Δ Bóg w cyrku

Circus Aberrato K’Ire, szczycący się tradycją sięgającą jeszcze rzymskich pandaimoniów i ogłaszający się największym wędrownym widowiskiem Europy, tej wiosny rozpoczął swój okołokontynentalny wojaż, podążając wzdłuż północnego wybrzeża Frankonii, a Vodenburg znalazł się na jego trasie jako piąte miasto z kolei.

Cyrk rzeczywiście był duży: dwie setki osób, pół tysiąca zwierząt, kilkadziesiąt masywnych wozów. Rozłożył się na vodenburskich błoniach koncentryczną konstelacją pstrokatych namiotów, w środku pozostawiając puste koło areny. W nocy wkopano tam w ziemię trzy wysokie słupy dla akrobatów. Klatki i zagrody ze zwierzętami zorganizowano w zamkniętą menażerię po północnej stronie obozowiska; od gapiów pragnących przyjrzeć się z bliska egzotycznej faunie pobierano po pół grosza opłaty. Aberrato zarabiał i Aberrato wydawał — płacił spore sumy vodenburskiemu teknitesowi pogody, staremu Remigiuszowi z Płaczącej Baszty, aby ten przynajmniej spróbował zapewnić kilka bezdeszczowych dni. W przypadku miast portowych nigdy bowiem nie można było mieć pewności, zwłaszcza w portach o tak wielkim ruchu, z okrętami nieustannie wpływającymi i wypływającymi z zatoki. Niemniej pierwszego dnia występów niebo pozostawało bezchmurne, ciepły wietrzyk wiał ze wschodu i pan Berbelek dał się wyciągnąć z domu nawet bez wielkich oporów, zresztą może rzeczywiście chciał zrobić przyjemność synowi i córce? Dziękując, Alitea uśmiechnęła się niepewnie — długie spojrzenie spod czarnych rzęs, dołeczki w policzkach, speszona, nieświadomie nawija na palce warkoczyki — i zimny szpon rozdarł serce Hieronima.

Tradycyjnie zachodni kwartał widowni przeznaczono dla bogatszych mieszczan, to znaczy tych, których stać na zapłacenie za miejsce siedzące. Ustawiono tu kilka rzędów foteli i krzeseł, zresztą cokolwiek podniszczonych, za nimi jeszcze tuzin ław; pozostali widzowie musieli tłoczyć się przy wysokich barierach otaczających arenę. Większa część widowiska miała się odbyć powyżej poziomu gruntu — albo na słupach i rozciągniętych między nimi linach, albo na złożonej pośpiesznie przez cyrkowych rzemieślników scenie, wysokiej na pięć, sześć pusów, gdzie obecnie, przed rozpoczęciem występów Aberrato, wystawiali swe wulgarne pantomimy miejscowi aktorzy. Jednakże pokazy ze zwierzętami oraz niektóre sztuki demiurgosów żywiołów nie mogą zostać zaprezentowane nigdzie indziej, tylko na dole, na ziemnej arenie, i co dalej stojący ich nie zobaczą. Pan Berbelek zapłacił dodatkowe kilkanaście groszy i załatwił cztery miejsca w pierwszym rzędzie. Cztery — zamierzał bowiem połączyć przyjemność z obowiązkiem i zaprosił Ihmeta Zajdara. Na tego typu imprezy w Vodenburgu przychodziło się zawsze trochę wcześniej, traktując je poniekąd jako wydarzenia towarzyskie. Hieronim miał nadzieję wykorzystać ten czas na omówienie z nimrodem spraw spółki, tym bardziej że Abel i Alitea zaraz gdzieś zniknęli.

Ledwo jednak mężczyźni usiedli, zapalili tytońce i wymienili kilka słów, zza pleców uderzył ich tubalny głos rytera Kristoffa Njute:

— Aa! Aaaa! Więc też przyszliście! A tak właśnie myślałem, żeby cię wyciągnąć! Gdzie te twoje dzieci? Czekaj, przysiądziemy się. Esterę, Pawła i Luizę przecież znasz. Ale-ale, poznajcie, moi drodzy, naszego nimroda, Ihmet Zajdar, Ihmet Zajdar, niechże ktoś przesunie ten stołek, no siadajcie, siadajcie, ufch, okropnie duszno, człowiek się poci niczym w łaźni, z tym sklerotycznym Remigiuszem to tak zawsze, pamiętasz, jak zamówiliśmy wyciszenie tych wichur w dziewięćdziesiątym pierwszym, założę się, że suczysyn sam je wywoływał…

Kristoff zjawił się z żoną, Esterą, oraz córką i zięciem. Jak należało się spodziewać — i co pan Berbelek dobrze pamiętał ze swoich wizyt w domu Njute — w jego obecności rodzina milczała, głos zabierał tylko ryter. Jeszcze największe szanse na przełamanie Formy posiadał Paweł, jako niespokrewniony z Kristoffem i najkrócej pozostający pod jego wpływem. I istotnie od czasu do czasu udawało mu się wtrącić zdanie czy dwa.

