Sadara, Assadra Al-Kubra: raj, pustynia, raj nieukończony. Na pokładzie „Powstającego”, podczas dwudniowego lotu do Am-Szasy, pan Berbelek zaczął prowadzić dziennik dżurdży. Pisał po vistulsku. W południe 10 Quintilisa, gdy świnia powietrzna zbliżała się już do wschodnich zboczy Gór Tybeckich, Hieronim zanotował: Jeśli jakaś zasługa powinna zostać zapamiętana Illei Okrutnej, to właśnie stworzenie Złotych Królestw. Poprzedniego dnia lecieli nad sadarskimi wyżynami, dwieście, trzysta pusów ponad polami złotej trawy, tej „pszenicy biednych”, cień świni powietrznej przemykał po polach niczym dłoń boga delikatnie głaszcząca lśniącą sierść. Od horyzontu po horyzont, jak okiem sięgnąć, tylko falujące na gorącym wietrze złote łany. Nikt już nawet tego nie uprawia, to chwast, tak go wymorfowali teknitesi flory Illei: by nawet na pustyni przetrwał, by kamienisty ugór zmieniał w kwietne łąki.
Gauer Szebrek, który utrzymywał, iż w akademei w Kum odebrał był wykształcenie sofistesa, nie omieszkał pochwalić się swą wiedzą:
— Jeszcze przed czasami Aegiptu i faraonów tutaj istniały królestwa i wielkie miasta, teraz zapomniane, zniszczone przez piasek i wiatr. Był to raj rolników i hodowców bydła: najżyźniejsze ziemie, najlepszy klimat; pierwsze ogrody człowieka, można rzec. Ale odmieniła się forma świata i cała ta część Afryki przeobraziła się w jałową pustynię. Ludzie uciekli na wschód, ku Nilowi, i tak powstało Pierwsze Imperium. Kratista Illea poświęciła blisko trzysta lat, by odwrócić ów proces i nadać tej ziemi życiodajną morfę. Być może gdyby dano jej drugie trzysta, ujrzelibyśmy tu prawdziwy powrót Raju.
Szulima poradziła mu ironicznie:
— Wyemigruj na Księżyc, na jego morfunek miała lat ponad pięćset.
Gauer Szebrek wzruszył ramionami.
— Może i bym się zdecydował, gdyby było to możliwe. Na razie czytuję sobie do snu Elkinga.
Po południu 10 Quintilisa, a był to Dies Mercurii, pan Berbelek zaszedł do kabiny esthle Amitace, by omówić przed przybyciem do Am-Szasy sprawę wynajmu mieszańca i dzikusów; Amitace od początku twierdziła, że najlepiej pozostawić to jej, już tam ich kiedyś najmowała. Po prawdzie była przecież jedyną tu osobą z jakimkolwiek doświadczeniem z dżurdży. W rzeczywistości jednak Hieronim miał nadzieję w wymuszonej intymności ciasnej kabiny aerostatu odtworzyć Formę z nocy Izydy.
Szulima pozbawiła go wszelkich złudzeń: ignorowała aluzje, nie oddawała uśmiechu, nie pozwalała na najmniejsze rozluźnienie morfy; na dodatek w połowie rozmowy wezwała Zueię i już jej nie odesłała. Pan Berbelek powinien był czuć gniew odrzucenia (gniew byłby mile widziany), lecz wyszedł od Amitace w nastroju ledwie melancholijnym. Należało się tego spodziewać, rzekł sobie; bogini daje, bogini odbiera. W końcu wszak poleciałem na tę dżurdżę — nie ma już potrzeby mnie kusić i przekupywać.
Na balkonie świni zastał Aliteę i esthle Klaudię Weroniusz, córkę esthlosa Marka i esthle Justyny Weroniuszów, którzy jako pierwsi zgłosili się do Ihmeta Zajdara; zabrał się z nimi także przyrodni brat esthle Justyny, młody esthlos Tobiasz Liwiusz. Weroniusze mieszkali w Alexandrii zaledwie pół roku, przeprowadziwszy się z Rzymu, i jeszcze wyraźnie była w nich widoczna morfa kratistosa Sykstusaa Liwiusz, jedynie odwiedzający Alexandrię, pozostał Rzymianinem do szpiku kości.
Alitea i Klaudia siedziały na krawędzi pokładu, nogi wysunąwszy poza nią przez oka sieci bezpieczeństwa. Pochylone w przód, prawie wiszące na siatce, spoglądały w dół między bosymi stopami, którymi nieprzerwanie wymachiwały w przód i w tył, w idealnie zgranym rytmie. Obie były nadto w podobnych luźnych szalwarach, z białymi kapeluszami zsuniętymi na tył głowy, i pan Berbelek tym wyraźniej ujrzał dzielącą je różnicę formy. Alitea to już na wpół Aegipcjanka, o skórze barwy ciemnego miodu, z długimi, czarnymi włosami, szczupłymi biodrami i wysokimi piersiami, wąskim nosem. Klaudia Weroniusz mocniej trzyma się ojczystej morfy: jasna skóra, pełniejsza figura, szersze ramiona, twarz bardziej okrągła. No ale Klaudia zapewne nie chadzała co drugi dzień do najdroższego teknitesa somy, by poddać się morfunkowi wzmacniającemu anthos Nabuchodonozora, jak czyniła to Alitea, bez wątpienia za namową Szulimy. W oczach Hieronima wszystko to był zresztą element przebiegłego planu Szulimy, mającego na celu związanie Alitei z aresem Monszebe. Nie potrafił znaleźć tu motywu, lecz w owej chwili był w stanie wmówić sobie największą nawet perfidię esthle Amitace. Z Marią też to się tak zaczęło…
Usiadł obok Alitei, po lewej, wyciągając nogi między splotami siatki. Natychmiast poczuł, jak buty zsuwają mu się ze stóp. Wrażenie było absurdalne, buty — dobrze dopasowane vodenburskie jugry z wysokimi cholewami — nie miały prawa się zsunąć; niemniej aż się pochylił na likocie, dopiero oczom dał wiarę.
Afryka przemykała pod nimi z wielką prędkością, wiatr mierzwił włosy, podrywał kapelusze dziewcząt, świszczał w olinowaniu „Powstającego”, furkotały nogawki szalwarów i poły kirouffy Hieronima. Lecieli wyłącznie dzięki pneumatonowi i wielkim wiatrakom aerostatu, wbrew stawiającym opór, nieruchomym masom gorącego powietrza, nie ciągnął ich ze sobą żaden wicher. Ziemia znajdowała się zaledwie sto pusów pod masztami towarowymi „Powstającego”. Gdyby na ich trasie pojawiło się jakieś wzgórze albo wyjątkowo wysokie drzewo, mogli liczyć tylko na refleks kapitana świni. Wyżyna wszakże była płaska jak stół: ten sam morfunek Illei Okrutnej, który ożywił i eksplodował tybeckie wulkany, zniwelował grunt dookoła gór na przestrzeni tysięcy stadionów. Nawet w częstotliwości pojawiania się akacjowych, kaoblowych i palmowych zagajników oraz w rozkładzie strumyków i rzeczek objawiała się jakaś nienaturalna regularność, wytrawione w kerosie dążenie do porządku — kratista Illea musi być zaiste osobą metodyczną, niezwykle dobrze zorganizowaną.
Mignęło pod świnią także kilka wiosek: skupiska okrągłych chat, zazwyczaj ukryte między drzewami, z kilkoma wątłymi smużkami dymu wznoszącymi się prosto w oślepiająco błękitne niebo. Dzikusi unosili czarne twarze, odprowadzali wzrokiem pędzący aerostat. Alitea i Klaudia machały do nich, lecz tamci najpewniej w ogóle tego nie widzieli, oślepieni przez Słońce.
„Powstający” spłoszył kilka stad dzikich zwierząt: antylop, gazel, nawet małe stado elefantów i zdziczałych oglaków. Częściej napotykali stada wypasane przez negrowych pasterzy, wielkie gromady oswojonego bydła, setki, tysiące sztuk. Chowoły, tapalopy, mamule, akapasi, humije, tryle — wszystko morfa Illei i jej teknitesów. One z kolei prawie w ogóle nie reagowały na przelot aerostatu.
Pan Berbelek wciągał głęboko do płuc powietrze złotej sawanny, smakował zapach dzikiego anthosu. Od siódmego wieku PUR, od chwili wygnania Illei, Złote Królestwa nie miały kratistosa na tyle potężnego, by objął je wszystkie swą aurą. W większej części nadal pozostawały pod wpływem kratistosów nieświadomych, nierzadko plemiennych szamanów żyjących gdzieś na obrzeżu Królestw — w takich wioskach, nad jakimi „Powstający” właśnie przelatywał. Mimo wszystko to już była dzika Afryka, oderwana od form cywilizacji. Ludzie pili tu krew, parzyli się z bestiami, palili żywcem dzieci, wyrzynali w napadach niewytłumaczalnego szału całe miasta, poddawali się morfie bezimiennych bóstw sprzed początku czasu; ludzie i nie ludzie, istoty jeszcze dalsze od doskonałości.
— Tam! — zawołała Klaudia, wskazując punkt przed dziobem świni, na linii horyzontu, pod rozlanym na pół nieboskłonu Słońcem, na tle monumentalnych gór. Strzelały stamtąd jasne refleksy, wyłaniała się spod widnokręgu gwiazda gorącego blasku.
— Am-Szasa — stwierdziła Alitea. — Dolatujemy już. Myślicie, że naprawdę jest ze złota?
— Trzeba było słuchać pana Szebreka, krynicy wszelkich mądrości — rzekł Hieronim, mimowolnie podnosząc głos, by być słyszanym ponad świstem wiatru. — To illeum, glina powstała ze zmieszania pyłu wyrzuconego przez tybeckie wulkany. Wypalają z niej bardzo wytrzymałą ceramikę, używają do wyrobu dachówek. Zresztą ponoć też cegieł, nie wiem, zobaczymy W słońcu faktycznie lśni jak złoto.
— Zostaniemy tam chyba na trochę, co? Skoro już jedziemy przez Złote Królestwa…
— Kilka dni może, dopóki wszystkiego nie zorganizujemy i nie wybierzemy trasy. Na Sadarze jest sześć czy siedem takich miast, może zahaczymy o Am-Tuur, jeśli pójdziemy prosto na zachód. To zależy, który szlak okaże się najbardziej obiecujący: trzeba popytać, zebrać informacje wśród miejscowych myśliwych, przekupić szamanów… Może uda nam się wejść głębiej w Skoliodoi.
— Znajomy mojego ojca — wtrąciła się Klaudia — ustrzelił za Suchą latającego węża.
— Węża? — zmarszczyła brwi Alitea. — Znaczy, co? miał skrzydła? Niby jak on latał?
— Długi jak ta świnia. Pokazał mi ściągniętą skórę, wisi na ścianie u niego w holu, skręcona w spiralę. Musieli ją przybić, inaczej unosiłaby się w powietrze, sama z siebie.
— Mam nadzieję, że uda mi się upolować coś podobnego. Węża albo smoka, albo hydrę; tam przecież może być wszystko, prawda? I przywieźć do domu takie trofeum.
— Nie bój się, w Vodenburgu byle kakomorf zrobi wrażenie — rzekł pan Berbelek.
— Vodenburgu? — Alitea obejrzała się na ojca, wyraźnie poruszona. — Wracamy po dżurdży do Neurgii?
— Taki był plan. — Pan Berbelek ostrożnie dobierał słowa. — Alexandria, Iberia i na zimę do Vodenburga. A jaki dom miałaś na myśli? Pałac esthle Lotte?
— Mógłbyś kupić jakąś posiadłość. Przecież wiem, robisz tam interesy, wielkie pieniądze, wszyscy mówią, z tym esthlosem Anudżabarem, nie musisz wracać do Vodenburga, esthlos Njute na pewno… Co? Dlaczego nie?
— Naprawdę chciałabyś zamieszkać w Alexandrii?
— Abel też, spytaj go.
— Jakiś konkretny powód?
Wydęła wargi.
— Vodenburg brzydki jest. Klaudia parsknęła śmiechem.
Pan Berbelek pokiwał smętnie głową.,
— A naprawdę?
Alitea wzruszyła ramionami. Widział, jak kolejne nastroje przesuwają się po jej twarzy niczym chmury po niebie, jedna ciemniejsza od drugiej. Nadąsana, zgarbiona, z przygryzioną dolną wargą, uciekała Alitea w formy dziecinne; była dzieckiem.
Nasadził jej na głowę kapelusz, wygładził włosy.
— Pomyślimy, pomyślimy.
Rozpromieniła się natychmiast; nic nie mógł poradzić — musiał się uśmiechnąć, chciał się uśmiechnąć. Objął ją prawym ramieniem.
— Jeśli powiesz mi prawdę — rzekł, nadal się uśmiechając.
Momentalnie z powrotem się naburmuszyła. Klaudia rozchichotała się na dobre. Alitea pokazała jej język.
Ostentacyjnie odwróciwszy się od nich obojga, oparła czoło o sztywny powróz, przewiesiła ręce przez siatkę. Znowu wpatrywała się w ziemię pod nogami.
Hieronim podniósł się, otrzepał szalwary i kirouffę.
— Jak Szulima zostanie, to ty też zostaniesz.
Pan Berbelek zatrzymał się w pół kroku. Złapawszy się likotowej siatki, nachylił się nad córką.
— Coś ty powiedziała?
Machała bosymi stopami nad migoczącym srebrno jeziorem, z którego poderwało się właśnie spłoszone ptactwo, rozświergotana burza czerwonych, żółtych i niebieskich piór.
— Nic.
— Co takiego? Powtórz.
— Xewra. Nie rób takiej miny, jeździ się dokładnie tak samo jak na koniu czy zebrze. Zresztą wymorfowana właśnie z zebry. Bardzo popularna w drugich i pierwszych kręgach. Proponuję wziąć trzydzieści sztuk.
Zwierzę miało sześć pusów w kłębie, mocne, masywne nogi, szyję nieco dłuższą i bardziej wygiętą niż koń (ale sam łeb bez wątpienia koński) i długi, gęsty ogon. Krótka sierść układała się symetrycznie na bokach xewry w wielokolorowe wzory, nie białoczarne pasy, lecz jakieś motyle, skomplikowane ornamenta, żółte, brązowe, purpurowe, nawet zielone. Kaprys teknitesa, przypuszczał pan Berbelek; podobnie Abraxas Gekun, któremu przed tysiącem lat udało się nareszcie wyhodować ujeżdżalną zebrę, przyciągnął był ją bez żadnej racjonalnej przyczyny ku formie z ogniście czerwonymi ślepiami — taki po prostu był Wielki Abraxas.
— Reszta i bagaże, jeśli nie na wozach, pójdzie na wielbłądach i humijach, ale my musimy mieć wierzchowce do polowania — stwierdziła Szulima, jedną ręką poklepując xewrę po szyi, a drugą — odganiając od twarzy tłuste zarży. — Bardzo dobrze wytrzymują kakomorfię.
— Skoro tak twierdzisz, esthle — skinął esthlos Ap Rek. W odróżnieniu od Hieronima, wybrał się na targ Am-Szasy w aegipskich sandałach i teraz co chwila zatrzymywał się, by wytrzeć stopy z kolejnej kupy nawozu, w jaką wdepnął. Nadal jednak zachowywał stoicki spokój, jak na starego dworzanina przystało.
Gdy Zueia płaciła, a Szulima dogadywała z siwym Negrem ostatnie warunki, pan Berbelek rozglądał się po zatłoczonym targowisku za Aliteą i Klaudią, które oddaliły się już chwilę wcześniej w towarzystwie dwóch Weroniuszowych doulosów. Zajdar, Zenon i Abel oraz Tobiasz Liwiusz w ogóle nie zabrali się z resztą myśliwych na targ, wybierając śniadanie u posła rzymskiego, jak się okazało, starego przyjaciela Liwiuszy. Weroniuszowie udali się na zwiedzanie ruin Labiryntu Illei, a Gauer Szebrek zniknął z hospicjum jeszcze przed świtem.
Kiedy po drugiej stronie zagrody z xewrami, za stanowiskiem handlarza niewolnikami, wybuchło głośne zamieszanie, pan Berbelek od razu pomyślał o Alitei — i była to myśl słuszna. Pobiegł przez tłum, rozpychając się i tłukąc ludzi po nogach i plecach trzcinową ryktą, dodatkowo zdenerwowany w ogarniającej tłum morfie podniecenia.
Zastał Aliteę i Klaudię całe i zdrowe, dyskutujące podniesionymi głosami z negrowym rymarzem o plemiennym morfunku rozciągającym mu uszy i wargi do monstrualnych rozmiarów; nie wysławiał się przez to bynajmniej w sposób łatwiejszy do zrozumienia. On mówił w jakimś miejscowym dialekcie, dziewczęta po grecku, gapie pokrzykiwali w pahlavi i tuzinie innych dialektów, a biedny Papugiec próbował to wszystko przetłumaczyć. Każdy oczywiście pomagał wyartykułować swoje racje, wymachując energicznie rękoma.
Pan Berbelek uderzył trzykrotnie ryktą o jedno z wyłożonych na kobiercu siodeł, trlaskkk, trlaskkk, trlaskkkk!
— Cisza!
Negrowie oczywiście nie zrozumieli słowa, niemniej natychmiast zamilkli.
Pan Berbelek zatoczył ryktą w powietrzu szeroki półokrąg. Gapie odsunęli się dwa kroki do tyłu. Odwrócił się do nich plecami.
— O co chodzi? — spytał Aliteę.
Spoglądała wystraszona. Dopiero po chwili zorientował się, że trzyma ryktę wpółuniesioną, jak do kolejnego uderzenia. Opuścił rękę.
— O co chodzi? — powtórzył.
— Ktoś chciał nas okraść — odpowiedziała szybko Klaudia.
— Kto?
— Uciekł. Niewolnicy pobiegli za nim.
— Mam nadzieję, że przynajmniej zostawili pieniądze.
Alitea pokazała sakwę. To słudzy i doulosi zawsze płacą, aristokracja nie brudzi sobie rąk mamoną. Zwyczaj przydatny także w podobnych sytuacjach: jeśli kogoś zbójca ma poturbować, niech turbuje niewolnych.
— Zo-zobaczyłem esthle Latek — wtrącił się Papugiec, gnąc się w ukłonie przed Hieronimem — i przyszedłem za-zapytać, gdzie znajdę esthle Amitaace. Esthle Latek po-po-po-prosiła mnie, bym tłumaczył w targach. I za-zauważyłem tego mężczyznę, stał tam za wowozem i obserwował nas. Wska-za-załem go kupcowi, by potwierdził, czczy to jego cz-człowiek. Aale tamten wtedy naciągnął ka-kaptur i odszedł. Krzyknąłem „złodziej!” i on zaczął biec. Nieniewolnicy pobiegli za nim.
Papugiec był tym półdzikim tłumaczem Szulimy. Jąkał się tylko, mówiąc w językach cywilizowanych; druga, dzika połowa jego morfy była mocniejsza.
— Jeśli zrozumiał, co krzyczysz, to nic dziwnego, że uciekł — mruknął pan Berbelek. — A co mówi on? — wskazał rymarza. — Może to rzeczywiście był jego człowiek?
