ROZDZIAŁ 20

Krotosz, namiestnik Fei Flisyon w dziedzinie księcia Evorintha, w posępnym nastroju wspinał się na zbocze Jaskółczej Skały. Nogi miał odparzone od źle wyprawionych trzewików, białą świątynną szatę doszczętnie pokrytą kurzem. Choć dzwony nie wybiły jeszcze południa, kamienna ulica nagrzała się od upału i rozpaliła jak patelnia. Krotosz zaś wstał przed świtem i wszystko go złościło.

Pogańska kraina, barbarzyński dialekt i dzikie obyczaje, sarknął w myślach, kiedy z wrót gospody wypadło trzech brodaczy, bez żadnego uważania szturchając łokciami. Mimo wczesnej pory wydawali się pijani, a najtęższy niósł przewieszoną przez ramię niewiastę w brudnej, porozrywanej sukni. Zaśmiewali się z czegoś serdecznie. Kiedy ostatni mijał kapłana, z rozmachem walnął go w plecy i życzył pomyślnych Żarów. Smród, który buchnął mu przy tym z gęby, przyprawił Krotosza o mdłości.

Osiem zim wygnania, pomstował w duchu, i wkrótce dziewiąta minie, bo w tym przeklętym przez bogów mieście ledwo słońce mocniej zaświeci, znów spada śnieg. Osiem zim wśród niewiernych z ich kiszoną kapustą, końskim łajnem na ulicach i spasłymi dziewkami o włosach ociekających łojem. Z pokrętnymi bogami, ze złym przyczajonym pod każdym kamieniem, z durnymi władcami, którzy nieustannie skaczą sobie do gardeł.

Wszakże skoro miał służyć Fei Flisyon właśnie pośrodku owej zdziczałej krainy, wypełniał swą powinność jak najskrupulatniej. Krok po kroku wyrugował z miasta co większych lichwiarzy. Zanim książę Evorinth spostrzegł, co się kroi, Krotosz miał w kieszeni połowę dworu, nie wyłączywszy zresztą samego władcy, który po ojcu odziedziczył nie tylko zamiłowanie do maszkar i turniejów, ale też potężne długi. Mógł co najwyżej z wysokości cytadeli podejrzliwie przypatrywać się Krotoszowi. Ten zaś dbał, by nie narazić się panu Spichrzy, i nigdy, przenigdy nie wspominał o długach.

Kapłan niechętnie odwrócił się i spojrzał na górującą nad miastem wieżę, gdzie gnieździli się słudzy Nur Nemruta. Okazywali mu szacunek – w podobny sposób obwąchują się obce psy – lecz wiedział, że skrycie gardzą nim równie dotkliwie, jak on nimi. Niezależnie od wojen czy przymierzy pomiędzy bogami kapłani nie znosili się wzajemnie i była to część ich profesji uświęcona tradycją, jak wszystko, co trwa wieki. Tym bardziej zaskoczyło go dzisiejsze zaproszenie do najwyższej świątyni Nur Nemruta. Prośbę, podpisaną ręką samego Krawęska, sformułowano bez mała pokornie, co zaciekawiło Krotosza na tyle, że postanowił zerwać się z posłania przed świtem i sprawdzić, jaki też nowy podstęp szykują drodzy konfratrzy. Jako człek doświadczony i bywały w świecie, w ogóle nie dopuszczał myśli, by Krawęsek chciał go ugościć z dobroci serca. Sługa Zaraźnicy znał jedynie z widzenia tego małego, zasuszonego człowieczka o niezdrowej cerze i wiecznie skrzywionej twarzy. Ale na targach Spichrzy głośno powtarzano sobie co pikantniejsze wyrywki z jego kazań, w których nazywał kapłanów innych bóstw sługami obmierzłego plugastwa i miłośnikami wiedźm. Tak więc Krotosz zgadywał z grubsza, czego należy się spodziewać.

Jednakże najwyższy kapłan Śniącego zdołał go zaskoczyć. W sali, do której zaprowadzono sługę Zaraźnicy, czekali już bowiem inni goście. Zaraz przy wejściu dostrzegł postawną dziewczynę w przetykanej złotem, szafranowej telejce, kapłankę Kei Kaella od Wrzeciona. Twarz miała zmęczoną, wymiętą, oczy podkrążone z niewyspania. Krotosz domyślał się, że właśnie zjechała do miasta, a podróż z Sinoborza, gdzie panuje Tkaczka, z pewnością miała niełatwą.

Zauszniczka Kei Kaella rozprawiała przyciszonym głosem ze sługą Mel Mianeta od Fali. Na północy zwali go Morskim Koniem, gdyż w czas spiętrzenia wód przybiera końską postać, tratuje kopytami połacie lądu i strąca w topiel. W Krainach Wewnętrznego Morza bardzo obawiano się tego boga i wznoszono mu świątynie nie tylko na wyspach, ale i na ziemiach dobrze oddalonych od morza.

W głębi komnaty słabo połyskiwało czerwone złoto. To służebniczka Hurk Hrovke od Szarańczy przechadzała się nerwowo wzdłuż ścian, starając się trzymać jak najdalej od kapłanki Kei Kaella. Zwyczajem Paciornika nosiła złocistą kolczugę i krótką spódniczkę z drobnych, nachodzących na siebie blaszek, które przy każdym jej ruchu wydawały nieznaczny szum, niczym setki owadzich skrzydełek. Ciemne włosy miała obcięte nieco powyżej ramion, usta bezczelnie wyszminkowane, a przy pasie zakrzywioną szabelkę. Obraza boska, skwitował w duchu Krotosz, obraza boska, grzech i zdziczenie.

