał chłodny sok, podczas gdy jej oczy spoglądały spod rzęs uważnie i smutno. Wreszcie, sam nie wiedząc czemu, począł jej opowiadać o sobie. Słuchała z brodą opartą na splecionych dłoniach, nie przerywając ni słowem.

– Ja obydwojga rodziców nie pamiętam – rzekła, gdy skończył. – Wychował mnie stryj, Dumenerg, i Mokerna, mamka, która bardziej mi matką niźli mamką była. Kryliśmy się po lasach, bo wojna wtedy straszna wybuchła. – Odwróciła twarz. – Między wojami rosłam, na pustkowiu, w zły czas. Jeszcze od ziemi mało co odstałam, a na pobojowisko zaczęli mnie zabierać, rannym gardła podrzynać i trupy obdzierać nauczyli.

– Straszna jest wojna – przytaknął z sercem ściśniętym litością.

Znów zapatrzyła się w dal.

– Ludzkie głowy na pikach i kobiety z rozprutymi brzuchami, z których wyrwano płód. Stada kruków na trupach, zgliszcza i mór. Zdziczałe psy nocami na gościńcu i grasanci. Gdziekolwiek się zwróciliśmy, było tak samo. Spalone pola, zatrute studnie, wyjałowiona ziemia, obrane z mięsa szkielety bydła i szpalery ścierwa gnijącego na palach po obu stronach drogi. I pamiętam jeszcze, jakeśmy z Mokerną w chaszczach leżały. Mróz był, my ledwo opończą nakryte, a ona powtarzała: „Nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać”.

W milczeniu zamknął w rękach chłodną dłoń dziewczyny. Pochyliła ku niemu jasną, złotorudą głowę. Włosy opadły, zasłoniły jej twarz i przez chwilę siedzieli nieruchomo, niemal stykając się kolanami. Jaszczyk miał wrażenie, jakby w tamtej minucie z całego wielkiego świata pozostało jedynie ich dwoje, samotnych na zboczu Jaskółczej Skały, ponad dachami miasta.

– Tak, straszna jest wojna – podjęła. – Przyhołubila mnie, niby złota kołyska ukołysała, utuliła, daleko, daleko stąd. Byl taki człowiek – przygryzła wargi. – Kiedyś popatrzył na mnie jak na tę, którą mogłabym być, gdyby nie wypalił mnie tamten czas i nie przekuł na nice.

Czar prysnął w okamgnieniu. Jaszczyk usiłował nieudolnie skryć rozczarowanie.

– Jego znaleźć próbujecie – zgadł. – Ale łacniej igłę w stogu siana wydłubać niźli człowieka w czas święta w Spichrzy.

Łagodnie uwolniła rękę z jego uścisku.

– W każdym mieście są ludzie, którzy wiedzą więcej niż inni. Czy słyszałeś o kimś, kogo zwą Suchywilkiem?

Wzdrygnął się z odrazą.

– Niech bogowie ustrzegą! Tak wołają kniazia, który przewodzi Wyspom Zwajeckim. I głowę daję, że nie masz go w Spichrzy. Nasz dobry pan Evorinth nie poważyłby się ściągnąć go na Żary, szczególnie teraz, kiedy żalnicka księżniczka siedzi u nas w gościnie i chmara pomorckich kapłanów przy niej. Wszak Zwajcy kamień ledwo ociosany na ołtarzach układają i cześć mu oddają, uczciwym ludziom na szyderstwo. Czyż jego właśnie szukacie? – spytał podejrzliwie.

– Człowieka, którego ma spotkać – wyjaśniła lekko. – Dlatego chcę się upewnić, czy Suchywilk jest w Spichrzy.

– Powiadam, że niepodobna! – żachnął się. – Drabi przy bramach stoją, każdemu w twarz zaglądają, a książę szpiegów ma po gospodach. Mysz się nie prześlizgnie niezauważona.

