Pan Berbelek zakłada aetheryczną zbroję. Nie było odpowiednio dużej, księżycowi demiurgosi uranoizy musieli ją wykuć i zestroić specjalnie na miarę pana Berbeleka. Na plecach, nad łopatkami, na kościach międzyaetherowych zaczepione zostały pąki ikarosowe; prawie ugina się pod ich ciężarem. Między pąkami słudzy zawieszają kolczugę ze Skolioxyfosem, przy każdym poruszeniu jelec trze o rozpędzoną kryzę zbroi. Jeszcze wirkawice, okółhełm, pan Berbelek poprawia pod nim ruchem brwi i warg białą maskę aeromatu — dwa kroki po elastycznym jęzorze, wysuniętym z rozwartej na oścież gęby ćmy, i zstępuje na krawędź gwiezdnej otchłani.
Przed nim, pod nim, nad nim, dokąd sięga wzrokiem na ciemnym gwiazdoskłonie — gorzeje bitwa. Siódma godzina rzezi w sferach niebieskich, od nieustannego grzmotu trzęsie się nawet „Mameruta”, wszyscy mają zalepione woskiem uszy i porozumiewają się na migi, rozsadzająca czaszkę kakofonia niesie się przez aether, wydaje się, że drży nawet sfera gwiazd stałych. „Mameruta” idzie ostrym kursem przez ogień bitwy, płoną poszarpane skrzydła, zgrzyta i jęczy wirująca konstrukcja, trudno utrzymać równowagę na gładkim jęzorze. Astrolog Labiryntu po raz ostatni wskazuje gwiazdy azymutowe, pan Berbelek unosi rękę, doulosi szarpią za boczne pyrsieci, jęzor wpada w wibracje,
fala żaru od bliskiego pyrownika zaburza obroty ćmy, ktoś wypada z jej gęby, paniczny wrzask ginie w hałasie bitwy… Pan Berbelek skacze w otchłań.
Spada. Napręża morfoczułe kości ikarosowe, mikromakiny uranoizowe zmieniają orbity wiązadeł i skrzydła natychmiast zaczynają rozkwitać, raz, dwa, cztery, osiem, szesnaście, trzydzieści dwa, płaszczyzny ażurowego cienia rozwijają się za nim z misternie złożonych pąków, z każdą sekundą coraz szybciej. Po dwudziestu sekundach rozpostarł się już prawie na pół stadionu; upadek ku centrum świata, ku niewidocznej Ziemi, zostaje powstrzymany. Poprzez delikatne napięcia morfy będzie teraz sterował kątem nachylenia skrzydeł, wychwytując uranoizę tylko z tych epicykli, które poniosą go do obranego celu.
Cel — nie spuszcza go z oczu. Kilka minut wcześniej przeszły tędy dwa enneony Hierokharisa, oczyszczając drogę dla pana Berbeleka, a w każdym razie tę jej część, którą mogły oczyścić; razem z nimi, pod sztandarem wnuka Pani, poszła w bój Aurelia Krzos. Ikarosy nie są jednolicie ciemne: jeśli się dobrze przyjrzeć, można dostrzec subtelne wzory wytrawione w skrzydłach, symetryczne zapętlenia żył aerowogesowej alkimii — różne dla różnych formacji Jeźdźców Ognia. Pan Berbelek wypatruje ryterów Hierokharisa. Tam. Sprawdza położenie gwiazdozbiorów wyznaczających drogę do obliczonego przez astrologów serca Skrzywienia. Tam. Napręża ikarosy. Zmiana kierunku lotu oznacza zmianę wysokości i natężenia dźwięku, z jakim aether kosmiczny ściera się z aetherem zbroi — najlepsi nawigatorzy żeglują z zamkniętymi oczyma, wsłuchując się jedynie w muzykę sfer niebieskich.
Z lewej, nad ramieniem pan Berbelek ma płonący Jowisz. Planeta, rozmiarów połowy Księżyca, z tej odległości wielka jak afrykańskie Słońce, płonie od pięciu godzin. Trafił ją rykoszet wyjątkowo potężnego pyrownika, od niego wybuchły na jej powierzchni alkimiczne transmutacje, stopniowo obejmując koroną purpurowego ognia cały Jowisz, od bieguna do bieguna. Tego astromekanicy Pani nie przewidzieli; Jowisz to splątany węzeł cefer aetherowohydorowych i atherowogesowych, nikt nie przypuszczał, że to się zapali. Teraz ciągnie się za nim zakrzywiony ogon płomieni, długi na tysiące stadionów. Najwyraźniej astromekanicy Labiryntu odkryli właśnie pochodzenie komet. Żar Jowisza idzie przez aether szybkimi falami, od których marszczą się i skręcają ikarosy. W tych sferach i tak niewiele jest arche aeru, mały aeromat nawiewa teraz w nozdrza pana Berbeleka gryzącą mieszankę ubogich w Powietrze cefer.
