ROZDZIAŁ 27

– Nie puszczę! – Starosta dolnego zamku obronnym ruchem przycisnął do piersi zwój pergaminów. – Bez zgody księcia nie puszczę! Należy się pisanie z dużą pieczęcią. No – mruknął z niesmakiem – może być średnia pieczęć. Ale na niebieskim sznurze. Wosk też niebieski.

Zafrasowany kniaź poskrobał się po głowie. Potyczka z biurokracją ciągnęła się nieznośnie. Co prawda Suchywilk przerastał starostę prawie o łokieć i był pewien, że mógłby przełamać każdą z jego krzywych, obciągniętych żółtymi rajtuzami nóg równie łatwo, jak zeschnięty patyk. Ale na razie biurokracja zwyciężała.

– Człeka naszego w wieży więzicie – powtórzył nieco defensywnie. – Tedy go nam wróćcie, bo ani wy, ani wasz książę mocy nad nim nie macie.

– W wieży? – zainteresował się nagle starosta. – A w której?

– W Wiedźmiej Wieży – podpowiedziała Szarka.

Zwajeccy wojownicy poczynali już wymownie postukiwać toporami w posadzkę.

Urzędnik rozpromienił się, że podsunięto mu jakże dogodne rozwiązanie sporu.

– Do Wiedźmiej Wieży to nijak nie wejdziecie. Inna jurysdykcja.

– Znaczy się, co? Nie puścicie nas?

– Toż powiadam, że inna jurysdykcja. W Wiedźmiej Wieży powroźnicy siedzą, a oni przez świątynię wynajęci i prócz kapłanów tylko cech trzyma nad nimi zarząd. Trza wam do mistrza cechowego posyłać. Mnie nic do tego.

– Ale klucze macie? – upewnił się Suchywilk.

– Mam – cierpliwie tłumaczył starosta – lecz nie dam. Bo one jeno dla samego księcia. Każdy inny człek od kapłanów lub cechu zezwolenie mieć musi. Jako rzekłem, nad Wiedźmią Wieżą nadzór trzymają powroźnicy.

Zza ławy poderwał się pyzaty pisarczyk, wielce już zniecierpliwiony przedłużającą się wymianą zdań.

– Ja was lepiej objaśnię! Wyście w książęcej gościnie, tedy was jaśnie pan starosta bez ceregieli odpędzić nie może. Ale dopiąć to wy niczego nie dopniecie. Ani w cytadeli, ani w powroźnickim cechu. Nazbyt skrupulatnie kapłani strzegą swych sekretów. Książę zaś cechowym się prawem zasłoni, a cechowi do księcia was odeślą. I kiedy będziecie tak od jednego do drugiego wędrować, powroźnicy po cichońku człeka wam umorzą.

– Zamilcz, gówniarzu! – oburzył się urzędnik.

– Wszak szczerą prawdę gadam! – Chłopiec zamaszyście odgarnął spadającą na oczy grzywkę. – Wy z nimi zanadto politycznie, panie starosto. Musiał się ten ich człowiek w jakieś wiedźmie sprawy uwikłać. I nie dziwota, wszak to Zwajcy! Może i oni w jakim spisku z plugastwem szczuraków nam na kark ściągnęli? Z nimi żadna polityka nie pomoże, niech precz idą!

– Polityka? – złowrogo powtórzył Suchywilk. – Ja ci politykę pokażę! Zwajecką! – I zdzielił starostę na plask toporem. – Idziemy, córuchna!

– Co robią?! – Książę Evorinth rozpaczliwie usiłował wyplątać się z opuszczonych do kostek niebieskich nogawic. Wieść o napaści na Wiedźmią Wieżę doszła go podczas końcowych przygotowań do wieczerzy. W skrytości ducha uznał to za osobistą zniewagę.

– Co robią?!

– Idą do Wiedźmiej Wieży – skwapliwie powtórzył pokojowiec.

– Horda Zwajców, żalnicka księżniczka i jeszcze jedna niewiasta. Wszyscy idą do Wiedźmiej Wieży. Pobili starostę, zabrali klucze i idą do wieży…

– Mówiłeś już! – ryknął oswobodzony wreszcie książę. – Mówiłeś, dokąd! Ale po jaką cholerę tam lezą?!