Rzuciła mu krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs.

– Starczy brodę zgolić albo włosy ufarbować i zupełnie innym wyda się człowiek. A zamiary książąt są pokrętne. Może wasz włodarz schodzi się tajemnie ze Zwajeckimi?

– Nie może to być! – zaperzył się chłopak. – Toż choćby sam i chciał, nie dozwoli mu matka i Krawęsek, Nur Nemruta kapłan najwyższy, który w miejsce ojca pieczę nad księciem sprawuje, póki do lat stateczniejszych nie dojdzie.

– Tym bardziej do cytadeli muszę się dostać – rzekła z uporem. – A może się zdarzyć, iż nie powitają mnie tu radośnie – zniżyła głos – bo przychodzę południowym szlakiem, a wczorajszej nocy szczuracy zeszli z Gór Żmijowych. Żywa dusza nie ocalała przy gościńcu wokół Modrej.

Jaszczyk poderwał się raptownie, przewracając kryształowe roztruchany, i strużka szkarłatnego soku granatu pociekła po stoliku. Natychmiast ze szczętem zapomniał o Zwajcach i ich ciemnych sprawkach. Za życia chłopaka szczuracy nie wyroili się z Gór Sowich, ale niejeden raz słuchał ślepego dziada, jak przy dźwięku szałamai zawodził posępnie o niegodziwości górskiego plemienia. I jak większość dzieciaków, wychowanych na błotnistych uliczkach Spichrzy, uganiał się po starym ściekowisku z zaostrzonym kijem. Polował na szczury i wyobrażał sobie, że oto jest jednym z rycerzy, którzy poprowadzą w góry krucjatę i nieodwołalnie skończą z obmierzłymi odmieńcami.

– Przekleństwo! – wykrzyknął. – Przekleństwo na nich i zatracenie! Przecież ułożyli się z kapłanami, że co pomiędzy Trwogą i Modrą, to szczurze, lecz na nasze ziemie więcej nie będą napadać!

Dziewczyna lekceważąco odęła wargi.

– Ludzie też sojusze łamią. Ale kiedy przez Góry Żmijowe szłam, zdawało mi się, że złe mi się tuż za plecami skrada. Prawie mnie tam zwierzołacy przydybali. I wszystko było jak niegdyś. Krew czarna i zgliszcza, i ogień za plecami. Boję się – dodała ciszej. – Może ktoś spośród bogów, ktoś równie potężny, by poszczuć szczuraków przeciwko śmiertelnym, z nienawiści ku Fei Flisyon postanowił mnie zabić, póki jestem daleko od Traganki? Potrzebuję pomocy. – Podniosła na niego oczy. – Kruszcem ci zapłacę, złotem najczystszym. Czym zechcesz.

Potoczył oszołomionym wzrokiem po stołeczkach wykładanych słoniową kością, po kryształowych kielichach, na których dnie wciąż czerwieniły się resztki soku z granatów, po marmurowych, inkrustowanych czerwonym złotem kolumienkach i przez chwilę strach walczył w nim z nadzieją. A kiedy znów popatrzyła mu prosto w twarz wielkimi zielonymi oczami, od sprzecznych pragnień zakręciło mu się w głowie.


* * *

Morwa z trwogą rozejrzała się po mrocznym, nisko sklepionym pomieszczeniu. Siedziała z pochyloną głową, nie ośmielając się odgarnąć włosów z twarzy. Na jej chudych, splecionych dłoniach wyraźnie uwydatniały się żyły, a posiniała jak u trupa skóra odcinała się mocno od ciemnej powierzchni stołu. Palcami co chwila targały mimowolne skurcze, sczerniałe, połamane paznokcie skrobały po drewnie, a Morwa dygotała lekko, nie mogąc zapanować nad strachem.