Salę skąpo oświetlono, w lichtarzu stały ledwo trzy świece, a pojedyncze, owalne okienko nie wpuszczało wiele światła, toteż Krotosz z początku nie rozpoznał zakapturzonej postaci. I dopiero po dłuższej chwili pojął, że do wieży Śniącego przybył także sługa Bad Bidmone od Jabłoni, zaginionej żalnickiej bogini. Ludzie rozmaicie o nich gadali. Wielu wierzyło, że bogini odeszła z Zalników za przyczyną zaprzaństwa swego zakonu; powiadano też, iż wisi nad nim przekleństwo Zird Zekruna od Skały.

Krotosz sam nie wiedział, co myśleć. Bogowie czasami odchodzili. Kii Krindar porzucił Kopienników, gdy zaś przed wiekami urażona Hurk Hrovke wywędrowała na północ, cały lud podążył za nią, by błagać o zmiłowanie. Jednakże nawet w największym gniewie bogowie nie zwracali się przeciwko świątyni. Zakon trwał i trwały dawne prawa, choćby służebnicy poszli za panem na wygnanie.

Płaszcz kapłana Bad Bidmone zrudział od słońca, buty pokrywał skrzepły szlam. Inni starannie omijali go wzrokiem.

Z nagła wystrzelił śmiech – gromko, bezwstydnie, pod samo sklepienie. Rozradowany sługa Org Ondrelssena od Lodu cisnął na progu bogaty, futrzany szłyk. Przygarnął służkę Hurk Hrovke od Szarańczy, okręcił w powietrzu, aż zafurkotały blaszki spódniczki, wycałował. Przylgnęła do niego ochoczo, widno znali się wcześniej.

Właśnie wtedy z szacownym szuraniem do sali wsunął się przełożony spichrzańskiej świątyni, Krawęsek. A za nim postępowało dwóch kapłanów Zird Zekruna od Skały, posępnych mężów o czołach poznaczonych znamionami skalnych robaków.

W komnacie nagle przycichło. Jedynie sługa Org Ondrelssena bez zmieszania umizgiwał się do wojowniczki z Paciornika.

– Zeszłej nocy szczuracy przeszli Modrą – oznajmił bez żadnych wstępów Krawęsek – i rychło wieść o pogromie dojdzie do cytadeli.

Uradziliśmy, że ci, którzy niegdyś świadczyli w Spichrzy pokój pomiędzy przedksiężycowymi z Gór Sowich i ludźmi z dolin, winni znów się spotkać i wysłuchać posłannika zwierzołaków.

Krotosz uśmiechnął się nieznacznie. Cóż, w obliczu inwazji szczurzy owo niezwyczajne zgromadzenie nabierało sensu i nawet obecność sługi Bad Bidmone stawała się bardziej zrozumiała. Ostatecznie wszyscy w Spichrzy wiedzieli, że właśnie kapłani poręczyli niegdyś za pokój pomiędzy śmiertelnikami i plemieniem z Gór Sowich. A Krawęsek nie był głupi, musiał pojmować, że teraz, kiedy zawieszenie broni zostało zerwane, rychło zacznie się poszukiwanie winnych. Wina zaś zawsze jakby mniejsza, kiedy winnych wielu.

W tłumie podniósł się niespokojny poszum. Służka Hurk Hrovke pospiesznie przesunęła się ku grupie brunatnych zauszników Zird Zekruna, kapłanka Kei Kaella poczęła jeszcze gorliwiej szeptać ze sługą Morskiego Konia. Ano, pomyślał Krotosz, kiedy owce strzygą, na baranie skóra skwierczy. Zaledwie kilka słów padło, a zaraz widać, kto z kim trzyma. A może wcale tak nie jest, zawahał się. Może tylko oczy sobie nawzajem mydlą, by ukryć prawdziwe sojusze.

Tymczasem na znak gospodarza drzwi otwarły się i dwóch akolitów wprowadziło wysłańca szczuraków. Krotosz patrzył zaciekawiony.

Chyłkiem, przy samej ścianie, zwierzołak wślizgnął się do komnaty. Nie sięgał Krotoszowi do ramienia, odziany w zbyt obszerną opończę, która skutecznie maskowała kształty. Jednakże było coś takiego w jego postaci i ruchach, że słudzy bogów pierzchli mu z drogi. Szczurzy wyszczerzył drobne, ostre ząbki w grymasie będącym albo szyderstwem, albo parodią uśmiechu, i stanął u boku Krawęska.

– Ykh! – chrząknął. Głos miał niski, chrapliwy, a mówienie przychodziło mu z trudem. – Ykh, ykh! Jak wspomniano, zdarzył się ów godny ubolewania incydent…

– Incydent! – syknął za plecami Krotosza wzburzony kapłan Morskiego Konia.

Zwierzołak wbił w niego bezrzęse, ciemne ślepia.

– A incydent! Głupców paru podburzyliście na kmiotków, co się na naszych ziemiach lęgną.

– A jakaż to wasza ziemia? – złowieszczo jedwabistym głosem spytała kapłanka Kei Kaella. – Dwa wieki mijają, jak w tymże miejscu podpisaliście układ, że Trwoga i Modra staną się granicą pomiędzy naszymi plemionami.

– Cóż są dwa wieki? – prychnął szczurak. – Ta ziemia była nasza, z woli bogów nasza, kiedyście się jeszcze po jaskiniach chowali, nasza też będzie, gdy tam powrócicie. I nie pokój myśmy podpisywali, tylko rozejm, który zerwać zawsze można – dodał wyzywająco.

