Bitwa morska gorzała przez większą część nocy. W sumie na pokładach statków znajdowało się dwunastu nimrodów oraz siedmiu aresów — no i jeden strategos — wynik więc każdy mógł przewidzieć; lecz potwór był zaiste ogromny. Jego obscenicznie rozprute cielsko unosiło się teraz na spokojnych falach okeanosu, lśniąc i migocząc w czystym świetle wschodzącego Słońca. Ihmet Zajdar przypatrywał się truchłu, paląc tłustego hasziszowca, oparty o topornie rzeźbiony reling. Nadal był nieco roztrzęsiony po nocnym boju, nadal czuł na języku smak dzikich łowów, a w mięśniach — owo napięcie niechybnego ciosu, energię radosnej przemocy. W nałożeniu tylu śmiercionośnych aur keros stał się tu ostry niczym puryniczna brzytwa — ponoć jakiś marynarz z „Euzulemy” wykrwawił się na śmierć, w podnieceniu walką ugryzłszy się w policzek. Ihmet Zajdar operował zapałkami z wielką ostrożnością. Miękkie ciepło hasziszu wpłynęło weń w błękitnym dymie, kojąc nerwy.
Wąż morski liczył sobie ponad stadion długości. Martwy, unoszący się bezwładnie na turkusowych falach, zdawał się nawet większy niż podczas bitwy, w nocy, kiedy widzieli go wyłącznie fragmentami i w krótkich chwilach — gdy atakował. Ihmet nigdy nie słyszał o potworze, który zaatakowałby w pojedynkę flotę siedemnastu okrętów. Nigdy zresztą nie słyszał również o potworze Powietrza żyjącym pod wodą — ale to był kakomorf tak ewidentny, że Zajdar nie oczekiwał w jego anatomii żadnych reguł i praw, żadnej elegancji formy; zapewne też okaże się on stworem jedynym w swoim rodzaju i nikt nic doń podobnego już nie spotka.
Ihmet słyszał marynarzy sprzeczających się pod pokładem. Mówili o „klątwie Czarnoksiężnika”. Nimrod uśmiechnął się pod wąsem. Nie wiedział, ile w tych przypuszczeniach mogło być prawdy — lecz strategos oczywiście nie przepuściłby podobnej okazji dla wzniecenia plotki. W końcu jakie było prawdopodobieństwo, że zostaną napadnięci przez okeanosowego kakomorfa właśnie teraz, właśnie tu, na absolutnym morskim pustkowiu i wypłaszczeniu kerosu, gdzie zebrało się szesnaścioro szczurów największych potęg tego świata? Prawdziwe przypadki — w nie uwierzyć najtrudniej.
Bitwa rozpoczęła się była tuż po północy. „Filip Apostoł” znajdował się na zachodnim krańcu skupiska okrętów, a wąż natarł od wschodu i nawet po wszczęciu alarmu trzeba było kilkudziesięciu minut, by zorganizować obronę. Wtedy już jednak esthlos Berbelek narzucił swoją komendę i marynarze przestali spadać z want, statki zamknęły szyk, a puszkarze poczęli obracać pyresidery z wielką sprawnością i pewnością siebie. Jednak pomimo dwugodzinnej kanonady w ciężkiej aurze aresów i nimrodów, wąż nie dawał za wygraną. Przebił się przez dno „Szałabaja”; gdyby nie paru zdolnych demiurgosów na jego pokładzie, statek poszedłby pod wodę. Potwór atakował z coraz to innych kierunków, objawiając się zawsze tuż przed uderzeniem — był czas co najwyżej na jeden strzał, i to wyłącznie z najbliższych okrętów. Berbelek rozkazał wziąć się za harpuny. Potwór rwał liny i szarpał okrętami. To jednak pozwoliło mimo wszystko na nieco gęstszy ostrzał. Trafiono go w łeb, począł broczyć ciemną posoką. Nadął się wtedy niczym świnia powietrzna i wyprysnął ponad wodę, unosząc się ku gwiazdom. Ciskano weń harpunami ze wszystkich pokładów, grzmiały pyresidery za pyresiderami; Ihmet zapamiętał wściekły wrzask, z jakim ściskał spust keraunetu. Na koniec jednak aerowa morfa bestii okazała się za słaba jak na ciężar złączonych z nią linami harpunnymi okrętów i kakomorf został ściągnięty z powrotem na powierzchnię morza. Ihmet poprowadził wówczas na rozkaz Berbeleka oddział ludzi z bosakami, siekierami i piłami; towarzyszyło im troje nimrodów z sąsiednich statków. Przeskoczyli na rozkołysany, rozedrgany grzbiet potwora i rozrąbali go wzdłuż kręgosłupów, od rozłożystych rogów na kwadratowym łbie do kwiecistego ogona. Wszystkie okrętowe lampy i żużelnice były zapalone, pracowali pośród nocy w łunie żółtego ognia, z czarnego cielska parowały jakieś cuchnące wyziewy, brodzili w smrodliwej mgle, w unoszących się kawałkami w niebo aerowych organach kakomorfa, stopy ślizgały się im w lepkiej wydzielinie, zapadali się po kolana w galaretowate wnętrzności monstrum. Berbelek przyglądał się im przez cały czas z mostka „Filipa”, nikt nie spadł z węża, nikt się nie skaleczył i nikt nie utopił.
Ihmet dwakroć się potem obmył, lecz nadal miał wrażenie, że skórę i odzienie oblepia mu ciemny śluz; nadal czuł ten odór. Łapczywie wdychał hasziszowy dym. Samo powietrze było zimne, twarde, chropowate. Świt w pierwszym kręgu, w drugim liściu zachodnim, pośrodku okeanosu.
Okręty zdążyły się ponownie rozproszyć. Zajdar liczył nagie maszty, liczył bandery i ślady białej piany na powierzchni morza. Trzy, cztery, sześć, osiem, po drugiej stronie jeszcze pięć — czy statek K’Azury już odpłynął?
Od karożaglowca Nabuchodonozorowego posła sunęła powoli ku „Filipowi Apostołowi” szalupa pod złotym godłem kratistosa, zataczając szeroki łuk wokół truchła kakomorfa.