Bitwa toczy się na przestrzeni setek stadionów, nie widać więc śmierci poszczególnych żołnierzy i destrukcji każdego okrętu, nie widać samych zmagań — jedynie ich pośrednie skutki. Gdy przez aether uderza pyrownik, na moment odwracają się barwy całego gwiazdoskłonu i gorąca biel poraża źrenice. Zaraz nadchodzi huk i podmuch suchego pyru, strącający hyppyroi z ich epicykli i łamiący szkielety ikarosów. Astromekanicy prowadzą ostrzał wzdłuż granic aur kratistosów, od zewnątrz do wnętrza zatrzaśniętego Kwiatu. Czasami jednak matematycy nieba mylą się w swych obliczeniach albo też adynatosi skrzywiają w swej morfie trajektorię Ognia, i gwiezdny piorun przebija bitwę na wylot, rażąc ludzi nacierających z przeciwnej strony. Tuż przed opuszczeniem „Mameruty” dotarła do pana Berbeleka wieść, iż w ten sposób trafiona została łódź niosąca Światowida, cała armada kratistosa padła łupem adynatosów — pan Berbelek obraca na moment spojrzenie ku gwiazdozbiorowi Byka — tam powinny wejść na miejsce Światowida sąsiednie Potęgi, Król Burz i K’Azura. Ktokolwiek sądził, że udane zamknięcie Kwiatu oznacza victorię, mylił się: jeśli arretesowy kratistos nie zginie, podobnie głębokie wejście ludzkich kratistosów w jego morfę może zakończyć się obróceniem Floty Księżycowej w Drugą Flotę Arretesową.
Tymczasem Kwiat zamknięty jest już tak szczelnie, że korony kratistosów zachodzą na siebie, przenikają się. Niektórzy się wycofują, by nie walczyć przeciwko sobie nawzajem. Kurs „Mameruty” został obrany w ten sposób, by pan Berbelek wleciał do środka Floty Arretesowej pod anthosem Pani.
Kwiat zamknięty jest tak szczelnie, że pan Berbelek może gołym okiem dojrzeć flotę adynatosów i nie stanowi ona już zaledwie włóknistego kłębowiska cieni na tle gwiazd. Od chwili zapalenia Jowisza przestrzeń bitwy skąpana jest w chropowatym, rdzawokrwawym blasku, każdy obiekt posiada dwie formy: dojowiszową, w której migocze wszystkimi odcieniami czerwieni, i odjowiszową, w której roztapia się w ciemny kształt bez wyraźnych krawędzi.
Pan Berbelek szybuje w paszczę karminowego lewiatana, lewe skrzydło płomienne, prawe skrzydło w cieniu.
Krzywa Flota w Formie Illei Kollotropyjskiej objawia się pod postacią ławicy geometrycznych wielorybów, wielkich na stadiony i stadiony gwiezdnych ryb o okrągłych szczękach z rozpędzonej uranoizy. Wieloryby strzykają spod mozaikowych skrzeli spiralami pyru, palącymi pikujących na nich hyppyroi; hyppyroi zaś rozpruwają im magmowe brzuchy, tnąc podług współbieżnych epicykli. Ten sam odłam Krzywej Floty, gdy przechodził przez anthos Mauzalemy, jawił się oczom załogi „Mameruty” kryształowym lasemmiastem o strukturze odpowiadającej liniom daktylnym Mauzalemy. Jeszcze wcześniej był to rój kosmicznych ifrytów. Jeszcze wcześniej — nie poddawał się żadnemu spójnemu opisowi.