— Mó-ówi, że nie.
— Jasne, teraz nie przyzna się, choćby to był jego syn. — Pan Berbelek obrócił się do dziewcząt. — Co wy tu właściwie chciałyście kupić? Bierzcie szybko, dostaniecie za pół ceny. Siodła już mamy.
— Te bicze — wskazała Alitea.
— Rukaty — poprawiła ją Klaudia.
— Te rukaty.
— Przecież to dla poganiaczy bydła, na nic się nie przydadzą na dżurdży.
— Co, nie wolno mi sobie kupić? — żachnęła się Alitea. — Widziałam, jak z nich strzelają, głośniej od keraunetu. Nauczę się.
Pan Berbelek machnął ręką.
— Esthle! Eeesthle! — Papugiec przypadł do Szulimy, która właśnie pojawiła się wraz z Zueią. — U-umówiłem ich, już czekają! Przy wo-wo-wodopojach. Chodźmy! Eesthle!
Na wszelki wypadek pozostawili Antona przy stoisku rymarza, póki doulosi Weroniuszy nie wrócą z pościgu, najprawdopodobniej bezowocnego; reszta ruszyła ku południowej bramie targu. Wyszli na szeroki, piaszczysty Trakt Bydlęcy. Miejski wodopój znajdował się poniżej Am-Szasy, gdzie spływająca z gór rzeka zwalniała i rozlewała się szeroko po złotych pastwiskach Sadary. Na szczęście nie przeganiano właśnie Traktem żadnego stada, tylko kilkanaście mamuli wlokło się poboczem, poganianych leniwie przez samotne negrowe dziecko.
Im bliżej wodopoju, tym większe zagęszczenie żarz w powietrzu. Te owady, wymorfowane w zamierzchłej przeszłości z much gnojowych, nie wiedzieć przez kogo i ku jakiemu celowi, stanowiły prawdziwą plagę Afryki. Nawet anthos Illei nie zdołał ich wypędzić; a może po jej wygnaniu po prostu wróciły, rozprzestrzeniwszy się uprzednio na całą Ziemię. Pan Berbelek odpędzał się od nich rękoma i ryktą; na koniec po prostu zasznurował kirouffę, naciągnął sobie na głowę kaptur i ścisnął lewą dłonią białą tkaninę, pozostawiając jedynie otwór na oczy. Inni postąpili podobnie, jeśli tylko pozwalało im na to odzienie. Kobiety opędzały się od żarz, wachlując się kapeluszami. Zarży były czarne, tłuste, trzykrotnie większe od much. Według legendy zrodziły się z jaj złożonych w trupie zabitego w Pierwszej Wojnie Kratistosów kratistosa Vercyngoteryxa Glinojada. Pan Berbelek był teraz w stanie uwierzyć w tę bajkową nekromorfię. Minęli truchło chowoła, całe pokryte zarzami, smród i głuche brzęczenie owadów przyprawiały o ból głowy.
Plemię zwało się N’Zui i jego Forma obejmowała długie, patykowate kończyny, skórę czarną i lśniącą niczym unurzany w łoju węgiel oraz prawie bezwłose, wysokie czaszki z dziwnymi wgłębieniami ponad czołem. Przy wodopoju, kucając w półokręgu na skrawku niezadeptanej trawy za zakrętem Traktu, pod samotną ratakacją, czekało pięciu wojowników N’Zui, jeden stary i czterech młodych.
Wstali, gdy biali podeszli pod drzewo. Papugiec zagadał szybko w dialekcie plemienia. Starzec był szamanem, a wojownik z przepaską ze skóry mantikory — drugim synem wodza, on będzie prowadził negocjacje. Zwał się N’Te, co znaczy Ten, Który Odgryza. Wyszczerzył się szeroko do Papugca.
— P-pyta, kto jest waszym wo-odzem.
— Szulima już prowadziła z nimi… — zaczął pan Berbelek ale nie było po co kończyć, forma ustaliła się bez jego udziału, Papugiec, już tłumacząc pytanie, patrzył na niego, reszta również odruchowo obejrzała się na Hieronima, i Ten, Który Odgryza odczytał to bezbłędnie, stając naprzeciwko pana Berbeleka. Pozostali cofnęli się o krok. Hieronim wiedział, że nie ma sensu sprzeciwiać się morfie sytuacji, zresztą najpewniej stanowiła ona po prostu konsekwencję zdarzenia na targu. Nadal miał ryktę w ręku, wystarczyło ją unieść.
Zrzucił kaptur, odsłaniając twarz. Uderzył ryktą o udo. Szaman zawył, ugryzł się w dłoń i skierował zakrwawione palce ku panu Berbelekowi. N’Te wyszczerzył się jeszcze szerzej. Wskazał na ziemię między nim i panem Berbelekiem. Przysiedli na piętach, Papugiec z boku. Rozpoczęły się negocjacje.
Pan Berbelek zażądał stu osiemdziesięciu wojowników, jako tragarzy, poganiaczy zwierząt, tropicieli i myśliwych, do prac obozowych i do walki, gdy zajdzie potrzeba; na trzy do pięciu miesięcy. N’Te zażądał jednej złotej drachmy dla każdego wojownika za każdy miesiąc. Budżet dżurdży było na to stać, ale pierwszej propozycji oczywiście nigdy nie wolno przyjąć. Po kwadransie targów nawet Papugiec stał się zbędny, pan Berbelek i Negr porozumiewali się, unosząc do góry wyprostowane palce, rysując kreski na ziemi i potrząsając głowami. Na koniec stanęło na półtorej drachmy za każde trzy miesiące. Splunęli i przydeptali ślinę.
Pan Berbelek wstał, rozprostował plecy. Właściwie pozostał tu sam, nawet Szulima odeszła. Papugiec dogadywał z N’Te szczegóły.
— Kto ich poprowadzi? — spytał Hieronim. — Chcę mieć kogoś, kto by bezpośrednio odpowiadał za wojowników.
— On.
— Kto?
Papugiec wskazał N’Te. Ten, Który Odgryza pokiwał głową, jakby rozumiał ich słowa. Znaczenie miał fakt, iż on się nie podniósł, nadal trwał w przysiadzie na piętach, patrzył z dołu. Pan Berbelek wzniósł ryktę. Negr klasnął, raz i drugi. Przyjmowałem już bardziej wątpliwe przysięgi, pomyślał Hieronim. Odwrócił się ku miastu.
Alitea i Klaudia dawno już straciły zainteresowanie negocjacjami. Przeszedłszy na drugą stronę Traktu, bawiły się rukatami, bezskutecznie próbując wykrzesać z biczy efektowne dźwięki. Przyglądali się temu, od czasu do czasu wybuchając śmiechem, Anton i dwaj doulosi Weroniuszy — dopóki Klaudia nie uderzyła przypadkiem jednego z nich. Gonili się potem w krzyku i śmiechu, dziewczęta pogubiły kapelusze, ubrudziły spódnice. Nad nimi, w tle, wspinało się po południowowschodnim zboczu Siodła Ebe złote miasto, rozpuszczająca się w wieczornym półmroku Am-Szasa, na razie jednak jeszcze skąpana w promieniach Słońca chowającego się za Górami Tybeckimi — tarasy nad tarasami, na nich stłoczone bez wyraźnego planu jedno — i dwupiętrowe kwadratowe budowle, o ścianach i dachach o tej porze oślepiających żółtym blaskiem. Na szczycie zigguratu świątyni Njad zapłonął ogień, kapłan właśnie zjadł serce dzisiejszej ofiary. Światła zapalały się w oknach setek domów. Dzieci pasterzy przeganiały bydło od wodopoju do zagród i stad. Nagie i półnagie Negryjki rozmaitych morf wracały od górnych źródeł, roznosząc po mieście dzbany i tykwy z wodą, ich głosy płynęły z nurtem rzeki, niezrozumiały świergot pół tuzina dialektów. Alitea przebiegła obok Hieronima, wymachując rukatą za rechoczącym Antonem; zabawy ciąg dalszy. Nawet żarz jakby ubyło. Słońce chowało się za krzywą krawędzią góry i cień wylewał się powoli na Am-Szasę, niczym zimna krew z rozdartej arterii bogini Dnia. Melancholijne przeczucie ścisnęło pana Berbeleka za serce: scena jest zbyt piękna, zbyt spokojna, nazbyt wiele tu beztroski i ciepłych barw. Takie właśnie chwile się wspomina, żałując tego, co bezpowrotnie utracone.
Na każde większe polowanie rozsądnie jest zabrać ze sobą medyka, tym bardziej na dżurdżę, i Ihmet wynajął był w Alexandrii jednego z najbardziej doświadczonych, starego Axumejczyka negrowej morfy, demiurgosa ciała Mbulę Szpona. Mbula miał ponoć ponad sto lat, lecz prezentował się jako bardzo żwawy staruszek, co dobrze świadczyło o sile jego Formy. W trudny do wytłumaczenia sposób już pierwszego dnia zaprzyjaźnił się z dziewczętami. Podczas podróży świnią zabawiał je, rozcinając sobie purynicznym nożem ramię, nogę, stopę i objaśniając wewnętrzną budowę człowieka; krzywiły się z obrzydzenia i niby odwracały głowy, a przecież patrzyły, zafascynowane, i na koniec chichotały, gdy szybko zasklepiał rany. Mówił plebejską greką. Był pośród uczestników dżurdży jedynym mężczyzną niższym od pana Berbeleka.
To właśnie Szpon — nie Zajdar, nie Papugiec, nie Szulima i nie Liwiusz, lecz stary medyk — przyniósł informacje, które zadecydowały o wyborze trasy.
— Marabratta, tutaj. — Dziabnął krzywym paluchem czarnobiałą mapę. — Dalej pięćset stadionów wzdłuż Suchej i na południe. Oczywiście za granicą Skoliodoi, ale widać z wierzchołków drzew. Przysięga, że to miasto.
— Miasto w Krzywych Krainach?
— Tak.
— Zbudowane przez kogo?
Mbula przyłożył dłoń do czoła, co stanowiło w niskich kręgach odpowiednik wzruszenia ramionami.
— W Skoliodoi żyją jacyś ludzie? — zdumiał się esthlos Ap Rek.
— Z definicji, skoro tam żyją, nie są ludźmi — mruknął Gauer Szebrek.
Zajdar pochylił się nad mapą.
— Marabratta… Katamusze… Abu-Ti… Znasz te ziemie?
— Zna-am. A-ale za Marabratttą nigdy nie byłem.
— Kto był?
— Nnie wiem. Nnikt.
— No a ten twój wyzwoleniec? — Nimrod zwrócił się do medyka. — Skąd on się tam wziął? Poszedłby z nami za przewodnika? Złoto do ręki i tak dalej. Co?
— Nie. Nigdy. Przez pół roku pocił się piaskiem, ślinił błotem, dopiero co wrócił do formy, jeszcze sra kamieniami i sypie się z niego rdza.
— Marne świadectwo dają oczy i uszy człowiekowi o duszy barbarzyńcy — mruknął pan Berbelek. Rozglądnął się po werandzie hospicjum. — Wszyscy? Dobrze. Trzeci dzień w Am-Szasie, tracimy czas. Jaka decyzja? Marabratta? Tak? No to już. Ihmet, Marabratta. Papugiec, biegnij do N’Te: jutro o świcie za wodopojem. Spakować się, zapłacić, położyć się wcześnie. Tak, esthle?
Justyna Weroniusz zapaliła tytońca od drżącego płomienia świecy.
— Chciałabym się dowiedzieć — rzekła, uwolniwszy z ust ciemny dym — kto i kiedy uczynił cię strategosem tej dżurdży, esthlos.
Pan Berbelek podszedł do niej, wyjął spomiędzy jej palców tytońca, zaciągnął się. Marek Weroniusz siedział po drugiej stronie żony, Hieronim patrzył mu w oczy, gdy strzepywał popiół na glinianą podłogę werandy.
— Ty, esthle — odparł, nie odwracając spojrzenia od starszego mężczyzny. — W tej właśnie chwili.
— Co znowu… — żachnęła się Justyna, podrywając się na nogi.
Pan Berbelek zatrzymał ją w pół ruchu, kładąc dłoń na ramieniu. Usiadła z powrotem. Pochylił się nad nią; esthlosa Marka miał teraz na linii wzroku za esthle Justyną.
— Czy chcesz, abym was poprowadził? — spytał cicho.
Próbowała szukać wsparcia u innych, lecz nie zdołała nawet odwrócić spojrzenia, twarz pana Berbeleka znajdowała się zbyt blisko. Nie było w nim groźby i nie było w nim kpiny, nie uśmiechał się, patrzył na Weroniuszy spokojnie, niemal przyjaźnie. Nie mogła powiedzieć „nie”.
Skinęła głową.
Oddał jej tytońca.
Gdy wracał do stołu z mapami, spostrzegł Abla. Syn stał w drzwiach prowadzących na werandę, skryty w cieniu. Podpatruje mnie, pomyślał Hieronim. To dobrze czy źle? Przecież Abel tego właśnie chciał: odziedziczyć morfę. I czy istotnie zależność nie działa w obie strony? No bo na co mi właściwie ta czysto teatralna władza? Wcale nie chcę kierować dżurdżą. Ale wiedziałem, spodziewałem się, że on będzie patrzył… A to się właśnie tak rozwija, karmi samo sobą, rośnie niepostrzeżenie od rzeczy najbanalniejszych: odruch ciała, szybkie słowo, nieprzemyślana reakcja, rykta w górze, rozkaz z moich ust, więc patrzą na mnie, oczekują kolejnego, więc zachowuję się, jak wymaga forma sytuacji, Papugiec, ten rymarz, a skoro oni, to i N’Te, a skoro on, to i esthle Justyna, a skoro ona, to — to — to właśnie jest twoje życie, strategosie Hieronimie Berbelek.
— Nie robimy rzeczy, które chcemy zrobić, jeno te, które leżą w naszej naturze — mruknął po vistulsku.
— Co? — Zajdar podniósł wzrok znad mapy.
— Nic, nic. Policzyłeś już, ile dni?
Później, gdy nad Am-Szasę wzeszedł różowy półksiężyc i na werandzie pozostali tylko pan Berbelek, Tobiasz Liwiusz i Mbula Szpon, we trzech palący w glinianych fajkach miejscową odmianę herdońskiego ziela i popijający tak zwane „gorzkie złoto”, alkohol fermentowany ze złotych traw sadaryjskich, i bardziej podłe piwo tedż — wtedy ponownie zjawił się Abel. Hieronim bez słowa podał mu kubek. Abel usiadł pod ścianą, zachowując dystans. Esthlos Liwiusz zabawiał pana Berbeleka historiami zasłyszanymi u rzymskiego posła: o coraz liczniej ciągnących przez Królestwa dżurdżach (dopiero co jedna wyszła z Am-Szasy na szlak południowy); o przywożonych przez myśliwych z Krzywych Krain strasznych trofeach, które tu, poza anthosami cywilizowanych kratistosów, zachowują o wiele więcej ze swej oryginalnej, niemożliwej Formy; o nieprzetłumaczalnych opowieściach dzikich wędrowców z pierwszego kręgu, które zarażają paniką całe plemiona; o sofistesach z Aegiptu, Babilonu, Sydonu, Trytu, Axum, nawet z Herdonu i Ziem Odwróconych, ściągających tu, by badać Formę Skoliodoi; o fenomenach atmosferycznych, wyrywających się co jakiś czas z Krzywych Krain i nawiedzających południowe peryferia Królestw: chmurach ognia na niebie, piorunach kroczących przez pustynię na tysiącpusowych łapach, o deszczach, w których wszystko, co żywe, rozpuszcza się niczym rozgotowane ciasto… Pan Berbelek wypytywał Mbulę o miasto Skoliodoi. Wyzwoleniec najwyraźniej nie był zbyt elokwentny, Szpon potrafił powtórzyć tylko kilka fraz o „czarnych piramidach” i „kamiennych drzewach światła”. Na koniec Liwiusz zasnął z głową na stole, uległszy „gorzkiemu złotu”. Medyk odholował go do łóżka.
Abel zatrzymał ojca jeszcze na moment.
— Czy pozwoliłbyś mi chociaż raz…
— Co?
— Chciałbym samemu poprowadzić jedno polowanie. Sprawdzić, czy jestem zdolny…
Pan Berbelek pokręcił głową.
— Ale dlaczego? — żachnął się Abel.
— Nie tak, nie tak — westchnął Hieronim. — Gdybyś rzeczywiście był zdolny, nie pytałbyś o pozwolenie.
— E! Głupie aforyzmy! Po co mam się z tobą kłócić i spierać przed ludźmi, skoro mogę po prostu zapytać?
— Ale jeżeli pozwolę ci je poprowadzić — pan Berbelek przeciągnął między zębami to „pozwolę” niczym niestrawny flak — to tak naprawdę prowadził je będziesz ty czy ja? — Klepnął syna w plecy, uśmiechnął się krzywo. — Podpatrujesz? Podpatruj. Czy ja rzeczywiście pytałem o pozwolenie? Myślisz, że esthle Weroniusz mogła mi czegokolwiek zabronić?
Pierwsza xewra pana Berbeleka zwała się Ulga (fioletowe płomienie na jej bokach, szyja w spirali soczystej zieleni), xewra druga, luzak — Sytość (czerwone zygzaki, biała pierś). Wszystkie wierzchowce były oznakowane pyrmorfunkiem w zbarbaryzowanej grece. Ulga okazała się bardzo dobrze ułożona, wyczuwała najlżejsze naprężenia mięśni ud, nieustannie przekrzywiała łeb, kątem oka kontrolując ruchy jeźdźca. Handlarz w Am-Szasie zarzekał się, że myśliwi będą mogli nawet strzelać z siodła. Nimrod Zajdar sprawdził to, ledwo opuścili miasto, odjechawszy na stosowną odległość od karawany, by keraunetowym grzmotem nie wzbudzić paniki wśród zwierząt i ludzi.
W skład karawany wchodziło osiem wozów ciągnionych przez poczwórne zaprzęgi chowołów, nadto trzy tuziny hunujów, na które trzeba będzie przeładować co cięższe bagaże, gdy dżurdża dotrze do terenu nie do pokonania dla wozów. Na koniec, w Krzywych Krainach, i tak zapewne wszystko nieść będą tragarze N’Zui. Zajdar, Papugiec i N’Te tak ułożyli trasę, by ominąć dżungle i pustynie. Aż do Marabratty mieli podróżować sawanną, sadarowymi lasami baobabowymi, skrajem skalistej hamady. Jechali na zachód południowy zachód.