— Zimno.
Obejrzał się.
Przyboczna strategosa zawinęła się ściślej w biały płaszcz humijowy. Uśmiechnąwszy się porozumiewawczo do Ihmeta, pochyliła się nad relingiem, krzyżując przedramiona na poręczy.
Owo porozumienie zostało między nimi zbudowane na żartach, aluzjach, kwaśnych docinkach i wymianach niedopowiedzeń, a w największej części na tym, czego w ogóle nie powiedzieli, na milczeniu.
— Akurat ci zimno, nigdy nie jest ci zimno — mruknął. — Parujesz jak nowo narodzone szczenię.
Aurelia przesunęła dłonią po gładkiej czaszce, ślady palców pozostały na ciemnej skórze.
— Deszcz wyprowadza mnie z równowagi.
Przed świtem, już po ubiciu kakomorfa, przeszła była krótka ulewa, gwałtowny wicher dodatkowo roztrącił okręty. Przyboczna Berbeleka zazwyczaj kryła się przed deszczem; nimrod sądził, że raczej dla uniknięcia plotek i by nie powodować skrępowania innych, aniżeli przez prawdziwy dyskomfort obcowania z wodą. Ihmet poznał Aurelię tuż po powrocie Berbeleka do Afryki, przeszło dwa lata temu. Strategos nijak jej jeszcze wówczas nie przedstawiał, po prostu: towarzyszyła mu; towarzyszyła, spełniała jego polecenia, troszczyła się o jego bezpieczeństwo. Była demiurgosem Ognia — stało się to dla Zajdara boleśnie oczywiste owej babilońskiej nocy, gdy spopieliła nasłanych na nich siepaczy z Szarej Gwardii Siedmiopalcego: w płonącym ubraniu, w smudze dymu i aureoli falującego od żaru powietrza, w mgnieniu oka wypaliła Babilończykom twarze, ich klatki piersiowe obróciła w czarne kratery organicznego żużlu. Upadali pod pióropuszami tłustej sadzy. To była jedna twarz Aurelii od Pioruna. Druga twarz ukazywała się natomiast w takich sytuacjach — gdy padał deszcz, gdy musiała przebywać między zwykłymi ludźmi, a jej morfa wykluczała ją poza nawias wszelkich sytuacji towarzyskich, w niezręczność, w milczenie, nieśmiały bezruch w ciemnym kącie pomieszczenia, gdzie być może nikt nie zwróci uwagi na demorfunki jej brwi, na tańczące na skórze skry, na otaczający ją zawsze delikatny zapach spalenizny, mdłe pachnidło krematoryjne. Natura Aurelii była jednak inna (ognista). Prowokowała ją do wybuchów szczerej jowialności, głośnego śmiechu, okrzyków zdziwienia, podziwu, prędkiego jak uderzenie kobry gniewu — tak potrafiła się zapomnieć. Ihmet był świadkiem owych wybuchów, bo to zazwyczaj istotnie były wybuchy, i z tego mimowolnego świadkowania zrodziło się było porozumienie między Persem i dziewczyną. Nie pytał, nie kpił, nie udawał, że nie widzi, i nie unikał jej obecności. Znał przecież nimrodów tak dzikich, że faktycznie tęskniących już do form zwierzęcych, przedcywilizacyjnych, przedludzkich; znał aresów tak agresywnych, że przemocą skuwanych na noc, by nie wydrapali sobie we śnie oczu, nie wyrwali serc; znał demiurgosów psyche pozbawionych własnej psyche. Oczywiście tego Aurelii również nie powiedział — jak zresztą przyjęłaby takie porównania? — ale ponieważ zazwyczaj nie mówił właśnie nic, mogła teraz podejść do niego i swobodnie zagaić rozmowę. Bo była też ta trzecia Aurelia: po prostu samotna dziewczyna, szukająca ostrożnie jakiegoś kontaktu z drugim człowiekiem, skoro — jak wyobrażał to sobie Ihmet i nie był pewien tego wyobrażenia — skoro została rzucona w świat, sytuacje i między ludzi całkowicie jej obcych, obcych jej sercu i obcych jej rozumowi. Nie potrafiłby wskazać, skąd to wyobrażenie, z jakich znaków Je zbudował; dotyk morfy jest miękki i subtelny. Aurelia sPiunęła za burtę i puściła do Zajdara oko. Cienie hadesowych pożarów pełgały w jej źrenicach. Majtek z pobliskiego „Aceusza” zaklął chrapliwie w ciszy świtu i nimrod odwrócił głowę.
— Czasami sprawiasz wrażenie, jakbyś spadła prosto z Księżyca — rzekł, śledząc wzrokiem zbliżającą się szalupę ze szczurem Nabuchodonozora.
Kątem oka dostrzegł jednak — kątem oka nimroda — jak Aurelia odruchowo prostuje się na te słowa i ogląda przez prawe ramię.
Zrozumiał dopiero po siedmiu uderzeniach serca: gdyby w ogóle był teraz widoczny, tam właśnie powinni byli go widzieć — Księżyc.
Wypuścił z płuc obłok hasziszowego błękitu.
— A ja się zastanawiałem, skąd on posiadł nagle tak wielką wiedzę o ruchach ciał niebieskich i życiu sfer nadziemskich. Ten jego Antidektes… — Ihmet oparł głowę na dłoniach. — A obsesja zniszczenia kakomorfii — to niby na skutek śmierci syna. Noo, bardzo ładne. Tymczasem ona po prostu chce się zemścić za swoje Wygnanie… Dobrze, że nie złożyłem mu hołdu.
Widział, jak rosną nad jej czaszką łuki iskier, a z rękawów płaszcza wysnuwają się strużki siwego dymu.
— Służyłeś mu trzy lata — rzekła cicho, i to była już ta pierwsza Aurelia. — Obiecywał ci coś? Zapłatę? Ideał? Wroga? Dlaczego więc służyłeś i dlaczego teraz miałbyś się cofnąć?
— Nie będę służył jej. Spalisz mnie?