Powroźnicy tymczasem przypatrywali się badawczo przybyłej. Było ich sześciu, w tym opasły drab, który wpuścił ją do Wiedźmiej Wieży i krętymi schodkami zaprowadził w dół do niewielkiej, pozbawionej okien izby. Wprawdzie przy ścianach nie postawiono żadnych narzędzi tortur ani sławetnych machin, których ponoć zazdrościli powroźnikom nawet katowscy mistrzowie z południowych wysp, ale ladacznica widziała solidne żelazne obręcze, osadzone w murze na wysokości człeka, i głęboko wżarte brunatne plamy, jakie pokrywały blat stołu. Nie wątpiła, że przywiedziono ją do jednej z podziemnych katowni. W Spichrzy powiadano, że nikt nie opuszcza ich żywy.

Gospodarze niechybnie dostrzegli jej przestrach, lecz na razie nie czynili nic, by go rozwiać czy osłabić. Przeciwnie, przedłużali milczenie, aby dodatkowo pozbawić ją resztek pewności siebie. Nie zaproponowano jej szklanki jęczmiennego piwa, nie poproszono na jedną z ław, gdzie wygodnie rozpierali się domownicy. Grubas nakazał gestem, by usiadła na niskim, koślawym stołeczku – jego krawędzie boleśnie wrzynały się jej w tyłek – a następnie pokrótce przedstawił towarzyszom, z czym przyszła.

– Powiadasz zatem – odezwał się wreszcie najstarszy z łapaczy, wysoki, chudy człek o włosach dobrze przyprószonych siwizną – że w mieście zagościł zbój Twardokęsek. Ale widzisz, dziewko, to sprawa książęcych pachołków. Dziwię się tedy, czemu ci nasza kompania milsza. Rzadko kto do nas z własnej woli zagląda.

Ten i ów spomiędzy jego konfratrów uśmiechnął się kpiąco, wszyscy bowiem musieli w przeszłości doświadczyć niechęci mieszkańców Spichrzy.

Wyczuwszy szyderstwo, Morwa podrzuciła głową, a na policzki wystąpiły jej ceglaste rumieńce.

– A bo chcieliby ze mną gadać? – wypaliła ze złością. – Przypatrzcie mi się lepiej.

– Dobrze, że swoją kondycję rozumiesz – oznajmił z udaną powagą szpakowaty. – Chociaż nie w smak mi trochę, że wedle twego uznania bliżej ci do nas niż do nich.

Pozostali powroźnicy zaczęli się głośno podśmiewać.

– Mówiłam przecież, że Wronoga znam – burknęła Morwa. – Ale jeśli go nie ma, nie będę dłużej zabierać czasu waszej dostojności – dodała hardo i uniosła się ze stołka.

Ramię tłuściocha opadło na nią z taką siłą, że z trzaskiem klapnęła na tyłek.

– Siedź!

Dopiero teraz przestraszyła się na dobre. Grubas nie zwalniał uścisku i w jednej chwili pojęła, że oto jest całkowicie wydana na łaskę powroźników, a każdy z nich zaszlachtował pewnie więcej ludzi, niż ona przyjęła na swoim posłaniu w chacie nieopodal muru.

– Po cóż tak prędko? – zadrwił stary. – Skoro już jesteś, pogwarzymy trochę. Zda się nam tuż przed świętem odrobina rozrywki.

Dał znak innemu z konfratrów, młodemu jeszcze mężczyźnie o długiej wąskiej twarzy, przeciętej na policzku siną blizną. W bladym świetle kaganka Morwa spostrzegła, że tamten obraca coś w dłoniach; od czasu do czasu przedmiot wydawał metaliczny klik, a kiedy powroźnik oparł łokcie na stole, rozpoznała cęgi służące zapewne do zrywania paznokci i darcia ciała torturowanych. Wzdrygnęła się z mieszaniną odrazy i przerażenia. Oprawca uśmiechnął się lekko.

