Pierwsza linia behemotów załamała się pod ogniem pyresider z zewnętrznych szańców. Nad Dołami Zbożowymi powiewała chorągiew Aszawiłły, stuletniego aresa stepów azjatyckich — buchające stamtąd salwy kartaczy haratały cielska behemotów, miażdżąc im kości i rozpruwając czarne serca. Wszystkim — z wyjątkiem Aurelii — oczy łzawiły obficie od dymu pyrosowego, rozsnutego wzdłuż przedpola Kolenicy; szare kłęby przesłaniały mury samego grodu.
Na kolenickim minarecie usadził się był nimrod z dalekonośnym keraunetem i dopóki „Łamichmur” nie zgruzował meczetu, moskiewski myśliwiec zdążył stamtąd ustrzelić kilkunastu Vistulczyków, w tym trzech jeźdźców behemockich. Jeden z morfezoonów wyrwał się wówczas spod kontroli i uciekł spod ognia na północ, za rzekę. Od okolicznych chłopów dochodziły potem wieści o grasującej po kraju bestii z piekła rodem, tratującej wioski i depczącej lasy. Aurelia poprosiła strategosa, by pozwolił jej przyłączyć się do oddziału posłanego dla okiełznania lub ubicia zwierzęcia. Hieronim Berbelek odmówił. Przyrzekła mu głośno, że i tak nie powstrzyma jej od wzięcia udziału w bitwie. Wzruszył ramionami, nawet nie oderwawszy oka od herdońskiego opticum. Aszawiłło właśnie opuścił okopy za zgliszczami Dołów Zbożowych i rzucił się ku wrotom Kolenicy, przedzierając się wraz z ocalałymi około dwudziestoma swymi ludźmi w górę zbocza, ku fosie; poszarpana przez żarłaczny grad gwoździ i kamieni chorągiew aresa — szmata zabarwiona w szarozielone ukośne pasy — łopotała na porannym wietrze, to ginąc, to wyłaniając się spośród tumanów bitewnego kurzu i pyrosowego dymu.
Hieronim Berbelek uniósł nad głowę prawą rękę.
— Teraz! Poszli!
Zagrano podwójną podrywkę. Aurelia zatkała sobie uszy, bębenki jej pękały od wysokiego jęku trąbki: trębacz stał tuż pod szczytem pagórka, na którym rozstawiono dla strategosa ciężkie opticum. Aurelia i bez lunety ogarniała stąd wzrokiem prawie całe przedpole, to znaczy jego część nie zasłoniętą masywem miasta. Widziała ruchy oddziałów jak przesunięcia pionów na taktycznej mapie, linie okopów oblegających i szańców obronnych niczym równoległy ornament na zielonej płaskorzeźbie (wiosna tradycyjnie zalała Vistulię potopem soczystej zieleni, nawet tu, na ziemiach wyjętych spod dotyku Światowidowego anthosu). Trzeci dzień obserwując stąd bitwę, spoglądając z punktu widzenia strategosa — sama czuła się po trosze jak strategos. Choćby teraz: wiedziała, skąd i w jakim kierunku uderzy na sygnał trąbki mazovijska kawaleria, zanim półsetnia jeźdźców w ogóle wyłoniła się na słońce z cienia zachodniego lasku.
Rozciągnięte w dwóch szeregach behemoty rozstąpiły się karnie na boki. (Mieli tych morfezoonów zaledwie czternaście, esthlos Berbelek nie zdołał wypożyczyć więcej z garnizonów południowych — nadto jeden był padł, no a jeden zbiegł). Kawaleria wyskoczyła zza linii garbatych potworów, galopem wzięła stok kolenickiego wzgórza, przesadziła opuszczone szańce i już siedziała na karkach grupki Aszawiłły. Ogień pyresider z murów podążył za jeźdźcami, lecz wiekszość kul pudłowała, a szarża nie straciła tempa, nie zmyliła kierunku (nie miała prawa) i dopadła otwierających się wrót miejskich, zanim na powrót się one zamknęły za ludźmi stepowego aresa.
Również behemoty nie próżnowały: po przepuszczeniu koni bynajmniej nie cofnęły się, lecz — trąbka zawodziła: Naprzód! Naprzód! Naprzód! — lecz potruchtały dostojnie w ślad za nimi; a za behemotami — piechota poderwana z niższych okopów. Szturm podnosił się wzwyż kolenickiego wzgórza jak potrójna fala okeanosowa, każda kolejna wolniejsza, lecz większa od poprzedniej. Aurelia obserwowała to, mimo woli przygryzając wargę i zaciskając pięści, oparta o przedpierśny nasyp, jaki okalał pagórek od północy. Zebrani tu oficerowie i gońcy pokrzykiwali po vistulsku, moskiewsku, gaelicku i grecku i śmiali się chrapliwie. Nad kołnierz skórzanej kurty Księżycanki strzelały pojedyncze iskry. Tylko strategos trwał przy masywnym opticum w milczeniu i bezruchu.
Wtem po raz drugi uniósł prawą rękę.
— Teraz! Na jeden!
Aurelia zdążyła zatkać sobie uszy. Śpiew trąbki płynął ponad polem bitwy. Czekające tego sygnału oddziały szturmowe — z drabinami, sznurami, hakami — wyłoniły się z okopów i ruszyły ku murom Kolenicy ze wszystkich stron. Nawet Aurelię, przyzwyczajoną już przecież do morfy Berbeleka, zdumiało zgranie żołnierzy w tym manewrze. Dobiegli do fosy prawie równocześnie.
Ogień z keraunetów i pyresider z dalszych okopów wzmógł się, by dać osłonę szturmującym; obrońcy odpowiedzieli z murów podobnie wzmożonym ostrzałemJednak przez tę kanonadę, przez głos trąbki i wrzaski żołnierzy bez trudu przebijały się ryki behemotów. Bestie oblężnicze, pod których stąpnięciami trzęsła się ziemia, dotarły do fosy; tu padła jedna z nich, stoczywszy się w błotnisty wykrot. Reszta behemotów postępowała naprzód w swym majestatycznym cwale, mimo rozharatanych boków i łbów odartych ze skóry do nagiej kości, mimo strug czarnej krwi znaczących każdy krok, mimo ciągłego ostrzału odrywającego od nich parujące w porannym chłodzie kawały ciemnego mięsa. Jeźdźcy behemotów kulili się na ich karkach za żelaznymi tarczami, szarpiąc przez łańcuchowe uprzęże hakami uzd.
Kawaleria oczywiście nie nadawała się do zdobywania miasta i walk ulicznych, miała jedynie doskoczyć na czas i zabezpieczyć bramę. Z nadejściem pierwszego behemota wycofała się po nasypie i pomknęła bezpieczną trasą między okopami. Ostrzeliwana w plecy, straciła w tym odwrocie kolejnych kilkoro ludzi i zwierząt.
Behemot tymczasem rozdzierał bramę na strzępy. Wylano mu na grzbiet płonący olej. Zdeptawszy resztki metalowych wierzei, pomknął z rykiem w głąb miasta, ciągnąc za sobą sztandar ognia i dymu; tak zniknął z oczu oblegającym.
Ale już postępowały kolejne bestie, a za nimi ciężka piechota, z żarłaczami, siekatownicami i wilczymi morfezoonami ludojadnymi na łańcuchach, z dwojgiem armijnych aresów w szeregach. Na ich sztandary szedł z blanków ogień największy, lecz też dzięki tym wysoko wzniesionym sztandarom atakujący posuwali się tak szybko i pewnie, wlewając się przez bramę szeroką strugą.
Tłumppp! — wszyscy na pagórku się wzdrygnęli. To po raz kolejny odezwała się zbudowana w nocy w pobliskim zagajniku katapulta, wielka, toporna makina z drewna i sznura, nakręcana i zwalniana kilka razy na godzinę. Ciskała ona ponad Kolenicę przyrządzane przez Antidektesa Alexandryjczyka olbrzymie kadzie alkimicznych mikstur pyrosowych, które rozpadały się w locie na niebie nad miastem i spadały na jego dachy i ulice w postaci cuchnącego deszczu. Raz na trzy próby ten deszcz zapalał się i wówczas na Kolenicę spływało z błękitu płynne piekło. Płonęła już jedna dziesiąta grodu; zapłonie więcej.