— Opowiadano mi, że tacy właśnie jesteście. Jeśli oddajesz swoją lojalność człowiekowi, który z kolei odda swoją komuś, kto ci się nie podoba — czy to znaczy, że już nie musisz być lojalny? Cóż to więc za lojalność? Co za wierność? Gdy każdorazowo wybierasz i decydujesz podług własnego upodobania — to nie wierność, to zwierzęca wygoda. Prawdziwych panów się nie wybiera. Oni wybierają nas. Sądzisz, że możesz odejść? Idź i powiedz mu to.
— Powinienem był wcześniej się domyśleć. Choćby zeszłej zimy w Alexandrii, gdy zastałem cię w termach z Amitace i jej aresem, cała forma owej sytuacji, jak na mnie spojrzałyście… Ha! A ja nie mogłem pojąć, czemu nie zabił tej żmii — Manat mnie oślepiła, nic innego. Szulima wkradała się w łaski Czarnoksiężnika po to, by go zniszczyć — już w Chersonezie — kratistosi nigdy nie wybaczają, nie zapominają — nie zamierzam brać w tej grze —
— Zostaw nóż w spokoju.
Humijowy płaszcz począł się tlić na ramionach Aurelii. Obróciła się przodem do nimroda, odsuwając się od relingu. Najbliższy marynarz znajdował się kilkanaście pusów dalej, drzemał za nie do końca rozplatanym zwojem grubej liny. Szalupa ze szczurem Nabuchodonozora wyłaniała się zza rufy „Aceusza”. Wiatr poruszał lekko grzywą martwego węża morskiego.
Ihmet nie wyprostował się, nie obrócił od relingu. Złożył puste dłonie symetrycznie na poręczy. Przyglądał się, jak wnętrzności potwora zmieniają kolor w promieniach wschodzącego Słońca.
— Czy uwierzysz, że gdy go po raz pierwszy spotkałem, był niższy ode mnie i nawet podczas konwersacji przy stole nie bardzo go słuchali, wchodzili mu w słowo? To było szlachetne: pomóc Berbelekowi Kolenickiemu, gdy potrzebował pomocy, użyczyć siły, gdy sam jej nie posiadał. Ale potem zaczął wypełniać kolejne podsuwane mu Formy, każdą większą od poprzedniej: kochanka, ojca, hegemona dżurdży, mściciela, strategosa. Ona jest jakimś wiedźmowym teknitesem psyche, prawda? Szulima. W zeszłym miesiącu w Argentoratyjskiej palarni… już mówił o sobie: kratistobójca, kratistobójca. Pójdzie na Czarnoksiężnika i zginie.
Aurelia przysunęła się do Zajdara, poczuł falę ciepła.
— A przecież jesteś mu wierny — szepnęła. — Zależy ci.
— Nie było cię, gdy w Sextilisie wziął z niecałą setnią twierdzę Danzig. Reszta obrońców sama rzuciła się na skały. Czuło się, że oto idzie Historia; my krok za nią. To nie to samo, co konwojowanie karawan i ochrona statków.
— Nie opuścimy go.
Obrócił się nagle, chwytając ją w ramiona. Forma była już całkowicie inna, Aurelia tylko odrzuciła głowę i zaśmiała się chrapliwie (Aurelia trzecia).
Ihmet pocałował ją w gorący nadgarstek.
— Moje wnuczki… jesteś młodsza chyba nawet od nich.
— Panie Zajdar, co też pan! — cmoknęła głośno.
— Pan Zajdar upalił się hasziszem, trzeba ognia, żeby ugasić ogień, oj, dopiero zadymi ci się tyłeczek.
Prychnęła mu gorącymi iskrami w twarz. Klnąc, począł gasić wąsy i brodę. Śmiała się, odchodząc. Obudzony marynarz zawołał coś do niej w gaelickim. Posłała mu w powietrzu całusa.
— Jeszcze przed pełnią! Zobaczysz! — zakrzyknął Ihmet.
— W łowach powodzi mi się zawsze! Ha!
Nie oglądając się, machnęła ręką.
Patrzył, jak skręca ku rufie i znika za podstawą masztu. A więc Księżycanka, tak. Czyż nie w ten sposób opisywał ich Elking? „O ciałach gorejących i duszach spopielonych”. Wystarczyło spojrzeć w oczy esthle Amitace. Żmija, Żmija. Od pierwszego momentu, gdy ujrzałem ją w cyrku — uśmiech, gest, spojrzenie, już wtedy próbowała pochwycić mnie w sieć, zmanipulować. Esthlos Berbelek tego nie widział, bo on pragnął zostać zmanipulowanym; ale w ten właśnie sposób człowiek się uzależnia: nie widzi już siebie, tylko swoje odbicie w cudzych oczach, i stamtąd czerpie morfę. Nawet gdy potem, w Afryce, Amitace mu ulegała — ulegała mu, ponieważ takiego właśnie Hieronima Berbeleka chciała: który wymuszałby uległość. Ona, a raczej jej Pani, Księżycowa Wiedźma. Teraz Berbelek budzi w Europie nowy sztorm historii, podnosi falę starych nienawiści, że nagle modnie, słusznie i jedynie właściwie jest odwrócić się od Czarnoksiężnika i wznieść sztandary przeciwko Moskwie, że taka jest Forma końca wieku. Wszyscy wiedzą, dlaczego to robi, wszyscy znają jego imię i jego zemstę, tak, Berbelek sam stanowi tak oczywisty element historii, że nikt o nic nie pyta. I sam nie pytałem, morfa jest przemożna: Powrót Berbeleka. Tak jest modnie, słusznie i jedynie właściwie. A Wiedźma świetnie o tym wie: nikt nie będzie dociekał motywu ukrytego, gdy istnieje jawny, tak oczywisty. Potrzebowała kogoś, kto powiódłby ich na Czarnoksiężnika — i znalazła Hieronima Berbeleka, narzędzie idealne. Trzeba było tylko przywrócić go do życia. Przyciągnąć do Form potęgi, jeszcze zamącić w głowie bajkami o wszechświatowej kakomorfii, zgubie jego syna, kłamstwo tak wielkie, że nieobalalne przez samą swą wielkość — i już: bezpieczna zemsta cudzymi rękoma. A Szulima nadal mąci mu umysł, obecna czy nieobecna, zatruwa mu psyche, czarny szczur IIlei. Z tego zaklętego kręgu nie ma wyjścia. Splunął za burtę. Muszę samemu ją zabić, zabiję Żmiję. Zanim wyprawi go na śmierć. Jemu nawet nie ma o tym co wspominać, nic nie widzi. Ktoś go jednak powinien bronić przed Księżycem. A nie Aurelia przecież.