– Pohamujcież się – mitygował go gospodarz. – Dość wysłuchamy obelg i wyzwisk od książąt. Evorinth zechce ruszyć w Góry Sowie. Naradzić się przystoi, czy jego gniew hamować, czy wręcz przeciwnie.

Ajuści, zgryźliwie pomyślał Krotosz. Miło tutaj gardłować, puszyć się i radzić, ale nie widzi mi się, żeby książę zechciał dać posłuch.

– Jak wy go hamować zamierzacie? – zaciekawił się kapłan Org Ondrelssena. – Przecież on kniaź tutaj i włodarz. Jego to ludzi w nocy pomordowano, jakże mu więc zemsty, wróżdy świętej, zaniechać?

– Już wy się tym nie frasujcie. – Gospodarz się uśmiechnął. – Znajdzie się sposób, aby księcia uspokoić. Jeżeli za bardzo zacznie jątrzyć, przypomnim mu o Ergurnie Szalonym, ojcu jego, który przeciwko świątyni wichrzył, wiary i obyczaju odstąpiwszy. Pyszny był, bogom otwarcie urągał. A jak skończył? Opętanego właśni pachołkowie do nas przywiedli i jako niedźwiedziowi pierścień mu w nozdrze wraziwszy, u bramy uwiązali, innym ku przestrodze. A co do wróżdy, rodziny pomordowanych spłacić można. Kraj nasz cieplejszy, jako widzicie, tedy obyczaje łagodniejsze niż u was – dorzucił z cieniem szyderstwa.

– I jeszcze o czymś zda się naradzić – nie ustępowała kapłanka Kei Kaella. – Rzeczono tu, że ktoś spośród nas podburzył zwierzołaków. Chciałabym tedy i, jako tuszę, nie ja jedna, poznać imię zdrajcy.

– Więc go sobie sama poszukajcie, pani – zimno uciął szczurak.

– Bo nam starczy, żeśmy dla zadośćuczynienia temu nędznemu traktatowi pobratymców naszych, co go pogwałcili, musieli własnymi zębami przed świtem mordować. – Wśród kapłanów podniosła się kolejna fala szeptów, a przedksiężycowy przyglądał im się przymrużonymi, złymi oczami, póki nie ucichli. – Tedy możecie powiedzieć książętom, że pomsta się dokonała. A jeśli wciąż który postanowi na Góry Sowie pociągnąć, jego wola, myśmy gotowi. Ale w wasze spory pchać się nie zamierzamy. Sami zdrajców pomiędzy sobą tropcie i ścigajcie, skoro wam tak pilno.

– Jeśli winni pokarani – zgrzytliwie odezwał się kapłan Zird Zekruna – poniechajmy przelewu krwi. Nic jeszcze nigdy dobrego z zemsty nie przyszło. Jak radzicie, bracie – skłonił głowę ku gospodarzowi – trza zadośćuczynienie rodzinom pomordowanych zapłacić, a księcia na postronku trzymać.

– Słusznie – poparła go służka Hurk Hrovke. – Ale prędzej wy przed Nur Nemrutem przysięgniecie, żeście prawdę rzekli, i ziemie zagrabione wrócicie.

– Jeno krew kto przelaną wróci? – mruknął niechętnie kapłan Org Ondrelssena, ale pozwolił zaprowadzić się do sali, gdzie za szeregami zwierciadeł spoczywał uśpiony bóg Spichrzy.

Krotosz powlókł się na samym końcu, razem z pokornym starcem, który zarządzał szpitalem Cion Cerena. Zgrzybiały braciszek upadłby niezawodnie na schodach, gdyby go Krotosz nie podtrzymał.

– Niech ci bogowie wynagrodzą, bracie – podziękował z prostotą staruszek. – Oczy coraz słabsze, a jeszcze dzisiaj tyle nieszczęścia na nas spadło, że ani siły, ani ochoty, by na świat patrzeć.

– A cóż się zdarzyło? – spytał Krotosz, bardziej z uprzejmości niż chęci ciągnięcia rozmowy, bo też kłopoty kapłanów Jałmużnika mało go zaprzątały.

– Opactwo nam w Górach Żmijowych zeszłej nocy spłonęło – wyjaśnił mnich. – I ludzi w nim wielka mnogość, tako współbraci naszych, jako i wędrowców.

– Srogi to traf – zgodził się Krotosz. – Ogień ktoś zaprószył czy piorun ugodził?

Starzec potrząsnął głową.

– Skąd nam to wiedzieć? Służył tam pewien prostaczek, na rozumie słaby i on podobno miał ogień zażegnąć. Jeno skąd by się miał podobny czyn w jego umyśle żaląc, nie wiadomo.

Kręte schody doprowadziły ich na samo dno wieży Nur Nemruta. Krotosz, który nigdy nie wierzył w rzekomą ascezę kapłanów Śniącego, z drwiną uniósł brwi, spoglądając, jak jego odbicie rozpryskuje się w labiryncie kryształowych tafli. Sala była jasna, roziskrzona światłem. Blask zdawał się bić z głębi zwierciadeł, a stukot podkutych butów kapłanki Hurk Hrovke na posadzce z polerowanego srebra niósł się szeroko, bardzo szeroko.

Gdzieś za szpalerami luster śnił Nur Nemrut.