Aurelia czekała fontanny płomieni — tym razem na próżno. Ach, gdybyż księżycowi mekanicy mogli się za to zabrać, gdybyż był tu choć jeden tryplet hyppyroi..! Pomyślała o szeregach katapult obudowanych na wielkozamachowych perpetua mobilia z jasnej uranoizy, samonakręcających się co minuta; o strącanych z nieba na wrogów pyrownikach, po których uderzeniu pozostają tylko czarne kratery i gorące szkło; o rajdzie Jeźdźców Ognia, którzy w kilka chwil zrównaliby ten gród z ziemią…
— Padną! Padają! — ekscytował się za jej plecami kapitan Polański. Esthlos Ludewig Polański został tu przysłany przez króla Vistulii, aby „nadzorować poczynania strategosa Berbeleka-z-Ostroga i mieć pieczę nad powierzonym strategosowi wojskiem”. W rzeczywistości nie nadzorował niczego i nie miał pieczy nad nikim: od pierwszego spotkania z Berbelekiem podążał za nim niczym głodny afektu pies. — Widzicie, co tam się właściwie dzieje? Weszliśmy? Wywiesili białą flagę? — Przechodził chaotycznie z vistulskiego na grekę i Aurelia pojmowała co drugi jego okrzyk.
Strategos oderwał oko od okularu, wyprostował się, przeciągnął.
— Odwrót — rzekł, trzymając się greki z uwagi na Olafa Splamionego oraz Hasera Obola, izmaelitę. — Odwołać oddziały spod murów. Cofnąć behemoty. Piechota zostaje na bramie, zabezpieczamy podejście i południowy mur. Ogień na czwartą i piątą basztę. Odpoczynek, ranni, raport; oficerowie u mnie w południe.
— Przecież… — żachnął się esthlos Polański.
— Sądzisz, że Krypier nie miał przygotowanej drugiej linii obrony wewnątrz murów? Przynajmniej tyle sprytu odziedziczył po Słoneczku. Każdy dzień, każda godzina to dla niego nowa szansa na odsiecz. Zatrzymali się, cofa ich, wraca odbita fala. Popatrz. Depczą się nawzajem. Impet został już stracony. Chcę raportu, jak wyglądają z ziemi te wewnętrzne umocnienia. I umyślny do mnie, gdy tylko dostrzeżecie „Łamichmura”. Porte, qahwa.
— Już, panie.
Zeszli do namiotów. Namiot strategosa nie był bynajmniej największy ani też nie stał w środku, w istocie umieszczono go na tyłach obozu. Brodzili w błocie, co noc spadały obfite deszcze (co bardzo sprzyjało obrońcom, może więc była to ich robota). Przed wejściem do namiotu Berbeleka ociosywali buty z grud gliny i pakuł zdeptanego zielska, wbito tu w tym celu w ziemię deszczułki o ostrych krawędziach. Aurelia jako jedyna chodziła boso.
Dla siedmiu osób był ten namiot zdecydowanie za mały; musieli od razu usiąść. Tylko stary Porte pozostał na nogach, krzątając się przy piecyku. Klapę pozostawiono uchyloną. Przed wejściem stał wysoki horrorny w pełnej zbroi węglowej, z siekatownicą na ramieniu.
Niestety, był to jeden z zaledwie dziesięciu żołnierzy Horroru pozostających aktualnie w dyspozycji Hieronima Berbeleka.
Haser Obol, tysięcznik Horroru Byzantyjskiego, podążył wzrokiem za spojrzeniem Aurelii.
— Dzisiaj lub jutro — rzekł. — Tak czy owak, płyniemy już do Danzig.
Wojsko Obola zostało z góry opłacone i teoretycznie od początku roku znajdowało się pod komendą Berbeleka. Wpierw jednak należało je przerzucić na pole bitwy. Tymczasem towarzyszył strategosowi jedynie hegemon Haser z dziesiątką horrornych, bardziej jako symbol niż faktyczna pomoc militarna. Jego namiot stał tuż obok. Nad wielostożkiem ciemnego płótna powiewała chorągiew Horroru: czerwona pięść w czarnym kole zębatym na białym tle. zamierzeniu strategosa miała ona dać do myślenia Krypierowi Cudzybratowi. Zapewne dała — tym szybciej posłał był Cudzybrat po posiłki.
Esthlos Berbelek usiadł w kącie; rozpiąwszy kirouffę założył nogę na nogę. Aurelię zastanawiało to upodobanie strategosa do afrykańskich szat. Sługa podał mu czarę gorącej qahwy. Berbelek bez mrugnięcia pił parzącą ciecz.
Jednooka Janna-z-Gniezna, zastępca Berbeleka z czasów, gdy był on jednym z marszałków polnych Vistulii, kreśliła coś zapamiętale po mapach rozłożonych na wieku kufra, który wpierw przysunęła sobie do chybotliwego stołka kopnięciem. Janna wydawała się Aurelii starsza nawet od Porte. Czarna opaska biegła ukośnie przez jej poorane zmarszczkami czoło, zakrywając lewy oczodół, przez siwe włosy, ściągnięte w długi warkocz. Janna przyłączyła się do strategosa, gdy tylko skończył się jej kontrakt w armii Kazimira IV, czyli latem zeszłego roku, po pierwszych rajdach Berbeleka na wysunięte garnizony Moskwy. Odtąd pozostawała na żołdzie Księżyca. Co ważniejsze, jako jedna z nielicznych ludzi Hieronima zdawała sobie sprawę, że jest opłacana przez Księżyc. Nie sprawiała wrażenia specjalnie owym faktem zgorszonej, tym niemniej od pierwszego ich spotkania darzyła Aurelię wyraźną antypatią. Nie wymieniły przez te pół roku więcej niż kilka zdań. Aurelia była ciekawa przyczyny kalectwa Janny — czyżby nie stać jej było na usługi żadnego teknitesa ciała? — nie odważyła się jednak zapytać. Może istotnie Vistulka popadała już w starczy obłęd.
— Wiem, że Słoneczko stoi z połową Trzeciego Ujadu na linii Burznej — mamrotała teraz Janna, nie wiadomo, do siebie, czy do spoglądającego na nią ponad krawędzią czary esthlosa Berbeleka. — Bliżej są garnizony w Kolnie, Czertyczu i Niżwach, ale one się nie ruszą, mają prikaz siedzieć na dupie i pilnować własnych ziem. Zostaje Trepiej i Trzeci. Załóżmy, że Cudzybrat posłał doń alarmowe wezwanie, gdy tylko przekroczyliśmy granicę… Biorąc pod uwagę deszcze… Cztery dni.
— Ale masz na myśli tylko jazdę? — upewnił się Olaf.
— Tak, konnica Trepieja może się tu zjawić już za cztery dni. Ta druga półsetka kawalerii z Jobałłą, którą posłałeś za rzekę — zwróciła się do strategosa — znosi coraz silniejsze zwiady, grupki już po tuzinie jeźdźców. Na razie to tylko regularne patrole, ale w każdej chwili ktoś tu może przysłać jakiś większy podjazd. Tfu, gdybym była Trepiejem, dawno bym jeden posłała, choćby z rodzicielskiej troski. Przechwyciliśmy już ilu? — dziesięciu gońców? Ślepy by zauważył. W każdym razie ja na pewno.
— Jobałło ma rozkaz odskoczyć. — Esthlos Berbelek siorbał powoli qahwę.
— Jobałło nie wesz, żeby jeno gryźć i odskakiwać. Znasz kawalerzystów. Może zresztą nie mieć już szansy.
Od żeliwnego piecyka płynęły fale żaru, Aurelia podświadomie zwracała twarz ku ogniowi. Porte wyszczerzył do niej w szerokim uśmiechu żółte zęby. Parzył równocześnie qahwę, theę i pażubę, dodając do każdego napoju rozmaite egzotyczne przyprawy, dostarczane mu regularnie przez NIB w blaszanych pudłach z herbem Domu Kupieckiego. Namiot wypełniła wkrótce mieszanina ostrych woni, nawet horrorny zajrzał do środka.
Pażuba była dla kapitana Polańskiego. Stała się ostatnio bardzo popularna w środkowej Europie (co esthlos Berbelek wykorzystywał jako kolejny argument dla dowiedzenia arretesowego wpływu Czarnoksiężnika).