Szalupa Nabuchodonozora mijała powoli rozciągnięty na falującym morzu pawi ogon węża morskiego.
Aurelia Krzos zeszła rufową schodnią na pierwszy podpokład, skręciła w główny korytarz i stanęła przed drzwiami do kabin pasażerskich. Gdy „Filip” nie przewoził pasażerów, rezerwował je kapitan, Otto Prünz, tudzież właściciel; teraz zajął je wszystkie strategos Berbelek, jako że istotnie był współwłaścicielem „Filipa Apostoła”, jak i całej floty handlowej Domu Kupieckiego Njute, Ikita te Berbelek.
Przed drzwiami stało dwóch horrornych, ciężkie, żarłogębne keraunety opierali w zgięciach łokci — te „żarłacze” o lufach niczym asymetryczne muszle, ładowano zazwyczaj gwoździami i żwirem; w wąskich pomieszczeniach (jak tutaj) jeden z nich strzał kładł pokotem wszystko, co żywe. Horrorni zasalutowali Aurelii. Strzepnęła popiół z humijowego płaszcza i weszła.
Po lewej salon i kabina armatora, po prawej kabiny luksusowe. Statek zakołysał się lekko pod jej stopami, odruchowo zbalansowała ciałem. Przez rozetowy bulaj wpadały poziome promienie wschodzącego Słońca; nie zmrużyła oczu: nic nigdy jej nie oślepiało. Otworzyła bez pukania drzwi lewe.
— …na wpływy Trzeciego Pergamonu, jeśli Mariusz Seleukidyta Bez Korony stanie pod murami Amidy. Tam stykają się anthosy Czarnoksiężnika i Siedmiopalcego. Gdy będziesz miał za sobą tę zwycięską kampanię w Europie, powitają cię z otwartymi ramionami, esthlos, to mogę powiedzieć z pewnością.
— W imieniu?
— Zawsze mówię w jego imieniu. Chyba że powiem, że nie.
Wszyscy się roześmiali.
Aurelia weszła i cicho zamknęła za sobą drzwi. Kilka głów obróciło się w jej stronę, lecz nikt nie skomentował przybycia śniadoskórej dziewczyny.
Obszerną kajutę wypełniał niewidoczny dym harkazowego kadzidła, zmarszczyła nos. Przeszła do otwartego gabinetu win (bose stopy nie wydawały dźwięku, gdy brodziła w futrach Nordu i perskich kobiercach) i nalała sobie czarę midajskiego.
Gdy się odwróciła, strategos Berbelek stał nad rozłożoną na stole mapą i wodził palcem po morzach, górach i miastach. Podeszła. Pomyślał, że wino jest dla niego i wy jął jej czarę z dłoni. Skinęła głową.
Berbelek wypił, postawił kielich za Uralem i spojrzał pytająco na Jakuba ibn Zazę, szczura kratistosa Efrema od piasków. Szczury siedziały w skórzanych fotelach rozstawionych w nieregularnym półokręgu wokół owalnego stołu. Było ich sześcioro — oczy, uszy i głosy Potęg, z którymi esthlos Berbelek zawarł był już sojusz takiego czy innego rodzaju.
Jakub ibn Zaza, ejdolos Efrema od Piasków, którego korona dotyka na północy koron Siedmiopalcego i Nabuchodonozora, a który kładzie swą morfę na całym Dżazirat al’Arab, aż do Okeanosu Wschodniego.
Esthle Anna Ormicka, ejdolos Światowida, Pana Lasów i Łąk, zepchniętego za Vistulę przez armie Moskwy, ściśniętego teraz między ziemiami Gotów, Celtów, Nordlingów i Hunów a anthosem Czarnoksiężnika.
Ryter Olaf Splamiony, ejdolos Thora, którego korona sięga od Bałtyku do Lodu Północnego, a w którego morfie rodzi się po równo gorące szaleństwo i zimne piękno.
Lapides, anioł żelaza i brązu, ejdolos Juliusza Kadecjusza, Króla Burz, bazyleusa Oronei.
Esthle Rabitia Szwejg, ejdolos Ruperta Młodego, Protektora Gotów, którego granice aury pokrywają się z granicami Gothlandu, od Thora do Leo Vialle, teraz także do Eryka Helwety.
Mussija, ejdolos Mauzalemy, najsłabszego z Trojaczków Indusu, osiadłego najdalej na północy, Śpiącego Kochanka, w którego morfie każdy odnajduje miłość swego życia, o koronie ocierającej się o korony Efrema, Siedmiopalcego i Czarnoksiężnika; trzysta lat temu Czarnoksiężnik porwał, zrnorfował i ukrzyżował córkę Mauzalemy, odtąd trwa wojna między książętami Indu i hordami uralskimi.
Jakub ibn Zaza tylko wzruszył ramionami w odpowiedzi na spojrzenie Berbeleka.
Strategos uniósł brew.
— Seleukidyci siedzą nam na karku już sto lat — westchnął szczur Efrema. — Oficjalnie jednak to nie korona Dziadka Pustyni ich chroni. Po prostu: udali się na Pielgrzymkę do Kamienia i nie wrócili. Rezydują w anthosie AlKaby. Może, esthlos, powinieneś wezwać ambasadora Kamienia, he, he, he.