Pierwszy dzień był dniem ustalenia rytuałów. Stu osiemdziesięciu Negrów stawiło się pod Am-Szasą, każdy ze skórzanym tobołkiem na plecach, trójkątną tarczą z likotowej kory i bawolej skóry oraz trzema kurroi, krzywymi dzirytami-oszczepami z kości humija, podobnymi nieco do harpunów. Po związaniu razem, zadziorami na zewnątrz, służyły jako rozrywająca ciało maczuga, kurrote; ciskane oddzielnie przebijały na wylot gazelę. Pan Berbelek nie zdołał się powstrzymać od ironicznego uśmiechu. Oto przecież było wojsko, jego wojsko — początek i koniec każdego strategosa. Czekali, siedząc na piętach, w półmroku przedświtu, ponad horyzont wysunęła się dopiero czerwona grzywa Słońca. N’Te wstał, wskazał Hieronima swoimi kurroi i krzyknął. Pan Berbelek podjechał bliżej, zsunął z głowy kaptur kirouffy. Papugiec wraz z resztą został z tyłu, za wozami i zwierzętami; ale teraz nie chodziło o treść słów, treść nie miała znaczenia. Hieronim zajechał był od wschodu, by mieć Słońce za plecami. Stanąwszy w strzemionach, wskazał ryktą na N’Zui i przed siebie, ku zachodowi. — Ruszamy! — Wstali, nie czekając potwierdzenia rozkazu z ust N’Te.
Rzecz jasna, to był dopiero początek. W południe, gdy przystanęli na „godzinę wody”, jeden z wojowników prowadzących od rzeki humija potknął się i potrącił rozmawiającego z Zajdarem pana Berbeleka. Było to tak oczywiste, że Hieronim i Ihmet zdążyli nawet wymienić rozbawione spojrzenia, zanim pan Berbelek odwrócił się i trzasnął Negra ryktą przez plecy. Wojownik skoczył z wrzaskiem na Hieronima — chciał skoczyć, ale pan Berbelek nie zatrzymał się, stał już twarzą w twarz z wyższym o pus N’Zui i zamiast uderzyć, tamten cofnął się o krok, drugi, trzeci, pan Berbelek postępował za nim, z twarzą kamienną i ryktą wskazującą ziemię. — Psie! — syczał (a Negr oczywiście nie rozumiał słów). — Służ! — Z piątym krokiem zaczął okładać wojownika ryktą po piersi, po twarzy, po grzbiecie, gdy tamten zgarbił się, pochylił, na koniec padł na kolana, pan Berbelek chlasnął go wówczas przez kark, postawił obutą w jugr stopę na potylicy Negra i nacisnął, wtłaczając mu głowę w ziemię. Kiedy w końcu odstąpił, N’Zui, nie trąciwszy czasu na łapanie oddechu, zaintonował charkotliwie jakąś pieśń-litanię i jął bić przed Hieronimem pokłony. Pan Berbelek odszedł, nie obejrzawszy się.
Tej też nocy po raz pierwszy rozbili obóz. Pan Berbelek postanowił od razu zaszczepić zwyczaje na czas zagrożenia, wyznaczając dziesiątą część wojowników do warty i grupując namioty w kręgu wozów. Tak naprawdę największym zagrożeniem okażą się najpewniej nocni drapieżnicy z apetytem na świeże mięso chowoła, humija czy xewry, lecz Hieronim już ze zbyt wielkim zaangażowaniem odgrywał stretegosa Berbeleka, Forma albo jest prawdziwa, albo nie, nie istnieją półFormy, „Formy na niby” — a czy kto kiedy słyszał o strategosieoptymiście? Łatwiej spotkać tchórzliwego aresa.
Drugiego dnia, gdy wyjechali poza otaczające Am-Szasę wioski, pastwiska i pola uprawne, nimrod zaczął uczyć niedoświadczonych myśliwych posługiwania się keraunetem. Odjeżdżali rankiem od karawany na kilkanaście stadionów; tam strzelali do głazów i pni. Do braku obeznania z bronią pyrosową, oprócz Alitei, Abla, Klaudii oraz esthlosa Ap Reka, przyznał się także Gauer Szebrek (Ihmet twierdził, iż Babilończyk istotnie zdawał się nie radzić sobie z keraunetem).
Esthlos Liwiusz śmiał się, że tak właśnie wyglądały teraz dżurdże: wyprawy towarzyskie aristokracji, co nigdy dotąd nie powąchała pyrosu. Drugiej nocy, przy ognisku, gdy rozgrzani „gorzkim złotem” zapadli w gadatliwą formę, Tobiasz przyznał się do pięciu lat spędzonych w Zamorskich Legionach Rzymu. Pokazał morfunek na barku. Pan Berbelek zrozumiał, ile tego dwudziestokilkulatka kosztuje udawanie, że nie zdaje sobie sprawy, kim jest Hieronim. A w każdym razie nieokazywanie mu tego. Pan Berbelek zapisał: Dlaczego gdy spotykałem ich na salonach Europy, tych młodych aristokratów tak ciekawych smaku prawdziwego, śmiertelnego niebezpieczeństwa, że wyssaliby go nawet z mojego trupa, zresztą to właśnie robili, dlaczego wtedy ich morfa odbijała się ode mnie niczym lustrzana pustka w drugim lustrze — a teraz sycę się nią bez umiaru, bezwstydnie przeglądam się w ich oczach — skąd przyszła ta zmiana?
Noce były bardzo zimne, tak zimne, jak dni — upalne. Stojąc na sawannie naprzeciw wschodowi Słońca, fizycznie czułeś przejście po niej, wraz z widoczną falą światła, niewidocznej fali rozgrzanego powietrza. W ciągu tych kilku minut znikał szron ze źdźbeł trawy, odmieniały się barwy ziemi i nieba, nagle znajdowałeś się pośrodku okeanosu rozfalowanego złota, z głową nabożnie pochyloną, w Afryce bowiem nie sposób patrzeć powstającemu Słońcu w twarz, to jest ląd bogów ognia i krwi. N’Zui mieli swoje talizmany, mieli poukrywane w tobołkach pokraczne idole i niekiedy o świcie wyciągali je, by napiły się Słońca, gdy jego promienie niosą największą moc; potem z powrotem chowali w ciemność, poklepując z czułością kamienne szkaradzieństwa.
Duża część ich zachowań wynikała bezpośrednio z dzikości ich morfy, nadal przecież zgoła półzwierzęcej; nawet jeśli dało się ich opis jakoś zawrzeć w słowa, trudno było owe zachowania zrozumieć ludziom cywilizowanym. Wojownicy N’Zui nie przyjmowali na przykład żadnych poleceń od kobiet. Szulima oczywiście sobie poradziła — lecz Alitea i Klaudia już pierwszego dnia przyszły ze skargą do Papugca i pana Berbeleka. Hieronim tylko wzruszył ramionami.
— Nie można rozkazem zarządzić respektu.
— Ale żeby kładli wodę tam, gdzie pokazuję! — irytowała się Alitea. — Mór na ich szacunek, nie muszą mnie szanować!
Pan Berbelek westchnął, dorzucił drewna do ogniska.
— To są dzicy, kochanie. Czy widziałaś kiedykolwiek dziką kobietęwojownika? Albo kobietęwodza? Nas cywilizacja wyzwoliła z rządów odziedziczonej morfy i dała władzę nad hile, świat poddaje się naszej woli, wola decyduje — oni natomiast, oni są jak zwierzęta. Można ich wytresować, ale sami nie potrafią siebie przeformować, toteż żadna ich kobieta nie jest w stanie narzucić sobie Formy dającej jej władzę nad mężczyznami; one naprawdę są „mężczyznami niedoskonałymi”. Ich demiurgosi nawet nie zdają sobie sprawy, że są demiurgosami; teknitesów zabijają lub czynią szamanami; nawet kratistosi barbarzyńców nie posiadają świadomości własnej morfy, ich anthosy to aury przypadkowej dzikości, wzmocnione odbicia lokalnych wypaczeń kerosu. Popatrz na nich. — Wskazał płonącym patykiem poza krąg wozów, w cień pełen ciemniejszych cieni, skąd dochodziły jękliwe śpiewy i pomruk cichych rozmów w skrzecząco-mlaskającym języku. Same ogniska N’Zui, małe, rozpalane na suszonym nawozie, o zielonych i błękitnych płomieniach, były stąd niewidoczne. — Gdziekolwiek dotrą, cokolwiek ujrzą, ich ignorancja pozostanie niewzruszona.
— Bardzo dziękuję — odparła sarkastycznie Alitea. — A nie mógłbyś po prostu wydać im rozkaz?
— Zaraz przybiegłybyście po następny rozkaz. I tak w kółko. Musicie sobie radzić. Macie Antona. Bierzcie wzór z esthle Amitace.
— No właśnie. — Klaudia obejrzała się ku namiotowi Szulimy. — Jej słuchają. Więc jak to jest? Co?
— Bo e-esthle Amitace nie jest ko-kobietą.
Zagapiły się na Papugca, zmarszczywszy brwi.
— A zdradzisz nam, jakżeś dokonał tego odkrycia? — parsknęła Alitea.
— Nie kobietą, znaczy — kim? mężczyzną? hermafroditą? ifrytem? — śmiała się Klaudia.
— Mah’le, c-córką bo-ogini.
— Rzeczywiście, wygodne — mruknęła po chwili Alitea. — A czy ta bogini nie mogłaby przypadkiem mieć więcej córek?
Pan Berbelek nie uśmiechnął się.
— Czemu kpisz? Tylko w legendach bogowie rodzą się z bogów.
Alitea machnęła ręką. Była zmęczona, Hieronim mówił jej nie to, co chciała usłyszeć. Pan Berbelek patrzył za odchodzącymi dziewczętami ze smętną zadumą. Być może ojcostwo wcale nie polega na traktowaniu dzieci serio i z pełną szczerością, być może pomylił formy.
Alitea tymczasem istotnie najczęściej przebywała z Szulimą, Szulimą i Klaudią. W pierwszym tygodniu, gdy dżurdża ciągnęła przez ziemie plemion N’Yoma i Bereczute, które sąsiadowały bezpośrednio z ziemiami N’Zui, toteż ludy te posiadały długą a krwawą wspólną historię i Papugiec doradzał unikać wszelkich spotkań, jakkolwiek niewinnych — w pierwszym tygodniu nikt nie oddalał się od karawany dalej niż na te kilkanaście stadionów, jak nimrod podczas ćwiczeń strzeleckich. Potem wszakże zaczęto wypuszczać się na coraz dłuższe wycieczki, nierzadko odłączając się już o świcie i wracając o zmierzchu. Karawana ciągnęła w chowolim tempie, krajobraz zmieniał się bardzo powoli, szkliste oczy Negrów bezustannie obrócone na białych też nie uprzyjemniały podróży — człowiek chciał się wyrwać choć na moment. Afryka rozwierała szeroko ramiona, wielka, jasna przestrzeń przyzywała. Wskakiwali na xewry i odjeżdżali ku horyzontowi. Szybko potworzyły się grupy: Szulima, Alitea, Klaudia (zazwyczaj z Antonem i Zueią); Weroniusze i Zenon Lotte (też ze służącym czy dwoma); esthlos Ap Rek i Gauer Szebrek — czasami razem z Zajdarem, równie często jednak nimrod wyjeżdżał sam lub z esthlosem Liwiuszem. Liwiusz poza tym nie oddalał się od karawany, podobnie jak pan Berbelek, Hieronim wszakże w ten sposób wypełniał Formę hegemona dżurdży — co zaś trzymało tu Tobiasza?
Co do Zajdara — rola nimroda była dość dobrze określona. Z każdym stadionem więcej dzielącym ich od cywilizacji, rozkwitał anthos Persa. Pierwsze wyczuły to oczywiście zwierzęta, xewry i humije: unosiły łby, parskały nerwowo, przebierały kopytami, skoro tylko pojawiał się w zasięgu wzroku. Jego własne xewry słuchały go natomiast niczym najwierniejsze psy. 23 Quintilisa nimrod po raz pierwszy zabrał ze sobą kilkunastu N’Zui, by uzupełnić zapasy dziczyzną; wrócili jeszcze przed wieczorem, niosąc rozdzielone z rzeźniczą precyzją kawały mięsa elefanta. Nimrod powalił był go jednym grzmotem, kula przeszła na wylot przez pancerną czaszkę. W nocy Negrzy odtańczyli przebieg całego polowania przy wielkim ognisku. Tymczasem Ihmet zaczął się odziewać na modłę południowych manatytów: bose stopy, czarne szalwary, skórzana kamizela z kieszeniami na gotowe ładunki do keraunetu, biała trouffa, w dzień zazwyczaj tak zawinięta dokoła głowy, że było widać tylko błękitne oczy oraz czarną brodę, coraz gęstszą. W nocy wdziewał gruby, lniany dżulbab i siermowy burnus. Właściwie tylko wtedy można go było zastać przy karawanie: po zmierzchu, przed świtem. Przemieszczał się po obozie od cienia do cienia, bezdźwięcznie, pojawiając się znienacka i bez uprzedzenia rozpływając się w mroku. Dziewczęta twierdziły, że specjalnie je straszy, ale pan Berbelek wiedział, że nimrod nie robi tego celowo, nawet nie świadomie. N’Zui przynosili do Ihmeta kurroi, by je pobłogosławił. Zajdar oblizywał ich kościane ostrza, z obleśną czułością przesuwając szerokim językiem po hakach i zadziorach. Któregoś wieczoru podczas pełni pan Berbelek podpatrzył go przykucniętego przy krowim ognisku Negrów, nimrod gryzł surowe mięso, z głośnym charkotem przełykając wielkie kęsy, krew wsiąkała mu w brodę. Wyszczerzony N’Te podawał mu następny kawał. Quintilis. Górnym brodem przeszliśmy Taitsi. Pióro nie pasuje do palców, trudniej pisać. Wszystko jest bliższe ziemi. Powoli opuszczamy morfę cywilizacji.
W nocy z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy, pomiędzy Dies Saturni a Dies Solis, Ihmet Zajdar zjawił się bez uprzedzenia w namiocie pana Berbeleka i, przykucnąwszy u wezgłowia, obudził go krótkim potrząśnięciem. Hieronim odruchowo sięgnął pod posłanie. Nimrod złapał go za nadgarstek.
— Spokój, to ja.
— Widzę — syknął pan Berbelek. — Puść.
Ihmet zwolnił uchwyt.
Pan Berbelek usiadł. Wejście namiotu było zapięte od wewnątrz, przed namiotem spał Porte, a płótno nie zostało nigdzie przecięte, jeśli pan Berbelek potrafił to ocenić w świetle Księżyca. Postanowił nie pytać, jak nimrod się tu dostał.
— Mów.
— Jesteśmy śledzeni.
— Kto, ilu, jak daleko, jak długo?
— Szesnaście humijów i wielbłądów, pięć zebr. Ludzi czternastu lub piętnastu. Często się rozdzielają, główna grupa trzyma się jakieś pół dnia od nas, południe, południowy wschód. Po dwóchtrzech zwiadowców na zebrach podjeżdża bliżej, badają trop, wyprzedzają nas i cofają się. Bardzo dobrze zacierają ślady po sobie, nie ryzykowałem bliższych podejść. To nie są Negrowie, nie tylko.
— Jak długo?
— Nie wiem, co najmniej pięć dni, musiałbym zostawić was na tydzień, żeby sprawdzić, czy od samej Am-Szasy.
— Ci zwiadowcy wymieniają się tu, czy przy głównym oddziale?
— Najlepiej wziąć ich na dwa razy. Zwiadowcy powiedzą, o co chodzi, będziemy wiedzieli, czego się spodziewać.
— Polują? Tak.
— Nimrodowie, aresi?
— Żadnych; albo się kryją. Ale dobrzy tropiciele, bardzo dobrzy.
— Wiesz, gdzie znajdują się tej chwili?
— Zwiadowcy? Pięćdziesiąt stadionów. — Ihmet wskazał ręką kierunek. — Chyba że poderwali się na jakiś nocny rekonesans.
— Trzech czy dwóch?
— Dwóch.
— Dobrze. Idź obudzić esthlosa Liwiusza i esthle Amitace.
— Esthle Amitace? Po co?
— Może nam się przydać jej niewolnica. Nimrod podniósł się.
— Ihmet. Tak?
— Czy prawdziwemu strategosowi odpowiedziałbyś na rozkaz pytaniem?
Zajdar niespodzianie roześmiał się.
— Czy prawdziwy nimrod przychodziłby pytać, co zrobić z wytropioną zwierzyną?
Wyszedł, odrzuciwszy klapę namiotu, budząc przy tym starego Porte.
Opuścili obóz pod Księżycem w pełni, z trzema godzinami ciemności w zapasie. Berbelek, Zajdar, Liwiusz, Zueia. Zabrali ze sobą trzy luzaki. Pan Berbelek wydał wcześniej N’Te przez Papugca precyzyjne rozkazy. Wszyscy wojownicy zostali obudzeni, wysunięto warty na kilka stadionów w sawannę; karawana ma ruszyć o świcie jak co dzień, szlak był ustalony; nikomu jednak nie wolno oddalać się poza zasięg wzroku. Pod nieobecność esthlosa Berbeleka dowodzi Mah’le.
Pięćdziesiąt stadionów dobry koń potrafi pokonać w kilkanaście minut. Xewry były ponoć znacznie lepsze na długich dystansach, lecz i tak pozostawało dosyć czasu do świtu. Nie mogli też przecież po prostu pogalopować prosto na wroga.
Piętnaście stadionów od spodziewanego miejsca jego obozowiska zatrzymali się i zsiedli z wierzchowców. Zajdar zdjął dżulbab i kamizelę i bez słowa pobiegł w noc; przez chwilę widzieli go jeszcze jako chudy cień pod Księżycem, potem ciemna sawanna połknęła nimroda. Spętawszy xewrom nogi, przysiedli na ziemi. Ognia oczywiście nie można było rozpalić, drżeli z zimna. Afryka oddychała we śnie powoli, głęboko, trawy gięły się co kilka minut, usypiający szelest płynął przez równinę, szszszszlchsz, śpij. Między trawami błyskały ślepia ścierwojadów. Nikt nic nie mówił, czekali na nimroda. Pan Berbelek rozgrywał w głowie czarne przyszłości, bardzo przekonujące w swym absurdzie: Zajdar wywiódł go tu celowo, nie kłamał tylko w tym, że tam, w ciemności, rzeczywiście ktoś się czai — na niego, na esthlosa Hieronima Berbeleka, teraz dopadną go tu bez problemu, oddzielonego od karawany i wojska, z jednym żołnierzem i jednym aresem, a ich, ich może być dwudziestu, zastrzelą go bez ostrzeżenia, bo uwierzył i dał się poprowadzić w zasadzkę, kiedyś nie miałby wątpliwości, nikt nie byłby zdolny skłamać mu prosto w oczy i nie zdradzić się, ale teraz
— Dwóch, śpią, zebry po przeciwnej stronie, chodźcie — sapnął na wydechu nimrod, wyłoniwszy się z nocy.
Podnieśli się, wyciągnęli spod siodeł długie keraunety, każdy po dwa, także Ihmet. Sprawdzili ładunki, sprawdzili młoteczki i kowadełka, zarzucili broń na plecy, po czym ruszyli za nimrodem, który narzucił tempo szybkiego marszu. Skromny zagajnik ratakacjowy wyłonił się z nocy nierównym księżycowym cieniem. Zajdar pokazał na zachód: zebry. Pan Berbelek skinął na Liwiusza. Tobiasz odbiegł w tamtą stronę, zataczając szeroki łuk.