— Ja właściwie powinienem już was opuścić… — Polański pocierał w zakłopotaniu nos. — Rog wyciągnąłby z mojej tu obecności wnioski, które
— Tak, tak — przerwała mu Janna — wszyscy wiemy: warcholstwo żądnego zemsty strategosa, prywatna wojenka Hieronima Berbeleka, w przypadku klęski Kazimir i Światowid umywają ręce.
— A co! — wzburzył się Polański. — Może on zostanie, by świadczyć przed Trepiejem za Thora? — Dźgnął palcem w stronę Olafa Splamionego.
Szczur kratistosa Nordu wzruszył ramionami.
— Thor od lat prowadzi otwartą wojnę z Czarnoksiężnikiem. Nie ma nic do ukrycia. Chętnie powitamy strategosa Berbeleka na froncie północnym.
— Prowadzi wojnę, akurat! Rog nigdy nie poszedł z wojskami na Nord, ścieracie się tylko w tych odświętnych potyczkach granicznych i nasyłacie wzajem korsarzy na swoje statki.
— Spokój, spokój! — warknął strategos. — Bo pogonię wszystkich! Nie zwyciężyliśmy, ale też nie ponieśliśmy jeszcze klęski. W nocy poprowadzę szturm, podciągniemy behemotami pyresidery i pójdziemy w głąb miasta. Jeśli tylko Krypier nie nagotował tam jakichś cudów. Kiedy ten raport Bartosza?
— Pójdę z tobą, kyrios — odezwała się Aurelia. — Jeśli osobiście chcesz poprowadzić atak… pójdę z tobą.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł, byś tak się narażał, esthlos — rzekł Olaf, ustawiwszy ostrożnie na kolanie kubek z theą.
— Natarcie pod ścisłą morfą strategosa, w tym jeszcze jest szansa — stwierdził Berbelek. — Bez dodatkowego wsparcia… nie widzę innej nadziei na szybki przełom.
Aurelia kręciła głową. Dym tłumionej złości począł gryźć ją w gardle.
— Cały Horror Byzantyjski przypłynie tu najdalej za dwa tygodnie, pierwsza setnia może się zjawić lada chwila. Nie rozumiem, kyrios. To głupie. Czarnoksiężnik nie ucieknie, adynatosi nie uciekną. Poczekaj.
— Jeśli nie zajmiemy miasta w ciągu najbliższych trzech dni, będziemy musieli się wycofać — rzekł strategos Berbelek, odłożywszy pustą czarę i sięgając do wewnętrznej kieszeni kirouffy po tytońcówkę. — Poczytaj sobie podręczniki wojny, co one mówią o oblężeniach. Stosunek sił powinien wynosić co najmniej trzy do jednego na rzecz oblegających, a po prawdzie zaleca się dziesięć do jednego. A jaki jest nasz? Jeden do dwóch lub trzech. Mam osiem dobrych pyresider, tuzin behemotów, nieco ponad setkę kawalerii i pół tysiąca regularnej piechoty, drugie pół tysiąca pośpiesznie przysposobionych ochotników, którzy właściwie tylko leżą w okopach, pykają z keraunetów, żrą prowiant i prowokują burdy. Krypier Cudzybrat siedzi natomiast w Kolenicy z półtoratysięcznym garnizonem Trzeciego Ujadu; siedzi tu od prawie siedmiu lat, ubezpieczył się doskonale, był gotów, linia frontu przebiegała przecież kilkadziesiąt stadionów na zachód stąd. To wielki sukces, że w ogóle udało mi się go zamknąć w regularnym oblężeniu. Czym jest ten mój atak? Szaleństwem. Samobójstwem. Skrajnym ryzykanctwem. Może gdybym miał zdrajcę w środku, pełne zaskoczenie i otwarte bramy… Ale tak? A jemu wystarczy czekać na odsiecz.
— Dlaczego więc…?
— Bo muszę odnieść to zwycięstwo. Wiesz, co napiszą wszystkie gazety Europy, gdy Hieronim Berbelek odbije Czarnoksiężnikowi Kolenicę?
— Więc cała ta bitwa toczy się o nagłówki gazet…?
— O to, czego one są odbiciem.
— Powinieneś był poczekać na Horror, kyrios — powtórzyła.
— Nie. On już wie, że idę na niego. Teraz mimo wszystko mogłem jeszcze przejść tu front i otoczyć Kolenicę; za chwilę musiałbym wpierw wygrać regularną wojnę, żeby w ogóle podejść pod mury miasta. Jest chwila i moment stosowny na wszystko i teraz właśnie otworzył się taki czas — teraz mogę zbudować Formę zwycięstwa, która dalej poniesie mnie już sama, niczym aetheryczny epicykl. Lecz rok wcześniej i rok później — byłoby za wcześnie, za późno, waliłbym głową w mur.
— Jest to pewna umiejętność, podobna do umiejętności żeglarskich — mruknął ejdolos Thora. — Pochwycić w żagle wiatr Historii, gdy dmie on w twoją stronę.
— A do jakich umiejętności — zaskrzeczała Janna — podobna jest umiejętność pozwalająca obrócić się zawsze tak, żeby nie zostać przez Historię wydymaną?
Wymieniwszy dwa zdania ze strażnikiem, do namiotu wszedł ubłocony goniec z raportem poszturmowym. Zasalutował strategosowi i począł wyrzucać z siebie w strumieniu łamanej greki liczby, imiona i opisy pozycji. Aurelia machnęła ręką i wyszła przed namiot. Po chwili dołączył do niej Olaf Splamiony; w dłoni wciąż miał kubek z parującą theą.
Aurelia spojrzała na Nordlinga z ukosa.
— I co powie Thor?
— Thor nic nie powie. Thor tylko walnie pięścią w stół.
— I?
— A jak sądzisz, dlaczego tu z wami przyjechałem?
— Zdać raport Thorowi, czy warto postawić na Hieronima Berbeleka. Czy zdobędzie Kolenicę; i jak to zrobi; i co by sobie Thor pomyślał.
— To też.
Zmarszczyła brwi. Co on sugerował? Gdyby to naprawdę była jakaś tajemnica kratistosa, nie naprowadzałby ją na nią świadomie. Przecież wie, że ona powtórzy to wszystko strategosowi. Kłamie więc. Ale jak właściwie brzmi to kłamstwo?
— Już się go boją? — szepnęła.
— Jeśli faktycznie jest zdolny pokonać Czarnoksiężnika… Pomyśl. Illea może i nie powróci, ale on tu pozostanie. Z czyich ziem zechce wykroić sobie dziedzinę?
Aurelia patrzyła na szczura z jawnym niedowierzaniem
— Już się go boją!
— Chce zabić kratistosa, prawda? Oczywiście, że się zaniepokoili.
— Meter! Nie wierzę. I co, zostawią go na pastwę Czarnoksiężnika?
— Nie, skąd, Wdowiec faktycznie stanowi zagrożenie największe, trzeba się pozbyć jego i Skrzywienia. Ale co potem?
— Strategos będzie musiał stanąć naprzeciwko Potęgi adynatosowej, nie wiadomo, czy w ogóle wróci, czy wróci jako Berbelek. Najprawdopodobniej to misja samobójcza.
— Sama widzisz. A tu będzie miał już wielką władzę, wielką sławę i wielkie imię. Dlaczego miałby to wszystko porzucić — dla prawie pewnej śmierci? Człowiek nie zna takiej motywacji.
Aurelia już otwarcie gapiła się na Olafa, z wpółotwartych ust wydobywały się jej obłoki gorącej pary.
— Przed czym ty właściwie próbujesz ostrzec strategosa? Czego Thor od niego chce?
Wzruszył ramionami, opuścił wzrok do wnętrza kubka.
— Nic, nic, ot, parę myśli.
Bez słowa więcej zostawiła ejdolosa Thora pod namiotem Berbeleka.
Jej własny namiot znajdował się na drugim krańcu obozu (wymusił to esthlos Hieronim). Szła szybko, patrząc pod nogi, by nie poślizgnąć się w błocie. Błoto pokrywało wszystko, sprzęty, płótna, broń, zwierzęta, ludzi.