Aurelia spojrzała na mapę. Była to mapa kerograficzna: barwy, linie i opisy na niej dotyczyły podziału kerosu świata, odzwierciedlały aktualną równowagę sił kratistosów, pokazywały ogniska ich anthosów, kierunki spadku natężenia morfy i granice aur. Mapa obejmowała Europę, północną Afrykę i większą część Azji. Pośrodku rozlewała się fioletowa plama anthosu Czarnoksiężnika, czarnymi pentagramami oznaczono trzy twierdze uralskie, Moskwę i Rodzieżogród Aralski. Syberyjskie szlaki plemion spod morfy Dziadka Mroza kończyły się i zaczynały gdzieś poza wschodnim krańcem mapy. Berbelek postawił był czarę w samym sercu fioletu.
— Seleukidyci nie mają żadnej armii — rzekł strategos. — Mariusz jest nie tylko Bez Korony, ale i Bez Miecza.
Aurelia przypomniała sobie te wypalone przez słońce na żółtą kość mury przedwiecznych cytadeli, toporne budowle wyrastające gdzieś spośród gorących piasków, i chudych strażników na ich krenelażach, dachach, wieżach, zakutanych w czarne burnusy, tylko oczy świeciły spomiędzy zawojów. Zza pleców wystawały im wyszczerbione keraunety o absurdalnie długich lufach pokrytych wypalonymi w pahlavi wersetami Koranu. Półdzikusi patrzyli na nią z pogardą — dopóki nie stanęły w płomieniach ich zapiaszczone szaty. Piasek, piasek, piasek, w powietrzu, w wodzie, w skórze, straszne wiry piaskowe idące wprost z serca pustyni. Niektóre to tylko ślepe fenomeny aeru i ge, a niektóre — objęte Formą życia, prawdziwe dżinny, groźniejsze od największych anairesów księżycowych. Wszyscy wówczas kryją się we wnętrzu owych bezokiennych budowli o ścianach grubych na dwa pusy i przeczekują wycie geozoonów, dzień, noc, dzień. Takie jest życie ludów pustyni. Lecz nie owych plemion wędrownych, uznających tylko morfę Kamienia, rozproszonych po pustkowiach piasku i słońca. Oni to przemycali Berbeleka i jego ludzi do Babilonu i z powrotem, milczący jeźdźcy wielbłądów i humijów, nigdy nie odsłaniający twarzy, o Formie twardej jak głaz, oszlifowani przez najwścieklejsze chamsiny. Słyszała, że znają język dżinnów, że rozmawiają z pustynią, z rozpędzonym piaskiem, ich kobiety wychodzą w bezksiężycowe noce na hamadę, kładą się pod gwiazdami z wyjącymi dżinnami, tak poczynają się iganazi, Daimony Chamsinu, w których żyłach toczy się czarnymi grudami Ziemia, tak jak w żyłach hyppyroi płynie Ogień. Esthlos Berbelek wyszedł owej nocy na wzgórze ruin Al-Razzy, by spotkać się i zawrzeć umowę z Mariuszem Seleukidytą. Poszła za nim w ukryciu, strzegąc go nawet wbrew jego woli, jak Pani przykazała. I zobaczyła wówczas monarchę na wygnaniu w jego prawdziwej morfie, w szacie piaskowej, powstającego ze żwiru i piachu, aristokratę iganazi — oto jak Marija Seleukidycka przeżyła była samotną ucieczkę przez hamadę i z czyjego nasienia porodziła potomka starożytnego ludu. Esthlos Berbelek zawarł z nim owej nocy honorowy sojusz — słowo, uścisk ręki i zmieszana krew — którego treści nie znała. Ileż podobnych zaprzysiężeń już widziała — być może odbierał je w imieniu Pani (w co wątpiła), tym niemniej to on i jemu przysięgano, jego Formie wierzyli.
Nalała sobie kolejną czarę midajskiego.
— Nie otworzymy tam w Pergamonie drugiego frontu — ciągnął strategos — dopóki Siedmiopalcy i Jan Czarnobrody nie ogłoszą neutralności. Nawet pierwszy front w praktyce nie istnieje, jeżdżą od potyczki do potyczki i przesuwam po kilka setni tu i ówdzie, jak mi miejscowy królik pozwoli.
Esthle Anna złożyła głośno wachlarz.
— Przecież dobrze wiesz, esthlos, że to nie jest tak, iż kratistos wzywa do siebie króla i mówi mu: „A teraz będziesz słuchał Hieronima Berbeleka”. Oni z czasem wszyscy zaczną podzielać jego przekonania i zwycięży Forma nowej odwagi, sprzeciwu wobec Czarnoksiężnika i nadziei na tryumf; ale to potrwa, a najdłużej właśnie w przypadku aristokracji. Oczywiście, im więcej zwycięstw sam im przyniesiesz i im większą nadzieję dasz, tym szybciej to pójdzie. Ale w tym momencie powienieneś już zacząć pertraktować bezpośrednio z królami.
— Gdybyś oficjalnie najął się u kogoś jako strategos — mruknął Olaf — miałbyś od razu armię do dyspozycji.
— Gdybym się najął — sarknął Berbelek — natychmiast zaczęlibyście podejrzewać tego króla o ukryte ambicje. Ja będę miał tę armię, ale czas, czas, to wszystko zabiera tyle czasu! — Walnął pięścią w stół, rozdzierając pergalon.
— Cóż znaczy kilka lat więcej? — westchnął Jakub, przeczesując palcami długą, siwą brodę. — Maksym nigdzie ci nie ucieknie, esthlos.
— Nie rozumiesz — zaszydziła esthle Rabitia. — Niecierpliwość to jego najsilniejsza broń, jeśli nią ich nie zarazi, cała reszta na nic.
— Jak brzmi ów aforyzm Kommarcha? — Jakub podrapał się w nasadę garbatego nosa. — „Nie byliśmy już młodzi, przynajmniej więc byliśmy niecierpliwi”.
Strategos dźgnął palcem w jego kierunku.
— Ty! Ty, Efrem, on powinien wiedzieć najlepiej! Czyż nie słał setek szpiegów za Nil i Suchą, czyż nie wykupywał aegipskich i axumejskich karawan? Każdy rok więcej to silniejsze Skrzywienie, głębiej i dalej rozlane Skoliodoi, mocniejszy pomiot Czarnoksiężnika. W końcu wgryzą się tak głęboko, że nie będą potrzebować żadnego wsparcia Rogal nie musi już ich przyzywać, sami przyzywają sobie posiłki zza gwiazd. Słyszeliście, co Antidektes mówił o orbicie Saturna i Wenus? Mamy może czekać, aż niebo spadnie nam na głowy, co?!