Ostatnie sto pusów pokonali przygięci do ziemi, prawie kryjąc się w trawie. Przycupnąwszy za pniem pierwszej ratakacji i uspokoiwszy oddech, pan Berbelek w sześciu krótkich gestach przedstawił plan, prosty jak wszystkie najlepsze plany. Nimrod oddał Hieronimowi i Zuei swoje keraunety, wyjął długi nóż myśliwski. On podejdzie od wschodu, Berbelek i Zueia pokryją teren pod kątem prostym, od północy, by zachować otwarte pole ostrzału. Hieronim klepnął Ihmeta w bark. Rozdzielili się.
Zwiadowcy spali pośród korzeni krzywej ratakacji, zgarbionej nisko nad małą polanką, korona prawie dotykała ziemi. Ares i pan Berbelek, ułożeni do strzału pięćdziesiąt pusów dalej, w gęstych krzakach, dostrzegali w cieniu tego drzewa tylko zarys ciemnych pagórków — ciała lub nie ciała, trzeba wierzyć nimrodowi. Czekali na ruch Zajdara. Co kilka minut gałęziami wstrząsał długi oddech Afryki, zimne westchnienie z głębin niepoznanego lądu, tchchchch, i znowu cisza, i wdech, i wydech, i wdech, i wydech, w ogóle nie zobaczyli nimroda, dopóki nie wyprostował się nad nieruchomymi zwiadowcami i nie machnął ręką. — Już!
Podeszli. Zawiniętych w wełniane koce, leżało tu dwóch mężczyzn, dwadzieścia i trzydzieści lat, obaj aegipskiej morfy, może bardziej południowej — Nubia? Axum? Pan Berbelek lufą keraunetu strącił z nich koce. Brudne, podniszczone odzienie; zarazem jednak — złoty pierścień na kciuku starszego. — Zwiąż ich — rozkazał Zuei i poszedł po Liwiusza. Sam przyprowadził na polankę zdobyczne zebry, Tobiasza posłał po xewry.
Tymczasem młodszy zbój, najwyraźniej słabiej ogłuszony przez nimroda, a może o twardszej czaszce, odzyskał przytomność. Pan Berbelek skinął na Zajdara. Pers splunął, przesunął klingę noża po języku, po czym zaczął odcinać więźniowi palce — więzień w krzyk, aż wystraszyły się zebry — jeden po drugim, począwszy od lewego kciuka; odpadały od dłoni niczym dojrzałe owoce. Po piątym oprzytomniał starszy zbój, łysy jak kolano Axumejczyk. Wytrzeszczył oczy na Hieronima i Zueię, przykucniętych z keraunetami przełożonymi przez uda, na siedzącego okrakiem na jego towarzyszu Zajdara, skrupulatnie zlizującego krew z noża po każdym cięciu. — Potem ty — rzekł pan Berbelek po grecku i powtórzył to w łacinie i pahlavi. Axumejczyk natychmiast zaczął mówić, łamana greka popłynęła rwanym potokiem; nimrod zatrzymał ostrze. Młodszy zbój, któremu pozostały u rąk wszystkiego dwa palce, naprzemiennie szlochał i rzęził.
Co się okazało: dżurdże zdążyły obrosnąć całym przemysłem, tym legalnym i tym nielegalnym. Pograniczne bandy, takie jak ta, żyjące z rabunków i rozbojów na owym obrzeżu cywilizacji, pomiędzy królestwami i anthosami kratistosów, zwietrzyły swoją szansę. Oczywiście nie było mowy o frontalnej napaści na dżurdżę, zresztą znacznie lepiej opłaciłby się atak na karawanę kupiecką, one przynajmniej wiozły jakieś bogactwa; ale istniał inny sposób na wyciśnięcie pieniędzy z aristokratów północy. Czekano, aż oddali się na jakieś dłuższe polowanie kilkuosobowa grupka — i porywano co znaczniejszych myśliwych. Aby nie popełnić błędu identyfikacji, obserwowano pilnie członków dżurdży jeszcze w miastach Złotych Królestw: kto tu jest ważny, kto płaci, komu się kłaniają. Najlepiej porwać jego krewnych; a wprost wymarzoną ofiarą są dzieci. Aristokraci płacą setki talentów. Wymian dokonuje się w pustynnych częściach Sadary lub w głębi dżungli, pod dzikimi anthosami.
Pan Berbelek przypomniał sobie rzekomego złodzieja na targu w Am-Szasie. No tak, powinienem był się domyśleć.
Tymczasem wrócił Liwiusz z xewrami.
— Trudno mi uwierzyć — kręcił głową. — Alexandria huczałaby od plotek. A nikt nawet się nie zająknął.
— To nie jest miasto, w którym człowiek dobrowolnie przyznaje się do słabości — rzekł pan Berbelek.
Tobiasz stanął nad zbójem.
— Przecież większość dżurdż jest prowadzona przez nimrodów, jak mogliście się spodziewać, że was nie wytropią?
— Nie wytropili. Nigdy dotąd. Trzy razy.
Hieronim spojrzał na Ihmeta, uniósł brew. Pers przyłożył dłoń do czoła.
Wrzucili spętanych porywaczy na zebry i ruszyli stępa z powrotem ku obozowi dżurdży. Słońce jeszcze się nie zaczęło wygrzebywać spod ziemi. Pan Berbelek jechał przy zebrze starszego zbója (zwał się on Hamis) i wysłuchiwał w ciszy afrykańskiej nocy pospiesznej spowiedzi — co tylko Hamis mógł zdradzić, co się do zdrady nadawało. Jest ich piętnaścioro, przywódca nazywa się Hodżrik Kafar, to dezerter z Gwardii Memphiskiej. W Aegipcie, Axum, Huratii, Efremowych szejkanatach i w Złotych Królestwach wyznaczono nagrody za głowy pięciu z nich. Nie ma między nimi żadnego aresa ani nimroda, jeno jeden demiurgos Wody, który otwiera im źródła na pustyniach. Wszyscy uzbrojeni w keraunety. Do ich obozu można trafić tak a tak; wymieniają się wtedy i wtedy; jeśli warta, to tu i tu. Darujecie mi życie, esthlos?
Zmiana zwiadowców miała nastąpić nazajutrz, nie było więc na co czekać. Pan Berbelek oddał więźniów pod kuratelę N’Te. Papugcowi kazał ogłosić, że za godzinę wyruszy wyprawa wojenna, okazja dla zdobycia łupów, sławy i przychylności bogów. Pięćdziesięciu mężnych! Oczywiście wszystkie kurroi poszły w górę. Wybierał Ten, Który Odgryza. Co do myśliwych, to z Hieronimem pojadą naturalnie Ihmet, Tobiasz, Zueia i Papugiec, lecz tu też chętni okazali się prawie wszyscy — przecie to nareszcie była prawdziwa przygoda. Mieli zostać napadnięci przez zbójców! Będzie co opowiadać. Nawet stary Ap Rek wpadł w formy młodzieńczej ekscytacji. Pan Berbelek odmawiał. Abel spytał go tylko raz; jemu też odmówił. Alitea i Klaudia usłyszawszy krótkie „nie”, obraziły się ostentacyjnie. Gdy pakowano na humije zapasy, Hieronim przekazywał Szulimie ostatnie polecenia. Słuchała w milczeniu. Na koniec podała mu rękę. Ucałował wnętrze nadgarstka, gorącą skórę nad pulsującymi żyłami.
Karawana i oddział Berbeleka wyruszyły w przeciwnych kierunkach, szybko niknąc sobie z oczu. Tuzin zwierząt i pół setki negrowych wojowników rozciągniętych w długi wąż — zmierzali prosto we wstające nad sawanną Słońce, w ten tunel gorącego światła, otwierający się na linii horyzontu. N’Zui zaczęli śpiewać, podnosząc głos zgodnie z rytmem biegu. Ihmet od razu wysforował się przed oddział, roztapiając się w Słońcu. Pan Berbelek został z tyłu, zamykając sznur wojowników i zwierząt.
Po pół godzinie pojawił się u jego boku Abel na spoconej xewrze. Na spojrzenie ojca odpowiedział szerokim uśmiechem.
— Sądzisz, że możesz mi czegokolwiek zabronić?
Pan Berbelek chlasnął go ryktą przez pierś. Abel spadł z xewry.
Pan Berbelek zatrzymał Ulgę; poczekał, aż chłopak z powrotem dosiądzie swego wierzchowca.
— A teraz będziesz słuchał moich rozkazów.
— Tak, esthlos.
W Słońce, w Słońce, w Słońce, gdy z każdą minutą rośnie upał i suche powietrze rozdrapuje gardło, z każdym oddechem bardziej ściśnięte; kiedy przychodzi wypowiedzieć zdanie, słowo, trzeba wpierw przełknąć ślinę, ale że śliny brak, sięgasz po bukłak, zanim otworzysz usta. Kaptury naciągnięte na głowy, nasadzone kapelusze, zawinięte trouffy — skądkolwiek pochodzi, błogosławiony jest cień. Cień, chłód, wilgoć, wkrótce już o niczym innym nie sposób myśleć, umysł wymyka się spod władzy woli. Nie zatrzymali się w południe, nie zatrzymają się, póki nie dotrą do celu. N’Zui biegli niezmordowanie; biali znosili to gorzej. Tobiasz zaczął polewać się wodą — gdy za kolejnym swym nawrotem ujrzał to Zajdar, skłął aristokratę w trzech językach. Kiedy po południu mijali błotnistą rzeczkę, tylko nimrod, ares i pan Berbelek nie zatrzymali się przy niej wraz z prowadzącymi humije Negrami.
O Przyklęku Słońca Zajdar przyniósł wiadomość, iż formacja skalna, którą wskazał Hamis — pochylony graniastosłup pośrodku równiny — znajduje się tuż za horyzontem. Należało poczekać do zmierzchu, by nimrod mógł zajść bliżej i rozpoznać dokładne pozycje bandy. N’Te wyznaczył wartowników i ludzi do opieki nad zwierzętami. Pan Berbelek polecił opróżnić kiszki. Żadnego ognia, oczywiście; żadnych fajek i tytońców. Sam oddalił się od kręgu wojowników. Przysiadłszy na rozgrzanym głazie, pisał w promieniach gasnącego Słońca: Jeśli wszystko ułoży się, jak dawniej się układało, jeśli morfa zgodzi się z morfą — czy będzie to stanowić dowód czegokolwiek? A jeśli poniosę klęskę — czego ona będzie dowodem? Czy naprawdę można aż tak dobrze udawać cudzą Formę? Jestem takim samym synem strategosa Hieronima Berbeleka jak Abel; i obaj pożądamy tego samego. Jeden z nas wróci z tej dżurdży zwycięzcą. Słońce zaszło, nie mógł dalej pisać. Wrócił między ludzi. Liwiusz poczęstował go rozwodnionym winem, Papugiec rzucił arfagę. W pomarańczowym świetle Księżyca wszyscy wydawali się młodsi, chudsi, ich skóra gładsza. Hieronim przyglądał się Ablowi rozmawiającemu szeptem z Zueią. A jeśli Abel zginie? Może zginąć, niezależnie od posiadanej przewagi, każda bitwa to potencjalna obustronna masakra. A przecież nie mogę mu zabronić, wystawianie się na śmiertelne niebezpieczeństwo należy do jego praw i obowiązków, to jest czas po temu, właśnie teraz, młodość. Hieronim wysysał arfagę w milczeniu.
Jak zwykle, nikt nie spostrzegł powrotu nimroda.
— Żadnych wartowników. Wszyscy pod zachodnim zboczem, trzynaścioro. Jedno ognisko. Większość zwierząt spętana, kilkaset pusów na południe. Keraunety na podorędziu, zapewne naładowane. Właśnie zaczęli jeść.
Pan Berbelek przywołał Papugca i N’Te.
— Trzy oddziały: Północ, Południe i Odwód. My podejdziemy na wprost na odległość strzału. Północ i Południe po łukach i do skały. Czekać na grzmot. Wtedy atak z obu stron. Odwód za nami. Jeśli ktoś się wyrwie, my go zdejmujemy z keraunetów. Potem wy, i do zwierząt. Nie dobijać. Wszystkie łupy wasze. Zrozumiał?
— T-tak.
— No to już!
Znowu skradali się przygięci do ziemi, rozgarniając rękoma wysokie trawy, z ciężkimi keraunetami na plecach, każdy z dwoma. Złota sawanna podchodziła prawie do samej skały, trzeba będzie strzelać na stojąco. Pan Berbelek ujrzał w mroku pierwszy błysk ogniska zbójców już po stu krokach, musieli jednak podejść znacznie bliżej, by liczyć na jaką taką celność strzałów, nawet w nakładających się anthosach nimroda i aresa. Przynajmniej dzięki tym anthosom wszyscy poruszali się bezszelestnie, nikt się nie potknął, nie kichnął, nie upuścił broni; a takie rzeczy często się zdarzają. Choć zapewne nie wojownikom N’Zui.
Pan Berbelek potrafił już rozróżnić wśród sylwetek ludzi zebranych wokół małego ogniska pod skałą mężczyzn i kobiety (kobiety były dwie). Rozkazał zatrzymać się. Teraz należało odczekać kwadrans, by mieć pewność, że Północ i Południe dotarły na pozycje. Hieronim rozstawił strzelców. On w środku, po lewej Zajdar i Abel, po prawej Zueia i Liwiusz. Przydzielił cele, by uniknąć marnowania kilku kul na jedną ofiarę. Oddział odwodowy rozciągnął się tymczasem za nimi w szeroką podkowę, Bawole Rogi.
Pan Berbelek uniósł rękę. Zbójcy jedli, śmiejąc się i rozmawiając, jeden odszedł wypróżnić się. Strzelcy czekali w szeregu; N’Zui — przykucnięci w trawie, niczym skamieniali. Cisza nad sawanną. Piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście; dobrze. Podrzucił keraunet do oka, ścisnął język spustu. Grzmot — i zaraz cztery kolejne. Podniósł od razu drugi keraunet, nie patrząc nawet, czy jego cel padł. Okrzyk wojenny N’Zui — przeciągły, zwierzęcy ryk, którego nie jest w stanie wydać człowiek cywilizowanej morfy — rozdzierał noc. Deszcz kurroi spadł na bandytów z obu stron, zza północnego i południowego załomu skały. Nikt się nie podniósł, nikt nie uciekał. Negrowie wyrośli dokoła ogniska jak spod ziemi — wzniesione tarcze, ostrza kurroi nad tarczami. Pan Berbelek machnął ręką ku skale. Podniósłszy pierwszy keraunet, pobiegł za rozpędzonym oddziałem odwodowym.
Zgodnie z rozkazem, nie dobito rannych. Żyło jeszcze czterech zbójców, jeden negrowej morfy, jeden mieszaniec, dwóch Aegipcjan. N’Zui zdzierali z pokonanych wszelki dobytek, broń, odzienie, ozdoby, ze zmarłych i żyjących po równo. Pan Berbelek kazał przenieść czterech krwawiących nagusów pod skalną ścianę. Jęczeli i klęli. Negr miał kurroę wbitą w brzuch, wnętrzności wypływały mu z rany, która otwierała się coraz szerzej przy każdym oddechu.
N’Zui rozpalili ogniska, przyprowadzili zwierzęta, zaczynało się świętowanie, śpiewy, tańce i bójki o łupy. Na rozkaz Hieronima N’Te posłał w sawannę czterech wartowników.
Biali zgromadzili się pod skałą.
— Co z nimi zrobimy? — Abel obejrzał się na jęczącego Negra. — Ten nie dożyje świtu. Może gdybyśmy zabrali ze sobą Mbulę…
— Trzeba było od razu ich dobić — mruknął nimrod.
— Za niektórych z nich są wysokie nagrody — rzekł pan Berbelek. — Trupy się nie utrzymają przez parę miesięcy, ale żywych można dowieźć.
Zueia zaśmiała się chrapliwie.
— Ich poprzednie ofiary lub rodziny ofiar zapłacą nawet więcej, przynajmniej za ich wodza.
— No tak, ale jak ich teraz zidentyfikować? — westchnął Tobiasz. — Sądzisz, że się przyznają? A jak zorientują się w sytuacji, to każdy będzie twierdził, że to on jest ten, jak mu tam, Kafar.
Pan Berbelek skinął na Papugca.
— Wytłumacz mu — wskazał brodą czarnego zbójcę — że jeśli nam przedstawi swoich przyjaciół, skrócimy mu męki. Ale jeśli nas okłamie, bardzo łatwo możemy mu je przedłużyć.
Po czym okazało się, że Hodżrik Kafar istotnie żyje — to jeden z Aegipcjan, ten z przestrzelonym lewym barkiem. Poza tym była nagroda za mieszańca, Gucza Jaskółkę.
Zueia przyklękła przy Negrze, przyłożyła mu palce do szyi. Przestał jęczeć, stracił przytomność, umarł.
Okazało się także, że Hodżrik doskonale zna grekę (czego zresztą należało się spodziewać po aegipskim gwardziście). Ledwo jego wypatroszony towarzysz wyjęczał ich imiona, Hodżrik zaczął lżyć i przeklinać swe niedoszłe ofiary.
— Ty lepiej kontempluj swoje szczęście w milczeniu — poradził mu pan Berbelek. — Masz przed sobą jeszcze kilka miesięcy życia.
— Myślicie, że wam nie ucieknę? — warczał za nimi Hodżrik, obnażając krzywe zęby i szarpiąc się w więzach. — Myślicie, że nie ucieknę tym ślepym psom Hypatii? Trzy razy uciekałem, ucieknę czwarty! Wy ścierwojady, wy zarży morowe! Nie takich jak was! Gnój będziecie żreć na jedno moje słowo, gnój! Sprzedam wasze kobiety, zjem dzieci, będę was palił kończyna po kończynie! Nigdzie mi nie uciekniecie, nigdzie się nie ukryjecie! Znam wasze imiona! Berbelek! Lotte! Amitace! Weroniusz! Latek! Rek! Znam was! Nie będziecie bezpieczni! Za rok, za dwa, Hodżrik Kafar w waszych drzwiach — gnój, gnój powiadam — nie takich jak wy! Ja pamiętam! Po raz czwarty! Choćbym miał sobie rękę odgryźć!
Pan Berbelek zawrócił i poderżnął mu gardło.
— Przekonał mnie — rzekł w odpowiedzi na ich zdumione spojrzenia, wycierając ostrożnie kręte ostrze chaldajskiego sztyletu.
Do ruin Marabratty mieli jeszcze dwa tygodnie drogi, tymczasem przecież Afryka oferowała wielką obfitość naturalnej zwierzyny, łatwiej ustrzelić kudu niż jakiegoś nieprawdopodobnego kakomorfa. Trzy dni po incydencie z porywaczami Alitea upolowała swe pierwsze zwierzę, młodą tapalopę. Nie towarzyszył jej akurat ani Zajdar, ani Zueia, strzał był nieczysty, tapalopę musiał dobić swą kurrote wojownik N’Zui. (Pan Berbelek przydzielał wojowników każdemu myśliwemu oddalającemu się od karawany). W sumie bardzo to było nieestetyczne: dużo krwi, brzydka rana, tapalopa odczołgująca się konwulsyjnie gdzieś w kolczaste krzewy, jej tylna noga prawie oderwana, Negr walący hakowatą maczugą, zarzy już zlatujące się na lepkie od czerwonej posoki truchło, duszący smród.