Sądziła, że to, co ją na Ziemi zaskoczy, to będzie chłód, rozbuchana — bo starożytna w reliktach swej teleologii — flora i fauna, wszystkie te widoczne i niewidoczne zabytki tysięcy lat historii człowieka i dziesiątków tysięcy lat historii życia — czego Księżyc był pozbawiony; że zaskoczy ją bogactwo i potęga niskich żywiołów, że będzie musiała walczyć z ciągłym naporem hydoru; że wreszcie zaskoczą ją Ziemianie, ludzie o wielkiej różnorodności morf. I istotnie, zaskoczyli — naprawdę jednak po tych dwóch latach przyzwyczaić się wciąż nie mogła do czego innego: bałaganu. Bałaganu, chaosu, dysharmonii, wszechobecnego nieporządku, niestaranności, niechlujności, jakiejś tymczasowości i prowizoryczności. Czuła się nimi osobiście obrażana.
Idąc teraz przez obóz wojsk vistulskich, z trudem się powstrzymywała od grymasów pogardy i obrzydzenia. I to miał być wzór żołnierskiej karności! Morfa potężnego strategosa! Jak zatem wyglądałaby ziemska armia puszczona samopas, w morfie demokracji czy innej perwersji władzy? Druga strona tej myśli wyglądała natomiast tak: do czego byłaby zdolna armia sama z siebie poddana Harmonii, armia księżycowa — gdy nadto objąłby ją swą Formą strategos Berbelek? Nie ma takiej siły, która powstrzymałaby Aurelię od udziału w Bitwie Aetherowej.
Mijani żołnierze salutowali jej uprzejmie; nawet medycy z lazaretu kłonili przed nią głowy. (Do lazaretu znoszono właśnie rannych i konających z porannego szturmu). Wszyscy znali Aurelię Krzos jako demiurgosa ognia i przyboczną strategosa, a egzotyczny wygląd i demorfunki brwi wystarczyły, by zapewnić jej tu, w Vistulii, miano maga.
Jedynie Antidektes Alexandryjczyk znał prawdę.
— Pozwól no na chwilę! — stary sofistes zawołał na nią z progu swego wozu.
Skręciła niechętnie.
— Czego?
Machnął ręką ponad jej głową, w stronę wzgórza kolenickiego.
— Nowa receptura. Cefery kanciaste, numerologia graniastosłupów. Zobacz, jak się pożar przenosi mimo deszczów. Do jutra spłonie całe miasto.
Obejrzała się na Kolenicę. Ponad nierówną linią murów rozpełzały się po bladym błękicie tłuste robaki dymu i popiołu, szybko rozgniatane i przepędzane przez silny jeszcze wiatr.
— Dotąd radzili sobie z gaszeniem — mruknęła. — Plotka głosi, że mają tam jakiegoś demiurgosa chmur.
— Nie w tym rzecz. Coraz głośniej mówi się o odsieczy Trepieja, myślisz, że ja tego nie słyszę? Mam ludzi — wskazał głową na swoich doulosów i służących, dwoje z nich było vistulskimi Cyganami — którzy rozumieją tutejszy język. Niech przyjdzie jeden suchy dzień. Wiesz, z jakiej odległości widać na niebie dymy płonącego miasta?
— I zacząłeś się bać? — Aurelia splunęła, błoto u jej stóp zasyczało cicho. — Horror zjawi się lada chwila.
— A jeśli się nie zjawi?
— W nocy strategos poprowadzi generalny szturm.
— No pięknie! Przy moim szczęściu dostanie jakimś rykoszetem w pierwszej minucie. I kto mi wówczas zapewni bezpieczny przelot na — wiesz-gdzie — kto?
— Że niby ja? — żachnęła się Aurelia.
— Nie honorujesz przysięgi swojego pana? — Antidektes aż zamachał chudymi ramionami. Był wyższy od Aurelii, a że na dodatek stał na stopniach swego wozu mieszkalnego, górował nad nią o dwa pusy. Dziewczyna zadzierała głowę. Machnie jeszcze raz, pomyślała, i podwędzę mu łapki.
Od początku nie podobała się jej umowa zawarta przez Berbeleka z Antidektesem. Strategos potrzebował Aegipcjanina głównie do przekonania szczurów wątpiących kratistosów, iż to Czarnoksiężnik stoi za Skrzywieniem i adynatosami w sferach niebieskich. Aurelia nadal nie była pewna, czy sofistes głosił te teorie z pełnym przekonaniem, czy też został opłacony do kłamstwa — w takim razie doskonale przyjął jego formę. Tak czy owak, jego ceną był przelot na Księżyc i wolny dostęp do bibliotek Czwartego Labiryntu, Esthlos Berbelek dał mu słowo. Oczywiście, martwy esthlos Berbelek go nie dotrzyma — Antidektesowi pozostaje wszakże Aurelia Krzos, Księżycanka, która jakoś przecież będzie musiała wrócić do swej ojczyzny…
— Słuchaj no — zaczęła, wziąwszy głębszy oddech, by ugasić wewnętrzny ogień — strategos żyje i będzie żył, a jeśli ty zaczniesz roznosić takie defetystyczne —
Urwała, spostrzegłszy, iż sofistes już jej nie słucha. Zagapił się w punkt ponad jej głową — nie na Kolenicę, na coś jeszcze wyżej, ponad miastem i w lewo odeń. Obejrzała się.
Z północnego zachodu, znad ciemnozielonego masywu puszczy nadlatywała włócznia czerwonego kamienia. Aurelia zmrużyła oczy. Równolegle nad kamieniem ciągnęło się czarne wrzeciono aerostatyczne, srebrne pioruny otaczały jego boki ciernistym ornamentem. Nad dziobową kopułą minaretu prężył się jednoręki anioł, białe bandaże jego skrzydeł powiewały na wietrze, poranne słońce strzelało refleksami od kryształowej kosy. Schodząc do ziemi, „Łamichmur” zataczał szeroki łuk, by nie wlecieć w zasięg pyresider Kolenicy.
Aurelia wyszczerzyła się do Antidektesa w gorącym uśmiechu. Nie musiała nic mówić, żołnierze dostrzegli już „Lamichmura” i podnieśli wrzawę. Vistulczycy wychodzili z namiotów, spoglądali w niebo. Zagrała nawet trąbka, Aurelia nie znała tego sygnału. Puszkarze koleniccy zaprzestali na moment ostrzału, i tak jeno symbolicznego.
Oroneigesowy aerostat spłynął nad pole za głównym obozem wojsk vistulskich. Zatrzymał się jakieś trzydzieści pusów nad powierzchnią gruntu. Kolebiąc się na wietrze, próbował zachować stałą pozycję. Załoga rzucała łańcuchy kotwiczne. Żołnierze pobiegli wbić w ziemię żelazne pale. Aurelia podążyła za nimi; widziała, że biegną tu ludzie także od namiotów strategosa i hegemona Hasera Obola.
Tymczasem po linach spuszczonych z poziomej wieży „Lamichmura” zjeżdżali tuzinami mężczyźni i kobiety w węglowych zbrojach Horroru.
Złamać jej kark, łeb ukręcić, jak postąpiłbym z wężem jadowitym. Nimrod obracał w głowie myśli nimroda. Zabiję Żmiję, zabiję ją. Kolorowy ptak przefrunął ponad nim, ogród rezydencji Hieronima Berbeleka przypomniał Zajdarowi swymi miłymi dla ucha dźwiękami o kakofonicznych melodiach prawdziwej dzikości. Ihmet nienawidził parków, ogrodów, stawów miejskich i obwoźnych bestiariów. Brama majątku i strażnicy zniknęli za zakrętem alei. Odsłonił zęby. Ugryźć, ugryźć, ugryźć, zagryźć! Słońce wzeszło wysoko nad Alexandrię, mrużył prawe oko; lewa źrenica była bezpieczna w cieniu. Mimowolnie przyśpieszał kroku. Wiedział, że ona jest tu obecna, kuzyn Aneisa Panatakisa mu powiedział.