— Może przyzywają, może nie przyzywają — policzył w śpiewnej grece Jakub. — To prawda, że Rog miał babkę Żydówkę i że babrał się w pitagoreizmie, to prawda, że od wieków wyrzuca z tych uralskich hodowli jakieś poronione kakomorfie, ale —
— Ale co? — warknął strategos. Obrócił się od stołu ku staremu Arabowi. Dzieliło ich co najmniej sześć pusów, lecz Berbelek był na tyle wysoki, że i tak zdawało się, iż nachyla się i napiera ciałem na Efremowego szczura. Jakub ibn Zaza skrzywił się, odwrócił wzrok, zapadł głębiej w fotel. — Ale co? — sierdził się Berbelek. — Wiecie, że to jego robota, ale wolicie nie włączać się bezpośrednio do wojny, na której nie zyskacie żadnych ziem, tak? Ty i Rabitia, tylko wy tutaj nie graniczycie z Czarnoksiężnikiem. Chcecie się wycofać, jak reszta? — Machnął ręką, obejmując gestem niewidoczne okręty innych szczurów. — Na bogów, trochę wyobraźni! Kiedyś on stanie na waszych granicach i wtedy co — co powiecie na przykład Anaxegirosowi? „Czekaj, nie twoja sprawa, jeszcze nie Krzywi ci Herdonu?” Kretyni! Tchórze! Kratistosi o sercach doulosów! A gnijcie w swoich twierdzach, czekajcie, aż adynatosi podejdą wam pod mury. Tfu!
Milczeli, zażenowani.
Strategos wyrwał Aurelii drugą czarę i wypił jednym haustem resztę midajskiego. Księżycowe pyrwino nie robiło już na nim wrażenia, Aurelia wiedziała, że jad Illei związał na stałe Ogień w jego ciele, w ciele i w duszy — od krzyku esthlosa Berbeleka drżały klosze lamp.
Wszystkie te tyrady, wyzwiska, miotanie się nad mapami, wszystko to jednakowoż przynosiło efekt. Uczestniczyła przecież także w poprzednich spotkaniach szczurów na okeanosie (na pierwsze wezwanie przybyło ich tylko troje). Wracali potem do swych panów zawsze odrobinę skręceni ku Formie Berbeleka, z odciskiem jego morfy w myślach, słowach i zachowaniu, zanosili to świadectwo kratistosom; odbita fala powracała spotęgowana. Oczywiście sami kratistosi nie ulegną Formie żadnego strategosa, jakkolwiek potężnego — ale biorą odtąd tę Formę pod uwagę, ujmują ją w swoich planach i zmieniają je podług niej. Oto jest nowe narzędzie do wykorzystania. Może istotnie da się go użyć do Wygnania Czarnoksiężnika? Może istotnie coś na tym zyskamy? Maksym rzeczywiście przesadził z tymi arretesowymi kakomorfami, nie powinien był Krzywić kerosu. Dajmy strategosowi szansę. Potem trochę większą. I jeszcze większą. Jeśli się mu powiedzie — tylko głupiec nie korzysta z Formy zwycięstwa.
Esthlos Berbelek nie może więc ponieść ani jednej klęski. Na ponowną odbudowę nie starczy mu już czasu. Musi iść od victorii do victorii, coraz efektowniejszej.
Na razie mu się to udawało, ale Aurelia wiedziała — wymieniła ze strategosem spojrzenia, uśmiechnął się porozumiewawczo, iskry zaszczypały ją w kącikach oczu — ale wiedziała, że nie może to trwać wiecznie, nawet kratistos nie zwycięża bez końca. Nawet kratista najpotężniejsza — wtedy bowiem wszyscy jednoczą się przeciwko niej.
Ostatecznym celem każdego Zwycięstwa jest Porażka — tak jak celem Życia jest Śmierć. Któż może być bardziej tego świadom od Hieronima Kolenickiego?
„Filip Apostoł” podskoczył na fali, zatrzeszczały wręgi, esthlos Berbelek potrząsnął głową i obrócił się do Lapidesa.
— Więc muszę mieć swoją armię — podjął cicho. — I będę miał. Pytanie: kiedy?
— To z konieczności idzie powoli — rzekł anioł. — Inaczej rynki się zapadną.
Aurelia nadal nie była przekonana, czy w istocie rozsądniejszym posunięciem nie byłoby bezpośrednie przerzucenie wojska z Księżyca na Ziemię. Jednak nawet Aurelia zdawała sobie sprawę ze wszystkich komplikacji politycznych, jakie spowodowałoby pojawienie się w Europie zbrojnych Zastępów Pani. Berbelek, Ombcos i Lakatoia odrzucili z miejsca ów pomysł. Co natomiast mogli bezpiecznie sprowadzać z Księżyca: bezimienne pieniądze, by sfinansować armię miejscową. Od dwóch lat przez Oroneię szedł więc przemyt nieprzebranych bogactw Labiryntu. Illea Okrutna kupowała Berbelekowi wojsko.
— W tej chwili angażujemy dwie trzecie śródziemnomorskiego czarnego handlu — stwierdził Lapides. — Twój Aneis Panatakis, esthlos, przerzuca księżycowe złoto i diamenty Nilem i karawanami do Axum i Agorateum i przez Wschodni Okeanos do Indii i Dzunguo, tam jeszcze ceny się trzymają. Rynek brytyjski zabiliśmy już całkowicie. Nie ma nic kosztowniejszego od wojny.
— Kristoff miał otworzyć linię do Iponu.
— Ryter Njute okazał się niezdolny przekonać pana Ikitę, ponoć Cesarz wydał edykt zamykający granice. Pomijając wszystko inne, to znaczy nie licząc już nawet strat wynikających ze spadków cen, nie możemy rzucić więcej niż określoną ilość danego surowca w roku, inaczej wszyscy domyślą się źródła drogą prostej eliminacji.