Wieczorem zjedli tę tapalopę. Alitea nie odmówiła mięsa, nie wyglądała jednak na dumną ze swego pierwszego sukcesu łowieckiego. Pan Berbelek postanowił poprosić Ihmeta, by przez kilka kolejnych dni zabierał ze sobą Aliteę na polowania, w gorącym anthosie nimroda dziewczyna szybko wyzbędzie się awersji do krwi i nieodłącznej ohydy mordu, zapomni o właściwych ludziom cywilizowanym wyobrażeniach na temat śmierci.
— A mówią: szlachetna rozrywka! — krzywiła się Alitea, ocierając usta z tłuszczu. — Po prostu strzelam i zabijam.
— Poczekaj, aż staniesz naprzeciwko lwa, mantikory.
— Co wtedy?
— Nie trafisz, sama zginiesz.
— No i co z tego, że na dodatek niebezpieczne?
— Dlatego nazywają to szlachetną rozrywką. Człowiek mały nie rozumie, jaka przyjemność w wystawianiu się na śmiertelne ryzyko, przełamywaniu swego strachu i słabości, w sprawdzaniu granic swych umiejętności. Lecz aristokraci — właśnie dlatego są aristokratami.
Alitea nadal się krzywiła. Rąbkiem lnianej chusty ścierała tłuszcz z piersi.
— Ale to jest takie… obrzydliwe. Pfuee!
— Nieważne, jakie jest; ważne, jak patrzysz. Wszystko, co najwznioślejsze, wzbudza obrzydzenie u tych, co pełzają w pyle i patrzą z błota: narodziny, śmierć, miłość, zwycięstwo. Gdy człowiek przychodzi na świat — widziałaś tę ohydę brudnej fizjologii? Gdy z niego odchodzi — nie ma kwiatków, ptaszków śpiewających, woni cudnych i zorzy na niebie, nie odchodzi z uśmiechem na ustach. Gdy łączą się ciała — z zewnątrz widzisz tylko ciała i to, co cielesne. I gdy zwyciężasz — zawsze jest ten pokonany, ten obrzydliwy, na którego już patrzeć nie możesz.
— No bo nie mogę. Co poradzę, że brzydkie?
— To teraz; a sądzisz, że kakomorfy umierają ładniej?
Pierwsze kakomorfy Skoliodoi napotkali na ponad tydzień przed dotarciem do Suchej Rzeki. Mniej i bardziej subtelne oznaki deformacji flory dostrzegali już od dawna. Po prawdzie pierwszy dostrzegł je Gauer Szebrek. Babiloński sofistes najwyraźniej nie miał serca do łowów, znacznie bardziej interesowała go fauna i flora Afryki w stanie naturalnym, to znaczy żywa i nie zdemorfowana przez człowieka. Wyjeżdżał w sawannę z książkami i szkicownikiem w jukach. Wracając wieczorem, miał je pełne rozmaitych okazów — liści, kwiatów, owoców — a szkicownik pełen rysunków tego, czego do juków zabrać nie mógł. Jego sześciopalce dłonie posługiwały się węglem z zadziwiającą precyzją i delikatnością kreski. Przy ognisku w kręgu wozów owe rysunki często wędrowały z ręki do ręki, podziwiane i komentowane przez wszystkich. Szebrek nie należał do artystów wstydzących się swych dzieł, zresztą wypierał się jakiegokolwiek artyzmu. Alitea i Klaudia wyprosiły u niego swoje portrety; potem drugie i trzecie — szkicował je co wieczór. Zenon w ramach grzecznościowego flirtu wykupywał]e od Babilończyka za symboliczne sumy.
Gauer Szebrek chciał napisać książkę na podstawie obserwacji poczynionych podczas dżurdży — Botanika niedoskonała w świetle Afrykańskiego Skrzywienia. Pan Berbelek nie bardzo wiedział, co o nim sądzić. Gdyby Szebrek naprawdę byl szpiegiem Siedmiopalcego, jak twierdził Panatakis, postępowałby nie inaczej — maksymalnie rozbudowując swą legendę i przy byle okazji rozwodząc się o rzekomych fascynacjach naukowych.
— Dwie są główne teorie przyrodnicze próbujące opisać i zorganizować świat tego, co żyje: tak zwane zoologia i botanika doskonałe oraz niedoskonałe. Obie opierają się oczywiście na aristotelesowskich twierdzeniach o niezmienności gatunków i klasyfikacjach definicyjnych Stagiryty. Perfekcjoniści zakładają wszelako, iż dążenie do entelechii, kształtu maksymalnie wypełniającego przeznaczenie danej Substancji, dotyczy także przyrody jako takiej. A zatem, aczkolwiek gatunki, jako realizacje skończonych Form, same w sobie są niezmienne, to zmienia się liczba i rodzaj gatunków akurat zaktualizowanych, od tych mniej do coraz bardziej doskonałych. Prace teknitesów fauny i flory wspierają owe sądy, jako że istotnie morfuje się gatunki zawsze ku większej użyteczności, a nie ku bezcelowemu chaosowi, człowiek bowiem jest doskonalszy od wszystkiego, co ku sobie przyciąga. Spójrzcie na te drzewa kiełbasiane. Ongiś rozmnażały się zapylane przez nietoperze. Teraz funkcję tę przejęły ifryty, wymorfowane przecież do zupełnie czegoś innego; ale ponieważ większa doskonałość była możliwa do osiągnięcia, Forma została wypełniona. Albo spójrzcie na aloesy. W anthosie Illei przemorfowały się do odmian nie tylko leczniczych i przyjemnych dla oczu — popatrzcie na te kwiaty, czyż nie piękne? — ale także bardzo pożywnych. Naturalna teleologia wszechświata wyklucza dążenie ku chaosowi. Ale co mówią imperfekcjoniści: skoro wszystkie Formy, wszystkie gatunki są z góry określone i teknitesi po prostu przesuwają Substancję od gatunku do gatunku, spod Formy pod Formę bliższą ich anthosowi — to znaczy, że potencjalnie, niezaktualizowane, istnieć muszą także gatunki bliższe chaosowi i pustej hile. Poniekąd wynika to z samego Dowodu Samorództwa z Teofrastowego traktatu O przyczynach w świecie roślin: skoro na początku był jedynie chaos materii nieożywionej, a teraz życie istnieje bez wątpienia, to akty samorództwa zachodzić muszą: żywe rodzi się spontanicznie z martwego. Cokolwiek więc mógłby wymorfować najbardziej nawet szalony teknites — istnieje w potencji. Pytanie, czy można zaktualizować właśnie taką teleologię „skrzywioną”, zmierzającą gdzieś w bok od doskonałości, albo wręcz jej przeciw? Sofistesi z obu stronnictw powołują się na klasyczne pisma, od samego Aristotla i Teofrasta, do Florena, Provegi, Boreliusza i Ulryka Fizyka. Być może jednak jest to jedna z owych kwestii, w których Stagiryta i jego interpretatorzy nie mieli racji. Należy więc uważnie badać przyrodę. Każdą Formę roślinną i zwierzęcą przypisać pod genus proximus i określić jej differentia specifica, i zorientować ją na osi doskonałości i celu. Gdyby potwierdziły się doniesienia myśliwych i opowieści dzikusów o demorfach Skoliodoi, byłby to dowód trudny do obalenia przez perfekcjonistów.
Nic więc dziwnego, iż to właśnie Szebrek, skrupulatnie notujący wszelkie zaobserwowane aberracje natury, pierwszy znalazł ślady Krzywej morfy. Z początku rzeczy drobne: barwa liści i kory drzew masłowych, dzikie busze kawowców, kwiaty odstraszające owady, miast je przyciągać. Potem wypatrzył grupę młodych palm daktylowych, wysokich na sto pusów, które owocowały nie kiściami żółtych daktyli, lecz czarnymi gorylimi czerepami. Kilku N’Zui wspięło się i zrzuciło je Szebrekowi. Podobieństwo do małpich łbów było nie tylko zewnętrzne. Po rozłupaniu owoców ukazywały się mózgi, zatopione w brunatnej, lepkiej mazi. Babilończyk zanurzył w niej szósty palec, powąchał, dotknął czubkiem języka.
— Słodkie.
Gdy przejeżdżali przez stary las baobabowy, Gauer miał trudności ze znalezieniem podobnych fenomenów — Substancja, która już dawno osiągnęła entelechię, nie tak łatwo zmienia morfę — potem jednak wyjechali na ostatnią równinę dzielącą ich od Marabratty i tu bliskość Krzywych Krain objawiła się znacznie wyraźniej, nie tylko we florze, lecz i w faunie.
Ósmego Sextilisa upolowali pierwszego kakomorfa. Zginął on od grzmotu esthlosa Lotte. Zenon nawet nie wiedział, co ustrzelił, dopóki nie podjechał do padłej zwierzyny. N’Zui przewrócił lwicę na grzbiet. To nie była lwica, z karku zwierzęcia wyrastała żółta, mięsista bulwa gniazda os — natychmiast wyroiły się, zaatakowały Negra i xewrę. Negra, który nie zdołał uciec, kurował potem Mbula Szpon. Szebrek zdobył truchło, wypędziwszy owady z gniazda dymem. Początkowo chciał zabrać padlinę do Alexandrii (to znaczy skórę, szkielet i to gniazdo; N’Zui byli wprawieni w takim preparowaniu zwierząt), lecz podobnie jak Zenon, doszedł do wniosku, że z czasem trafią się znacznie lepsze okazy.
Rzeczywiście, nazajutrz przeczesujący ruiny Marabratty Ihmet Zajdar ustrzelił dwugłowego geparda. Kakomorf umykał wyjątkowo ociężale. Była to samica; po rozcięciu brzucha wypadły płody gepardów trzygłowych. N’Zui zinterpretowali to jako szczęśliwy omen. Rozstawiając obóz, umieścili dokoła niego nabite na paliki truchła nieurodzonych kakomorfów, na wschodzie, południu, zachodzie i północy; jedno zjedli. Mbula ostrzegał ich przed trucizną Skrzywienia; niepotrzebnie, nie pochorował się nikt.
Marabratta — tak się ponoć zwało to starożytne królestwo, istniejące tu jeszcze tysiące lat po spustynnieniu Sadary i wielkiej migracji na wschód, nad Nil i do Babilonu. Wszystko, co po królestwie pozostało, to kilka legend opartych na jeszcze starszych legendach oraz ruiny.
Dżurdża dotarła do nich 11 Sextilisa. Tu kończyła się też łatwiejsza część podróży. Ciągnięte przez chowoły wozy pojadą jeszcze kilkadziesiąt stadionów korytem Suchej Rzeki, ale potem przyjdzie skręcić na południe, wejść w dżunglę, gdzie w najlepszym razie da się odnaleźć ścieżki szerokie na pojedynczego humija. Pan Berbelek musiał podjąć decyzję, czy pozostawić wozy i część sprzętu z kilkunastoma ludźmi tutaj, w ruinach Marabratty, czy dopiero w Suchej. Wybrał ruiny — one przynajmniej dawały jaką taka osłonę, z niektórych budynków zachowała się więcej niż jedna ściana.
Rozłożyli się obozem między dwoma wielkimi, obalonymi posągami ludzikotów. Rzeźby miały w swych proporcjach coś dziwnie irytującego — Hieronim nie potrafił zdecydować, czy są to symbole zapomnianej religii, czy może realistyczne obrazy jakiejś pierwotnej, przedludzkiej Formy. Przypomniały mu się słowa aIexandryjskiego taxodermisty, szaleństwo Empedoklesa.
Nie sposób było powiedzieć, gdzie konkretnie ruiny się kończą, pochłonęła je ziemia, pokryła trawa, zarósł rzadki las. Po rozstawieniu obozu pan Berbelek wybrał się na przechadzkę. Ryktą rozgarniał wysokie źdźbła, dzikie kwiaty i kolczaste chwasty. Z zieleni wyłaniały się pogruchotane kamienne bloki wielkości elefanta. Sądząc po fundamentach, tu zwaliła się wieża o trójkątnej podstawie; tamten trójkąt wkopany w ziemię to pozostałość ocembrowania studni. Forma Marabratty opierała się najwyraźniej na liczbie trzy. Pan Berbelek zmierzył ryktą długość i szerokość kamiennych bloków — proporcja jeden do trzech.
Szelest traw. Obejrzał się.
Gauer Szebrek, w przekrzywionym kapeluszu i ze szkicownikiem pod pachą, wskoczył na zachwaszczone gruzowisko. Ukłoniwszy się w milczeniu Hieronimowi, przysiadł na szczycie, otworzył książkę, zaczął rysować. Pan Berbelek podążył za jego wzrokiem. Babilończyk najwyraźniej rysował te dwa wielkie, symetryczne filary bramy prowadzącej do jakiegoś równie monumentalnego budynku, po którym wszakże nie pozostał ślad, tam już rosły rozłożyste akacje, poczerniałe ze starości, potężne baobaby i hiewoje — brama stanowiła wejście do pogrążającego się w tłustych cieniach lasu. W Afryce wieczór i świt trwają bardzo krótko. Zaraz wszystko obróci się przeciwko światłu i brama zatrzaśnie się. Słońce już wtapiało się w horyzont za gruzami.
Pan Berbelek wspiął się na kamienie, przysiadł obok sofistesa, zajrzał mu przez ramię. Szebrek nie rysował ruin, rysował pogrążony w dżungli pałac-fortecę, wrota były zawarte, ich filary pokrywały złocone płaskorzeźby przedstawiające fantastyczne stworzenia, nad wrotami płonął wysoki ogień. Pan Berbelek wytężył wzrok. Rzeczywiście, cienie na powierzchni kolumn układały się w podejrzanie regularne wzory.
— Byłeś tu już kiedyś?
Szebrek pokręcił głową.
— Czytałeś coś o Marabratcie? — dopytywał się Hieronim. — Z jakiego języka pochodzi w ogóle ta nazwa: „Marabratta”?
— Nie ma czego czytać — odparł Babilończyk, nie przestając rysować. — Nic nie napisano. Może ja napiszę. Jeszcze nie zdecydowałem, w którą legendę uwierzyć. Kto tu mieszkał? Kto rządził tym królestwem? Co to byli za ludzie?
— A może jeszcze nie ludzie, może coś wcześniejszego — mruknął pan Berbelek. — Czy mieli swojego kratistosa, czy miasto to powstało właśnie w trypletowym anthosie ich władcy? — Wskazał ryktą trójkątną studnię, trójskrzyżowanie brukowanych ulic. — Kto wie, czy na tysiące lat przed Aristotelesem jakiś mędrzec przedaegipski nie domyślił się prawdy o naturze rzeczywistości i nie nauczył swego ludu metod manipulowania własną i cudzą Formą, rzeźbienia kerosu — a potem to wszystko zostało zapomniane, wiedza zginęła wraz ze starożytną cywilizacją…
Szebrek zerknął na pana Berbeleka, wydął policzek.
— Być może jednak przetrwały jej twory, być może to, co bierzemy za naturalny porządek rzeczy i kosmiczną teleologię życia, być może to już są dzieła takich marabrattackich teknitesów flory i fauny…? Rośliny, zwierzęta. My.
Światło uciekało spomiędzy ruin niczym morze podczas gwałtownego odpływu. Pan Berbelek prawie słyszał szum wlewających się na to miejsce czarnych fal nocy. Drzewa, krzewy, trawa, kamienie, złota sawanna na północy, las na południu, wszystko tonie. Zmienia się także barwa dźwięków, inna jest bowiem muzyka dnia, inna jest muzyka ciemności. Na gruzowisko sfrunął kolorowy ptak, rozdziawił dziób, skrzekliwy gulgot przeszył półmrok. Poza tym cisza; obóz jest zbyt daleko, nie dochodzi echo wieczornej krzątaniny, nie dochodzą śpiewy N’Zui, parsknięcia i porykiwania zwierząt. Nie ma wiatru, milczą więc również rośliny. Cisza stanowi formę wszelkich ruin, to też jest rodzaj bezruchu. Coraz ciemniej, Babilończyk przestał rysować. Zdjął kapelusz. Na niebie nad starożytnym miastem pokazały się gwiazdy i krzywa szabla Księżyca. Pan Berbelek przyjrzał się w ich blasku temu ptakowi, który zdzierał gardło trzy głazy dalej. Zamiast pazurów ptak miał małpie paluchy, z ogona wyrastał mu chwost złotej trawy, kameleonowe oczy obracały mu się na wszystkie strony, jedno niezależnie od drugiego. W pewnej chwili spojrzał na pana Berbeleka, ślepia znieruchomiały. Hieronim machnął ryktą. Gulgocząc, kakomorf wzleciał ponad ruiny.
— Dotarliśmy do granicy.
— Zacznij lepiej zapisywać swoje sny, esthlos.
Sextilis. Stanęliśmy nad Żółwia. Na południowym brzegu otwiera się królestwo Krzywej Formy. Nurt jest rwący, rzeka głęboka. Budujemy tratwy. Kakomorfia zaczyna dotykać ludzi, w nocy dwóch wojowników N’Zui zrosło się plecami, kręgosłupy jak spirale. N’Te odprawia plemienne rytuały. Postanawiam wycofać główny obóz kilkadziesiąt stadionów na północ, z powrotem w głąb dżungli, N’Zui wyrąbią ścieżkę, tu postawimy tylko posterunek przy promie. Zajdar wspiął się przed świtem na wierzchołek zdeformowanego balsamowca; mówi, że widział światła, tam w głębi Skoliodoi, Może istotnie miasto. Szulima chce pójść, zobaczyć na własne oczy. Więc oczywiście ja także; jakże mógłbym odmówić? Budujemy tratwy.
Pan Berbelek pierwszy postawił nogę na ziemi Krzywych Krain. Nie obejrzał się na tratwę, wioślarzy N’Zui, zbełtaną powierzchnię Żółwiej Rzeki, na Szulimę, Zueię, Zajdara i Szebreka przeskakujących za nim na stromy brzeg; poprawił plecak, bukłak oraz zarzucony na ramię keraunet i rozchyliwszy ryktą zarośla, wszedł w skoliotyczną dżunglę. Na podstawie nocnych obserwacji nimroda obliczono kierunek i odległość: rzekome miasto kakomorfów powinno znajdować się około osiemdziesięciu stadionów na południe od Żółwiej.
Rzeka zwała się tak, bo kiedyś istotnie roiło się w niej od żółwi błotnych; obecnie to, co wypełzało z niej na ląd, to były asymetryczne zlepy szlamu, otoczaków i zielonych mięśni skręconych z podgniłych wodorostów. Niektóre posiadały nawet skorupy — z czarnego lodu, roztapiającego się w promieniach słonecznych — oraz po kilka łap. W kanciastych łepkach obracały się żwirowe móżdżki.