„Hipotamia” zawinęła do wewnętrznego portu Alexandrii siódmego Martiusa, z dwudniowym opóźnieniem powstałym na skutek gwałtownych wiosennych sztormów (Oroneia znów obracała wiatry przeciwko wiatrom, zderzała chmury z chmurami, Król Burz brał głęboki oddech). Wynająwszy w porcie wiktykę, Zajdar wpierw pojechał był do składów faktorii Aneisa Panatakisa. Ostatnimi laty rozrosły się one do rozmiarów porównywalnych z rozmiarami składów Kompanii Afrykańskiej. Magazyny Panatakisa rozrzucone były po wszystkich nabrzeżach, przez jego ręce przechodziła obecnie lwia część wymiany handlowej między Herdonem i północną Afryką oraz zachodnią Azją. Stary Aneis nadal urzędował w swoim bezokiennym kantorze na tyłach najstarszego ze składów. Wszakże z uwagi na wczesną porę oraz na fakt, iż był to dzień jakiegoś kristjańskiego święta (a Panatakis okazał się być także kristjanem), lhmet go tam nie zastał. Zostawił zatem w kantorze listy Berbeleka skierowane do faktora i wszystkich innych alexandryjskich adresatów, z wyjątkiem esthle Amitace i esthle Alitei Latek. Ludzie Panatakisa dostarczą je najszybciej. Następnie podał wiktyk arzowi adres rezydencji Berbeleka.
Płynąc tu — najpierw na „Brucie”, potem na „Hipotamii” Kompanii Afrykańskiej — miał czas wszystko przemyśleć. Wbrew pozorom zdarza się to wyjątkowo rzadko, gdy człowiek naprawdę zastanawia się nad kształtem swego życia, spogląda na nie jako na pewną całość — jak na rzeźbę: posiada stopy i głowę, lecz znaczy coś tylko, gdy widziana w całości — i na zimno je ocenia, świadomie dokonuje wyboru kształtu docelowego. Czyż nie to w ostatecznym rozrachunku odróżnia aristokratów, lud i doulosów? Święte słowa Provegi: Niewolnik w tym podobny jest zwierzęciu, że nie panuje nad swoją formą; aristokrata w tym jest podobny bogom, że sam ją określa, on i nikt inny. Czy Ihmet Zajdar miał prawo nazwać się aristokrata? Tu złudzeń nie posiadał: nigdy nawet nie starał się przezwyciężyć swej natury nimroda, szedł przez życie od jednej do drugiej gorączki łowów, jakoś niepełny i kaleki, gdy pozbawiony zwierzyny, na której mógłby się skupić i zorientować podług niej swe dni i noce. Zawsze jednak — takim się postrzegał, zapatrzony na pieniste fale Morza Śródziemnego — zawsze to on wybierał tę zwierzynę i jego było Polowanie. Dopóki nie zapadł się w morfę Hieronima Berbeleka. Teraz bowiem nie był już pewien żadnego swojego wyboru, instynktu i maniery. Rzeźba traciła symetrię i równowagę, przechylała się niebezpiecznie na jedną stronę. Dostrzegał zmianę, chociażby przez porównanie pamięci swoich zamierzeń. Trzy lata temu, gdy rezygnował ze służby na okeanikach, ścieżka jego przyszłego życia była prosta i jasna. Miał dosyć pieniędzy, mógł spędzić owe ostatnie kilka dekad na takich polowaniach, jakie chciał, gdzie chciał. I w istocie nigdy nie podjął żadnej konkretnej decyzji, by zarzucić ten plan i miast tego oddać się w rozkazy esthlosa Berbeleka. Zresztą dokładnie w ten sposób wygląda to u prawie wszystkich ludzi. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, od Formy do Formy, narzucanych z przemieszania Form zewnętrznych, cudzych… Aż może przyjdzie taki moment w starości, albo i już na łożu śmierci, gdy spojrzawszy wstecz, ujrzymy skończony kształt naszego życia i dopiero zaskoczy nas ta figura: co za maszkara, co za bohomaz, bryła chaosu i przypadku, bez sensu, bez celu, bez znaczenia, bez piękna.
Ihmet nie łudził się, iż sam osiągnie tu jakąś niezwykłą harmonię i kalokagatię. Ale ponieważ bliżej był już końca niż początku, mógł nazwać kształt dotychczasowy i przynajmniej starać się utrzymać jaką taką konsekwencję. Konsekwencja — oto jest pierwszy wymóg każdego polowania i pierwsza cecha każdego nimroda. Nie agresja, nie dzikość, nie przemoc — te bardziej przystoją aresowi. Nimrod natomiast musi utrzymać się na raz obranej ścieżce łowów nierzadko przez lata. Raz obranej za ofiarę zwierzyny nie można porzucić w pół pogoni; to nie do pomyślenia. W tym sensie istotnie jest niewolnikiem swej natury. Można rzec, iż najbardziej jest wierny właśnie swoim ofiarom. Esthle Szulimy Amitace nie zdradził ani na sekundę od chwili pierwszego spotkania w vodenburskim cyrku. Czy strategos miał z tym cokolwiek wspólnego? Zajdar szczerze wątpił. Krew burzyła się w jego żyłach, to był głos krwi. Zabije ją, zabije Żmiję.
Posiadłość esthlosa Hieronima Berbeleka znajdowała się kilkanaście stadionów na wschód od południowego wylotu Mostu Beleuckiego, na samym końcu dzielnicy pałaców aristokracji alexandryjskiej, Parseid. Parseidy rozciągały się wzdłuż brzegów Jeziora Mareotejskiego prawie na jednej trzeciej ich długości. Dalej na południe zaczynała się już Górna Alexandria, kwartały izmaelickie, negryjskie, cygańskie, pergamońskie, induskie i dzunguowe. Posiadłość i dom Berbeleka kryły się przed ich hałasami i zapachami w gęstej zieleni parków nadmareotejskich. Ceny ziemi były tu bardzo wysokie, a że o prestiżu stanowiła wielkość ogrodu, dom strategosa wzniesiony został po większej części na fundamentach oroneigesowych, to znaczy w powietrzu, ponad błękitnymi wodami jeziora. Zajdar odwiedził go już dwukrotnie. Za pierwszą jego wizytą budynek nie był jeszcze wykończony, ogród nie domorfowany, a wysokie ogrodzenie nie ze wszystkich stron domknięte. Minął wszakże rok i posiadłość wyglądała na jedną z lepiej zadbanych. Sam Berbelek zdążył w niej pomieszkać w sumie bodaj miesiąc. Zapewne jednak nie bez znaczenia dla jej obecnego kształtu był fakt, iż stałym rezydentem pozostawała tu esthle Szulima Amitace.
Zajdar zastał Parseidy wyjątkowo dobrze strzeżone. Niczym w czas wojny, jej ulice patrolowały konne (żebrowe i jednorożcowe) patrole, a pod bramami oraz wzdłuż murów, żywopłotów i parkanów Hypatia wystawiła własne warty; na granicznych skrzyżowaniach stali Krokodyle Nabuchodonozora. Z mostu nimrod dostrzegł także wojskowe łodzie, krążące po wschodnich zatokach jeziora. Rozpoznali go jednak mamlucy Berbeleka i to wystarczyło gwardzistom Hypatii. Zapowiedział wartownikom rychłe przybycie portowych doulosów z jego bagażami, zapłacił wiktykarzowi i przekroczył bramę posiadłości.
Dom był niewysoki, jednopoziomowy, jego dachy przesłaniała z początku zieleń ogrodu. Dopiero gdy Ihmet dwakroć zakręcił, wychodząc na podjazd przed stajniami, ujrzał fronton budynku — a raczej jego niższej, naziemnej części, swoistego fauces, marmurowego zakotwiczenia na brzegu Mareotu. Z tego fundamentu wystrzeliwały nad jezioro łuki nagrzanego słońcem kamienia i skryte pod nimi schody prowadzące do obszernych korytarzy i sal, zawieszonych na blokach czerwonego oroneigesu nad wodami zatoki porośniętymi trzciną i helofitowym kwieciem. Niektóre z tych sal, jak sobie Zajdar przypominał, po siadały podłogi z grubego vodenburskiego szkła, w innych znowu pozostawiono z premedytacją wąskie szczeliny i okrągłe otwory, „piwnice” domu zaś schodziły na sam poziom ciepłych fal i cała ta powietrzno-ziemno-wodna architektura —
— Wróciłeś!
— Witam, witam naszą czarną Artemidę!
Uścisnęli się. Zueia odstąpiła na krok, by lepiej się przyjrzeć Ihmetowi.
— Jeszcze pachniesz morzem. I broda — mógłbyś się wreszcie ogolić!
— Nie poznałbym się w lustrze.
— Ale! Ten błysk w oku — jakieś nowe polowanie — powiedz — co ustrzeliłeś?
— No, no, no, pani pozwala ci tak napadać na gości? Serce może nie wytrzymać staremu człowiekowi. Ale niechże ja się przyjrzę tobie! Z każdym rokiem młodsza i groźniejsza. A coś ty zrobiła z włosami?