* * *

Powroźników nie udało się zaskoczyć. W przeciwieństwie do pachołków, którzy rozleniwili się i utyli na książęcym wikcie, łowcy plugastwa pieczołowicie strzegli swego bezpieczeństwa. Kiedy więc pierwsi Zwajcy podkradali się cichaczem do okutych żelazem drzwi, z okienka wychynął łysy łeb. Powroźnik poświecił sobie kagankiem, zlustrował majstrującego przy zamku wojownika. I bez zwłoki podniósł wrzask.

– Możecie sobie ninie te klucze w rzyć wetknąć – zauważył siwowłosy Zwajca, kiedy ze środka zaszczekały pospiesznie zakładane sztaby. – Dobrze się, ścierwa, pilnują – pokazał oprawcę zaczajonego w okienku nad drzwiami z pokaźnym mosiężnym kociołkiem. – Widać wrzątek mieli nagotowany. Bardzo roztropnie.

– Niech no który dyla wynajdzie! – rozkazał Suchywilk. – A tego mądralę z wrzątkiem strzałą przepłoszyć.

Od strony górnej cytadeli dały się słyszeć rześkie okrzyki. Z bram górnego muru wysypywało się mrowie pochodni. Zarzyczka słyszała rozjuszonego księcia Evorintha, który popędzał co bardziej opornych pachołków.

Księżniczka niespokojnie przygryzła wargę. Jedna rzecz odnalezienie z dawna utraconej córki, pomyślała, a zgolą inna ruchawka w spichrzańskiej cytadeli. Musi być to zamieszanie Suchywilkowi na rękę. Zanadto chytry, by się losem jednego sługi przejmować.

– Co to?! – wrzasnął zadyszany książę. – Co to za napaść? Czemuście moich ludzi pobili?

Otaczająca go gromada wyglądała na zbieraninę pałacowych strażników, wścibskich dworzan i najzupełniej przypadkowych gapiów. Ale nawet uzbrojeni w wielkie pałasze pachołkowie nie kwapili się bynajmniej do starcia ze Zwajcami. I książę Evorinth doskonale to rozumiał.

Nieoczekiwanie dla samej siebie księżniczka wystąpiła pomiędzy dwie grupy zbrojnych, którzy mierzyli się wzrokiem jak wraże stada psów nad krowią padliną.

– Ano to, że mnie wasi ludzie życia próbowali zbawić. Ot, jeszcze krew mam na sukni. – Rozchyliła płaszcz: na spódnicy zakrzepły rdzawe plamy.

To chyba ten chłopiec, przypomniała sobie. Chłopiec z rozprutym brzuchem.

Wstrząs, który odbił siew oczach spichrzańskiego włodarza, nie mógł być udawany. Nie wiedział, pomyślała. Ktokolwiek usiłował mnie zabić, uczynił to bez zgody i wiedzy księcia Evorintha.

– Niepodobna… – zaprzeczył słabym głosem.

– Jak nam nie dowierzacie, idźcie ścierwa na schodach cytadeli obejrzeć – prychnął któryś ze Zwajców. – O ile ich jeszcze kamraci ukradkiem nie uprzątnęli. Całe mrowie nasza kniahinka ubiła.

Rudowłosa wojowniczka uśmiechnęła się miło. Za plecami księcia Evorintha ktoś głośno wciągnął powietrze.

– Kniahinka – powtórzył bezmyślnie książę. – Jaka kniahinka?

– Moja córka. – Suchywilk znacząco bawił się toporem. – Jej człowieka do wieży wtrąciliście, tedy go z powrotem bierzem. Każcie drzwi odewrzeć albo sami rozbijemy.

Jakby dla potwierdzenia groźby, zza wieży wysypało się truchcikiem paru wojowników, niosących imponujący i najpewniej wyłamany z ostrokołu słup.

Książę przymrużył oczy. Nie chciał bijatyki ze Zwajcami, która mogłaby się okazać nazbyt brzemienna w skutki. Pomijając już inne rzeczy, w wigilię Żarów miasto i tak kipiało ze wzburzenia po napadzie szczuraków.

– Starego, wiernego sługę – wyczekująco powtórzył kniaź.

Jego córka zasłoniła usta dłonią. Dłonie miała bardzo ładne, choć umorusane, o długich, wąskich palcach. Złotorude włosy nosiła nieskromnie rozpuszczone na ramionach, a nabijany żelazem kubrak – dość nieświeży, jak mimowolnie spostrzegł książę – zupełnie nie przystawał niewieściej godności.

– Musiał was ktoś niecnie w błąd wprowadzić – oznajmił cierpko. – W wieży samo plugastwo zamknięte. Wiedźmy i ich pomocnicy. Tych chyba na świat dobywać nie zamyślacie.