– Gdzież więc spotkałaś rzekomego Twardokęska? – Głos miał nieoczekiwanie miękki.

– W klasztorze Cion Cerena w Górach Żmijowych – odparła skwapliwie, pytanie bowiem zdało się jej całkiem nieszkodliwe.

Powroźnik z kpiną odął wargi.

– A cóż tam niby porabiał? Ponoć pobożnością nie grzeszy.

– Skądże mam niby wiedzieć? – żachnęła się. – Znaczy, od dawna tam siedział, kiedym za wolarzami do opactwa ściągnęła – dodała, zreflektowawszy się, że nie czas ich drażnić. – Od strony Traganki z nimi na Żary wędrowałam, jak co roku czynię. Zresztą możecie, wasze dostojności, sprawdzić.

– Ano, nie omieszkamy – rzucił ten tłusty i zaraz umilkł pod karcącym wzrokiem starego.

– Sam zbójca był czy miał kamratów przy boku?

Morwa nachmurzyła się. Z początku wcale nie zamierzała wspominać o obu niewiastach, by się przy powroźnikach nie wydać, że długo podróżowała pospołu z przeklętą wiedźmą. Nie śmiała jednak kłamać. Jeśli prawdę gadano, że gospodarze Wiedźmiej Wieży mieli szpiegów przy bramach i wchodzili w konszachty z żebraczym bractwem, to i tak prędko zdołają wytropić prawdę.

– Dwie niewiasty prowadził – wyznała krótko.

– Dwie tylko? – Któryś z łapaczy zaśmiał się. – W górach wciąż noce chłodnawe.

Dziwka nie sprostowała. Nadal wbijała wzrok w blat stołu, rozpaczliwie modląc się, aby pobliźniony poprzestał na jej wyjaśnieniu i uwierzył, że zbójca wlókł ze sobą dwie kochanice. Oczywiście jednak stało się inaczej. Bogowie doprawdy rzadko wysłuchiwali próśb Morwy, ladacznicy.

– Ale to nieprawda – rzekł łagodnie oprawca. – Lub jedynie część prawdy.

Cęgi w jego palcach zwarły się ze szczękiem. Kobieta pisnęła jak kopnięty psiak, po czym rozpłakała się głośno. Nadzieja na sowitą nagrodę, naznaczoną przez księcia Evorintha za głowę Twardokęska, rozwiewała się z każdą chwilą i teraz pragnęła jedynie ujść stąd cało.

Żaden z powroźników się nie poruszył. Cierpliwie czekali, aż szlochy ucichną.

– Wiedźma tam była, wasze dostojności – wyjawiła w końcu, ocierając twarz w rękaw kubraczka. – Plugawa wiedźma, pomiot nieczysty.

W oczach młodego oprawcy pojawił się błysk, jak gdyby dopiero teraz przesłuchanie zaczęło sprawiać mu przyjemność.

– Przybiegłaś więc do nas w te pędy poszukać duchowej pomocy – odezwał się znowu najstarszy.

Choć z tonu nie dało się wywnioskować, czy kpił, czy też mówił poważnie, Morwa gorliwie uczepiła się jego słów.

– Dokładnie tak było – potwierdziła. – Ledwo dzisiejszego ranka do Spichrzy się doturlałam, tom zrazu przybiegła do waszych dostojności. I jeśli tylko zechcecie, wnet wam pokażę miejsce, gdzie się Twardokęsek przytaił i wiedźma przy nim. Jeno się spieszyć trzeba, póki precz nie zemkną.

– A wolarze gdzie siedzą? – zapytał znienacka ten młody. – Ich takoż zdałoby się przepytać na okoliczność plugastwa.