Pan Berbelek pozwolił Kristoffowi mówić — kto rozsądny próbuje zatrzymać wodospad? — nie zważał już jednak na słowa i nie rejestrował treści. Kristoff zwracał się zresztą do Zajdara, a Pers uśmiechał się doń uprzejmie i kiwał głową. Hieronim błądził zaś wzrokiem po błoniach, między wozami, namiotami, nad głowami tłumu i w tłumie. Widzowie napływali powoli, a wraz z nimi — sprzedawcy kwiatów, parasoli, wachlarzy, słodyczy, wina, topornych stołków, kieszonkowcy, żebracy i szemrani demiurgosi ciała, wszyscy gromko zachwalający swe towary i usługi, szum ludzkich głosów przykrywał błonia grubą kołdrą. Im większy tworzył się tłok, im więcej ludzi się zbierało, tym wyraźniej pan Berbelek czuł zniecierpliwienie i podniecenie zbliżającym się widowiskiem. Zdawał sobie sprawę, że spora część przyjemności czerpanej z podobnych przedstawień ma swe źródło nie w samych oglądanych cudach i dziwach, lecz w fakcie, iż ogląda się je wraz z innymi, dziesiątkami, setkami innych ludzi. Nic dziwnego, że aktorzy wychodzący na scenę przed nieprzyjaźnie nastawioną widownię stają niemi i sparaliżowani. Toż musieliby być wysokimi aristokratami, by móc się wyłamać z sytuacji, odwrócić formę, przeciągnąć publiczność na swoją stronę…

Pan Berbelek drgnął, zatrzymawszy wzrok na linii bocznych barierek, dłoń z tytońcem zawisła tuż przy ustach. Oto esthle Szulima Amitace — zapłaciwszy strażnikowi i odesławszy swego niewolnika, wchodzi właśnie do zamkniętego kwartału widowni. Pochwyciła spojrzenie Hieronima i odpowiedziała ruchem wachlarza, lekkim uśmiechem. Pan Berbelek wstał i ukłonił się jej ponad rzędami pustych jeszcze krzeseł i law. Nie miała wyjścia, musiała do niego podejść. Njute podążył za wzrokiem Hieronima i przerwał swą perorę; teraz już wszyscy obserwowali w milczeniu zbliżającą się kobietę. Lecz jej nawet brew nie drgnęła, sekretny półuśmiech nie zmienił się ani na jotę, nie przyśpieszyła kroku i nie usztywniła ruchów, ich wzrok nie był w stanie w żaden sposób ją zmienić.

Pan Berbelek odrzucił i przydeptał tytońca; stał z rękoma splecionymi za plecami, lekko pochylony. Nie odwracając od esthle oczu, liczył uderzenia swego serca. Jest piękna, jest piękna, jest piękna. Pożądam, pożądam. Tych zielonych oczu patrzących tylko na mnie, tych długich palców zaciskających się na moim ramieniu, tych jasnozłotych włosów pod moją dłonią, tych wysokich piersi pod moimi wargami, tych ust uśmiechniętych — nie uśmiechniętych, wykrzykujących nieprzyzwoitości pod morfą mojego pożądania. Chodź tu do mnie!

— Esthle.

— Esthlos.

Podała mu dłoń. Ucałował wnętrze nadgarstka, pochylając się lekko (była wyższa od niego). Gorąca skóra sparzyła jego wargi, szmaragdowe ślepia węża-bransolety zajrzały mu prosto w oczy. Rozpoznał także owo pachnidło znad Nilu, gorącą, zwierzęcą woń, przyjemną i drażniącą zarazem.

— Pozwoli esthle, że przedstawię moją żonę… — zaczął Kristoff, odchrząknąwszy.

Usiedli. Między rzędami widowni przechodził sprzedawca słodkich tulipanów i pan Berbelek z myślą o Ablu i Alitei kupił pół tuzina. Szulima wydęła policzek. Podał jej jeden ze smażonych kwiatów. Ugryzła, oblizując się szybko; pojedynczy ocukrowany płatek spadł jej na pierś. Pan Berbelek wyciągnął lewą rękę, ujął powoli płatek między kciuk i palec wskazujący, uniósł dłoń, wsunął sobie płatek na język, rozgryzł, słodycz spłynęła po gardle, przełknął. Esthle Amitace trwała przez ten czas w bezruchu, obserwując go uważnie, tylko piersi falowały lekko w rytm spokojnego oddechu, wilgotny ślad po płatku pozostał nad ciemnym sutkiem.

— Nie wiedziałem, że jesteś kristjanką — odezwał się Njute, by rozbić formę nagłej intymności esthlosa Berbeleka i esthle Amitace; wszystkich innych wykluczała ona w niezręczne milczenie. Wskazał naszyjnik Szulimy ze srebrnym krzyżem.