Pan Berbelek wyznaczył dla wyprawy sztywne ramy czasowe: jeśli nie dotrą do celu w ciągu trzech dni, zawrócą bez względu na okoliczności. Osiemdziesiąt stadionów przez dżunglę to jest wyzwanie nawet przy płaskim kerosie. Chęć wejścia w kraj tajemniczej morfy wyrazili prawie wszyscy uczestnicy dżurdży — jedynie Weroniusze i Ap Rek nie okazali się aż tak bardzo ciekawi — ponieważ wszakże N’Te stanowczo odmówił posłania swych wojowników za rzekę, wyprawę trzeba było ograniczyć do kilkuosobowego rekonesansu. Dopiero gdy znajdą pewną i bezpieczną drogę, pomyślą o masowym przejściu. Pan Berbelek mógłby wprawdzie bezpośrednio nacisnąć na N’Zui, lecz wolał nie próbować; jakikolwiek sukces by tu odniósł, prędzej czy później zapłaciłby zań utratą części oddziału. Gra nie była warta świeczki, Negrowie już zaczęli się wytrącać, tak jak przewidziała była esthle Amitace. Jeszcze w Marabratcie kakomorfia dotknęła chowoły i humije, nie chciały jeść, ich kopyta zapuszczały korzenie w wilgotnej glebie, trzeba było wpędzać je na noc na kamienie. Rogi chowołów przez noc wygięły się w przedziwne rzeźby, Papugiec opowiadał, jak to N’Zui usiłują odczytać z ich konfiguracji przesłanie od bogów; wszak sami Negrowie zwykli morfować rogi swego bydła, ich kształt opowiadał Formę plemienia, rodu. Natomiast długa sierść humijów poczęła wypuszczać purpurowe pąki. W czasie podróży przez dżunglę ku Żółwiej rozwinęły się one w asymetryczne kwiaty. W nocy zlatywały się do nich świecące owady wydychane przez chrapiących Negrów. Jeden zakrztusił się i zmarł we śnie; Mbula Szpon rozpruł go potem, wyjął płuca — świeciły oślepiającym blaskiem, aż musieli odwracać oczy. Gauer Szebrek kupił płuca zmarłego od Tego, Który Odgryza za dwie drachmy. Białych kakomorfia na razie tak nie doświadczała, ich Forma była silniejsza — ale też większość z nich była aristokratami. Pan Berbelek bał się o Porte i Antona, i o młodych: Aliteę, Klaudię, Abla. To głównie z ich powodu kazał cofnąć obóz dżurdży znad brzegu Żółwiej. Niech sobie tymczasem zapolują w północnej dżungli, tam też obfitość wielka najrozmaitszych kakomorfów — dopiero co Liwiusz usiekł drewnianą małpę o wężowych łapach — chociaż istotnie keraunet w tym gąszczu nie na wiele się zdaje. Zajdar rozdawał chętnym myśliwym włócznie, miecze, noże. Oto jest dżurdża: twarzą w twarz z bestią, w drżeniu mięśni, z krwią na ostrzu, jej lub twoją. O ile oczywiście bestia krwawi; z małpy tylko drzazgi leciały. W plecach miała dziuplę, w tej dziupli niosła mały obsydianowy posążek, kolczaste jajo. Tobiasz schował je w swoich jukach. W nocy zniknęło, ktoś musiał ukraść.
Pan Berbelek szedł przez Skrzywioną dżunglę równym, spokojnym krokiem, patrząc pod nogi, omijając korzenie drzew i węzły lian, starając się stąpać po nagiej ziemi i kamieniach — co wszakże w dżungli jest prawie niemożliwością. Zaraz wyprzedził go nimrod: on będzie prowadził, jedyny, który nigdy nie straci orientacji. Szebrek, co prawda, zabrał ze sobą kompas. Już wkrótce bowiem niebo zostało całkowicie przesłonięte przez szczelny dach dżungli: splątane, zbite, zrośnięte korony drzew i tego, co zajęło tu miejsce drzew. Storturowany keros wykręcał wszelkie formy. Nie było już ani rośliny, ani zwierzęcia, które Hieronim mógłby wskazać i rzec z przekonaniem, że należy do takiego a takiego gatunku, że takie jest jego imię. Wraz z przekroczeniem Żółwiej Rzeki przekroczyli granice języka. Trzeba szukać przybliżeń w złożeniach, odwróceniach i kaleczeniu znanego. Na przykład: nie drzewo, lecz zdrewniały mięsień wybity spod ziemi na sześćdziesiąt pusów, wyciągnięta ku niebu kończyna pogrzebanego pod dżunglą olbrzyma. Albo: nie liana, lecz kręty płomień (a dotknięta parzy). I inna liana — napięta żyła, w której pulsuje ciemna maź. I jeszcze inna liana — warkocz ludzkich włosów, długi na stadion. Albo: ptak o sześciu skrzydłach. (Zajdar go ustrzelił. Ptak spadł; zaraz zmartwychwstał i wkopał się pod pień krokodylowego drzewa). Albo: ukorzenione głazy składające jaja. Szebrek już ani na chwilę nie zamykał swego szkicownika.
Na razie jakoś omijali ich kakomorficzni drapieżcy. Zajdar szedł na przedzie, Zueia na końcu. Byle tylko nic nie wypadło wprost z dżungli, nie skoczyło z boku, nie chwyciło za nogę, nie sięgnęło spod ziemi… No, nie myśleć o tym! Ofiarę można poznać tak samo jak niewolnika — niby niczym się nie wyróżnia, ale wystarczy spojrzeć i już wiesz: ten przegra, a ten się podda.
Szulima szła tuż za Hieronimem, zrównując się z nim, gdy dżungla na to pozwalała.
— A więc jak chciałaś: razem w głąb Skoliodoi. Uśmiechnęła się lekko.
— A ty nie?
— Chciałaś, żebym chciał.
— Biednyś. Co ja z tobą zrobiłam. A tyle atrakcji czekało na ciebie w Vodenburgu i Val du Ploi.
Roześmiał się głośno, aż obejrzał się na nich nimrod. Lecz pan Berbelek czuł, jak wraz ze śmiechem wyrzuca z siebie w tę mroczną dżunglę jakąś flegmę duszy, złą żółć, wypluwa stare strupy, zgniłą krew. Nie zwalniając marszu, przyciągnął i pocałował Szulimę. Czy teraz się opierała? Rzecz w tym, że później nie potrafił sobie nawet przypomnieć, nie zważał na to — jego była Forma. Oderwawszy się, odruchowo strącił jej z piersi piaskowego komara, który już ciął brązową skórę i sięgał krwi.
Wszyscy byli w szalwarach o wąskich nogawkach i w butach z wysokimi cholewami, jugrach lub podobnych. Już po kilku minutach pot spływał po torsach i plecach. Przyciągał on insekty Skoliodoi niczym miód pszczoły; może to zresztą były także kakomorfowane pszczoły. Zabijali je, ledwo przysiadły na skórze. Czasami ginęły od jednego klepnięcia, czasami jednak trzeba było je miażdżyć z wielkim wysiłkiem: ślimaki o motylich skrzydłach, ważki o żelaznych tułowiach, pająki o lodowych kościach. Szulima zdjęła Hieronimowi z karku czarną gąsienicę o segmentach wypełnionych aerem — szybowała w powietrzu, zwijając się w obwarzanek i rozwijając. Może i należało okryć się jakąś kurtą, grubą koszulą, lnianym chimatem — ale po prostu było zbyt gorąco, panowały zbyt wielka wilgoć i duchota.
Im dalej na południe, tym większe pomieszanie żywiołów. Wkrótce wszyscy kaszleli, wypluwając zbierający się w ustach piasek: szkliste drobiny unosiły się w powietrzu, lśniąc w półmroku — kalecząca skórę, twarda mgła. Powietrze pachniało i smakowało starą spalenizną. Pogarszała się widoczność. Woda ściekała po pniach zdemorfowanych drzew, tryskała z lian, wzbijała się z ukrytych źródeł spiralnymi wodowznosami, porywając z sobą kamienie i gałęzie, i małe zwierzęta; toczyła się także po ścieżkach wielkimi jak psy kroplami: spłaszczone kule mętnej cieczy, myszkujące po ciemnym gąszczu, to tu, to tam, odbijające się od przeszkód, wpełzające na pochyłości. Pan Berbelek przebił jedną z nich ryktą. Zasyczała i rozlała się w brudną kałużę. Była to Woda, hydor, ale nie w Formie Wody. Co się zaś tyczy Ognia, to wkrótce przekroczyli jakąś następną tajemną granicę Skoliodoi i odtąd większość dostrzeżonych zwierząt posiadała sierść złożoną z miliona maleńkich płomyków, skóry z ognia, pancerze z lawy, żarzyły się w ciemności daimonicznym blaskiem. Owe kakomorfy dostrzegali bez trudu, zwłaszcza gdy płynęły dostojnie nad ich głowami przez tę zawiesinę aeru, hydoru i ge, jaka pełniła tu rolę powietrza. Czasami któryś zrywał się do nagłego lotu, skoku, biegu — cap i dopadał ofiarę. Jedna z ofiar eksplodowała niczym mina oblężnicza, posypał się na myśliwych trupi deszcz, a struga powietrza pomiędzy kakomorficznymi drzewami zapłonęła zielono.
Wkrótce widoczność spadła do dwudziestu pusów, powietrze trzeba było gryźć, nogi grzęzły w błotnistej mazi, dżungla huczała, trzeszczała, grzmiała, klekotała, ryczała, jęczała, syczała, szlochała, chichotała, szeptała niezrozumiałe słowa. Minął ich wielki wąż utoczony z wody i ognia. Wszystko mieszało się ze wszystkim, zacierały się granice, świat obrócił się w jedną wielką kakomorfię.
— Odczyponek! — krzyknął pan Berbelek.
Usiedli na pniu miedzianej ryby. Pod koroną gazowej palmy wisiał ognisty hipopotam, z pyska kapały mu przezroczyste kamienie, musieli się przesunąć na pniu, po rozbiciu wybuchały przepalającym skórę śniegiem.
Gauer Szebrek zaczął kląć, gdy zorientował się, że nie może odjąć od dłoni rysika, rysik wrósł mu w kości, oto sofistes miał już siedem palców u prawej ręki.
— Kto jeszcze?
Szulima przeszła wzdłuż pnia. Gauer miał również coś nie tak z uszami, wylewała się z nich lepka maź. Zuei żebra wyrosły ponad skórę, symetryczne grzebienie czarnego szkła. Zajdar nie mógł zdjąć plecaka, rzemienie splątały się z mięśniami jego barków. W brodzie wyrosły mu czerwone kwiatki. Spostrzegłszy to, chciał zakląć, nie mógł, okazało się, że stracił głos. Zacharczał — z ust buchnęły mu białe pióra, kurzawa ciężkiego puchu. Obłok uniósł się zaraz w powietrze, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści pusów; tam, na wysokościach, oddech nimroda spłonął na brzuchu hipopotama. Hipopotam ziewnął — tsztrkk! — fontanny śniegu. Amitace pochyliła się z kolei nad Berbelekiem, obróciła go, kazała podnieść ręce. Spodziewał się najgorszego, ale nie zdołała znaleźć żadnej aberracji. Pokiwała w milczeniu głową. Na koniec ekwipunek i ubranie zdjęła sama Szulima — również na razie trzymała się w Formie.
— Jak delako zaszyliśmy? — pan Berbelek zwrócił się do nimroda.
Ihmet pokazał na palcach: piętnaście.
— Piętnaście stadidiotów? To nieźle.
— No nie wiem — Szulima uniosła głowę. — Według mnie już spierzcha.
— Szyliśmy cały cień? Nieżlimowe.
Sięgnęli do plecaków po prowiant. Suszone owoce i suchary utrzymały się jakoś, lecz reszta pożywienia w większym lub mniejszym stopniu zmieniła kształt i konsystencję, po części zyskując nawet pozory życia: wędzone mięso drgało dotknięte, placki wypuściły kolczaste pędy. Przynajmniej woda w bukłakach pozostała wodą.
— Tak człowak, musimy tu przeconować — westchnął pan Berbelek. — Jutro zobyczamy.
Czuwali na zmianę, pierwszy Hieronim. Od tego przegęszczonego, zanieczyszczonego powietrza łzawiły mu oczy. Nie chciał ich przecierać brudnymi rękoma, toteż świat postrzegany do reszty utracił formę, przed panem Berbelekiem pływały już tylko amorficzne plamy ciemnych kolorów, ciemniejszych z każdą minutą, aż w końcu noc zalała Skoliodoi i odtąd wszystkie światło pochodziło z ogniowych roślin i zwierząt.
Obudziwszy Szulimę na jej wartę, Hieronim rzekł:
— Te światła, które widział wyzlewoniec Szpona — to nie musi nic oczaznać, sama widzisz.
Amitace wstała, strąciła z siebie ziemię, wodę, ogień, żywe i martwe, wszystko, co na nią wpełzło podczas snu.
— Wierzę, że istjenie. Jeśli nie miasto, to coś innego, szcze błęgiej.
— Ale dlaczego?
Usiadła na rybie.
— Pokaż pamę.
Wyszarpnęła z kamienia czarny sopel i podpaliła go od przebiegającego obok węża. Przysunąwszy brudny ogień nad pergalon, wskazała zaznaczony na czerwono obszar Skoliodoi, przesunęła palcem wzdłuż Żółwiej Rzeki.
— Jak delako węszyliśmy? Ledwie przeczykroliliśmy granicę. A widzisz, że z każdym zdadionem demorfacja jest coraz silniejsza, keros wypacza się stopniowo, ponyczając od rzeki, a właściwie od tych podyjenczych kokamorfii przed nią. Więc spójrz, policz. Skoro to tak rośnie — a my jesteśmy zaledwie tutuj — a tu niby to miasto, też niewiele dalej — to co znujdaje się tam — w sercu, w centrum, w jądrze Skoliodoi?
— Stolica Krzywych Krain? Kobelka szalonego krastitosa?
— Naprawdę rządzisz, że kotkolwiek mógłby tam przeżyć? Ja już nawet nie pytam o przyszynę; ja pytam, jakie jest maksimum tego Skrzywienia? Jak to wygląda? Jaki to świat?
— To co najmniej dżderysta stadidiotów od Żółwiej. Tak.
Zasypiając, pan Berbelek usiłował sobie przypomnieć, w którym dokładnie momencie Szulima po raz pierwszy wspomniała o Skoliodoi i dżurdży, jakie były jej słowa i jak brzmiała treść zaproszenia. Potrzebuje strategosa Hieronima Berbeleka, tak twierdzi, choćby musiała go z martwych podnieść — ale do czego jest on jej potrzebny? Do podboju Skoliodoi?
Zasnął. Śniło mu się to, co zawsze: uwięzienie w nieskończoności, ból podzielenia, pęd ku czemuś, co miał w ręce — choć oczywiście nie miał rąk — zagubienie pośród niewypowiadalnego. Tym razem jednak przynajmniej zapamiętał, czego nie mógł wypowiedzieć; pozostało z nim na jawie.
Rano nie mogli dobudzić Szebreka. Babilończyk miał przedostatnią wartę; zastępowany przez Zueię, jeszcze trzymał się Formy, musiało dopaść go krótko przed świtem. Zapuścił korzenie, wrósł w ziemię. Nie dało się go wykopać, musieli go odciąć. Wtedy się ocknął — z wrzaskiem. Bełkotał bez sensu, nic nie rozumieli. Z uszu płynęły mu strumienie kleistych łez. Potrafił iść tylko tyłem, ktoś go musiał prowadzić, żeby się nie przewrócił i żeby za wysoko nie podskoczył — był bardzo lekki, silniejsze pchnięcie unosiło go w powietrze. Zmusili go, by zjadł podwójną porcję, owoce miały go dociążyć. Zwymiotował wrzącą lawą, oparzyła mu pierś i brzuch. Skóra najpierw się zaczerwieniła, potem zaczęła świecić. Węglowym palcem drapał się po oparzelinie — czarne pismo w ogniu, taki sam bełkot.
Wypluwając fontanny pierza, Ihmet Zajdar wskazał na północ. Pan Berbelek machnął ryktą.
15 Sexlitis, rano. To nie ma sesnu. Wracamy.
W obozie w dżungli za Żółwią Babilończyk odzyskał Formę już po niecałym dniu. Pozostały blizny na dłoni, na plecach, na piersi, ale z nimi poradzi sobie byle teknites somy. Bynajmniej nie w ich sprawie chodził do medyka dżurdży.
— Mbula, czy potrafiłbyś sporządzić taką truciznę, która zadziałałaby i zabiła dopiero po dziesięciu dniach, i antidotum na nią? Tu, teraz. Potrafiłbyś?
Plan Szebreka był następujący: zatruć hodżrikowych zbójów i posłać ich do miasta kakomorfów. Niech wrócą i opowiedzą; tylko tak się uratują. Pięć dni tam, pięć dni z powrotem — powinni zdążyć. Niech będzie w końcu jakiś pożytek z tych bandytów, skoro pozostawiliśmy ich przy życiu i poimy, i karmimy — przynajmniej pożytek dla zofii. W sumie więźniów mieli czterech: dwóch zwiadowców i dwóch rannych z głównego oddziału, w tym jednego, za którego głowę wyznaczona była nagroda, owego Jaskółkę. Drugi ranny miał roztrzaskane biodro, do którego uleczenia, w braku teknitesa somy, sam Szpon potrzebowałby kilku miesięcy. Pozostawał więc Hamis i jego towarzysz, Abu Hadżan.
— No dobrze, ale skąd możemy mieć pewność, że po prostu nie posiedzą parę dni tuż za rzeką, nie wrócą potem i nie opowiedzą bajek? — powątpiewał Zenon.
Pan Berbelek i Szulima wymienili spojrzenia.
— Tym akurat bym się nie przejmowała. Wierz mi, poznamy, czy kłamią, czy tam poszli, czy nie.
Trucizna Szpona miała postać czarnej, cuchnącej mazi. Obtoczone w niej palce demiurgos wcisnął przemocą do ust, uszu, odbytów i przez pępki do wnętrzności dwóch bandytów. Wierzgali, pluli, przeklinali. Szebrek objaśnił im warunki, pokazał mbulowe antidotum, dał wyrysowaną na wyprawionej skórze mapę i zapasy prowiantu.
N’Zui zabrali ich do Żółwiej Rzeki i przewieźli na południowy brzeg.
Nastąpił najspokojniejszy dla Hieronima tydzień podczas całej dżurdży. Dżungla tu była po większej części naturalną dżunglą afrykańską, kakomorfie we florze — rzadkie i nigdy zupełne; kakomorfy zwierzęce trafiały się częściej, zwłaszcza ptaki, które przelatywały swobodnie ze Skoliodoi zza Żółwiej. Zauroczone wyjątkowo efektownym okazem, dziewczęta postanowiły złapać sobie kilka takich ptaków żywcem — zabiorą je do Alexandrii, będą trzymać w klatkach, nikt w całym Aegipcie nie ma podobnych. Pan Berbelek zauważył, że w anthosie Nabuchodonozora nic nie utrzymuje swej Formy, im dziksza, tym prędzej morfuje ku kratistosowi. Ale dziewczęta były zdecydowane: niechby nawet kakorneony w niewoli częściowo zmorfowało — zawsze pozostanie jakiś obraz cudu. N’Zui upletli z lian wielkie sieci. Klaudia i Alitea znikały w dżungli na całe dnie, zabierając ze sobą po czterdziestu, pięćdziesięciu wojowników, czasami nakłaniając do pomocy nimroda. Zajdar krążył po dżungli przed i po zmroku, właściwie nie sypiając, a może śpiąc bez przerwy, w jakimś transie łowieckim, zawsze na tropie, pozornie skupiony na czymś innym, wcale nie na tym, na co patrzył nie mrugającymi nigdy oczyma. Weroniusze upolowali przy nim wielkiego kakomorfa aeru i hydoru, mgielną bestię rozciągniętą między drzewami na kilkadziesiąt pusów, powietrzną ośmiornicę wsysającą, pochłaniającą, trawiącą w locie ptaki, owady, nietoperze. Ośmiornica niestety rozpłynęła się w kilka godzin po śmierci; ale Szebrek zdążył ją narysować, z Weroniuszami stojącymi dumnie na jej cielsku.