Dwadzieścia, osiemnaście, siedemnaście stadionów, wir gwiazdorybiej paszczy rośnie przed panem Berbelekiem. Oczywiście to jest zaledwie powierzchnia Skrzywienia, tak wygląda to, co w ogóle wygląda. Pan Berbelek musi zaś dotrzeć do samego środka. Tu Pani sięgnęła najgłębiej, tu Jeźdźcy Ognia uderzyli najszerszym klinem. Zabici adynatosi (czy to są adynatosi, czy jedynie ich łodzie? czy zostali zabici, czy jedynie wypchnięci z agresywnej morfy?) spadają z jowiszowych epicykli w niższe sfery. Pan Berbelek mija w locie skrzepy storturowanej Materii, ani żywej, ani nieżywej, ani ludzkiej, ani nieludzkiej. Natomiast po hypporoi nie znajdzie nawet trupów, zabijani ryterzy pyru spalają się momentalnie do chmur popiołu. Pan Berbelek zastanawia się, które z tych niezliczonych sekundowych błysków, punktujących ciemność wysokiego nieba, oznaczają śmierć Jeźdźca. Pozostają po ryterach czarne skrzydła, zaraz porywane przez chyży aether, i rozstrojone, rozpadające się zbroje.
Raz wydaje mu się, że przez hałas bitwy i wizg przecinanej uranoizy słyszy krzyk hyppyresa, obraca głowę w tamtą stronę — bezskrzydły płomień w formie człowieka spada w Skoliozę — trrrrrrrask! — pobliski pyrownik przepala czarnoczerwone niebo — gdy wraca ciemność, pan Berbelek nie jest już pewien, co widział.
Siedem, sześć, pięć stadionów, tu hyppyroi Hierokharisa rozpędzili ławicę trójosiowych rekinów, teraz wiszą na tych orbitach chmury spiralnych zębów z cefer wszechżywiołowych. Pan Berbelek przebija się przez obłoki swobodnych kłów z chrzęstem, od którego włosy stają mu dęba i łzawią oczy pod maską aeromatu. Każde przekłucie ikarosów czuje drobnym szarpnięciem skóry pleców, szybko ból staje się nie do wytrzymania. Sięga ponad spowolnionym okółramiennikiem i wyszarpuje z kolczugi Skolioxyfosa. Po pierwszym uderzeniu obłok zębów skrapla się w seledynową mgłę, przez którą pan Berbelek przelatuje już bez problemu; mgła cuchnie zjełczałym masłem.
Dwa, jeden, wpada do paszczy lewiatana. Z prawej widzi wbite w ścianę przełyku czarne skrzydło o hierokharisowym wzorze, jeszcze warczy w adynatosowym cielsku srebrny okółpierśnik spopielonego rytera.
Mimo iż zamknięty w gwiazdorybim tunelu, pan Berbelek mknie coraz szybciej. Tu już słabnie Forma Illei. Przełyk lewiatana, miast się zwężać, rozszerza się. Pan Berbelek rozpościera skrzydła. Mija gazową ośmiornicę w obręczach krzywej uranoizy. Dopiero po chwili pojmuje, iż to jeden z Jeźdźców Ognia, którzy za daleko się zapuścili.
Pod stopami pana Berbeleka uderza kolejny pyrownik, astronomiczny piorun czystego Ognia, przepaliwszy się przez cielsko któregoś z lewiatanów. Tu, na oczach człowieka, Ogień topi się w gęste mleko, ono szeroką rzeką zakręca przez gwiazdoskłon i zostaje wessane do sutka kamiennej świni, z której uszu wypowiadają się —
Pan Berbelek odrąbuje łeb astrowieprza. Błękitne pierze oblepia ikarosy. Mleko śpiewa kobiecym głosem, co zwrotka wybuchając histerycznym śmiechem. Blask Jowisza nie jest już czerwony, lecz czarny. Przed panem Berbelekiem otwiera się aetheryczna mozaika pięciobocznych kwadratów, labirynt uranoizy kołującej po kątach prostych.
Pan Berbelek zaczyna liczyć. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szcześćnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziwinaście, dwanieścia, dwanieścia jeden, dwanieścia dwa, dwanieścia drży, dwanieścia zdziery, dwanieścia wdzięć, dwanieścia niewdzięć, nieścia dwa cieścia drżeć, drżęnaścieniabięć, bdzięć, bdzięć, bdzięć; njest dobrze.
Pan Berbelek płydzie przez wylewy szczerni, każdy skroś niesie go w gęstszą szczerń, przestrzeń, wystrzeń i rozstrzeń wygwieżdżają się szybko, pan Barbelek próbuje wymaczyć źródło tej oślepiającej ciemności, która zamulowała go już do pasa, do pierści, nogi ugrzęziły na dobre, nie może poruszyć ani przednią, ani tylną, nie płódzie ni skrosu dalej, krrrupł! — piękły kości ikarosów, urwało żeglidła, ajther się ścierwi, gdy pan Blebelek wejczy z bólu.