— Ach, nie. — Uniosła wisiorek, jakby po raz pierwszy mu się teraz przyglądając. — To krzyż łamany. Już kilka tysięcy lat przed Alexandrem używano go w magii i obrzędach.

Jak zwykle, słuchając jej głosu, pan Berbelek próbował zidentyfikować akcent Szulimy. Jej ocki był miękki, z rozciągniętymi samogłoskami i pojawiającym się nieregularnie przydechem, jakby mówiła tylko do ciebie i mówiła w sekrecie, tłumiąc głos przed innymi. Człowiek mimowolnie pochylał się ku niej, przekrzywiał głowę.

— Interesujesz się, esthle, starożytnymi kultami? — wtrącił pan Berbelek, by podtrzymać rozmowę.

Szulima spojrzała nań ponad wachlarzem.

— To nadal są niebezpieczne sprawy — rzekła.

— Niebezpieczne?

— Starzy bogowie tak łatwo nie odchodzą — zauważył Ihmet Zajdar. — Pozostaje to poczucie, że oni byli jednak bardziej… prawdziwi.

— Krew kozła i wycie do Księżyca — mruknął z pogardą Kristoff.

Esthle Amitace westchnęła głośno.

— Czy naprawdę musimy teraz o tym rozmawiać? Przyszliśmy tu zabawić się, a nie prowadzić religijne dysputy.

— Piękno zawsze przyciąga uwagę — uśmiechnął się pan Berbelek, wskazując wzrokiem srebrny gammadion między piersiami esthle.

— Szkoda — sapnął esthlos Njute. — Przez chwilę miałem nadzieję, że oto spotkałem siostrę w wierze. Musi istnieć jednak jakiś powód, dla którego wybrałaś taki krzyż, esthle, skoro znasz jego pochodzenie.

— Czy gust determinuje wybór religii? Bez obrazy, ale ja nie mogłabym się tak obnosić z wizerunkiem narzędzia tortur, w tym kryje się jakaś perwersja.

— Ho, ho, ho, ja przecież tak tego nie zostawię! — zamachał rękoma ryter jeruzalemski. — Takie sądy rozgłaszane przez tych, co o samej religii niewiele wiedzą, więc powtarzają, co usłyszeli, one powstają, jak powstają plotki, z niczego, ze zbiegu przypadkowych słów, skojarzeń najpłytszych, z mętnej formy. Co ty w ogóle wiesz o Kristosie, esthle?

— Mhm, kratistos żydowski z czwartego wieku alexandryjskiej, jeszcze z dzikich kratistosów, opętany przez lokalny żydowski kult, skazany na ukrzyżowanie w politycznej sprawie, zdążył wciągnąć pod swoją Formę sporo Żydow. Podobno nie umarł na tym krzyżu, utrzymał ciało.

Co jeszcze? Zdaje się, że przypisywał sobie jakieś pokrewieństwo z Bogiem.

— Synem, był, jest Jego synem.

— Nigdy nie darzyłam wielkim respektem tych bogów stwierdziła z nieznacznym ironicznym uśmiechem Szulima — co to i ciało, i ambicje, żądze i kompleksy, wrogowie, przyjaciele i kochanki, tuziny dzieci, wszystko ludzkie. Człowieczeństwo razy sto nie równa się boskości.

— To właściwie jest Allah, Bóg muzułmanów — wtrącił pan Berbelek. — Prawda?

Kristoff złapał się za głowę.

— Kriste! Co wy opowiadacie! Muhammad przecie nam Go ukradł, pomieszało mu się w głowie pod anthosem AlKaby, no i tak to wyszło dla izmaelitów, wszystko poprzekręcane.

— Aa, więc to jest jednak Bóg Aristotelesa? — dopytywała się Szulima. — No to już nic nie rozumiem. Jak On mógłby mieć syna? Po co? Jaki sens? To się kupy nie trzyma. — Wydawszy wargi, schrupała resztę tulipana.

Kristoff prychnął głośno. Zaraz zacznie sobie rwać z głowy te rude kłaki, pomyślał Hieronim.