— Siedemdziesiąt siedem warkoczyków. Domowy doulos mi zaplata. Ta forma przyszła w tym roku od Huratów. Nie podoba ci się?
— Obróć no się.
— Próbowałam namówić esthle Amitace. Esthle Latek została z kolei namówiona przez tego jej —
Padła z przetrąconym karkiem. Nimrod dla pewności kopnął ją jeszcze lekko w skroń, czaszka rozpękła się jak młody kokos, wylały się soki.
Rozejrzał się ponownie — nikogo w zasięgu wzroku, nic się nie porusza w oknach pałacu, nikt nie przechodzi przez dziedziniec. Z wnętrza stajni dobiegają stłumione głosy, rżenie zaniepokojonych koni (wyczuły krew?), lecz wrota są zamknięte. Ujął zwłoki pod ramiona i zaciągnął w najbliższe krzaki. Wrócił, przysypał piachem plamę czerwieni. Sprawdziwszy buty i nogawki spodni (czyste), rozejrzał się po raz trzeci. Nikogo, nic, nikt.
W zawieszonej nad brzegiem jeziora głównej sieni natknął się na seneszala domu Berbeleka. Seneszal przywołał służącego, by ten zaprowadził Zajdara do esthle Amitace.
Szli szerokimi, jasnymi korytarzami, wypełnionymi zapachem i dźwiękami jeziora. Drobne łuski podłogowych i ściennych mozaik migotały oślepiająco; okna były szeroko otwarte, przelewało się przez nie w złotych kłębach afrykańskie powietrze, upał i anielska jasność. Ihmet młodniał z każdym krokiem. Lżejszy, szybszy, mocniejszy, mniej śmiertelny.
Esthle Szulimę Amitace zastali w nawodnym perystylu, zstępującym czterema coraz dłuższymi tarasami na sam poziom jeziora; na taras najwyższy wychodziło ponad tuzin drzwi tylnych sal pałacu. Perystyl otaczały hydorowe drzewa, wymorfowane z paproci, figowców i palm, część z nich już na tyle wysoka, by przykryć marmur głębokim cieniem. Między drzewami migotały pióra ibisów i flamingów.
Esthle Amitace siedziała przy hiewojowym stole po prawej stronie drugiego tarasu. Pochylona, pisała coś zapamiętale, nimrod widział tylko opalone plecy i rozpuszczone złote włosy. Na kolanach, na białym lnie jej długiej spódnicy, złożyła łeb młoda lwica. Szulima głaskała ją machinalnie lewą dłonią.
— Esthle… — zaczął służący.
Nimrod wbił mu kość potyliczną w mózg.
Rzucił się biegiem ku Księżycance. Nie zabrał ze sobą żadnej broni — nie wiedział, gdzie i w jakiej sytuacji zastanie Szulimę — ale od kiedy to broń była mu potrzebna? Przygryzł sobie język, by posmakować krwi. Polowanie! Świat ustępował pod jego żądzą.
Lwica poderwała się na nogi, odsłoniła kły. Zeskoczył na drugi taras. Rzuciła się na niego z głuchym warkotem. Przyklęknął, uderzył złożoną w klin dłonią w górę, ukośnie. Weszła jak w glinę, ciało nie stawiało Łowcy najmniejszego oporu. Wyrwał z lwicy zwój gorących jelit. Cisnął zwierzę na marmur, złapał za skórę na grzbiecie, rraaaaarrrgh, piana na ustach, trzy-cztery-pięć, roztrzaskał jej łeb. Trzepotała się jeszcze w pośmiertnych drgawkach, ogon klaskał o mokrą płytę tarasu.
Nimrod obrócił się ku kobiecie. Stała oparta o blat stołu szeroko otwartymi, zielonymi oczyma wpatrując się w okrwawionego nimroda, grymas nieludzkiej dzikości na jego twarzy. Nie uciekała, powstrzymała też odruch obronny ręce opuściła luźno wzdłuż tułowia. Tylko piersi podnosiły się i opadały w rytmie panicznego oddechu — oczywiście, że była przerażona, zawsze są.
Ruszył ku niej.
— Nie! — krzyknęła.
Może sobie teraz krzyczeć, nawet gdyby —
Za jego plecami — bose stopy na kamieniu — bliżej. Odskoczył. Cios przeszył powietrze.
Wstecz! Kto? Zna go, nigdy nie zapomina twarzy, to esthlos Dawid Monszebe z Teb, narzeczony esthle Alitei Latek, ares. Ares! Och, Manat.
Starli się przy progu tarasu — sekunda, dwie, nie więcej. Nimrod kopnął aresa w goleń, łamiąc mu nogę, obnażona kość strzeliła naokoło białymi igłami. Ares sięgnął głowy Zajdara, zdarł mu pół twarzy. Pięść nimroda musnęła prawy bark młodzieńca i ramię wyskoczyło mu ze stawu. Ares pchnął otwartą dłonią w klatkę piersiową Persa, mostek i zebra pękły w tysiąc odłamków, szatkując płuca Zajdara, przekłuwając serce. Idąc naprzeciw temu ruchowi, nimrod zahaczył jeszcze lewym kciukiem o szyję Monszebe, wyrywając krtań, tętnicę, ścięgna i mięśnie.
Padli na zimny marmur.
Nimrod nie czuł tego zimna, nie czuł swego ciała; ból też zawsze nadchodził dopiero potem — czy w ogóle zdąży nadejść? Krew kleiła mu powieki, na lewe oko nic nie widział, świat odpływał od niego w jasnej zorzy poranka, słońce i zieleń, i woda, i niebo błękitne, i twarz pochylającej się nad nim esthle Amitace.
— Nie miało go tu być, nie miało go tu być, o Matko, nie wytrzymam tego od nowa, czy Hieronim nie mógł przysłać cię wcześniej?!
Nikt mnie nie przysyłał. O czym ty. Powinnaś się. A nie. Rozczarowana. To nie ma żadnego. Czekała na. A jednak. Boli.
Ogień nie jest podobny do żadnego innego żywiołu, Ogień różni się swą naturą od całej innej Materii. Jako jedyny sam siebie tworzy: z płomienia płomień, z iskry pożar. Jako jedyny powstaje przez użycie siły. Jego jedynego można w ogóle stworzyć; innych żywiołów nie sposób — a Ogień tak, jest wiele metod. Inna Materia istnieje sama z siebie, niepodległe, Ogień wszakże zawsze potrzebuje jakiegoś podłoża, paliwa, nosiciela. Ogólnie zaś mówiąc — pisał Teofrast z Lesbos — zawsze i wszystko, co się tylko pali, jest jakby w trakcie powstawania, tak jak ruch, dlatego też, nawet gdy powstaje, jakoś niszczeje, gdy brakuje paliwa, i samo ginie. Gdyby Ruch był żywiołem, posiadałby w Materii postać Ognia.
Aurelia czuje wszakże, że w istocie Ruch jest żywiołem — i ona oddaje się właśnie w jego władanie, zamyka się w jego morfie. Okółpierśnik, okółramienniki, okółhełm, wirkawice — kolejne elementy zbroi, jak organy żywego zegara, zaraz obroty jego trybów zgrają się z rytmem bicia jej serca, zaraz zespoli się nimi w jednej harmonii.
Rozpalona, rozwibrowana, rezonująca mekaniczną energią wyszła przed namiot. Trwał intensywny ostrzał przedszturmowy, co chwilę grzmiała któraś z pyresider, a palba keraunetowa trwała już nieprzerwanie. Aurelia ugięła kolana, wokółnożne i wokółbarkowe epicykle zagarnęły wielkie masy błota, na moment poczuła się jak golem, dżinn, iganazi — ale zaraz odmieniła morfę, zatrzasnęły się ażurowe przekładnie zbroi, a impet dodany przez jej wiecznoruch przedłużył skok Aurelii dwudziestokrotnie, posyłając ją — ognistą kometę — ponad połową obozu, na zbocze podleśne naprzeciw zdemolowanej bramy Kolenicy.