– Skoro w wieży samo plugastwo – odezwała się zuchwale rudowłosa – to chyba nie będzie wam wadzić, jeśli tam zajrzymy?

Rzucił jej nieprzychylne spojrzenie.

– Zdałoby się najpierw Krawęska o zgodę spytać, bo wieża świątyni przynależy.

– Jednak was, włodarza, zapewne do środka wpuszczą – nalegała dziewczyna.

Książę Evorinth wahał się jeszcze krótką chwilę.

– Nie godzi się, by za równie marną przyczyną między nami urazy powstały – zdecydował niechętnie. – Ale to złowieszcze miejsce, krwią naznaczone. Niechaj więc straż niewiasty do zamku odprowadzi, bezpieczniej tam i opieka lepsza.

– Krwi dość dzisiaj widziałam – sprzeciwiła się księżniczka. – Gdy zaś o bezpieczeństwie mowa, nie wydaje mi się, bym mogła polegać na opiece waszych poddanych.

Kilku Zwajców uśmiechnęło się półgębkiem. Suchywilk politycznie popatrzał w bok.

– Skądże pewność, że właśnie moi ludzie was napadli? – Książę się zniecierpliwił. – Chyba się z imion nie opowiadali?

– Nie, nie opowiadali – wtrąciła znów córka Suchywilka. – Ale ja w żebraczej gospodzie słyszałam, jak się kilku szubrawców naradzało. Pani zapłaciła, gadali, żeby kuternóżkę ubić, byle z cicha i ukradkiem. Nie przyglądałam się, inne mi rzeczy w głowie stały. Ale pamiętam, kto ich do złego namawiał. Niewiasta, jasnowłosa i całkiem nadobna, przy tym w barwie cytadeli.

Za plecami oniemiałego księcia dworzanie wymieniali znaczące spojrzenia. Książę posiniał.

– Chodźcie – rzucił oschle, zdusiwszy nieszlachetne pragnienie spytania, czego też zwajecka kniahinka szukała w żebrackiej tawernie. – Pokażę wam Wiedźmią Wieżę. Dobrze się przypatrujcie, bo tam jeszcze cudzoziemska noga nie postała. Otwierajcie, zacni mistrzowie! – rozkazał łysemu, który obserwował zajście z okienka nad wrotami.

Zarzyczka niepewnie rozglądała się po wnętrzu wieży. Na zawilgłych, poznaczonych zaciekami porostów ścianach wisiały wianki śmierdzących ziół, czosnek i coś, co wedle księżniczki musiało być jakimś zasuszonym, pierzastym truchłem. Zgadywała, że owe dziwaczne remedia osłabiały magię wiedźm. Nie miała jednak z nimi prawie żadnego doświadczenia, Wężymord zadbał, by w Żalnikach nie zostało ich zbyt wiele.

Książę Evorinth z przekąsem pokazał szereg bliźniaczych, małych drzwiczek.

– Skąd zaczniemy? Bylebyśmy przed świtem zdążyli, bo tu prawie w każdej komnatce wiedźma siedzi. Pracowity dzień mistrzowie mieli.

Suchywilk oparł się o pokrytą czerwonymi zaciekami ścianę.

– Niemiły zakątek. Choć waszych ludzi widno zadowala, nawet biesiadować gotowi. Co to za śpiewy?

– Pewnie mistrzowie sprowadzili kapłanów – zgadł książę. – Żeby świątobliwymi pieśniami plugastwu moc odbierali.

Kniaź przyłożył ucho do drzwi.

– E, ci to chyba nie bardzo pobożnie śpiewają – zauważył. – Wszak to jest znana śpiewka o tym, jak dwie kopiennickie niewiasty niedźwiedzia w malinach przydybały…

Książę gwałtownie otworzył komnatę. W środku dwóch przyjacielsko objętych mężczyzn ryczało skoczną piosenkę. Większego przykuto do muru, mniejszy nosił na grzbiecie brunatną kapicę kapłanów Zird Zekruna. Obaj wyglądali na zupełnie pijanych.

– Oszpecili mnie! – zawyła rozciągnięta na ławie golusieńka niewiasta. – Ogolili!

– Mój człowiek – rzuciła tonem wyjaśnienia zwajecka kniahinka.

Zarzyczka zagapiła się na nią w osłupieniu.