— Zawsze mi się wydawało — wtrącił się Ihmet, mrużąc oczy, gdy spoglądał w zamyśleniu ponad głowami Berbeleka i Amitace na zachodzące Słońce — od dzieciństwa właściwie… to jak z kulistością Ziemi albo z przepływem krwi w ciele, każdy człowiek prędzej czy później dochodzi do tego, po prostu obserwując świat i wyciągając wnioski. Także ludzie przed Aristotelem. Pytania są zawsze takie same. Dlaczego świat jest, jaki jest? Dlaczego jest w ogóle? Co było przedtem, skąd się wziął, jakie są Przyczyny? Czy mógłby być inny, a jeśli tak, to jaki, a jeśli nie, to dlaczego nie? Widzimy, jak z form prostych wyłaniają się formy złożone, jak z pustki rodzi się myśl, pod dłonią demiurgosa z bezkształtnego surowca powstaje skomplikowany artefakt. Więc i dla świata musi istnieć Cel, Forma doskonała, przyczyna ostateczna, która sama nie posiada przyczyny, albowiem wówczas cofać musielibyśmy się w nieskończoność. Jeśli zatem wszechświat, czas, byt posiada w ogóle początek, jest to właśnie taki początek: bezprzyczynowy, zupełny, zamknięty w sobie, doskonały. Z niego pochodzą wszystkie Formy, on przyciąga pierwotnie bezkształtną Materię ku kształtom coraz mu bliższym: planety, gwiazdy, księżyce — skąd bowiem by się wzięły w swych idealnych kulistościach, na idealnie kolistych orbitach, jeśli nie z narzuconej morfy tego kratistosa kratistosów? — morza i lądy, błoto i kamienie, rośliny i zwierzęta, i ludzie, i ludzie myślący, a pośród nich demiurgosi, teknitesi, kratistosi, coraz bliżsi Jemu. Wszyscy żyjemy w Jego anthosie, cały wszechświat znajduje się we wnętrzu Jego aury i z każdą chwilą bardziej podobny jest do Formy docelowej, coraz bardziej konkretny, ukształtowany, doskonały, boski. Na koniec bowiem istnieć będzie tylko jedna Substancja: On.

Pers mówił cicho, często zatrzymując się w poszukiwaniu odpowiedniego słowa, a kiedy skończył, uśmiechnął się przepraszająco.

— Ooo, to ja nie wiedziałem, że z pana taki sofistes! — pokręcił głową Kristoff.

— Tygodnie, miesiące pośrodku okeanosu… — wzruszył ramionami nimrod. — Cóż pozostaje? Gapić się w horyzont? Człowiek albo oszaleje, albo jednak dojdzie do pewnej eudajmonii, spokoju ducha, mhm, mądrości.

— No dobrze — westchnęła Szulima, łamiąc krzepnącą morfę chwili — ale co z tym Bogiem kristjan? Doskonałość nie miesza się w sprawy śmiertelników, wystarczy, że jest.

— Aha! — Njute wzniósł wyprostowany palec. — Czy doskonałość może posiadać uczucia? Litość na przykład? Współczucie, miłosierdzie, miłość?

Esthle Amitace skrzywiła się powątpiewająco.

— No i znowu zaczynamy dodawać do abstrakcji cechy ludzkie. Skończymy na Dzeusie lub Herze.

— Bo ty, esthle, mówisz o Bogu, który byłby spójny logicznie, a ja mówię o Bogu, w którego się wierzy.

Szulima wykonała wachlarzem niejasny gest.

— Przecie to jedno i to samo. Kto uwierzy w kwadratowe kołlo? Zresztą, o jakim Bogu mówił przed chwilą pan Zajdar?

— Przyznaję, że jako dziecku zoroasteryzmu — rzekł nimrod — bliższy jest mi Bóg Muhammada niż Kristosa. Ta cała historia z posłaniem na Ziemię Jego dziecka, i to niby na śmierć, w każdym razie w cierpienie, w niebezpieczeństwo

— Och, w tym akurat dostrzegam okrutną prawdę! — zaśmiała się szyderczo Szulima, kryjąc twarz za błękitnym wachlarzem. — Problem leży gdzie indziej. Otóż wpierw trzeba by zaakceptować właśnie Boga już uczłowieczonego, nie absolutną Formę Aristotelesa, która stanowi domysł najbardziej oczywisty — lecz coś raczej z owych bajek starożytnych, Surowego Starca, Matkę Miłości i Płodności, Krwawego Wojownika. I jeden człowiek posiada umysł skłaniający się bardziej ku geometrycznym mądrościom, drugi — ku pięknym opowieściom, od których przechodzi dreszcz po skórze. Lecz żaden Bóg nie może być taki i taki równocześnie.

— A skąd nam, śmiertelnym, wiedzieć, jaki Bóg może być, a jaki nie, co? — żachnął się ryter.

— My w ogóle wiemy niewiele — przyznała Szulima. — Lecz posuwamy się od niewiedzy ku doskonałości nie przez przyjmowanie hipotez irracjonalnych, lecz tych, które w naszej ignorancji wydają się nam ze wszystkich najprostsze i najrozsądniejsze.

— Ale ja nie przyjmowałem żadnej hipotezy, esthle — rzekł Kristoff, już wyraźnie zrezygnował z tonu lekkiej przekory i dystansu, w jakim prowadzona była dotąd dyskusja. — Ja uwierzyłem.

— Miałeś prawo, mocno się odcisnął i wielu porwał za sobą, nikt nie przeczy, że był to potężny kratistos. Nawet jeśli faktycznie umarł na tym krzyżu. Czy stanowi to jednak powód, by czynić zeń symbol religii? A jakby go skazali na poćwiartowanie i tak umarł? Co? Toporami, piłami, nożami?