— Kratistosi przecież już wiedzą — mruknął Berbelek.
— Też nie wszyscy — zauważył Olaf. — A już na pewno nie królowie i aristokracja. I nie lud. Nie zdradzasz się nawet przed własnymi ludźmi. I postępujesz rozsądnie. Ilu by za tobą poszło, esthlos, gdyby wiedzieli, że czerpiesz ze skarbców Księżyca?
— Illea to finansuje, bo ona jest najbardziej narażona na adynatosową deformę.
— Może tak, może nie — pokiwał głową Jakub. — Na twoim miejscu, esthlos, nie byłbym taki pewien motywów kratisty.
— Ależ proszę bardzo, sami dajcie mi wojsko lub fundusze, jestem otwarty na propozycje!
Zaśmiali się uprzejmie.
— Prawda jest taka — rzekła Anna Ormicka — że Illea po prostu wykorzystuje sytuację.
— Oczywiście — sarknął strategos. — Tak samo jak ja, tak samo jak wy. Na tym to przecież polega. Dopiero stalibyście się podejrzliwi, gdyby ktoś działał bez widoku na osobiste korzyści!
— Ale wiesz, co pomyśli większość. Wygnaliśmy Illeę, mamy Czarnoksiężnika. Pozbędziemy się Czarnoksiężnika…
— Ona nie zamierza wracać.
— Tak mówi.
— Od kiedy to Wdowiec stanowi gwarancję bezpieczeństwa przed Illeą? A przede wszystkim pozbędziecie się Skoliozy. Tu nie ma alternatywy, z adynatosami nie ułożycie sobie żadnej współpracy, nie wypracujecie równowagi, nie zamkniecie granic przed kakomorfią.
— Toteż przyjęliśmy twoją ofertę, esthlos — zaburczał basem Olaf. — Otworzyliśmy dla ciebie fronty i rozważamy twój plan. Na te spotkania przypływają już najwięksi wrogowie Illei. Doceń to.
— Powinieneś wznieść sztandar Księżyca, kyrios — odezwała się Aurelia, wróciwszy z trzecim pucharem.
Obejrzeli się na nią wszyscy.
— Prędzej czy później… — wzruszył ramionami Lapides.
— Kiedy ruszycie na adynatosów, w sfery nadziemskie, będziecie musieli skorzystać z jej floty, z jej ludzi. Chcecie czekać z ujawnieniem do ostatniej chwili? Wasi właśni królowie uznają was za zdrajców.
— Jeszcze się to całe przymierze może rozpaść — mruknął Jakub. — Jeszcze nie masz gwarancji większości kratistosów. A przede wszystkim — jeszcze nie pokonałeś Czarnoksiężnika, esthlos. A nie zostawimy sobie za plecami jego i Skoliodoi. Wszystko po kolei.
— Ale wiecie, jak to będzie wyglądać. — Lapides przegryzł pszenne ciastko. — W ostatnim momencie każdy kratistos zacznie kombinować, jak by tu się wykręcić i pod nieobecność innych wydrzeć jak najwięcej dla siebie.
— Dlatego mówię: nie zabijać Czarnoksiężnika — nacisnął Jakub. — Jeśli wygnamy go z Ziemi i ucieknie do tych swoich adynatosów, nikt nie będzie kombinował, bo niebezpieczeństwo pozostanie nazbyt realne: pójdą, żeby go wykończyć, jego i ich.
— Taniec na ostrzu noża — skrzywił się Lapides.
— Mauzalema nie wyraża na to zgody — rzekł sucho Mussija. — W grę wchodzi jedynie natychmiastowa egzekucja Roga. To jest żelazny warunek.
— Wystarczy, że będziemy w większości — stwierdził Berbelek, przysiadłszy na krawędzi stołu. — Reszta nie ośmieli się wówczas niczego zrobić pod waszą nieobecność. Bo że zlikwidować trzeba nie tylko Czarnoksiężnika, ale i jego arretesowy pomiot, nikt, mam nadzieję, nie wątpi.
— Och, z wyjątkiem Siedmiopalcego istotnie nie znajdziesz nikogo, kto darzyłby Wdowca jakąkolwiek sympatią — zauważył Jakub ibn Zaza. — Nie o to tu przecież chodzi. Wszyscy zgadzamy się, że to zakała świata, czarny kratistos i trucizna kerosu. Niemniej istnieją pewne obyczaje, niepisane prawa, sposób postępowania między Potęgami, pewna forma stosunków między nimi. Jeśli więc teraz złamiemy ją i wrócimy do tradycji Wojen Kratistosów, tradycji Wygnań najsłabszych i najsilniejszych… Co stanie na przeszkodzie zmówić się jakiejś innej koalicji przeciwko, powiedzmy, Jozefowi Sprawiedliwemu i Huratom albo Hebanowemu Meuzulekowi?
Strategos założył ręce na piersi.
— Czyżby Józef zabrał się nagle za czarny pitagoreizm i kumał z adynatosami? — spytał zimno. — Ajajaj, to są szczegóły, jakiś pretekst znajdzie się zawsze.
— Szczegóły! Skoro nie mamy prawa bronić się przeciwko kakomorfii, to może od razu się poddajmy!
— Nikt się nie poddaje. Mówię tylko, że w ten sposób łamiemy tradycję i konstytuujemy nową. Czy naprawdę będzie się nam ona podobać?
— Jak mądrze mówisz, czapki z głów — tylko taki drobiazg: czy mamy jakieś inne wyjście? — zirytował się Lapides. — Był spokój tyle wieków, od ostatniej Wojny Kratistosów, więc stan istniejący przyjmujemy za dany na wieczność. Lecz żaden Bóg nam go nie zagwarantował. Trzeba walczyć. Postać świata zawsze jest jedynie odbiciem aktualnego stosunku sił między Potęgami.
— Taaa — ziewnął Jakub. — Dziwne tylko, że wszyscy, którzy się tu z tym zgadzamy, albo jesteśmy starymi wrogami Czarnoksiężnika, albo sprzymierzeńcami Wiedźmy. Cóż za zbieg okoliczności! He, he, he.