– Ależ to żaden stary, wierny sługa – ofuknął ją książę Evorinth – jeno Twardokęsek. Poniekąd okoliczna zbójecka znakomitość, bo on tu już parę tuzinów lat w Górach Żmijowych grabi. Bardzom rad, że mi się tak szczęśliwie napatoczył.

– Jakim sposobem w wasze ręce wpadł? – zaciekawiła się rudowłosa.

Władca Spichrzy posłał jej nieprzychylne spojrzenie.

– Z wiedźmą w gospodzie się przyczaił – odrzekł z ociąganiem.

– Kamrat go rozpoznał.

– Nie dowierzałabym temu nadmiernie – oznajmiła bezczelnie.

– Często człek jeden drugiego dla korzyści siepaczom zdradzi. Zwłaszcza w takowy czas, kiedy pospólstwo rozjuszone, a powroźnicy wszędzie złego wypatrują.

– Jak śmiecie! – odął się książę Evorinth. – Twardokęska sam badałem, w oczy mi się przyznał.

– A badaliście człeka, który go powroźnikom wydał? Nie trafiło się? To się już nie trafi. – Wygięła wargi w upiornym grymasie. – Co prawda nie kamrat to był Twardokęska, tylko niewiasta. Dziwka, Morwa ją wołali.

– Kamrat czy dziwka, mnie za jedno.

– Prawdziwie za jedno – przyznała. – Bo Morwę już skalne robaki stoczyły. Ze szczętem.

– Nie może być!

– Może. I rada bym wiedzieć, czemu zadbano, by tak spiesznie sczezła. Czemu ją na sposób Zird Zekruna umorzono.

– Wyście ta niewiasta, co chodzi w obręczy dri deonema – z oburzeniem odgadł księże.

Pomiędzy Zwajcami poszedł nikły pomruk. Zarzyczka mimowolnie odsunęła się od wojowniczki.

– Chwalić bogów – rzucił ktoś przenikliwym szeptem – nie mam córek. Jedne się kurwią, drugie zostają czarownicami. Samo nieszczęście.

Suchywilk sapnął niespokojnie.

– To prawda? – zapytał. – Bo lepiej, żebyś się zanadto nie pospolitowała ze sługami Zaraźnicy. To nie są porządni ludzie. Ich bogini też nie jest szczególnie warta szacunku, córeczko.

Rudowłosa prychnęła z cicha. Z wyrazu twarzy dało się wywnioskować, że nieprzesadnie przejęła się obiekcjami rodziciela.

– O szacunku kiedy indziej będziemy rozprawiać. Bo teraz o moich ludziach mówimy. Wróćcie mi ich, wasza książęca mość. Są mi potrzebni.

– Twardokęsek? Dziś to nikt z niego pożytku mieć nie będzie. – Książę z powątpiewaniem pokazał na zbójcę. – Inna rzecz, jak on się w samej Wiedźmiej Wieży tak do cna spić potrafił? Przecie mu powroźnicy gorzałki nie przynieśli.

– Może ten czarniawy kurdupel – podpowiedział kniaź.

– Kto?

Suchywilk zastanowił się chwilkę.

– Chyba nie powroźnik, bo świątynny płaszcz miał na grzbiecie. Ani chybi jakiś człek znaczny – dodał złośliwie. – Pewnikiem od nas znaczniejszy, skoro go starosta grodowy wpuścić raczył. Nam bardzo zajadle przystępu bronił. Ale coś ów godny człek niegodnie czmychnął.

– Cholera! Mistrzowie!

Oprawca w skórzanej kamizeli niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Świątynia tu kapłana przysłała. Spadł tutaj na nas, ledwoście zechcieli wyjść z wieży. Kazał wszystkim iść precz. My jeno jemu rzekli, by wiedźmy nie tykał, bo wasza książęca mość nierad będzie.

– Ja oszaleję! – Książę chwycił się za starannie wypielęgnowane włosy. – To zamtuz jest, nie więzienie! Jak tu tak każdy wedle swej woli włazić może, czemuście mu dziwek nie sprowadzili? Ja was wszystkich powywieszam!

– Nie Twardokęska! – Rudowłosa wojowniczka potrząsnęła głową. – I nie moją wiedźmę!


* * *

Za murem miejskim, obok siedziby spichrzańskich hyclów, płonęło ognisko. Niewielka gromadka biesiadników raczyła się pieczonym wieprzkiem i bardzo poślednią gorzałką, którą dla uczczenia Żarów ufundowało bractwo rakarzy. Od czasu do czasu do ognia przybliżał się któryś z pałętających się po błoniach pątników, ale rozpoznawszy ze znaków na kapotach profesję kompanii, umykał pospiesznie. Wielce to bawiło książęcych drabów z Bramy Siennej.