— Nie rozumiesz! — Njute, sfrustrowany, wstał i usiadł, szarpnął się za brodę, za wąsa, znowu wstał, znowu usiadł. — To było odkupienie! Zginął za nasze grzechy!

— No to już jest kompletny absurd! — Amitace również utraciła dotychczasowy spokój, ostra irytacja zabrzmiała w jej głosie. — Wyobraź sobie takiego króla, władcę absolutnego: wasale łamią jego prawo, wasale sprawiają mu przykrość, więc zamiast nich — karze swoje dziecko. Czy stoi ktoś ponad nim, narzuca zasady, wyznacza kwotę koniecznego cierpienia? Nie, słowo króla zawsze stanowi wyrok ostateczny. Jaki więc jest jedyny powód męki syna? Bo król tego chciał. Widać przyjemność mu dało.

Twarz Kristoffa, i tak obficie skroplona potem, jeszcze poczerwieniała, gdy otworzył usta do niedźwiedziego ryku:

— Co za febryczne idiotyzmy ty mi tu —

— Dosyć! — syknęła Szulima, składając z trzaskiem wachlarz; ręka zakreśliła poziomy łuk, gest wygładzenia kerosu.

I proszę, oto ryter jeruzalemski zamilkł. Wypuściwszy z płuc powietrze, rozparł się szeroko na krześle, momentalnie rozluźniony, roztargnionym wzrokiem wodząc po przeciwległej części widowni cyrku. Rodzina Njute patrzyła w milczeniu, skonsternowana.

Kristoff po chwili wyjął z rękawa chustę, otarł czoło.

Gdy z powrotem podniósł wzrok na Szulimę, nie dało się już z jego oblicza niczego wyczytać.

— Esthle. — Skłonił głowę.

Odpowiedziała uprzejmym odwróceniem wachlarza.

Co to było? — zastanawiał się tymczasem pan Berbelek. Wymienił z Ihmetem zdumione spojrzenia. Nimrod na dodatek wydawał się być rozbawiony całą sytuacją. Być może teknitesa takie rzeczy śmieszą — a być może owo rozbawienie też stanowi tylko maskę — pan Berbelek zbyt dobrze jednak pamiętał łamiący kości i rozbijający myśli mróz Czarnoksiężnika. Kim ona, u licha, jest? Z taką morfą istotnie może naginać do swojej woli ministrów i aristokratów. Czy Bruge naprawdę jest jej wujem, czy też po prostu przekonała go, by tak utrzymywał? I ja sam — czy wtedy ja naprawdę chciałem zaprosić ją do iberyjskiej villi? A teraz — pożądam, pożądam, jest piękna — czy teraz odważyłbym się wystąpić przeciwko niej, złamać formę, na przykład zadać jakieś pytanie — bardzo niestosowne, bardzo bezpośrednie, bardzo niegrzeczne — potrafiłbym czy nie?

Nie dane mu było się dowiedzieć. Oto zjawili się Abel i Alitea, wróciwszy ze zwiedzania menażerii Aberrato K’Ire, i pan Berbelek podjął rytuał przedstawiania ich rodzinie Njute, Zajdarowi oraz Amitace — bardzo spokojnie, bardzo grzecznie: esthle Alitea Latek thygater Berbeleka, esthlos Abel Latek yjos Berbeleka.

Usiedli z przeciwnych stron, Abel przy Luizie i Pawle, Alitea przy Szulimie i Ihmecie.

Alitea okazała się w towarzystwie osobą niezwykle rozmowną, opisy stworzeń pięknych, dziwnych i potwornych z miejsca poczęły się z niej wylewać w świergotliwym słowotoku, w jakiś przedziwny sposób była zarazem zabawna i dystyngowana, dziecinna i dorosła ponad swe lata.

Pan Berbelek obserwował ją przez chwilę, zmieszany. Nigdy jej nie poznam. Czy to jest prawdziwa morfa Alitei-między-ludźmi? Są moimi dziećmi, ale ja nie jestem ich ojcem.

Nachylił się ku Kristoffowi.

— W przyszłości lepiej powstrzymuj się od takich wyskoków — wyszeptał. — Nie ułatwiasz mi roboty. Bruge może jeszcze zmienić zdanie. A póki ona mieszka we dworze naszego kochanego ministra… Pomyśl trochę, zanim rozewrzesz paszczę, dobra?

— Sama zaczęła, była ciekawa. Ja tylko odpowiadałem.

— Kristoff!

— No przecież wiem, żem cham i kretyn. Ale też ty powinieneś był mi przerwać. Myślisz, że się obraziła?

— Przekonamy się za tydzień, jak Bruge ogłosi taryfy celne.