Tu szykowała się do boju setnia Horroru; niżej, pod zboczem demiurgosi zoonu powoli ustawiali w szyku senne behemoty. Aurelia wylądowała w przyklęku, wbijając się na pus w rozmiękłą ziemię — fontanny błota poleciały na wszystkie strony, rozległy się przekleństwa ochlapanych żołnierzy. Wyprostowała się. Aetheryczna zbroja w półmroku przedwczesnego zmierzchu jawiła się srebrnoróżową chmurą, plamą niebiańskiego światła, rozszczepianego wokół postaci kobiety przez rozedrgany pryzmat. Tylko na dole, wokół jej stóp, łydek i kolan, gdzie wiry puchły czarno od zagarnianego ge i hydoru, tylko tam ujawniała się oczom Ziemian prawdziwa natura zbroi, a raczej jej ruch, natura ruchu, harmonia szóstego żywiołu, potęga pędu. Aetherowobłotne okółgolenniki siekły po równo glinę, trawę i kamienie.
Powstało oczywiście zamieszanie. Rozstąpiwszy się, horrorni wymierzyli w Aurelię keraunety i siekatownice.
Wystąpił ku niej wysoki brodacz z grawerunkiem setnika na węglowym napierśniku.
— Kim jesteś?
Naszła ją wówczas nagła ochota powiedzieć im prawdę — o Księżycu, o Pani, że w istocie służą Strategosowi Labiryntu — w porę jednak zjawił się hegemon Obol i pokusa odpłynęła.
— Strategos cię wzywa — warknął na Aurelię.
Nie widział wyrazu jej twarzy, rozemglonej przez prędki okółhełm. Skinęła głową.
Esthlos Berbelek dosiadł był już swego wierzchowca, wysokiego humina-albinosa. Z jego siodła obserwował Kolenicę przez lornetę. Aurelia zauważyła, że wdział tylko lekką zbroję, hełm zwisał przy kulbace.
Obok, na potężnym srokaczu, siedział herold z drzewcem rozwiniętego sztandaru w garści (dolny koniec wparł w strzemię). Wbrew nadziejom Aurelii nie był to sztandar Księżyca, lecz Ostroga: Czerwona Szarańcza.
— Wiem, że cię kusi — rzekł strategos.
Aurelia skłoniła głowę.
— Kyrios.
— Być może będę cię musiał jeszcze bardziej rozczarować. Oni wiedzą, że przybył Horror, lecz nie wiedzą, w jakiej liczbie. Popatrz. Nie strzelają od kwadransa.
Zaklęła.
Zaśmiał się gromko.
— Więc jak będzie? Z powrotem schowasz zbroję do wahadłaka?
— Daj rozkaz do ataku.
Opuściwszy lornetę, mrugnął do niej cwaniacko, wyprostował się w siodle — i rzeczywiście uniósł rękę.
Zagrała trąbka.
Zaraz podcwałowała do nich Janna-z-Gniezna, za nią kapitan Połański i setnik piechoty vistulskiej.
— Północny mur — sapnęła Janna. — Kilkunastu Moskwian próbowało uciec przez północny mur, chcieli się poddać. A niech mnie trąd! Myślisz, że coś się stało Krypierowi?
Tłumppp! — kolejny kocioł Antidektesowej mikstury poszybował nad miasto. Fontanna płomieni spadła na i tak już płonące dachy. Aurelia objęła wzrokiem panoramę Kolenicy i wokółkolenickich pól. Tylko ruch przyciągał jej uwagę; co nieruchome, to nie istniało. Po ciasno zabudowanym grodzie, po szczerbatych jego murach prześlizgnęła się ślepym spojrzeniem — nikt już stamtąd nie strzelał, nie dostrzegała żadnej aktywności.
Gwizdek setnika Horroru zabrzmiał trzykrotnie. Byli gotowi. Strategos ściągnął wodze białego humija, herold wbił pięty w boki srokacza, Janna zaklęła uroczyście. W ryku behemotów, w ciągłym grzmocie pyresider i keraunetów, w rżeniu koni, w chrzęście węglowych zbroi Horroru — zaczynał się ostatni szturm.
Spojrzała w prawo i w lewo: równy szereg horrornych, rozciągnięty jak na musztrze. Identycznie odziani, o identycznych ruchach, nawet identycznym wzroście — wyżsi są tylko ich dziesiętnicy. Raz, raz, raz, objęci jedną morfą, stąpali w nieludzko równym rytmie — nawet Księżycankę przeszedł dreszcz. Tu nie chodziło o regularny szturm murów miejskich, uderzenie w wyłom, taka formacja nie miałaby sensu — tu już chodziło tylko i wyłącznie o zastraszenie obrońców.
Horror wywodził swe tradycje bezpośrednio z praw i obyczajów Lakademoriu. Bezpośrednio, to znaczy w sukcesji nieprzerwanej: liczył sobie prawie dwa tysiące lat. Raczej jednak niż o tradycji, należało mówić o pewnym rodzaju życia: wymieniając nieustannie Materię, z jakiej się składał, Horror zachowywał przez wieki i wieki tę samą Formę — Formę niezwyciężonego wojska najemnego. W istocie zostało ono już zwyciężone nieraz (w niesprzyjających warunkach lub w beznadziejnym stosunku sił), lecz morfa przetrwała. Umierali jedni żołnierze, zaciągali się nowi, najrozmaitszych języków, wyznań i narodowości, spod anthosów najróżniejszych kratistosów — lecz Horror, jego teknitesi somy i psyche, jego strategosi i aresowie, jego hegemoni i leonidasi powoli a nieubłaganie ugniatali wszystkich żołnierzy do jednego kształtu. Szczegóły tego kształtu z czasem ulegały zmianie, bo zmieniała się tekne i metoda prowadzenia wojen, trzon pozostawał wszakże ten sam. Każdy w Horrorze zaczynał od najniższego szczebla i nawet jego najwyżsi dowódcy podlegali tej samej Formie. Mieściła się w niej między innymi absolutna karność, lakademejski rygor diety i ćwiczeń oraz wierność wobec powziętych zobowiązań. Historia zanotowała przypadki odstępstw pojedynczych żołnierzy, lecz nigdy — Horroru jako Horroru. Pozostawali mu wierni siłą lakademonowego patriotyzmu, tyle że obejmującego Formę, nie kraj.
Horror przyjmował zarówno kontrakty krótko, jak i długoterminowe. Po zakończeniu Wojen Kratistosów Rzym, chwilowo wyjęty spod protekcji jakiegokolwiek kratistosa, zawarł tak zwaną Wieczną Umowę, na mocy której Horror miał odtąd stanowić uzupełnienie i przeciwwagę dla uwikłanych politycznie Legionów; stanowił po dziś dzień. Umowy zawierały poszczególne Kolumny Horroru — jedenaście europejskich, siedem afrykańskich, siedem azjatyckich — nigdy wspólnie, aby żadna pojedyncza klęska nie mogła spowodować zniszczenia całej formacji. Kolumny nie zawsze operowały na własnym terenie: połowa Horroru Axumejskiego od kilkudziesięciu lat stacjonowała na Wyspach Brytyjskich. Nie zawsze też posiadały w swych kontraktach klauzulę pozwalającą im pod określonymi warunkami (na przykład braku konfliktu) przejść na służbę do suwerena oferującego wyższy żołd. A nawet jeśli — często wiązało się to z kilkumiesięcznym lub kilkuletnim okresem wypowiedzenia.
Strategos Berbelek wynajął wszystek Horror, jaki był aktualnie do wynajęcia. Stopniowo, w ciągu najbliższych trzynastu lat, znajdzie się pod jego rozkazami kilkadziesiąt tysięcy doborowego wojska. Tylko że on nie miał tych trzynastu lat. Liczył z frustracją każdy mijający dzień.
Kolenica musiała paść dzisiaj.
Minęli ostatnią linię okopów, behemoty osłaniały drogę do bramy. Jeśli był to ze strony Krypiera Cudzybrata jakiś rodzaj podstępu, teraz właśnie powinny się odezwać pyresidery grodu. Nic. Szli dalej. Aurelia posuwała się długimi susami u boku białego humija (płomienie furkotały za nią głośno, czerwone chorągwie). Nie spuszczała oka ze strategosa. Uśmiechał się krzywo pod nosem.
W Kolenicy odezwały się dzwony świątynne. Najpierw jeden, zaraz dołączył drugi i trzeci; wkrótce biły chyba wszystkie, to musiało zostać z góry zaplanowane.