Sami strażnicy, z dawna spoufaleni z hyclami, ani myśleli odstąpić ogniska – przynajmniej póki starczy świniny i gorzałki. Za poczęstunek odwdzięczali się hyclowskiemu bractwu najświeższymi wieściami.

– …a jak się jatki wedle książęcych ogrodów skończyły – rozwodził się strażnik – wnet się okazało, że ta napadnięta kuternóżka jest nikt inny, tylko sama żalnicka księżniczka. Zaraz ją Zwajcy do cytadeli powiedli…

– I co ty na to? – szorstko spytał Przemęka.

Koźlarz wytarł tłuste ręce o brzeg płaszcza.

– Nie wierzę, że to Pomorcy. Zbyt wiele mieli okazji, żeby ją cichaczem zabić na dworze Wężymorda. Bez niepotrzebnego zamętu i rozjątrzania spichrzańskiego księcia.

– A jeśli właśnie o to idzie? – mruknął Przemęka. – Może chcą rozjątrzyć księcia, aby we wzburzeniu uczynił coś nader nieopatrznego? Na przykład wydał nasze małe przymierze?

– Nasze przymierze i tak na wątłej nici zawieszone – przyznał Koźlarz. – Suchywilk księciu Evorinthowi nie dowierza, nietrudno będzie ich powaśnić. Nic, darmo teraz włosy rwać. Jutro się wszystko okaże.


* * *

Twardokęsek nie mógł usnąć. Wiercił się niemiłosiernie i przewracał z boku na bok, popatrując nieprzychylnie ku skulonej obok wiedźmie. Po wstępnych płaczach i wyrzekaniach jaśminowa wiedźma zapadła bowiem w kamienny sen. Nawet nie spojrzała na jadło ani chciała słyszeć o kąpieli. Zwyczajnie zwaliła się na posłanie.

Prosto z Wiedźmiej Wieży zawiedziono ich do komnat żalnickiej księżniczki. Zarzyczka uparła się, że nie przystoi, aby córka Suchywiłka kładła się do spoczynku między zwajeckimi wojownikami. Pokoi dosyć, mówiła, posłanie przygotować też żadna troska i, co najważniejsze, nie rozniesie się wieść o wiedźmie i Twardokęsku. Zbójcy było to właściwie obojętne, nawet nie poczuł, kiedy Zwajcy zrzucili go na naprędce uszykowane legowisko w obszernym, przylegającym do sypialni Zarzyczki wykuszu.

Rozjuszony herszt strącił z piersi wiedźmią rękę. Jak ona tak może, pomyślał z niesmakiem. Ledwo co ją mieli na stos prowadzić, a ta śpi.

– Zgadnij, ile razy wcześniej próbowano ją palić na stosie? – Na tarasie zamajaczył zbójcy skurczony kształt. – Ile razy golili jej głowę? Ile razy wymykała się rozjuszonym wieśniakom? Przywykła, Twardokęsek. Niech śpi, jeśli potrafi. Dziw, że ty nie usnąłeś.

Mozolnie wygrzebał się z barłogu. Poranione korbaczami plecy bolały niemiłosiernie.

– Zbyt rychło wytrzeźwiałem. We łbie mi się kłębi, a nic do kupy poskładać nie potrafię.

Szarka nerwowo obrywała płatki pelargonii i niechybnie w ogóle się nie kładła, bo obskubała prawie wszystkie kwiatki.

– Powtórz mi, o czym wyście z tym twoim kamratem rozprawiali – poprosiła. – Inna rzecz, Twardokęsek, że należało mi już w Górach Sowich o Mroczku powiedzieć. Ale zanadtom zmordowana, by się wykłócać.

Zbójca przysiadł obok niej na chłodnych płytkach.

– Pomnicie opata Ciecierkę? Przyczaił się w Górach Sowich i wedle zbójeckiego gościńca krążył, wiedźmy wypatrując. Tamże Mroczka przydybał i do pieczar go powlókł, a potem zwierzołaków podburzał…

– I niby cały szczuracki najazd dlatego, że Ciecierkę wiedźma mierzi? – zadrwiła. – Nie, nie sądzę. Czymś jeszcze musiał ich opat przekonać.