Schrupawszy drugiego tulipana, Alitea zaczęła się rozwodzić nad kolejnymi okazami z cyrkowej menażerii, skrzydlatymi wężami i lodowymi ropuchami. Luiza stwierdziła głośno, że również musi złożyć tam wizytę, pójdą wszyscy po przedstawieniu. Alitea machinalnie poczęstowała ją kwiatem, jednym gestem wciągając obcą kobietę w formy konfidencji.

— …albo te kopraki ogniste — ciągnęła na bezdechu — albo to coś, co wyrastało z kamienia, roślina czy zwierzę, skąd oni w ogóle je biorą, sami morfują? Skąd biorą takich szalonych hodowców? To nie może być zdrowe dla nikogo.

— Żebyś widziała, esthle — mruknął Ihmet — co my czasem wyławiamy z morza. Ostatnio to już nawet trudno powiedzieć, spod jakiej formy się to bierze, z Południowego Herdonu może? Prądy okeanosowe niosą je przez dziesiątki tysięcy stadionów, szczątki głównie, rzadko żywe. Dawniej znaliśmy wszystkie gatunki, miejsca i czasy występowania, mam taki ręcznie opisany atlas z zeszłego wieku, w którym są ponazywane nawet poszczególne okazy krakenów i węży morskich: „Szczerbaty Buba, w dwudziestym drugim zmiażdżył «Succuba IV», odłamek masztu wbity pod lewą płetwą, nie wrzucać odpadków do wody”, i temu podobne, doprawdy urocze. A teraz? Niczego nie można być pewnym, wszystko się zmienia.

Pan Berbelek stłumił uśmiech, widząc z jaką nieskrywaną fascynacją Alitea i Abel słuchają melancholijnej gawędy nimroda. Bresla to mimo wszystko jest zatęchła prowincja Europy, czy tam kiedykolwiek zawitał circus podobny Aberrato K’lre? Z pewnością mocno odczuli opuszczenie ich przez Marię i nagły wyjazd — ale też bez wątpienia przeżywają teraz największą przygodę swego życia.

Tę fascynację łatwo wykorzystać, lecz stanowi ona również potężną siłę sama w sobie. Błogosławiona naiwność, promienna ciekawość — czyżby Abel miał jednak rację? czy ja po trochu już nie przesiąkam ich Formą…?

Po raz drugi uśmiech sięgnął jego twarzy i tym razem pan Berbelek go nie stłumił.

— Przecież nie tylko w morzach — mówiła esthle Amitace, nie zaprzestając rytmicznego wachlowania, lśniący błękit migotał nad jej piersiami niczym pojedyncze skrzydło rajskiego ptaka. — Dopiero co dostałam list od przyjaciółki z Alexandrii. Ludzie wracający z drugiego kręgu, zza Złotych Królestw, od jakiegoś już czasu przywozili dziwne wieści — o całych dżunglach zdeformowanych nie do poznania, o przetrzebionych stadach elefantów, gazeli, tapalop, giną tysiącami gdzieś w trakcie swych wędrówek po sawannach. Czasami karawana przywiezie truchło — ale żywego okazu nie sposób wwieźć do Alexandrii, trzymają się z dala od korony Nabuchodonozora. Dopiero na południu, za granicą jego Formy, między słabymi anthosami dzikich kratistosów — stamtąd przychodzi. I z serca dżungli. Hypatia posyła zwiadowców, całe ekspedycje z królewskimi sofistesami. Aristokracja urządza sobie nawet takie polowania, nowa moda od kilku sezonów… No i czytam, że w tym roku nawet kupcy się przyłączają, finansują własne ekspedycje. Pewnie zatrzymam się tam na parę miesięcy, potem zawitam do Iberii. — Tu spojrzała na Berbeleka. — Tak czy owak, trzeba opuścić Vodenburg, zanim nadejdzie lato i miasto naprawdę stanie się nie do wytrzymania.

— Ty polujesz, esthle? — spytał nimrod.

— Najpierw z towarzyskiego obowiązku, teraz dla przyjemności — zaśmiała się. — I wyłącznie na szlachetną zwierzynę. Ale w ostatecznym rozrachunku — czyż to nie sam myśliwy uszlachetnia każdą zwierzynę, okazując jej swój szacunek w rytuale pościgu i walki?

— Ligajon, Pierwsza rzeka — Abel rozpoznał cytat i pochwalił się wiedzą.

— Dawno już chciałem odwiedzić Alexandrię… — zaczął niepewnie Paweł. — Zaiste, iluż to poetów sławiło kalokagatię Nabuchodonozora? „Święte Ogrody Parethene, kto ujrzał je nocą, pod jasnym okiem Cyklopa z Pharos…”

— Och, zapraszam, zapraszam! — zatrzepotała pośpiesznie wachlarzem Szulima.

— Ty będziesz mi potrzebny tutaj — uciął Kristoff Njute. — Może w przyszłym roku.

— Może — wzruszył ramionami zięć rytera.