Pan Berbelek niewiele polował. Szedł na łowy wyłącznie wtedy, gdy szła Szulima. A może to Szulima szła, gdy on szedł. W tym momencie już trudno było to rozsądzić między nimi, jedna Forma stanowiła odbicie drugiej, ale która której? Nawet jeśli zabierali z sobą Zueię — wystarczyło, że skinął głową i niewolnica znikała im z oczu, teraz i on był jej panem. Skinął głową, pociągnął Szulimę, albo też to ona go ciągnęła, w zieleń, w czerwień, w cień i półmrok, w gorącą gęstwinę, i już ręce na ciele, język na skórze, dzikość pod formą dzikości, dżungla w sercu, szpony, nie paznokcie, kły, nie zęby, mięso, nie ciało, zwierzę, nie człowiek, głód, nie pożądanie. Tak, tak, takie właśnie pragnienie sobie zaplanował, to mu była obiecała — bez słów, bez myśli — jeszcze w Vodenburgu, w to uwierzył i to otrzymał: te zielone oczy patrzące tylko na niego, te długie palce zaciskające się na jego ramieniu, te jasnozłote włosy pod jego dłonią, te alexandryjskie piersi pod jego wargami, te usta uśmiechnięte — nie uśmiechnięte, wykrzykujące nieprzyzwoitości pod morfą Hieronima Berbeleka. W dżungli kakomorficznej, na granicy Skoliodoi. Gdyby tam i wtedy esthle Amitace poczęła — jaka potencja zmaterializowałaby się w jej łonie?
Pewnego dnia Ihmet Zajdar usiekł wyjątkowo efektownego kakomorfa: humanoidalna sylwetka, gigantyczne skrzydła ćmy, aureola czarnych płomieni wokół kamiennego łba, ogon z czystego światła, kolorowej tęczy, wlokący się przez dżunglę pół stadionu za bestią. Dopiero gdy Zajdar odrąbał mu łeb i N’Zui przyciągnęli truchło do obozu, ktoś rozpoznał strzępy ubrania i żelazny amulet na nodze kakomorfa. Był to Abu Hadżan. Pan Berbelek wysłał nimroda, by poszedł po tropie bandyty i odnalazł jego towarzysza, jeśli i on wrócił zza Żółwiej — bo może akurat nie miał skrzydeł, nie potrafił przefrunąć rzeki, a posterunek przy promie o żadnych próbach powrotu zbójów przecież nie doniósł. Zajdar zjawił się o świcie, ciągnąc na długim powrozie zmorfowanego Hamisa. Hamis nie potrafił się wyprostować, chodził podpierając się rękoma. Z czoła wyrastał mu wielki, kręcony róg z pulsującego purpurowym blaskiem kryształu, najwyraźniej bardzo ciężki, gdyż kakantrop w ogóle nie unosił głowy, co najwyżej przekręcał ją w lewo, ukazując porośnięte mchem oblicze i pływające w błotnych oczodołach błędne ogniki. Cierpiał na ciągłą biegunkę, wydalając fosforyzujące muszle, pozostawiał za sobą ślad, po którym nimrod bez trudu go odnalazł. Z muszli wyłaniały się po chwili małe gnojowe ifryty; unosiły się w powietrze i krążyły wokół Hamisa niczym stado zarz. Odganiał je rogiem, potrząsając głową. Mbula Szpon wtarł w jego ciało antidotum, lecz kakantrop chyba nawet tego nie zauważył. Wszakże babiloński sofistes nie dał tak łatwo za wygraną. Przywiązawszy Hamisa do drzewa, jął go przepytywać, bijąc ryktą dla zwrócenia uwagi. Jak daleko zaszli? Czy widział miasto? Kto tam mieszka? Jak wyglądają? Co powiedzieli? Czego chcą? Czy widział miasto? Pan Berbelek przysłuchiwał się tym pytaniom z zainteresowaniem; znacznie trudniej łgać, pytając niż odpowiadając, Babilończyk zdradzał tu swoje prawdziwe intencje. Szebrek po chwili porzucił ryktę, poszedł po rukatę. Smagając zbója biczem, powtarzał swoje. Mów! Mów! N’Zui patrzyli w milczeniu. Hamis trząsł łbem, walił rogiem o pień, ognie obracały mu się w czarnych oczodołach, gnój-ifryty tańczyły wokół niego po ciasnych spiralach. Z krwawiących ust począł płynąć kakologiczny bełkot: — Miasto, miast to, miast sto, i żyją, i żyłą, w żogniu, w okropie, jak cztyłem tam i słupałem, co mi żegali, od łeba do łeba, żupaj ty mnie, jak onni wycierpali mi tu, i tu, i tu, że żjaden okrop nie podrodzi, i w głupce, w mojej głupce, co ja szumiem, nie szumiem, że trujdą, że rozkropią, żar na kłościach, tak, tak, na całym źlecie, niktor przyżyle, się wypleją, i co grobicie, źlet się okropi na drub, trup, strup, grób, chrup, chrupchruj, krój, bój, czuj, kuj, truj, żruj, żruj mnie, żuj mnie, żuj!
28 Sextilis. Podjąłem decyzję o powrocie do Marabratty. Pójdziemy dalej na zachód, gdzie Żółwia przecina otwarte sawanny i Skoliodoi otwiera się aż po horyzont. Dobrze będzie tez na jakiś czas wycofać się na płaski keros, ludzie jednak ciężko znoszą to Skrzywienie, Alitea skarżyła się na koszmary. Nie pytam, jakie.
— Rodzinne polowanie — mruknął Abel, wsiadając na swoją xewrę. — Cóż, nie miałbym nic przeciwko takiej tradycji.
Alitea zawiązała pod brodą rzemienie kapelusza. Jeszcze Słońce nie wstało, jeszcze na złotej trawie skrzył się szron, gdy czarnowłosa panna wyszła z namiotu w zapiętej pod szyję grubej kurcie, wskoczywszy na wierzchowca, nałożyła szerokoskrzydły kapelusz i naciągnęła skórzane rękawiczki. Para tropicieli N’Zui ruszyła w noc, nie czekając na rozkaz pana Berbeleka. Hieronim trącił Ulgę piętami. Za jeźdźcami truchtało tuzin Negrów, na końcu dwa obładowane sprzętem humije — polowanie może potrwać dłużej niż jeden dzień, może zanocują gdzieś na sawannie.
Reszta obozu spała, wyjechali na ciemną równinę w całkowitej ciszy, każde parsknięcie zwierzęcia rozlegało się niczym keraunetowy grzmot; oczywiście nikt nic nie mówił, formą łowów jest milczenie. Księżyc w nowiu, pozostały jedynie gwiazdy, by wskazywać, gdzie północ, gdzie południe, gdzie wschód i zachód, zachód, dokąd myśliwi zmierzają, sylwetki czarnych tropicieli wtopione w czerń największą, ten mrok przedświtu, gęsty, że aż stają zegary i myśli grzęzną pod powierzchnią jawy; zasnęliby, gdyby nie szczypiący skórę chłód.
Pan Berbelek jechał zakutany w równie czarną kirouffę, kaptur krył mu twarz. Czasami zwalniał, czasami poganiał Ulgę. Mijając ich, mógł swobodnie przypatrywać się synowi i córce. Oboje trzymali się już w siodłach z podświadomą pewnością siebie wziętą z Formy nimroda; strzemiona, na herdońską modłę, podciągnięte mieli wysoko, nogi zawsze ugięte, wodze w lewej dłoni, prawa wolna, by w każdej chwili móc sięgnąć po keraunet — nie dalej jak przedwczoraj Abel ustrzelił tak, z sekundowego złożenia., drapieżnego kakomorfa, który rzucił się na pasące się chowoły. Keraunery (po dwa przy każdym siodle, po lewej, kolbą ku łbu xewry) były zawsze naładowane i z odwiedzionymi młoteczkami, czyścili je sumiennie dwa razy dziennie, nawet Alitea. Aliteę ostatnio zabrał na kilka polowań Zenon Lotte i chyba zdołał zarazić ją łowiecką gorączką, a przynajmniej dał jej odczuć ten żar. W każdym razie twierdziła, że ustrzeli dzisiaj swego pierwszego kakomorfa. Co zaś się tyczy Abla, to po Zajdarze miał on na koncie najwięcej kakomorfów. Do niego należały niektóre z najbardziej egzotycznych stworów złożonych w wozach dżurdży, a właściwie ich szczątki (mięso kakomorfów, gnijąc, cuchnęło przeraźliwie).
Gdy pan Berbelek wyprzedzał teraz syna, ścigając tropicieli, dojrzał na piersi Abla, wyrzucony na wierzch koszuli, amulet sporządzony przez N’Te z kości jednej z położonych przez Abla bestii. Lśnił zimno w świetle gwiazd: rurka suchego lodu, w której wnętrzu gotuje się nieustannie biała krew kakomorfa, nie wylewająca się z żadnej strony. Abel twierdził, iż wystarczyło wciągnąć powietrze z zapachem tej krwi (przykładał sobie rurkę do nosa, zaciskał drugie nozdrze, odchylał głowę), aby przegnać z ciała wszelkie zmęczenie i uzyskać kryształową czystość myśli.
Owi tropiciele N’Zui, aczkolwiek zazwyczaj pod nieobecność nimroda istotnie wykorzystywani do odnajdywania i wypłaszania zwierzyny, dzisiaj mieli za zadanie jedynie doprowadzić myśliwych do miejsca opisanego wcześniej przez Zajdara.
Pozostało do świtu jeszcze pół godziny, gdy wjechali — pan Berbelek pierwszy — pod korzenie aer-figowców, zgromadzonych w tym gaju pół stadionu od północnego brzegu Żółwiej Rzeki, toczącej się przez sawannę w szerokim, płytkim korycie. Skoliotyczne figowce unosiły się w powietrzu dziesięć-piętnaście pusów nad ziemią. Sięgały jej natomiast ich korzenie, kielichowatymi baldachimami rozpościerające się pod pniami. Gdy nad sawanną wiał mocniejszy wiatr, cały gaj żeglował kilka stadionów w tę lub we w tę, a wiotkie pędy za każdym razem na nowo próbowały się zanurzyć w glebie. Zapewne w ten właśnie sposób aer-figowce przybyły tu z Krzywych Krain.
Myśliwi i zwierzęta ukryli się pod korzeniami kakomorficznych drzew, Hieronim, Abel i Alitea pod tym wysuniętym najbardziej na południe. Usiedli na rozpulchnionej, zimnej ziemi, przygotowali keraunety, pan Berbelek przeczyścił szkła lornety, Abel otworzył butelkę „gorzkiego złota”, poczęstował ojca i siostrę, Alitea zrzuciła kapelusz na plecy… Potem już tylko bezruch i milczenie, nie pozostało im nic więcej do zrobienia, nic do powiedzenia. Czekali na wschód Słońca.
Żeby to milczenie było wymuszone, sztuczne, jakoś niezręczne; ale nie, należało do formy chwili, i była to dobra forma. Pan Berbelek zapamiętał delikatny szept liści aer-figowca nad głową, trzeszczenie jego korzeni, pojedyncze, głośne pierdnięcie humija, zapach ziemi, smak zimnej wilgoci, gdy zerwał i wsunął do ust złote źdźbło, monumentalną ciemność afrykańskiego nieba — i bliską obecność czekających spokojnie syna i córki, ich obecność, jak jeszcze jeden kolor, dźwięk, zapach, a przecież nie kolor, nie dźwięk i nie zapach, tym niemniej bezpośrednie doświadczenie zmysłowe: Abel, Alitea — tu i tu, pod skrzydłami mojego anthosu.
Na linii widnokręgu po lewej ręce pana Berbeleka wybuchło czerwone światło. Najpierw pozioma linia krwi, potem zaciek różu, wchodzący coraz wyżej na gwiazdoskłon i gaszący kolejne konstelacje, nareszcie pozioma fala ognia, od której cała sawanna zatrzęsła się i zachwiała, pękając z trzaskiem na dwa: jasność i cień. Nagle wszystko broczyło cieniami; myśliwi pod aer-figowcem znaleźli się w cieniu najgłębszym. Trwożliwy szum przeszedł po równinie, zerwał się wiatr, drzewa zadrżały. Z grobu podnosił się bóg. Pierwszy krok; drugi krok; trzeci krok; głowa wzniesiona. Zniknęła ostatnia gwiazda, ciemny błękit zalał niebo, ostre światło przekłuło oczy wszystkiego, co żyje i ma oczy. Wstał dzień nad Afryką.
Pan Berbelek z lornetą przy oku pochylał się do przodu między korzeniami. Abel wyciągnął do siostry rękę z butelką „gorzkiego złota”. Pokręciła głową. Ściągnęła rękawiczki, rozpięła kurtę.
Pan Berbelek odłożył lornetę i chwycił za keraunet. To był sygnał; złapali za swoje keraunety, przyklękli obok ojca.
Pojawiły się na południowym horyzoncie, odcinając się zaraz od tła jaskrawofioletową barwą. Musiały lecieć bardzo szybko, w niecałą minutę można już było rozróżnić poszczególne sylwetki. Pan Berbelek gołym okiem policzył: dwa, cztery, pięć.
— Drugi z prawej, największy — rzekł.
Wszyscy mieli strzelać do tego samego; nie było pewności, czy nawet od trzech, czy od sześciu kul padnie.
Gdy zeszły nad Żółwią, szykując się do wylądowania na północnym brzegu, w łagodnym piaszczystym zakolu — jak nitnrod zapowiedział był, że uczynią, to ich wodopój — pan Berbelek podrzucił keraunet do policzka i ścisnął spust. Grzmot. Drugi grzmot, trzeci. Sięgał już po zapasowy keraunet. Ofiara miotała się tuż nad ziemią, pozostałe cztery kakomorfy wzbiły się w panice w niebo i pomknęły z powrotem na południe. Grzmot, grzmot, grzmot. Alitea rozkaszlała się od pyrosowego dymu. Abel podał jej butelkę; teraz przyjęła. N’Zui, wrzeszcząc wniebogłosy, pędzili ku Żółwiej ze wzniesionymi tarczami i kurroi. Pan Berbelek wolnym krokim podążył ich śladem, Abel i Alitea szybko go wyprzedzili.
Negrowie tańczyli wokół ciskającego się w rzecznej płyciźnie potwora, kłując go kurroi, bijąc kurrote, odskakując i znowu przyskakując; ale on nie chciał umrzeć. Miał prawie pięćdziesiąt pusów długości, musiał ważyć ponad setkę lithosów. Głowa kobiety, tułów szakala, skrzydła nietoperza, łapy (kilkanaście łap) krokodyla, małpy, pająka, geparda, ogonnie ogon, wielka kiść paproci, na grzbiecie łańcuch kwarcowych skał, na barkach szare termitiery, we włosach liany; a wszystko to pomnożone przez dziesięć i wściekle fioletowe. Kakomorf młócił wodę tak zapamiętale, że wkrótce nikt nie pozostał suchy. Zahaczył skrzydłem jednego z wojowników, posyłając go na dwadzieścia pusów w powietrze. Otworzył gigantyczne czerwone usta i zaczął jęczeć, eeuuuiiiiii, eeuuuiiiiiiiiiiii, nie dało się tego wytrzymać, gdy obrócił się na moment tyłem, pan Berbelek skoczył i dziabnął kakomorfa chaldajskim sztyletem w jedną z tylnych łap. Bestia zapewne w ogóle tego nie poczuła. Niemniej już po kilkunastu sekundach wyraźnie zwolniła i osłabła, skrzydła opadły na powierzchnię wody, umilkła, przestała wierzgać, na koniec opuściła głowę i znieruchomiała. N’Zui wyli, bijąc rytmicznie kurroi o tarcze.
Pan Berbelek wspiął się na brzeg, zdjął przemoczoną kirouffę. Słońce przytuliło się do jego pleców, westchnął, przeciągając się.
— Przekąsiłbym coś.
Przyprowadzono zwierzęta, wbito w ziemię drzewce i postawiono prymitywny namiot. Myśliwi usiedli na perskim kobiercu. Alitea, zrzuciwszy kurtę i rozpuściwszy włosy, wyciągnęła się na boku i tak po grecku raczyła się miodowymi plackami i cukrowanymi ślibłkami. Pan Berbelek i Abel obserwowali N’Zui, próbujących coraz to nowych sposobów, by wyciągnąć na brzeg gigantyczne truchło. Kilka psich kakomorfów — skrzydła szarańczy złożone wzdłuż ubłoconych boków — przyglądało się temu z drugiego brzegu, przysiadłszy na zadach i wywiesiwszy białe jak śnieg ozory. Pan Berbelek otworzył butelkę wina. Alitea zaczęła nucić coś pod nosem, dwusylabową mamrotankę, stukając do rytmu kielichem o misę z owocami. Abel się przyłączył, kląskał językiem o podniebienie. Hieronim wyjął fajkę, nabił, zapalił. Położył się na wznak, opierając głowę o jeden z palików, cybuch spoczął na piersi, grzejąc go pod sercem. Skoliotyczny motyl wleciał w strugę fajkowego dymu, zatrzepotał panicznie wszystkimi trzema skrzydełkami i spadł martwy na kobierzec. Pan Berbelek ujął owada między dwa palce, uniósł, zmrużył oczy. Przechodząc przez te skrzydełka, światło w przedziwny sposób
— Co to jest? Ej, tato, gdzie schowałeś lornetę?
Abel wstał, przyłożył do oka podane opticum, obrócił je na zachód.
Z początku wszyscy sądzili, że to wrócił któryś z pobratymców ubitego kakomorfa, lecz kształt na niebie był żółty, nie fioletowy, i posiadał ostre, proste krawędzie. Dziesięć, piętnaście stadionów? — bez wiedzy o faktycznej wielkości stworzenia trudno było określić odległość. Co dziwne, wydawało się ono wcale nie poruszać, tkwiło w tym samym punkcie na niebie, niczym przyśrubowane do błękitu.
Nabiwszy keraunety i zwoławszy sześciu wojowników, wsiedli na xewry i ruszyli wzdłuż Żółwiej Rzeki, zgodnie z biegiem jej wód i promieni Słońca. Lorneta wróciła do pana Berbeleka i to on, gdy po kilku minutach po raz kolejny przystanęli, dostrzegł długi, prosty, sięgający ziemi ogon Kakomorfa. Lecz kilka stadionów dalej już gołym okiem było widać, iż nie jest to żaden kakomorf, nie jest to w ogóle żywa istota — lecz gigantyczny latawiec, szybujący na uwięzi znikającej za pagórkiem porośniętym gęsto palmami. Równocześnie dostrzegli między palmami sylwetki ludzi i zwierząt. Słońce mieli jeźdźcy za plecami, sami pozostali niedostrzeżeni.