Szczurak szybko złożył przysięgę oczyszczającą, a Nur Nemrut najwyraźniej nie ocknął się z drzemki, ponieważ zza zwierciadlanych ścian nie dobiegło ich nic prócz przyciszonego pochrapywania. Ano, zauważył zjadliwie Krotosz, prawią tutejsi kapłani, że w snach Nur Nemruta krzepną losy całego świata, że on wszelkie rzeczy zakryte widzi i osądza. Może i prawdę gadają, wszelako jak dotąd samo chrapanie słychać.

– Jeszcze coś innego przydałoby się usłyszeć, skorośmy się w tym miejscu zeszli. – Kapłanka Kei Kaella niecierpliwie stukała obcasem w zwierciadlaną posadzkę. – Przystoi, aby co poniektórzy z nas oczyścili się przysięgą z podejrzeń o uwarzenie owego „godnego ubolewania incydentu”. – Spojrzała wymownie ku kapłanom Zird Zekruna.

– Srogie to oskarżenie – zauważył z niechęcią gospodarz. – Łacniej podejrzenia rzucać, ciężej później dobrą sławę przywracać.

– Więc nie rzucajmy i nie przywracajmy, tylko zawczasu łeb plotce ukręćmy – rzekł kapłan Morskiego Konia.

Stareńki kapłan Cion Cerena z frasunkiem potarł czoło.

– Nie mogę przysięgać bez zgody opata.

Służebniczka Hurk Hrovke uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Nikt tego od ciebie nie chce, ojcze. Ani ode mnie. W swym niezmierzonym rozumie nasza czcigodna siostra zdołała już odnaleźć i osądzić winnych. Ale o tym chyba zapomniała, że myśmy wszyscy ślubem posłuszeństwa związani i bez porozumienia z kolegium kapłańskim żadnych przysiąg składać nam nie wolno.

Kapłan Org Ondrelssena zaśmiał się tubalnie.

– Mnie tam przysięga nie wadzi! Czy mój pan dba o Góry Sowie? Pewno o nich ani słyszał!

– I ja przysięgnę chętnie! – zapalczywie dodała kapłanka Kei Kaella. – A pani moja wybaczy mi, nie dla siebie bowiem, jeno dla wspólnego dobra o prawdę zabiegam!

Kapłani poczęli przekrzykiwać się, jeden przez drugiego wrzeszcząc: „Przysięgać! Nie przysięgać!”, aż w komnacie uczynił się okrutny hałas. Zza lustrzanych tafli rozległo się zbolałe jęknięcie, a szczurak patrzył na kłócących się z nieskrywaną uciechą. Dzikusy, po raz kolejny pomyślał Krotosz, nieokrzesane dzikusy. Jakże tak, bez wstydu żadnego, jak przekupki na oczach złego rajcować?

Na koniec, nie uradziwszy niczego, kapłani pospiesznie rozeszli się do swoich siedzib, by, jak przypuszczał Krotosz, spisywać raporty do rodzimych świątyń.

Co uczynią ci głupcy, zaniepokoił się, kiedy wybuchnie wojna? Bo przecież każdy widzi, że wojna musi wybuchnąć. I co uczynią ich bogowie, gdy Zird Zekrun wyciągnie rękę po kolejne ziemie? Czy znikną, jak niegdyś zniknęła Bad Bidmone od Jabłoni?

Stare są zarzewia nowych sporów, myślał dalej, wspominając zranioną dumę Morskiego Konia, któremu przed laty Zird Zekrun od Skały wydarł kawał dna morza i obrócił w ciemną pomorcką ziemię czy zadawnione, babskie kłótnie pomiędzy Zaraźnicą, Hurk Hrovke od Szarańczy i Keą Kaella. Niech się zaczną bogowie na dobre swarzyć, a rozewrze się ziemia jak stara rana i pokolenia pogrzebie, nim się na nowo zabliźni. Jak na początku dni, gdy lądy zamieniały się w popiół, a morza płonęły od gniewu bogów. Zły czas idzie, najgorszy.

Świat powoli chylił się ku zagładzie i nawet z Traganki słano zatrważające nowiny. Przypomniał sobie ostatnie pismo z wielkiej świątyni i zakłuło go w piersiach. Konfratrzy pisali, że dri deonemem została niewiasta i za zgodą Fei Flisyon odpłynęła na poszukiwanie człowieka o imieniu Eweinren. Krotosz nie wątpił, że wkrótce wieść o kobiecie wędrującej w obręczy dri deonema rozejdzie się szeroko, wystawiając sługi Fei Flisyon na pośmiewisko. Jakby mało było innych nieszczęść, jeszcze i to, zamruczał pod nosem. Dziewka z dwoma mieczami i plugawym jadziołkiem u boku.

Wreszcie w głębi ulicy Na Zboczu błysnęła mu żółta fasada kantorku. Uwiązany do mosiężnego pierścienia w murze skrzydłoń wygrzewał się leniwie. Jedwabista błękitna sierść lśniła w słońcu, a nieco ciemniejsze, potężne skrzydła gładko przylegały do boków. Gdy cień kapłana padł na zwierzę, jego powieki uchyliły się, bursztynowe tęczówki zalśniły i zgasły obojętnie. Krotosz zajrzał do środka budynku. Spodziewał się znaleźć jakiegoś wielmożę, ale poprzez skłębiony tłum zobaczył jedynie, że Jaszczyk zniknął, interes samopas zostawiwszy. Kapłan zacisnął zęby, postanawiając przy najbliższej okazji porządnie natrzeć mu uszu.