– Jego Zird Zekrun do reszty opętał – przyciszonym głosem wyjawił zbójca. – Wiedźma tak mówiła. A piętno skalnych robaków na jego łbie sam widziałem.

– A ja oglądałam, co te czerwie z Morwą uczyniły. – Dziewczyna obciągnęła przyciasną, pożyczoną od Zarzyczki koszulę. – Ledwie sobie przypomnę, do reszty mnie sen odchodzi. Ale między mną i Zird Zekrunem nie ma żadnych swarów. Nie wiem, czemu miałby mnie ścigać. I prześladować wiedźmę.

– Nie. Mroczek gadał, że utrupić wiedźmę chce przeważnie Ciecierka. Samorzutnie i bezzwłocznie – wyjaśnił Twardokęsek. – Reszta to raczej miała chęć jej posłuchać. Jak będzie o was rozprawiała.

– Ruda dziwka w obręczy dri deonema? – Dziewczyna zaśmiała się cierpko. – Plugastwo? Kochanica bogini?

Zbójca z zakłopotaniem podrapał się po piersi, bo obelgi, które sam nieraz powtarzał podczas wędrówki przez Góry Żmijowe, dziwnie go drażniły w jej ustach.

– Nie. Nie widzi mi się.

– Zatem co?

– Ani chybi o żalnickiego wywołańca idzie. Przecie nie bez przyczyny taki szmat świata się za nim wleczecie. Nadto wyście Suchywilka córka. Zwajcy. Bezbożnika.

– Akurat.

– Nie zapierajcież się własnego ojca – pouczył ją. – W ogólności to on mnie z tiurmy wywlókł, pies tedy jego bezbożnictwo trącał. Bo wyście się za bardzo z ratunkiem nie pospieszali, choć prowadzicie jadziołka – wypomniał z goryczą. – Wiedźma mrokołaka na podołku piastuje. Ze szczętem my się z plugastwem pobratali. Tylko czemu z nich żadnego pożytku?

– Z ciebie też żadnego pożytku. – Wiedźma ziewnęła z posłania. – Ani spać nie dajesz. Choć Śmierdziuch cię nawet lubi…

– Co?

– Moja wiedźmia bestia – rzekła z godnością wiedźma. – Nazywam go Śmierdziuch.

– Ciekawe dlaczego? – fałszywie zdumiał się zbójca.

– Bo śmierdzi – wyjaśniła ufnie. – Niech się tylko przemieni. Żadne wiedźmienie nie pomaga. Śmierdzi i już. Widać taka jego natura.

– Czemu więc w Wiedźmiej Wieży nie śmierdział?! – wrzasnął z oburzeniem zbójca. – Ciebie tam rozciągać mieli, niewiasto! Czemuś go nie zawołała?

Wiedźma aż się skuliła.

– Nie krzycz na nią, Twardokęsek – syknęła Szarka. – Lepiej, żeby ci Smierdziuch zanadto z pomocą nie spieszył. Pół Spichrzy by wymordował.

– Najwyżej z tuzin powroźników w wieży stało. Ja bym po nich nie płakał – upierał się herszt.

– On by na samej wieży nie poprzestał, ale nie w tym rzecz. Kiedy mrokołak morduje, bez trudu i wiedźmę szał ogarnia.

– Zabiłabym wszystkich – dokończyła wiedźma.

Zbójca aż się zachłysnął na ową niespodzianą nowinę.

– Podobnie jest z jadziołkiem – ciągnęła Szarka. – Dlatego się wściekłam, kiedy nad Trwogą grasantów wydusił. On mnie – zacięła się lekko – on mnie podjudza, Twardokęsek. Prawda, że czasami mogę go poszczuć, ale za każdym razem muszę też poskramiać. Z trudem, Twardokęsek. Mogłam was tam wymordować.

Gapił się na nie wytrzeszczonymi oczami.

– Nie powinnaś mu mówić. – Niewiastka siąknęła nosem. – I tak jest zniechęcony.

– Panujecie nad tym? – zapytał zbójca, kiedy minęły duszności i znów mógł się odezwać.

– A myślisz, że wiedźmy gnieździłyby się na uroczyskach – odparowała zgryźliwie Szarka – jakby mogły na zawołanie obrócić w perzynę połowę Krain Wewnętrznego Morza? Czemu zamiast panować wymykają się uzbrojonym w cepy kmiotkom? To wielka magia, Twardokęsek. Ogromna. A potężna moc nieskrępowana chodzi, nie można jej wezwać ani na dobre ujarzmić. Czasami uda się jej użyć na wspólny pożytek, jak zeszłej nocy w gospodzie, kiedy wiedźma ogień zażegła. Czasami nie.