Behemoty dotarły do nasypu pod bramą, podwójnym szeregiem gigantycznych cielsk osłaniając piechocie bezpieczne podejście pod mury. Żołnierze vistulscy z przyczółka zabramnego wychylili się zza muru i ruiny po murze i poczęli dawać zbliżającemu się galopem strategosowi jakieś znaki, coś krzyczeli. Rzecz jasna, w całym tym hałasie ich słowa były nie do rozróżnienia.
W tym momencie Aurelia uniosła wzrok i spostrzegła poruszenie na blankach, za czwartą basztą, basztą południowowschodnią.
Wskazała je Berbelekowi ręką, ogniem i ruchem.
— Poddają się!
Kolenica wywiesiła białą flagę.
Vistulskie wojsko wszczęło radosny harmider. Strategos podniósł prawicę i trębacz dał długi sygnał na Gotój! a setnik Horroru zagwizdał przeciągłe. To również mógł być podstęp. Szli dalej.
Hieronim Berbelek wjechał do Kolenicy poprzedzony przez dwa największe behemoty, które do reszty zgruzowawszy południową bramę miasta i dookolny mur, zabrały się od razu za rozdeptywanie wysoko spiętrzonych barykad ulicznych.
Za oknami i na dachach okolicznych budynków mogła się kryć setka Moskwian z keraunetami. Strategos nie zsiadł, nie skrył się za barykadą Vistulczyków, każdy bez problemu mógł go ustrzelić, na białym humiju, w lśniącym napierśniku, z gołą głową i odkrytą twarzą, pod rodowym sztandarem, był widoczny i rozpoznawalny z daleka.
Nie strzelał nikt.
Od ocalałej po przejściu behemotów bocznej barykady podbiegł Seoc Nogacz, stary setnik gaelickiej piechoty.
— Nie ma ich, esthlos. Wycofali się kilkanaście minut temu, wszyscy. Tam stały kartaczownice — nic, zabrali ze sobą. Popatrz, esthlos!
Z lewej, z głębi najbliższej przecznicy wybiegł koń wierzchowy w pełnym rzędzie, z przywiązanym do łęku białym prześcieradłem. Podkute kopyta biły twardo o bruk. Zarżał, zakręcił w miejscu, pognał z powrotem, prześcieradło ciągnęło się za nim niczym tren.
Strategos zsiadł z humija. Skinął na Obola i Jannę.
— Wchodzić piechotą kwartał po kwartale. Najpierw mury i wieże — Seoc poprowadzi. Za mną Horror. Przerwać ostrzał. I niech ktoś powstrzyma tych szeolskich dzwonników! Idziemy.
Na ulicach ani żywego ducha. Chmury dymu z płonących dzielnic (północnozachodniej, zachodniej) unosiły się na bezwietrznym nagle niebie niczym uwidy cmentarne; a szli mniej więcej w tamtym kierunku, pod dywan popiołu, ku łunie pożarów. Aurelia wysunęła się o pół kroku przed strategosa. W tej pustce i bezruchu, w ciężkich cieniach wieczornych, w smrodzie ziemskiego miasta — odczytywała dziesiątki niejasnych gróźb, zagrożenia oczywiste i jedynie przeczuwane, dla siebie i dla niego. To już nie była wojna, to coś innego, coś więcej, tak się nie postępuje na wojnie.
Przypomniała sobie jedno z ulubionych powiedzeń ojca: „Nie wystarczy, że odniosę zwycięstwo. Moi wrogowie muszą jeszcze przegrać”.
Strategos Berbelek szedł powoli (za nim czarne szeregi Horroru, najeżone podwójnymi, potrójnymi lufami i krzywymi ostrzami), rozglądając się na boki, przystając na każdym skrzyżowaniu. Trzymaną w lewej dłoni lornetą postukiwał o wysokie cholewy kawaleryjskich jugrów. Z ciekawością zaglądał w perspektywę mijanych przecznic. Musiał był dobrze zapamiętać te ulice. Uśmiechał się ironicznie.
Rynek. A w każdym razie plac, ku któremu zbiegają się ulice. Pośrodku dwie studnie o niskich cembrowinach. Przede wszystkim jednak — ludzie. Po raz pierwszy spotkali żywych obrońców Kolenicy.
Nie byli to zresztą sami koleniczanie, lecz żołnierze Uralu i Moskwy: kilkunastu zbrojnych przysiadłych na cembrowinach i stojących wokół nich. Więcej żołnierzy stało z tyłu, w dwóch wąskich uliczkach — paru na koniach, wszyscy z bronią w rękach. Aurelia wypatrywała sztandaru Aszawiłły. Sytuacja była co najmniej dziwna, oni wszyscy zdawali się na coś czekać. Czyżby istotnie oczekiwali nadejścia Berbeleka?
Będzie się potem wielokrotnie zastanawiać: co tu się właściwie działo? Co się rozegrało w Kolenicy przed wejściem Berbeleka z wojskiem, że wszedłszy, zastali taką sytuację, jaką zastali, ten milczący, nieruchomy teatr wokół studni oraz gotowych do ucieczki żołnierzy ściśniętych w północnych ulicach? Co oni sobie powiedzieli, co pomyśleli, co robili — zanim zapadła kurtyna pełnej przerażenia ciszy?
To potem — wówczas bowiem Aurelia skoczyła przed strategosa bez zastanowienia, zasłaniając go w wirze ognia. Horror rozbiegł się w dwie strony, wlewając się w rynek pod ścianami budynków, wpadając do ich wnętrza przez okna i drzwi, rozległy się pierwsze strzały i krzyki ranionych, zabijanych, trzask niszczonych mebli, węglowi wojownicy wdzierali się coraz głębiej, zajmując kolejne domy, kolejne piętra —
Strategos na nic nie czekał, szedł ku studniom. Zebrani tam Moskwianie poderwali się na nogi — siedmiu mężczyzn, dwie kobiety — nadal bez słowa i jakiegokolwiek gestu wyjaśnienia, rozbiegane oczy, niewyraźne miny, nieskoordynowane ruchy, łysy Uralczyk sięgnął po oparty o cembrowinę keraunet —
Aurelia skoczyła z zamachu epicykli biodrowych, spadła nań w obłoku czerwonego żaru, płaszcz Uralczyka stanął w płomieniach, zanim jeszcze rozpruła mężczyznę prawą wirkawicą wzdłuż kręgosłupa, a podniesiona orbita uranoizy lewego okółramiennika ścięła mu głowę.
Rozbiegli się na wszystkie strony, przewracając o cudze i własne stopy. Aurelia połamała pozostawione keraunety.
— Ty! — ryknął Berbelek. Obejrzała się.
Wskazywał jednego z uciekających mężczyzn, wysokiego bruneta w zbroi zdobionej piórami fenixa; uciekał on tyłem, nie odwracając wzroku od Berbeleka, bardziej idąc, niż biegnąc, kroczek za kroczkiem — teraz stanął jak wmurowany.
— Ty! — ryknął powtórnie Berbelek i nawet Aurelię zdjął lęk. Podeszła wolno do strategosa, w uspokojonej zbroi i chłodnym płomieniu. Stanęła z tyłu, po prawej.
— Krypier! — syknął Berbelek i wskazał orękawicznioną prawicą pokryty popiołem bruk u swoich stóp.
Cudzybrat postąpił do przodu, stopa lewa, stopa prawa, raz i drugi — strategos nie opuścił wzroku, nie opuścił ręki — bliżej i bliżej, drżały mu wargi, chciał odwrócić spojrzenie od twarzy Berbeleka, ale nie mógł, więc tylko zaciskał pięści i trząsł się coraz silniej, po ostatnim kroku prawie się zatoczył, jakby opuściły go resztki sił, i padł przed Berbelekiem na kolana, z przeciągłym, zwierzęcym jękiem obejmując go za nogi i przyciskając do nich głowę, niżej, jeszcze niżej, aż w końcu całował, lizał, obśliniał ubłocone buty Berbeleka, a Berbelek spoglądał nań z góry w dziwnym zamyśleniu, Aurelia nie rozumiała, co oznacza ów lekki gry mas, ironiczne wygięcie warg, uśmiech, nie uśmiech, co on czuje, gdy tak poklepuje Krypiera Cudzybrata po głowie i mruczy doń uspokajająco:
— Dobrze już, dobrze, taaak, wiem, Krypier, wiem, nie potrwa długo, nie będzie bolało, już, już, już.
Tej nocy po raz pierwszy nie spadł deszcz. Krypier Cudzybrat płonął aż do świtu.