Morwie pociemniało przed oczami. Przez myśl jej wcześniej nie przeszło, że kilka nieopatrznych słów będzie ją tak wiele kosztować. Skłamać nie mogła, bo na bydlęcym targu wszyscy się znali i wielu poganiaczy wiedziało, że co roku zwykła podróżować w towarzystwie Kuny. Niewątpliwie nie poskąpią tej wiadomości powroźnikom, zwłaszcza gdy wyjdzie na jaw, że z kompanii wolarzy ni jeden nie ocalał. A wówczas Morwę pierwszą oskarżą o współudział w zbrodni i nikt się nie będzie zbytnio wsłuchiwał w jej zapewnienia. Ostatecznie była tylko dziwką, postarzałą i pozbawioną wszelkich protektorów.

– Cóżeś tak, panna, zamilkła? – zadrwił pobliźniony. – Toż ledwie przed chwilą skłaniałaś nas do pośpiechu.

Ladacznica załamała palce. Trzask kostek, wypadających ze stawów, zabrzmiał dziwnie donośnie w pustej komnacie. Raptem Morwa uświadomiła sobie z przerażeniem, że ów dźwięk musiał rozlegać się tu często, tyle że towarzyszyły mu krzyki, jęki i błagania torturowanych. Myśl ta otrzeźwiła ją gwałtownie. A ponieważ nic już nie miała do stracenia, uniosła głowę, pierwszy raz spojrzała powroźnikowi prosto w oczy i odezwała się cicho, lecz spokojnie:

– Przestańcie mnie już, wasza dostojność, ponaglać i z konceptu zbijać, to rzecz wam całą wyłożę wedle porządku i składnie. – Młody oprawca odął się nieco na przytyk i już chciał ją ofuknąć, gdy szpakowaty dał znak, aby milczał. – Mam dla was straszną opowieść, tak straszną, że zaprawdę się lękam, czy mi wiarę dacie… – po czym pomału, z namysłem wyjawiła im wszystko, co wydarzyło się na trakcie, odkąd opuściła klasztor Cion Cerena w Górach Żmijowych.

W miarę wypowiadanych przez nią słów twarze powroźników pochmurniały. Kiedy zaś doszła do rzezi przydrożnych wiosek, którą oglądała z grzbietu skrzydłonia, ten czy ów syknął z niedowierzaniem albo zaklął przez zęby. Nie przerywali jej jednak. Dopiero gdy umilkła, zadyszana i znużona własną historią, opasły powroźnik wstał z ławy. Ruchy miał ociężałe i powolne, ani chybi i na nim wyryła piętno ta posępna relacja.

– Nie Iza nam podobnych wieści taić – rzekł cicho. – Nie wiedzieć, czy w tejże chwili szczuracy nie podchodzą pod miasto, krwi niewinnej nie chłepcą.

– Jeśli wieści prawdziwe. – Pobliźniony gapił się na Morwę z nietajoną zachłannością. – Co łatwo wybadać.

– Prędzej to wyjdzie na jaw, gdy tamtych ludzi z gospody Pod Wesołym Turem sprowadzimy – zaoponował grubas. – A jeśli istotnie jest między nimi Twardokęsek, tym lepiej. Zawsze się dodatkowy grosz przyda.

– Zaraz pchnę chłopca do strażnicy, aby komendanta sprowadził – rzucił krępy powroźnik, który dotąd nie odezwał się ni słowem. – Książęcy poddani giną, tedy książęca to sprawa. Niechże ziem swoich broni – dodał z wyraźną przyganą.

Morwa niemal się uśmiechnęła. Znała niechęć, z jaką wojacy spoglądali na próżniacze a rozpustne życie księcia Evorintha.

– Nie! – Stary uniósł dłoń i pozostali oprawcy natychmiast zwrócili się ku niemu, z uszanowaniem czekając na decyzję. – Świątynia żołd nam płaci, zatem dobroczyńców naszych trzeba uwiadomić najprędzej. Jeśli uznają za słuszne, sami dadzą znać księciu, co zaszło na trakcie. Ale to sprawy możnych, my się do nich nie pchajmy.

Загрузка...