Pan Berbelek rozkazał wówczas zatrzymać się, zsiadł, położył Ulgę w trawie, Abel i Alitea pociągnęli na ziemię swoje wierzchowce. Lorneta przechodziła z rąk do rąk. Kolejni bandyci? Nie wydawało się to prawdopodobne, nie tutaj, u granic Skoliodoi; no i na co byłby im ten latawiec? Najpewniej po prostu inna dżurdża. Wysłać N’Zui na zwiady? Tamci mieli swoich Negrów, akurat czarnoskórych postaci kręciło się między palmami najwięcej. Pan Berbelek widział wszakże również białych, ubranych w identyczne, ciemne spodnie i kaftany, nawet w tym upale zapięte aż po ostatni guzik wysokich kołnierzy.
Oddał lornetę Ablowi.
— Cofnijcie się dwa stadiony. Obserwujcie. Gdybym nie wrócił, jedźcie po Zajdara i esthle Amitace, zbierzcie wszystkich N’Zui.
Abel i Alitea wymienili spojrzenia.
— A jeśli —
Pan Berbelek uniósł rękę. Nic już więcej nie zostało powiedziane.
Wdział czarną kirouffę, nie zapinając jej, kaptur narzucił jednak na głowę. Szarpnął za wędzidło Ulgi, poderwał ją na nogi i wskoczył na siodło. Ruszył stępa; nie obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy wypełnili polecenie.
Nie odwracał wzroku od obozu pod palmami. Gdy dostrzegł w nim nagłe wzmożenie ruchu, zatrzymał xewrę. Czekał. Teoretycznie mogli go teraz zastrzelić, ale wiedział, że tego nie zrobią, zakładają bowiem, iż tylko dlatego wyjechał tak na środek międzypola niczym herold wysłany od armii do armii, że faktycznie stoi tam za nim jakaś armia, siła przynajmniej równa ich sile; taka była forma zachowania pana Berbeleka. Czekał spokojnie, od czasu do czasu poklepując Ulgę po zielonej szyi.
Dziesięć, piętnaście minut, tyle to trwało, zanim od palm wyjechał ku niemu na czerwonogrzywym siwku czarno odziany mężczyzna. Czerń do czerni — gdy spotkali się pod sięgającym zenitu Słońcem, cienie zlepiły się z miękkim mlaśnięciem. Mężczyzna miał rude włosy, gęstą brodę, szeroki nos. Jak na uczestnika dżurdży, był stanowczo zbyt blady, jakby przez cały czas krył się pod namiotem lub na wozie. Wieku średniego, wyprostowane plecy, amulet z krzyżem na piersi — kristjanin. Po morfie sądząc, urodzony w Herdonie. Nie aristokrata, lecz zdecydowanie wyższe warstwy.
Zajechał xewrę z lewej.
Pan Berbelek zrzucił kaptur.
— Esthlos Hieronim Berbelek — rzekł, unosząc na powitanie dłoń, pierścień Szarańczy błysnął w słońcu.
Herdończyk skłonił się w siodle.
— Teofil Agusto, Białe Jeruzalem, sofistes Królewskiej Akademei Nowego Rzymu.
Pan Berbelek wskazał na niebo za sofistesem.
— Wzięliśmy to za kakomorfa — powiedział, czym prędzej używając liczby mnogiej. — Dopiero co ustrzeliliśmy jednego. Czy to jest przynęta?
Agusto obejrzał się przez ramię, jakby sam zaskoczony widokiem latawca.
— Nie. Prowadzisz dżurdżę, esthlos? My nie polujemy. Jeśli, rzecz jasna, nie jest to konieczne.
— Więc?
— Ach. Chcemy zajrzeć jak najdalej w Skrzywienie. Pan Berbelek ponownie uniósł wzrok na latawiec. — Przymocowaliście do tego człowieka?
— Tak, doulosa obdarzonego wyjątkowo dobrym wzrokiem.
— I w jaki sposób przekazuje wam informacje?
— Opowie wszystko, gdy go ściągniemy. Poza tym rysuje tam teraz mapę.
— Mapa może ocaleje.
— Wszystko dokładnie opracowaliśmy, esthlos. Latawiec jest skonstruowany z drewna aerowców, może widziałeś je, krążą tu zagajnikami po równinie…
Tak.
— Więc nie potrzebuje wiatru, by się utrzymać w górze. Cała sztuka polega na uniknięciu nagłego podmuchu w momencie ściągania i wypuszczania latawca. Ale mamy wśród nas dwóch demiurgosów meteo.
— Nie prościej byłoby posłużyć się świnią powietrzną?
— Otrzymaliśmy od króla Gustawa obietnicę, że sfinansuje ubezpieczenie lub zakup aerostatu, jeśli ta ekspedycja przyniesie konkretne rezultaty. Wylądowaliśmy na Wybrzeżu Zębów dwa miesiące temu i posuwamy się na wschód wzdłuż Żółwiej Rzeki. Jeśli posiadasz jakiekolwiek informacje o ziemiach leżących na południe od rzeki i naturze ich kakomorfii, bylibyśmy niezwykle wdzięczni, esthlos, gdybyś się nimi podzielił.
— Dlaczego sami tam nie wejdziecie?
Sofistes zamrugał zdumiony.
— Raczysz żartować, esthlos.
— Czy ja żartuję?
— To jest chora kraina. Nie odważyłbym się wejść ani na kilka kroków w głąb Skrzywienia. Nawet nie nocujemy w pobliżu rzeki, wracamy co wieczór do wozów na północ.
Pan Berbelek wykonał lewą ręką gest o niejasnym znaczeniu, złapał i wypuścił powietrze.
— Jeśli jesteś wystarczająco silny… Tu zresztą jest bezpiecznie, otwarty teren, możesz szybko pokonać wiele stadionów, a i Skrzywienie nie posiada aż takiego oparcia w przyrodzie, co dalej na wschodzie, tam, w dżungli. Ale nawet w dżunglę możesz spokojnie wejść na dziesięć stadionów.
Sofistes milczał przez dłuższą chwilę.
— Wszedłeś, esthlos — szepnął wreszcie, nie patrząc na pana Berbeleka.
— Ja i inni.
— Czy ty w ogóle wiesz, co to jest?
— Wy wiecie?
— Nie. Ale obawiamy się najgorszego. Król Gustaw posłał nas, ponieważ sam kratistos Anaxegiros jest zaniepokojony.
— I to najgorsze — co to takiego?
Teofil Agusto spojrzał panu Berbelekowi prosto w oczy.
— Co sprawia, że świat jest, jaki jest? Co czyni kamienie kamieniami, wodę wodą, konia koniem, człowieka człowiekiem? Forma, Forma, która organizuje Materię do konkretnych Substancji. Gdyby nie morfa, istniałoby tylko jednorodne błoto nieurobionej hile, nieskończone bagno nieskończonego wszechświata. Gdzie wszakże zapisana jest potencja danej Substancji, zanim w ogóle stanie się ona Substancją? Co zmienić musi teknites ciała, gdy zmienia Formę łysego na Formę kędzierzawego bruneta, raz tylko objąwszy owego człowieka swym anthosem? W czym zawierają się te siły, które formują Formy? Nazywamy ów domyślny poziom rzeczywistości kerosem, woskiem, ponieważ każda morfa odciska się w nim jak pieczęć, lecz żadna na stałe i żadna nie potrafi zmienić natury samego kerosu. Co jednak by się stało, gdyby keros został zniszczony? Czy potrafisz to sobie wyobrazić, esthlos? To nie byłby nawet koniec świata; koniec świata też posiada swoją Formę. Tego w ogóle nie sposób sobie wyobrazić, bo to jest śmierć wszelkiej Formy. Czy rozumiesz, co ryzykujesz, wchodząc do Skoliodoi? Nie zdrowie, nie życie, nie ciało, nie duszę. To wszystko możesz stracić, a mimo to pozostać esthlosem Berbelekiem: chorym, martwym, bezcielesnym, bezdusznym. Lecz gdy pęknie twój keros… Nie będzie można wypowiedzieć w zgodzie z prawdą żadnego twierdzenia o Hieronimie Berbeleku, nawet tego, że nie ma już Hieronima Berbeleka.
Abel obudził się tego ranka z przeczuciem cudu wypełniającym wspomnienia późnonocnych snów. Gorąca energia płynęła jego żyłami, nie krew, lecz strumyki małych piorunów, łaskoczących od wewnątrz mięśnie i skórę. Dzisiaj poprowadzi polowanie, dzisiaj wyruszy, dzisiaj się zdecyduje!
Ogolił się pośpiesznie nad strumieniem (to właśnie w czasie dżurdży pojawił się na jego twarzy pierwszy zarost, a że żaden teknites ciała nie wymorfował mu dotąd skóry ku wiecznej gładkości, musiał szybko opanować obcą aristokratom sztukę operowania ostrą klingą na własnym gardle). Wrócił do swego namiotu i wdział skórzane szalwary, wysokie jugry, zawinął trouffę wokół głowy. Zapiął jeszcze przy pasie gocki kandżar, wziął głębszy oddech i wyszedł przed namiot.
— Papugiec!
Wiedział, że nikt go nie powstrzyma: Zajdar nie wrócił z polowania z Markiem, Justyną i Klaudią Weroniuszami, ojciec zniknął na kilka dni wraz z Szulimą, Liwiusz odsypiał nocny wypad za Żółwią. Esthlos Ap Rek i Gauer Szebrek co najwyżej pomarudzą chwilę i pokiwają ostrzegawczo palcami.
— Tuzin wojowników, trzy humije, zapasy na pięć dni, już, już, już! — warknął na Papugca, ledwo ten przybiegł od wozów.
Byle czym prędzej opuścić obóz, kalkulował sobie Abel; potem będę już jedynym białym, a ponieważ nie ma N’Te, utrzymanie posłuchu nie powinno sprawić kłopotu. Wziąć ze sobą tłumacza? Nie, umowa jest, że on zawsze zostaje w obozie; potem mogą mieć pretensje, że z mojego powodu
— A ty gdzie się znowu wybierasz?
— Alitea!
— Oj, dajże spokój, nie będziesz mi chyba robiła problemów — co, pojedziesz poskarżyć ojcu?
Ale siostra, jeszcze cała mokra po porannej kąpieli, zawinąwszy jedynie wokół bioder lekką bawełnianą burdę i wykręcając ponad ramieniem długie włosy, spoglądała na Abla w milczeniu, z ironicznym uśmiechem na ustach, lewa brew lekko uniesiona — i już wiedział, że nie złamie tej formy.
— Dobrze — westchnął. — Ale masz tylko kwadrans, pogoń Antona. Ubierasz się i wskakujesz na xewrę.
Cmoknęła go w policzek i pobiegła do swojego namiotu.
Spojrzał za nią, biegnącą — biały materiał kleił się do jej mokrych nóg, potknęła się o jakiś kamień, wymachując rękoma i krzycząc na sługę zniknęła za ścianą namiotu — i na sekundę oślepiła go wizja bliskiej przyszłości: Alitea z oczyma rozszerzonymi strachem, Alitea, której nie mogę pomóc, Alitea rozszarpana przez kakomorfa, ofiara mojej bezsilności, oto przywożę do obozu jej zmasakrowane ciało i kładę je przed ojcem. Gorąca krew uderzyła mu do głowy, musiał głową potrząsnąć, niczym ogłuszony byk. Nie, nie, nie zdarzy się. Zresztą i tak nie ma odwrotu, ona mnie nie posłucha.
O czym ja w ogóle myślę? Takie rozważania to modlitwa o klęskę.
Wyjechali o czasie, nie musiał czekać na siostrę. Obyło się bez dramatycznych zmagań woli, na jakie się w duchu gotował. Machnął ręką, wskazał kierunek — i ruszyli bez słowa. Nikt się nie dziwił, nikt o nic nie pytał; ot, kolejne polowanie. Było to oczywiście zwycięstwo największe, tryumf narzuconej formy tak bezdyskusyjny, że nawet przez nikogo nie zauważony — niemniej Abel czuł jakiś niedosyt.
Od razu skręcili ku Żółwiej, ku brodowi. Po godzinie byli już na sawannie Skoliodoi, źdźbła Skrzywionej trawy sięgały powyżej piersi xewry, N’Zui ginęli w nich prawie całkowicie.
Abel przemyślnie zabrał ze sobą bambusową ryktę — teraz trącił nią bark najbliższego Negra i wskazał na południe, unosząc lewą rękę z wyprostowanymi czterema palcami. N’Zui wymienili kilka skrzekliwych okrzyków i czwórka zwiadowców pomknęła w głąb Krzywych Krain — już po chwili dostrzegalni jedynie jako krótkie fale na powierzchni morza traw.
Alitea poprawiła kapelusz. Zmrużywszy oczy, spojrzała na niebo.
— Te chmury, które przychodzą znad Skoliodoi… Myślisz, że znowu będzie padać?
Tydzień temu spadł na północną sawannę skoliotyczny deszcz — wypłukiwał włosy ze skóry, oczy z oczodołów, kąty proste z drewnianych i kamiennych przedmiotów, biel ze wszystkiego, co białe — a Alitea i Klaudia nie zdążyły osłonić przed nim klatek z kakorneonami, w efekcie jedna trzecia pochwyconych cud-ptaków zdechła. Abel był ciekaw, jak zniósł deszcz Skrzywiony Hamis. Ojciec przekazał go herdońskim sofistesom — gdy okazało się, że kakantrop nie wraca z czasem do człowieczej Formy, nie było sensu dłużej go trzymać. Mimo wszystko Abel znajdował tę decyzję w pewnym sensie nieuczciwą — „przecież to nasz więzień!” — nie potrafił jednak wskazać, wobec kogo nieuczciwą.
— Widziałaś Zenona? Pożyczyłem mu wczoraj swoje kopie map; dzisiaj polazł gdzieś jeszcze przed świtem.
Alitea wzruszyła ramionami. Pochyliła się nad karkiem xewry, w prawej dłoni podsuwając zwierzęciu pod pysk palone miodowniki.
— A niby dlaczego miałabym wiedzieć, gdzie on się plącze?
— Ha, nie odgrywaj mi tu grzecznej dziewczynki! — zaśmiał się Abel. — Śliczny aresik po drugiej stronie Afryki, więc dalejże —
— Świnia.
— Dziwka.
— Zarzojad zasrany.
— Szlejwa.
Splunęła na niego; on strącił jej ryktą kapelusz z głowy, złapała w ostatniej chwili.
— Podsłuchałam ich — powiedziała po chwili.
— Kogo?
— Noo, ojca i Szulimę. Kiedy to… w Dzień Jowisza. Pamiętasz, tańczyli wtedy do bębnów N’Zui. No i słyszałam ich rozmowę w jej namiocie. Przeszli na ocki i nie wszystko pojęłam… Ale brzmiało to tak, jakby ona chciała go wynająć. Pytał się o cenę. Ona się śmiała, ale to było serio, wiem.
— Wynająć? Do czego?
— Jako strategosa.
Abel spojrzał na nią zdumiony.
— Coś poplątałaś. Jaką to niby armią miałby dowodzić?
— Słyszałam. — Alitea zacisnęła wargi. — I on też się o to pytał. A ona: „Największą”. I śmiała się. Ale to było serio, wiem, znam ją.
— Poplątałaś — powtórzył. — Co to znaczy „największą”? Przekomarzali się, a ty —
Ryk i rozmazana plama czerwieni, nie kształt nawet, jedynie wrażenie koloru i ruchu, Abel nie zdążył obrócić głowy — to wypadło spomiędzy złotych traw z kamiennego przyczajenia, uwolniona sprężyna, w przód i wzwyż, prosto na Aliteę — rrrraaargr! Xewra dziewczyny wierzgnęła z kwikiem, próbując zarazem odskoczyć i obrócić się do napastnika zadem — nie udało się jej, ale przynajmniej strąciła z siodła Aliteę i kakomorf spadł na pusty grzbiet wierzchowca. Teraz na ułamek sekundy zamarł, Abel skupił na nim wzrok — co to jest? co za Forma? gdzie ma głowę, gdzie tułów, z czego zbudowane? Tamten zamarł, by wczepić się mocniej w xewrę: albo już wcześniej miał te łapy, albo właśnie je wykształcił, albo miał te szpony, albo właśnie mu wyrosły, czerwone haki rogowej tkanki, trrrrrraktch! — w boki miotającej się bezsilnie i rżącej przeraźliwie xewry, pod żebra, w głąb, kolczasta czerwień miażdży kości, wnętrzności, kręgosłup wierzchowca, który pada na ziemię przełamany w pół, tryskają naokoło fontanny krwi i strzępy mięsa. Abel dostał w twarz twardą chrząstką, to dopiero go otrzeźwiło. Gdzie Alitea? Nie widział jej. Wrzasnął na N’Zui, nawet nie słowo — beztreściowy okrzyk bojowy, pusta forma agresji. Sam wyszarpnął keraunet i strzelił niemal z przyłożenia, wylot długiej lufy nie dzieliło od czerwonego kłębowiska więcej jak pół pusu. Grzmot zwrócił uwagę kakomorfa. Znowu nastąpił moment jego bezruchu, po czym — tsztrrrr, wystrzeliwują z wnętrza gładkiego kształtu czerwone stalagmity: strupygrzebienie, strupyzęby, strupyigły, strupyrogi, strupyostrza. Zaraz skoczy na mnie, pomyślał Abel, zabije. Szarpnął głową, złapał za kandżar. Nie zabije! Szacunek dla esthlosa Abla Berbeleka! Syna Hieronima! Kurroi wpadały w potwora i wypadały z niego, czerwone ciało zasklepiało się bez śladu niczym ledwie zmącona powierzchnia jeziora. Już wiem, co to za kakomorf, pomyślał Abel, wiem: Krew. Krew w Formie drapieżcy. Kakomorf ryknął po raz drugi i skoczył na Abla, dwa tuziny strupów najeżone na jednego człowieka. Abel kopnął xewrę piętami, zacisnął dłoń na łbie żelaznej kobry. Zdążył jeszcze ujrzeć powstającą za kakomorfem Aliteę i czarną strunę jej rukaty zawijającą się dwakroć wokół czerwonego cielska, tnącą powierzchnię Krwi — wzniósł kandżar, zakrzywione ostrze błysnęło w słońcu — zanim wielki rógstrup wszedł w jego ciało, tępy pal bólu, rozszarpując jelita, rozsadzając miednicę, zanim runęła na Abla rycząca Krew, ciężka masa płynnej zgnilizny — a wbić w nią kandżar, raz, raz, raz! — póki ręka posłuszna woli, póki światło w oczach, póki oddech w piersi, póki jeszcze słyszy ten ryk — rrrrraaaaaaaaaargr!
Esthlos Abel Latek padł w Skoliodoi, w Krzywych Krainach za Żółwią Rzeką, 17 Septembrisa 1194 PUR. Szesnaście lat, drugie wyzwanie. Szacunek!