Uderza mleczem w szczerń i to na kwilę pomaga, upowolniony pan Berbelek rusza ponownie ku dźwirowi tej białskrawej dziewności, skąd niestannie wyrzyguje kwiasty. Jebo pełne jest kwiast o rozmaitych pięknach, dźwięknach, woniach, polorach i ciążach. Zatwarte i rozmknięte zarazem, oszukuje pana Berbeleka niestniejącymi kierunkami, ćciałby płyć tszam i tszu i tszuam, alele płydzie już tylko w jedynym możliwym kierunku: oto jest nowy dół, nowy zrodek, nowe szentrum świata. Nie wiedząc, kiedy, przepłyszedł grannicę Form — i traz spada.
Spada, spada, spada, machomując rękoma, nogoma i ajthoroma, Zgoliodziwos udzierza w przyspadkowych stukach w wydzielice bezmaterii, ban Blebelek rozdzierwia się na krocie, już mu podusze wyciekają ze złoczu, nie strzyma upadku, spada, spada, spada, mógłby wdwazić Zgoliodziwa w siebie, czynajmniej by go obrąbiło, nie padłbysza w okrucia krakrakratistosa, alelelele i na to nie sczaisu, i tylko niedy tak spapapada, wybracają się w przemyśle banabalabaleleleleka rozstatnie wyśli:
— Bdzięć! Bdzięćwa! Bdzięćcie! Bdzięćci! Bdzięććwaćcie! Dźwięćczaści! Czaściras! Czaścipłaz! Czaścimięć! Czaściszczeć! Czaścisiem! Czyczaściwięć! Czertaści! Czertaścipłaz! Czertaści dwłaz! Czterdaścici! Czterdziaści dziery! Czterdziaści mięć! Czterdziaści szczęść! Czterdziaści siem! Czterdziaści osiem! Czterdziaści dźwięć! Pięśćdziesiąt!
Spadł, pięść pana Berbeleka spadła po raz pięśćdziesiąty. Walczył na oślep, ponieważ to był pierwszy jego odruch, skoro nie myślał i nie był świadom i prawie już nie żył: sprzeciw. Sprzeciw, walka, zniszczenie, poniżenie wroga. Trazaś wróciły do niego motywy, zamiary i racje, wszystko to, co wymaga czasu do pomyślenia, czegoś przedtem i czegoś potem.
Więc najpierw podniósł Skolioxyfosa, a potem nim uderzył, już nie nagą, odartą z aetheru i skóry pięścią, lecz Mieczem Deformy:
— Raz! Dwa! Trzy! Cztery!
Wróciła także przestrzeń, wróciło rozróżnienie na to, co uderza, i co jest uderzane, ostry i wyraźny podział na pana Berbeleka i resztę świata. Pan Berbelek ciął Skolioxyfosem w aszczeździarnistogrudłęboskimurżaciębie —
Odwrócił wzrok — teraz odróżniał wzrok od reszty zmysłów — rozejrzał się wokół. Na jego oczach, co mrugnięcie, wyjawiały się Substancje coraz lepiej mu znane — nie zastanawiał się, jak to możliwe, nie wydało mu się podejrzane w jego oczach ciężka Skolioza kondensowała się w Formy, które już mógł wskazać i nazwać: podłoga, ściany, okna, ogień, woda, światło, cień, popiół, kula, rury, piramida, płomień, włosy, gwiazdy, skrzydło, krata, perpetuum mobile, kij, sznur, łańcuch, rzeźba, stół, lichtarz, amfora, tron, jedwab, kobierzec, krew.
Krew płynęła coraz szerszym strumieniem, mieszała się z krwią pana Berbeleka, słyszał teraz także coś jakby rzężący oddech, na poły zwierzęcy, na poły mekaniczny, tchnienie gorących miechów. Do rytmu drżało całe pomieszczenie, płaszczyzna, posadzka, na której stał, i dokolne mozaiki światła i cienia, i samo powietrze, tłusty aer, lepiący się do gardła i nosa. To już koniec, ramię bolało go od zamachów ciężkim Skolioxyfosem, tamten przestał rzęzić, to już koniec. Za oknem wschodzi dymiący Jowisz, widzę na gwiazdoskłonie cienie ikarosów hyppyroi, coraz bliższe, to znowu jest ta chwila, gdy stoję w komnacie pokonanego kratistosa. Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć. Wziął głębszy oddech, zamrugał. Kikutem lewej dłoni starłszy zalewającą oczy krew, obrócił głowę, uniósł wzrok. I z ostatnim cięciem krzywego ostrza pan Berbelek zrozumiał wyraz twarzy umierającego adynatosa.
Grudzień 2002 — czerwiec 2003