Ledwo otworzył drzwi rezydencji, posługaczka wyjrzała z kuchni, jak zwykle niedomyta i wstawiona winem, które bezczelnie kradła mu z kredensu. Była niewiastą słusznego wzrostu, czerwoną i opuchniętą na twarzy. Jej bracia służyli w książęcych drabach. Razu jednego Krotosz wrócił dobrze po zmroku i od progu uderzył go w nozdrza ciężki odór baraniny duszonej z czosnkiem. Zamierzając porządnie babę złajać, zszedł do kuchni. Czterech wielkich czarnobrodych zbirów poderwało się na jego widok od stołu, posługaczka zaś podetknęła mu pod nos garniec miejscowego kwaśnego piwa. Nie pamiętał, co się owego wieczoru zdarzyło, ale nad ranem obudził się przy palenisku, z nogami w popielniku i szatą powalaną na wpół przetrawioną baraniną. Odtąd nie miewał zatargów ze strażą miejską, i choć po trochu bał się posługaczki, nie śmiał jej odprawić.

– Jaszczyk czeka was na wykuszu. – Podparła się pod boki. – I pannica jakaś, co ją sobie przyprowadził – dodała cierpko.

– I wyście na to zezwolili? – spytał z niedowierzaniem. – Byle przybłędę do domu wpuściliście?

Sługa oburzyła się.

– Ja tam nic nie wiem! Ja prosta kobieta jestem. Drzwi sami odemknęli, toż wejścia im nie zabronię. Sok rozkazali podać, to podałam. A skąd mnie wiedzieć, komu wejść bronicie?

No, dosyć, zdecydował Krotosz, przebrała się miarka pobłażliwości. Wybiegł na wykusz, zamierzając niezwłocznie wykląć swego podopiecznego i wypędzić go precz na zawsze. Lecz to, co ujrzał, sprawiło, że musiał oburącz uchwycić się oplecionej różanymi pnączami kolumienki.

Odziana w biel niewiasta omiotła go spojrzeniem. Jej oczy były zielone pod obręczą dri deonema. Jaszczyk zaś, ani chybi zwietrzywszy, co się święci, skurczył się w sobie i przygarbił. Położył na stole rozpieczętowane pismo z Traganki i usiłował wymknąć się ukradkiem.

– A ty gdzie? – ostro zagadnął go kapłan. – Dokąd ci tak spieszno?

– Idź już – rzuciła cicho zielonooka. – A jakby co, gdzie się spotkamy?

Chłopak zawahał się nieznacznie.

– U Bramy Solnej – rzekł, po czym skulił się jeszcze bardziej i uciekł.

Krotosz widział wielu dri deonemów, bo też żaden nie wytrwał na stolicy Fei Flisyon dłużej niż parę lat. Niektórych pamiętał lepiej. Białowłosego pirata, który przechwalał się, że własnymi rękami wypatroszył władcę Żalników. Skalmierskiego księcia; powiadano o nim, że ułożył się po cichu z buntownikami i wydał im ojca dzisiejszego pana półwyspu. Potężnego zbója, grasującego w Górach Żmijowych, który miał zwyczaj przyginać czubki dwóch gibkich sosen i przywiązywać do nich podróżnych, aż drzewa, rozprostowując się, rozdzierały ich na strzępy.

Zielonooka dziewczyna w długiej płóciennej sukni w milczeniu obrywała liście pnącej róży. Jej blada twarz pozostawała czysta i bardzo spokojna. I nie wiedział, jakimi słowami ją przywitać. W piśmie z Traganki wyjawiono mu, że wędruje z jadziołkiem i nosi dwa miecze. Przypuszczał więc, że będzie podobna do servenedyjskich wojowniczek o obliczach pokrytych splotami tatuażu, dzikich i niepojętych, bardziej zwierząt niż ludzi.

Nic nie przygotowało go na podobne spotkanie.

– Wyświadczcie mi łaskę – odezwała się pierwsza – i wyślijcie zaufanego do gospody Pod Wesołym Turem. Zostawiłam tam towarzyszy. I lepiej – dodała – niech nikt nie zobaczy, jak wchodzą do waszego domu.

Krotosz ocknął się z pierwszego oszołomienia.

– Tu wolne miasto. Nikt krzywdy ani wam, ani waszym towarzyszom nie uczyni. Nie kochają nas wprawdzie tutaj bardziej niźli w innych miastach niewiernych. Ale w biały dzień po ulicach chadzamy bez trwogi.

– Jak wolicie – odparła bez zmieszania. – Tyle że to wiedźma i Twardokęsek, zbój z Przełęczy Zdechłej Krowy, możeście o nim słyszeli, sławny tu niegdyś bywał. A jeszcze – ciągnęła, bacznie przypatrując się pobladłemu nagle Krotoszowi – miejcie na uwadze, żeśmy z Gór Żmijowych w nocy zeszli.

– Bogowie! – wyszeptał zdrętwiałymi wargami.

Skinęła na rozpieczętowane pismo.

– Nic od was nie chcę ponad to, co mi na Tragance obiecano.

Przez chwilę bezmyślnie obracał list w palcach, a potem przebiegł go wzrokiem – „żagiew, od której wielu może zgorzeć… aby ogień wędrował przez krainy niewiernych… strzeżcie się tego, co ma przy boku, i tego, co za nią idzie” – i przeraził się, że oto przestrogi poczęły się wypełniać.

– Istotnie, lepiej się wam w takiej kompanii nie pokazywać – rzekł niespokojnie. – Zwłaszcza po tym, jak zwierzołacy popod samą Spichrza miasteczka dwa wymordowali. Ludzie tutaj zapalczywi, nieobyczajni. Pewno już po placach powroźnicy wiedźm wypatrują. Jeszcze im się uroi, żeście się z przeklętnicami pokumali. Po prawdzie zdałoby się wam jak najszybciej ze Spichrzy wyjechać.