– Ja to raczej do ziemi mam rękę – wytłumaczyła z zawstydzeniem jaśminowa wiedźma. – Ogniem się bawić nie potrafię, kapusta mi się lepiej udaje. I groch.

Szarka roześmiała się.

– Groch nieprędko będziemy nasadzać. A z kapusty, to w okolicy tylko Twardokęsków kapuściany łeb. Na razie czas te pogwarki skończyć, bo się księżniczka obudzi.

– Jak jej Zwajcy nie obudzili – zbójca wzruszył ramionami – to i myśmy bezpieczni. Posłuchajcie tych wrzasków.

– Tu jest całkiem cicho. – Szarka się skrzywiła. – Ale pod moją sypialnią są przytulne podcienia. Tak zajadle świętują, że oka nie zmrużyłam. Sprosili całą kohortę Servenedyjek. Pono nie mogą wchodzić na książęcą ziemię, a pod moimi oknami mrowie ich.

– Tak mi się właśnie zdawało – herszt łypnął szyderczo ku Szarce – że widzę waszego ojca. Pokazywał wojowniczce swój topór za tamtą kępą agrestu. No, teraz to już pewnie oglądają jej tatuaże. Servenedyjki chętnie się chwalą tatuażami.

– Niech się do sądnego dnia tarza w agreście – mruknęła zgryźliwie Szarka. – A wiesz, Twardokęsek, co mi Zarzyczka powiedziała? Że wedle północnego obyczaju i tyś mój ojciec.

– Naprawdę? – ucieszyła się wiedźma.

– Imię mi nadał. A jak kto komu imię nada, to go za własne dziecko przyjmuje. Musicie teraz z Suchywilkiem uradzić, czyje prawa większe.

Zbójca się obruszył.

– Nie drwijcie.

– Gdzieżbym mogła? – zdziwiła się nieszczerze. – Ze wzruszenia ledwo dycham. Popatrz, Twardokęsek, ile się dzieci po świecie obraca, co ani swoich ojców nie znają, ani od nich żadnego dobrodziejstwa nie doświadczyły. A ja? Trzech już mam, jak obszył. I może jeszcze inni w kolejce czekają.

– Wy myślicie, że was Suchywilk oszukać próbuje? – Herszt nie krył zdumienia. – Przecież pospolicie w narodzie wiadomo, że jemu córkę Pomorcy uwieźli. I, wybaczcież, po co miałby kłamać?

– Jest wiele przyczyn.

– Jakich przyczyn? – Zniecierpliwił się. – Cały wasz dobytek, ot, to co na grzbiecie nosicie.

– A co, mam wierzyć, że z dobrego serca oprawcom was wyrwał? – Prychnęła. – Czegoś on ode mnie chce. Wszyscy czegoś ode mnie chcą. Począwszy od Fei Flisyon. Nie prosiłam o tę przeklętą obręcz. Gwałtem mi ją na łeb wcisnęła.

– Nie powinna była tego robić – wtrąciła cicho wiedźma. – Bogowie związali swoją moc w jedenaście znaków, po jednym na ochronę każdej z Krain Wewnętrznego Morza. Nie po to, aby służyły jednemu człowiekowi.

– Ano – przytaknął Twardokęsek. – Powiadają u nas w Górach Żmijowych, że Kii Krindar wykuł te znaki po tym, jak Hurk Hrovke spuściła plagę szarańczy i myszy na żalnickie pola. Żeby nigdy więcej złość jednego boga nie niosła zagłady całemu narodowi.

– Przez wieki spoczywały w ukryciu – ciągnęła wiedźma. – Chroniły nas, ale bogowie pilnowali, by żaden nie wpadł w ręce śmiertelnych. Więc kiedy żalnicki książę uciekł ze świątyni Bad Bidmone z Sorgo na plecach, byli wściekli. Naprawdę wściekli, że taka moc wyrwała się na swobodę.

– Moce zawsze wyrywają się na wolność, z samej swej natury – mruknęła Szarka. – Powinni byli wiedzieć. Nawet parthenoti powinny były wiedzieć.

– Sorgo miał ochraniać Żalniki – mówiła wiedźma. – I nigdy, przenigdy nie powinien ich opuścić. Tak samo jak obręcz powinna pozostać na wyspach.