— Ależ naprawdę! — uniosła się esthle Amitace. — Będzie mi niezmiernie miło! Albo jeśli wy mielibyście ochotę… — skinęła na Aliteę. — Muszę wyznać, że większości osób, jakie tutaj poznałam, wolałabym nie mieć za towarzyszy podróży; ich towarzystwo podczas jednej i drugiej oficjalnej kolacji w zupełności mi wystarcza. W tym mieście jest coś takiego… Za to słońce Alexandrii! Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem zdecydowana.

Alitea i Abel wymienili spojrzenia, potem równocześnie przenieśli wzrok na Hieronima.

Pan Berbelek już się nie uśmiechał. Nie można poddawać się Formie bezrefleksyjnie, nie w tym przecież rzecz, by naprawdę powrócić do własnego dzieciństwa.

Zanim jednak otworzył usta —

— Zaczyna się! — Luiza wskazała arenę.

Aktorzy zeszli ze sceny już chwilę temu. Rozległ się werbel niewidocznych bębnów i w rytm tego werbla na deski wkroczył sam K’Ire, flankowany przez dwa czerwonookie sfinksy. Sfinksy ryknęły, bębny zamilkły, K’Ire wzniósł rękę ze złotym skeptronem — i już: nie musiał podnosić głosu, nie musiał nawet niczego mówić, wystarczyła sama jego obecność, poza, gest. Momentalnie ucichły rozmowy, publiczność zamarła, wpatrzona wyczekująco w wysokiego Gota. Bez słowa zwyciężył ich uwagę; ale też oni chcieli zostać zwyciężeni, za to zapłacili.

— Mógłbym prosić cię na słowo? — szepnął Pers, nachylając się ku Hieronimowi.

— Teraz? Co się stało?

— Zdaje się, że jest tu jeden z nimrodów Drugiej Grenadyjskiej. Znam go, chyba nie ma stałego kontraktu, dałby się skusić.

— Mhm, no dobrze.

Przepraszając siedzących, przeszli pośpiesznie pod boczną barierę widowni.

— Który to? — spytał pan Berbelek, rozglądając się po rzędach zapatrzonych na scenę twarzy. Klre zapowiadał pierwszy występ, rozpoczynało się widowisko.

— Skłamałem — rzekł Ihmet. — Nikogo nie widziałem. Jak długo znasz tę kobietę?

— Co? Kogo?

— Esthle Amitace, tak? Ją.

— O co ci chodzi?

— Najpierw mi powiedz. Jak długo?

— Tej zimy przyjechała do Vodenburga z Byzantionu. Do wuja. Nigdy nie widziana siostrzenica ministra. Przedstawiono nas sobie na jakimś przyjęciu u księcia, w Decembrisie czy Novembrisie.

Pers skrzywił się, szarpnął za wąsa. Sięgnął do kieszeni, wyjął bursztynową tytońcówkę, poczęstował Berbeleka. Hieronim, ulegając formie Zajdara, przyjął tytońca w milczeniu. Zapalili.

Nimrod oparł się barkiem o drewnianą barierę. Nie obracając tułowia, obejrzał się za siebie, ponad ramieniem, ku pierwszemu rzędowi — pan Berbelek podążył za jego spojrzeniem. Widzieli tylko szczyt pleców Szulimy i tył jej głowy, jasną koronę włosów, jak przedwidok owej korony niewidzialnej, ażurowego anthosu. Oglądała popisy kakomorficznych demiurgosow wraz z innymi, zapatrzona w arenę, nie wyczuła wzroku mężczyzn.

— W tysiąc sto sześćdziesiątym szóstym — zaczął powoli Zajdar, przerywając za każdym razem, gdy tłum wydawał okrzyki przerażenia lub głośne westchnienia — przestałem pracować w ochronie karawan kadzidlanego szlaku i przyjąłem pierwsze zlecenia na śródziemnomorskich trasach. Pływałem głównie na kaftorskich galerach, Aegipt, Rzym, Knossos, Grenada, Morze Czarne. Król Burz znowu przesuwał się na niebie, to był koniec spokojnej żeglugi po Śródziemnym. Wtedy też, jak zapewne pamiętasz, Czarnoksiężnik po raz trzeci opuścił uralskie twierdze i wyruszył na południe, chan musiał uciec przez Bosfor. Byzantion szykował się do wojny, ściągał strategosów, aresów, nawet nimrodów, sułtan wynajął Horror. Pływałem tam i na Krym. W lecie na Krym przybył Czarnoksiężnik. Książę Chersonezu złożył mu hołd. Odbyło się to publicznie, nad portem, na tarasach cytadeli; ścięto wszystkie drzewa i zburzono mur, by nie zasłaniał widoku. Musiałeś widzieć obrazy i ryciny. Ja tam byłem. Tłumy, jak okiem sięgnąć. W końcu — jak często nadarza się śmiertelnikowi okazja zajrzeć w twarz kratistosa?

Pan Berbelek zostawił to bez komentarza.

Ihmet Zajdar przerwał, by wypuścić krągły obłoczek dymu.