– Rychło – uśmiechnęła się – się mnie pozbędziecie. Przeczekać tylko chcę, póki wasz pacholik nie wróci.

Bogowie wiedzą, pomyślał ze strachem Krotosz, co ona temu postrzeleńcowi, Jaszczykowi, do głowy nakładła, bo pognał do miasta, jakby mu kto soli na ogon nasypał. A niech no się wyda, że tu wiedźmę przechowuję, to niczym wesz mnie umorzą.

Dziewczyna najwyraźniej odgadła jego zmartwienie.

– Nie obawiajcie się, wiedźma wywarem z szaleju i biełunki napojona i zmordowana. A jeśli Jaszczyka ktoś oskarży o zmowę ze złym, to się go wyprzyjcie i złodziejem okrzyczcie, bo złoto będzie miał wasze po kieszeniach.

Krotosz ledwo powstrzymał jęk boleści. Ot, łajdak, niecnota, pomyślał gorzko, skarbczyk otwarł. Przygarnie człek takiego, jak własnego chowa… Wszystko na nic. Starczy, by dziewka kuprem zakręciła, a wszelkiej przyzwoitości zapomni.

Pot mu spływał po karku grubymi kroplami.

– Spichrzy nie znacie. Skoro się nadarzy sposobność zarazem i nas z miasta wygnać, i wzburzonemu motłochowi zdrajcę podsunąć, książę Evorinth skwapliwie dwa ptaszki za jednym zamachem ustrzeli. Ani się obejrzycie, jak ogłoszą nas zdrajcami, którzy sprowadzili na spichrzańskie ziemie szczuraków. Jeśli pojmają jaszczyka, małodobry tak długo będzie go szarpać szczypcami, aż chłopak wszystko wyśpiewa – i co widział, i czego jako żywo nigdy na świecie nie bywało. Czym wyście mu w głowie zamieszali, że tak do reszty zgłupiał?

– A jaka to sztuka gołowąsowi rozum pomącić? – spytała oschle. – Jeśli jest wam drogi, co prędzej go ze Spichrzy wyprawcie, ja czasu na miłosierdzie nie mam. Znużonam – dodała – każcie więc kąpiel przygotować. Niech sługa myśli, że Jaszczyk wam sprowadził dziewkę wszeteczną.

Krotosz posiniał. Dobrze wiedział, że w Spichrzy łaźnie powszechnie służyły za zamtuzy i miejsca sekretnych schadzek. Co urodziwsze łaziebniczki nawiedzały mieszczan i nikt się temu nie dziwował. Czasami tylko książę pan edykty wydawał, solennie przykazując, by niewiasty łatwej sławy zdobiły suknię żółtymi pasami. Naigrawano się z tego wielce, a hultajstwo ochoczo przybierało podobnymi pasami lektyki książęcych dworek. Najbardziej pani Jasenki.

– Lepiej, żeby ludzie sprośne gadki powtarzali – zakpiła – niż żeby was przed murami książę Evorinth kazał wbić na pal. Słudze zapłaćcie za milczenie, wówczas żadne w niej podejrzenie nie postanie. W łaźni swobodniej porozprawiamy. No, idźcie! – Niemal wypchnęła go za drzwi. – Tylko wiedźmy i Twardokęska, Derkaczem się teraz zwie, nie zapomnijcie sprowadzić. Powiedzcie, że posyła was Szarka.


* * *

– Ja?! Jaja niby posłałam?!

Jasenka w paroksyzmie wściekłości chwyciła na oślep pierwszy przedmiot, który wpadł jej w ręce. Niestety, traf chciał, że była nim halabarda – zaledwie chwilę wcześniej ostrze polerował jeden z drabów, pełniących straż przy furtce. Kobieta z jękiem ugięła się pod jej ciężarem. Broń upadła z głuchym szczękiem na kamienny bruk, nieledwie ugodziwszy w kolano strażnika. Marchia odwróciła się lekko, aby ukryć grymas rozbawienia. Drabi zachowywali kamienne twarze, co zdawało się jeszcze bardziej rozjuszać szalejącą nałożnicę.

– Czy wy rozumów nie macie? – piekliła się Jasenka. – Czy za to wam książę żołd płaci, abyście dupami mur polerowali? Przychodzi byle wywloką, a wyją bez dania racji do miasta puszczacie? Nie wypytawszy wprzódy? Nie zasięgnąwszy rady kogoś znaczniejszego od siebie?

Jeden z pachołków, poznaczony na gębie sinymi dziobami od ospy, podrapał się z zakłopotaniem po karku. Drugi spojrzał prosząco na dowódcę, licząc, że może on udobrucha faworytę.

Zwierzchnik warty nie miał kogo wezwać na pomoc, westchnął więc nieznacznie, lecz z jego oblicza ani na moment nie zniknął wyraz dogłębnego uszanowania.

– Znała hasło – powtórzył cierpliwie – co się nim wasi ludzie przed strażą opowiadają. Zaledwie wczorajszego wieczoru sługa wasza, ta oto zacna panienka – wskazał na Marchię – grubo po zamknięciu bram wywiodła ją do miasta, zarzekając się, że ma od was pilne poruczenie. Jak więc mogliśmy zgadnąć, że dzisiaj samowolnie wymyka się z cytadeli?

Widząc, że nic więcej nie wskóra, Jasenka obróciła się ku Marchii. Twarz miała pobrzydłą i wykrzywioną.