– Skądżeś nam tak niespodzianie zmądrzała, kochanie? – z przekąsem zapytała Szarka. – Skąd te wszystkie „powinno” i „miało”?

Jaśminowa wiedźma skuliła się nagle.

– Bo ja tam byłam. Byłam na Tragance, jak ona zasypiała. Zaraźnica. Złamała prawo, kiedy pozwoliła ci zabrać obręcz, i teraz musiała usnąć. Najpierw Bad Bidmone, teraz Fea Flisyon. Naprawdę odchodzą. Słyszałam. A Fea Flisyon opowiedziała im o tobie… – spojrzała niepewnie na Szarkę. – Byłam tam.

Zbójca z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Więc jednak ich słyszycie. Słyszycie bogów. Gadają – wyjaśnił Szarce – że wiedźmy to potrafią. Nie tylko wtedy, kiedy bóg je wezwie, nie w objawieniu, ale kiedy zechcą. Z własnej woli.

Wiedźma skuliła się jeszcze bardziej.

– Fea Flisyon mnie zawołała. Wszyscy się kłócili. Dość już tego, wrzeszczeli, co Zird Zekrun wyprawia, a tu na dodatek obręcz dri deonema bezpańsko szwenda się po Górach Żmijowych.

– Ona nawet nie była szczególnie przyjazna – powściągliwie odparła rudowłosa. – Właściwie mnie zastraszyła.

– Jest najbardziej kapryśną z bogiń – powiedział Twardokęsek. – Mogła wybrać każdego. Może tak musi być? Żalnicki książę zabrał Sorgo, a wam podarowano obręcz dri deonema. Może przed odejściem bogowie muszą oddać komuś ze śmiertelnych swoje znaki? Zadziwienie mnie jeno zdejmuje – dokończył zgryźliwie – że nie obrali sobie kogoś godniejszego.

Niebieskooka niewiastka wytarła nos w rękaw koszuli.

– Nie wiem. O godności Zaraźnica nic nie mówiła. Darła się, że bogowie sobie na to zasłużyli i bardzo im tak dobrze. Że skoro Zird Zekrun taki sprytny, niech teraz zgadnie, po co Delajari dziewczynę posłała. Mówiła, że musisz dokonać wyboru…

– Nic nie muszę – prychnęła ruda.

– …a oni nie zdołają cię nagiąć czy przymusić. Że już raz Cion Ceren w rękach cię trzymał, a przez palce mu przeciekłaś jak woda. I mówiła, że nie uczyni nic, co mogłoby popchnąć cię ku Zird Zekrunowi. Niech już będzie tak, jak chciała Delajati. Oni się jej strasznie boją. Tej Delajati.

– Kto to jest Delajati?

– Nie twoja rzecz, Twardokęsek.

– No, może jednak moja. – Zbójca się zeźlił. – Bo z waszego uporu, z waszych tajemnic przeklętych, myśmy tylko ognia zaznali, głodu i batów w Wiedźmiej Wieży. I mnie się zdaje, że wyście nam coś winni. Winniście nas objaśnić, czemu nas bogowie prześladują. Bo my wciąż z jednej biedy w drugą popadamy. Gorszą.

– Nic wam nie jestem winna, Twardokęsek – przerwała. – Nikomu nic nie jestem winna. Ale czemu nie? Chcesz wiedzieć, czemu tutejsi bogowie tak bardzo lękają się Delajati? Każdy chce, psiakrew. Ale ja nie mam pojęcia, Twardokęsek. Najmniejszego. Bo Delajati przewidziała, że zrobię jej dokładnie na przekór i nic mi nie wyjaśniła. Zamieszała we wszystkim, jak w saganie, i puściła mnie samopas. Przygotowawszy wcześniej kilka niespodzianek, takich jak ten nieszczęsny, ogłupiony Suchywilk.

– I co my teraz poczniemy? – z przejęciem spytała wiedźma.

– Nic. Niebawem Suchywilk zacznie spiskować, a i żalnicki książę ani chybi wylezie z ukrycia. A tymczasem, jak zwykł powtarzać Twardokęsek, przeczekamy. Chociaż właściwie złoszczą mnie ci dwaj halabardnicy. – Szarka wychyliła się pomiędzy szczeblami balustrady. – Łażą pod nami bóg wie jak długo i usiłują podsłuchiwać. Dnieje już, pewnie nie uśniemy. Ale możemy posiedzieć i popluć im na hełmy.

Co też uczynili.

Загрузка...