— Wszyscy klęczeli. Nawet jak udało się wstać, ciężko było wyprostować plecy, tamtego dnia co do jednego byliśmy niewolnikami. Upał. Kilkanaście kobiet urodziło przedwczesnie, na pewno słyszałeś o tych „dzieciach Czarnoksiężnika.” Trwało to bowiem od świtu do zmierzchu. Obrazy pokazują tylko sam moment złożenia hołdu przez Hesarę; to odbyło się rankiem. Potem jednak trwały niekończące się procesje, przemowy, błogosławieństwa, egzekucje. Czarnoksiężnik siedział na wielkim tronie ze szczęki węża morskiego, to akurat zgadza się z obrazami. On również posiadał swoją świtę: seneszala, gwardię aresów, dwóch namiestników Południa, oczywiście Iwana Karła. A po prawicy, jeszcze w cieniu baldachimu, siedziała kobieta w wystawnej kaftorskiej sukni. Kilkakrotnie nachylał się ku niej, rozmawiali, śmiał się, widziałem. Złote włosy, alexandryjskie piersi, jaskółcze brwi, wyprostowana. Zniknęła gdzieś po południu. Wiedziałem tylko, że nie należy do chersonezyjskiej aristokracji.

Pan Berbelek oderwał wzrok od wpółprzesłoniętej przez bliższych widzów sylwetki Amitace.

— Jak daleko stałeś? Sto, dwieście pusów?

— Jestem nimrodem, esthlos. Widzę, zapamiętuję, rozpoznaję. W lesie, na morzu, w tłumie — ułamek sekundy, twarz, zwierzę w buszu. Nie zapomnę nigdy.

— Więc co właściwie chcesz mi powiedzieć?

— To chyba oczywiste. — Pers rzucił i przydeptał tytońca. — Szczur Czarnoksiężnika.

Szczury, muchy, psy, różnie ich zwano, tych najbliższych współpracowników kratistosów, ich konfidentów i wyznawców, żyjących bezpośrednio w ogniu kratistosowej korony, dni, miesiące, lata, keros nie jest w stanie wytrzymać nacisku tak potężnej Formy, poddaje się, szybciej lub wolniej, od razu lub etapami, ale poddaje się: najpierw oczywiście zachowanie, mowa, lecz wkrótce także uczucia, te najgłębsze, i ciało, do samych kości — morfuje ku kratistosowemu ideałowi, zmieniając się na obraz i podobieństwo, ejdolos Potęgi. Jeśli sam kratistos świadomie nie powstrzyma procesu, rychło wszyscy słudzy i urzędnicy dworscy — posiadają jego twarz.

Szczury — jadające u jego stołu, śpiące pod jego dachem, dzielące jego radości i troski — wykazują podobieństwo znacznie dalej idące. Nie musi im nawet niczego rozkazywać, wydawać poleceń i zakazów; oni wiedzą, myśli w ich głowach mkną równoległymi torami, morfa jest symetryczna niczym skrzydła motyla, obraz w zwierciadle, powracające echo, duma i upokorzenie.

Na nic jednak tacy emisariusze, szpiedzy i agenci, których każdy na pierwszy rzut oka rozpozna. Toteż kratistosi wynajmują teknitesów ciała — lub sami opracowują stosowną jego morfę, jeśli nie przeczy ona ich anthosowi — i nadają swym szczurom bezpieczną, oryginalną powierzchowność.

Długowieczność to zaledwie skutek uboczny. Bo jeśli w tysiąc sto sześćdziesiątym szóstym Zajdar widział ją dojrzałą kobietą, to znaczy, że Szulima ma co najmniej pięćdziesiąt lat. A wygląda na dwadzieścia. I jak długo jest „esthle Szulimą Amitace” — rok, pół roku?

Oczywiście, czy Ihmet mówi prawdę, czy zmyśla, czy kłamie, czy prawdę jedynie lekko przekręca — tego nie sposób sprawdzić.

— To mogła być jej matka — mruknął pan Berbelek. — Albo ktoś zupełnie inny: może po prostu przejęła piękną Formę od obcej aristokratki.

— Jeśli przejęła tak doskonale… no to nią jest, czyż nie? Na arenie nagi mężczyzna klasnął w dłonie i natychmiast stanął w ogniu, publiczność krzyknęła jednym głosem.

Pan Berbelek dopalał w milczeniu tytońca.

— Nie czuję w niej Czarnoksiężnika.

— Dobry szczur, ładny szczur.

— Zaprosiłem ją do siebie na lato.

— Zawsze dobija pokonanych wrogów.

— Ale mówi, że pojedzie wpierw do Ałexandrii, pod morfę Nabuchodonozora, a on nienawidzi Czarnoksiężnika…

— Więc tam ją zabijesz — rzekł mu twardo nimrod, teknites dzikich łowów, i pan Berbelek nie zaprzeczył.

Загрузка...