– Wszystko przez ciebie, durna! – syknęła i schwyciła służkę za ramię. – Dałaś się podejść jak dziecko. Alboś i sama w zmowie, skoro tak skwapliwie pokazałaś jej przejście i wyjawiłaś hasła.

– Niczegom nie wyjawiała. – Dziewczyna postawiła się hardo. – Musiała podsłuchać, co zresztą nietrudne, bo drab stał przy furtce przygłuchy – dodała zgryźliwie. – Wedle zaś reszty… czy moja pani naprawdę chce ją tutaj omawiać?

Jasenka zacisnęła szczęki. Jej oczy zwęziły się w dwie szparki na podobną zuchwałość, lecz opamiętała się trochę i zwolniła uścisk.

– Nie – odparła głosem ochrypłym od wrzasków. – Zaprawdę nie. Należy raczej odwiedzić żalnicką księżniczkę i wywiedzieć się prędko, po cóż tajemnym przejściem posyła służki do miasta, skoro główna brama otwarta. Kto wie, może księżnę Egrenne zaciekawią owe osobliwe sekrety? – Uśmiechnęła się drapieżnie. – A może nawet samego księcia? – wygłosiwszy tę pożegnalną pogróżkę, odwróciła się na pięcie i dumnie wyprostowana ruszyła ku komnatom Zarzyczki.

Strażnicy zgodnie przewrócili oczami, a służka ukradkiem rozmasowała ramię i potulnie podreptała za panią, choć w głębi duszy również gotowała się ze złości. Z początku bowiem dzień zapowiadał się wcale przyjemnie. O świcie Marchia, choć znużona nocną wycieczką do świątyni Śniącego, wymknęła się z izdebki, którą pospołu z pomorcką niewiastą zajmowała tuż przy komnacie księżniczki, i co tchu pobiegła do apartamentów Jasenki. Na wieść o heretyckich zapędach dziedziczki Żalników faworyta tak się rozpromieniła, że podarowała Marchii srebrny pierścień wprawdzie poczerniały cokolwiek, ale dziewczynę i tak zdumiał ten nieczęsty przejaw hojności.

Przez ostatnie dni rzadko widywano Jasenkę w dobrym nastroju. Marchia, jak wszyscy, którzy spędzili nieco czasu na dworze, była wyczulona na drobne sygnały, gesty, spojrzenia i pozornie niedbały rytm wizyt, które składano sobie wczesnym rankiem w porze toalety i po zachodzie słońca. Dostrzegła więc, że odsunięcie się księcia od wszechwładnej kochanicy nie przeszło niepostrzeżenie. Oczywiście unikano wszelkiej ostentacji – księżna Egrenne nie pochwaliłaby zbytniego zamieszania, szczególnie teraz, podczas wizyty żalnickiej księżniczki i poselstwa kapłanów Zird Zekruna. Wszelako Jasenka wyczuwała świetnie, że stąpa po coraz cieńszym lodzie, dlatego z rozpaczliwą nadzieją uczepiła się przyniesionej przez Marchię wiadomości, widząc w niej szansę na pognębienie znienawidzonej rywalki i zarazem odzyskanie łask kochanka. I dlatego też wpadła w prawdziwy szał, kiedy się okazało, że służki nie ma w komnacie, a co więcej, nie ma jej w całej cytadeli, ponieważ – jak wypatrzyła jedna z posługaczek szorujących o świcie posadzki – wraz z towarzyszką wymknęła się rankiem do miasta.

Pokojów Zarzyczki pilnowały straże, lecz znając paskudny charakter książęcej nałożnicy, pachołkowie ani próbowali dyskusji. Udali po prostu, że jej nie widzą. Tuż przed progiem Jasenka przypomniała sobie o najprostszej uprzejmości, bo przystanęła na chwilę, poprawiła włosy i zastukała w drzwi. Nikt się nie odezwał.

– Jaśnie księżniczka chyba wciąż nieubrana – podpowiedział usłużnie jeden z drabów. – Były u niej z rana służebne, ale rychło je odesłała. Jeszcze chyba w alkowie leży, bo wczorajszego wieczoru długo z księciem w gwiazdy patrzyli.

Jasenka spiorunowała go wzrokiem.

– Dobrze, że mi się trafił doradca równie doświadczony w obyczajach księżniczek – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Ku rozbawieniu kamratów chłop spłonił się jak róża, a rozsierdzona na nowo faworyta nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły bezszelestnie. Ponieważ nikt nie wyszedł na spotkanie, Jasenka szybkim krokiem przemierzyła pierwszą z komnat – niewielką sień, gdzie zapewne podejmowano pomniejszych gości – a gdy nadal nikt się pojawiał, wmaszerowała do buduaru. Obrzuciła zaskoczonym spojrzeniem toaletkę z dużym lustrem. Na blacie, zupełnie inaczej niż w jej własnej gotowalni, nie rozłożono niezliczonych flakoników i słoiczków, spryskiwaczy do pachnideł, tygli do rozcierania rozmaitych tajemnych ingrediencji, pędzelków do pudru, gąbek, grzebieni i szczotek. W buduarze Zarzyczki było czysto jak w świątyni Śniącego. Jedynie słaba woń kwiatów, unosząca się w pomieszczeniu, świadczyła, że mieszka tu niewiasta. Zaraz zresztą nawet ów ślad zatarły ciężkie, południowe pachnidła książęcej faworyty.

Marchia miała wrażenie, że Jasenka zawahała się, jakby dopiero teraz pojęła, na jaką niestosowność się odważyła. Jednakże ustępliwość nie leżała w jej charakterze, zadarła więc wyżej brodę i odezwała się głośno, rozkazującym tonem:

– Wasza wysokość? Księżniczko?

Odpowiedź nie nadeszła. Jasenka odczekała jeszcze chwilę. Nozdrza jej chodziły, tak była rozdrażniona jawną oznaką lekceważenia.

– Tam sypia ta dziwka? – syknęła, wskazując drzwi w głębi komnaty.

Marchia skinęła głową. Wsunęła się do sypialni tuż za nałożnicą, nie chcąc nic uronić z widowiska, jakie miało się lada moment rozpętać. I zamarła, niemalże wpadając na plecy swej pani.

W komnacie nie było Zarzyczki – bo z pewnością nie wyglądało na nią bosonogie, szczerbate dziewczę, przycupnięte na skraju szerokiego łoża o złoconej ramie, z przerażeniem w oczach gapiące się na wchodzących.

Jasenka pozbierała się pierwsza.

– Ktoś ty? – rzuciła bez ogródek.

Dziewczyna skuliła się i objęła wątłymi ramionami. Machla zauważyła, że dłonie ma grube i czerwone od ciężkiej pracy.

– Ja… – wyjąkała – ja przy pani Osetnicy służę… znaczy się w oborze i w kuchniach pomagam…

– Stąd do obory daleko – przerwała Jasenka – a i do kuchni nieblisko. Wyjaśnij więc, a składnie, po coś tu przyszła. Kraść może? – dorzuciła bezlitośnie.

Posługaczka rozpłakała się ze strachu. Za podobne podejrzenie mogli ją nie tylko wychłostać przy studni na dziedzińcu, ale i przegnać precz bez zapłaty, napiętnowawszy wprzódy rozpalonym żelazem na policzku.

– Ja się tu wcale nie prosiłam – wydusiła przez łzy. – Do kuchni mnie o świcie posłali, a kiedym masło biła, przyszła do nas ta pani, ta z obcego kraju…

– Składnie gadaj, któż taki – zniecierpliwiła się Jasenka.

Dziewczyna rozryczała się jeszcze bardziej.

– No, ta krępa pani kapłanka, co z księżniczką zjechała – tłumaczyła, zanosząc się szlochem. – Imienia nam nie rzekła, zresztą ona mało co mówi.

Jasenka popatrzyła na Marchię.

– Pomorcka służąca? – spytała sucho.

Marchia skinęła głową.

– Tak sądzę, pani.

– Co mi po twoich sądach, głupia! – zgromiła ją nałożnica. – A ty mów zaraz – zwróciła się na powrót do kuchennej dziewki – czego chciała.

– Kazała nam duchem za sobą iść.

– Wam?

– No, mnie i tym trzem, co też masło biły, choć gadałyśmy jej, żeby raczej po panią Osetnicę posłała, bo my proste sługi, zajęć przy jaśnie księżniczce nieświadome. Ale jak się naparła, musiałyśmy usłuchać…

– A dalej? – zapytała przez zęby Jasenka.

Dziewczyna popatrzyła na nią bezradnie oczami wielkimi jak u krowy.

– Co dalej?

– Co robiłyście – podpowiedziała Marchia, widząc, że nałożnica z trudem tylko panuje nad sobą i lada chwila wyładuje złość na tym biednym stworzeniu.

– Powiedziała, żeby tu ogarnąć i w kominku napalić – wyjaśniła skwapliwie dziewka. – Po prawdzie to jedna starczyłaby do takiej roboty, więc uwinęłyśmy się prędko i do kuchni chciałyśmy wrócić. I dwie tamte puściła, ale mnie kazała tu siedzieć i czekać, bo niby księżniczka będzie mieć dla mnie zajęcie. No to siedzę i czekam… – Jej oczy znów się zaszkliły. – Tyle że strasznie długo, i pani Osetnica pewnikiem już mnie szuka, bo przecież tam w oborze zajęcia w bród… Krowy nie…

– Och, zamilknij wreszcie! – Jasenka bez ostrzeżenia wymierzyła jej siarczysty policzek.

Posługaczka urwała w pół słowa. Jak skamieniała tkwiła na skraju łoża, gapiąc się ze strachem na tę piękną, jasnowłosą panią, która w furii krążyła po komnacie, szukając ujścia dla gniewu. W końcu Jasenka zatrzymała się przy uchylonym oknie i gwałtownie odwróciła ku Marchii.

– Rozumiesz, co się tu stało?

– Tak, łaskawa pani. – Czołobitnie pochyliła się do ziemi, bo w podobnych chwilach nie należało drażnić książęcej faworyty.

Ale Jasenka w ogóle nie zwróciła na nią uwagi.

– Trzy służące przyszły do komnat księżniczki – ciągnęła rozedrganym od emocji głosem – i trzy służebne z niej wyszły. A że jedna utykała nieco, to już żaden z tych durniów na straży nie zwrócił uwagi. A teraz szukaj wiatru w polu, bo żalnicka księżniczka hula sobie po Spichrzy, swobodna jak wiatr. Ty sama pokazałaś jej drogę.

– Chciałam tylko… – spróbowała się usprawiedliwić Marchia.

– Cóż mi po tym, coś chciała? – prychnęła nałożnica. – Zresztą dość już zmarnotrawiłyśmy czasu na puste gadki. Ruszaj chyżo do świątyni i sprowadź mi Kiercha. I bacz – dokończyła ze złowieszczym uśmiechem – aby mi się tym razem lepiej przysłużyć.

Загрузка...