— Rano miałem wspólne poselstwo od Urjanny i Anaxegirosa — rzekł Berbelek. — Będziemy jeszcze negocjować jutro. Inni też przypłynęli nie tylko po to, by wysłuchać pustej oferty. Przyłączą się.
— Oczywiście — przytaknął Jakub, przyglądając się koniuszkowi swej starannie zaplecionej brody. — Skoro zobaczą, że zwyciężasz. Przyłączą się do zwycięzcy, tak.
Po wyjściu szczurów zostali na chwilę sami. Porte zajrzał do wnętrza kabiny, ale ledwo otworzył usta, by zapytać o śniadanie, pochwycił spojrzenie pana i cofnął się z progu w głębokim ukłonie, siwa głowa tylko mignęła w uchylonych drzwiach. Aurelia sama pozbierała naczynia i popielnice po gościach.
Strategos otworzył szeroki bulaj, wpuszczając chłodne powietrze, i usiadł z ciężkim westchnieniem w największym z foteli, nogi w skórzanych jugrach wyciągając na środek salonu.
— Mówiłam szczerze — odezwała się Aurelia, gasząc kadzidło. — Powinieneś wznieść sztandar Księżyca, kyrios.
— Za wcześnie, za wcześnie — mruknął. — Zbyt słaby jeszcze jestem. Przerazi ich imię Illei.
— Nigdy nie będzie czasu stosownego, nigdy jej nie przyćmisz tak, by nie miało ono znaczenia.
— Za wcześnie.
— Ludzie zaczynają się domyślać, kyrios. Zajdar mnie rozpoznał. Kto wie, co sobie wyobraża.
— Porozmawiam z nim. Wieczorem. — Przeciągnął się, fotel zatrzeszczał. — Antidektes?
— Śpi, położył się o świcie. A będzie potrzebny?
— Kto teraz?
— Nabuchodonozor. Zostać, kyrios?
— Siadaj tu. O Boże, całą noc nie spałem, oczy mi się zamykają. Jak na wojnie, jak na wojnie. Która godzina? Myślisz, że ich przekonałem?
— Tak. Dobrze kłamiesz, kyrios.
Zerknął na nią podejrzliwie.
— Dobrze kłamię… A ty od kiedy taka mądra się zrobiłaś?
— Bo to wszystko o Czarnoksiężniku to kłamstwo, mam rację?
— Dlaczego tak sądzisz?
— Wiedziałam!
— Dobra, dobra, nie spal mi dywanu. Gdzie popełniłem błąd?
— Nie popełniłeś błędu, kyrios. Po prostu… Nie wiem, jak to powiedzieć. No, żeby kłamać tak konsekwentnie, trzeba po trosze zmienić się samemu, kłamstwo musi wejść w morfę, żeby być wiarygodnym. Nie możesz kłamać wbrew sobie, bo to widać, więc musisz wpierw przyjąć Formę tego kłamstwa, i kiedy teraz podjudzasz ich wszystkich przeciwko Czarnoksiężnikowi…
— Tak?
— Ty go przedtem wcale nie nienawidziłeś, kyrios.
— Czego to się człowiek o sobie nie dowiaduje.
— Wróg, to na pewno, i miałeś powód do zemsty; ale to raczej był podziw i szacunek. Nienawiść wmówiłeś sobie wraz z kłamstwem. Widziałam. Jestem przy tobie od trzydziestu miesięcy, żyję w twojej morfie, nawet już mówię jak ty. Bardzo dobrze kłamiesz.
— Ale to wszystko może jeszcze okazać się prawdą! Nikt przecież nie ma pojęcia, dlaczego oni przybyli do sfer ziemskich. A Rog naprawdę słał agentów i szczury, całe ekspedycje do Skoliodoi, zresztą nie tylko tego afrykańskiego; teraz już wiemy, że to on przejął przemocą większość szlaków sadaryjskich i faktorii w Złotych Królestwach, on wykańczał kupców alexandryjskich. I ostatnie Powstanie Pitagorejskie finansowała właśnie Moskwa. A jego babka naprawdę była Żydówką. I od wieków wypuszcza ze swych uralskich stajni kakomorfów, o jakich nikomu się przedtem nie śniło.
— Widzisz, jak świetnie kłamiesz? Sam sobie uwierzyłeś.
— Ale to może być prawda!
— Nawet jeśli. Nie wiesz tego. Kłamiesz, kyrios. Potarł czoło, pozostały czerwone ślady na skórze.
— Jestem strategosem. Oszustwo leży w mojej naturze. Oszukać wroga, niech się odwróci plecami, wtedy uderzyć. Szczerość i prostota to klęska.
— I świetnie sobie radzisz, przysięgam.
— A żeby cię trąd, o co ci chodzi?! Odwróciła wzrok, przechyliła głowę.
— Nie wiem. Może nie powinnam się była przysłuchiwać rozmowom o sprawach kratistosów… Forma Jeźdźców Ognia jest inna: twarzą w twarz, w bój po śmierć. A te wszystkie intrygi zaczynają mnie skręcać, wykrzywiać. Nie mam już pewności, jak bym się zachowała w bitwie. Daj mi słowo, kyrios, że pozwolisz mi walczyć.
— Zbroja jeszcze ci się nie rozpadła?
— Dostrajam ją za każdym razem, gdy wracamy w sfery aetheru. Daj mi słowo, kyrios. Jakie teraz masz plany, z powrotem do Rzymu?
Wykrzywił usta, wbił wzrok w sufit.
— Potrzebuję jakiegoś głośnego, symbolicznego zwycięstwa. Które wszakże dałoby się osiągnąć niewielkimi jeszcze siłami. Kiedy ma wpłynąć pierwsza rata na Horror Byzantyjski?
— Mówiłam ci, kyrios. Dwudziestego.
— Czas, czas, na Szeol, coraz mniej czasu. Widziałaś, gdzie wzeszła dzisiaj Wenera? A ten potwór w nocy! Wszystko się Krzywi.
— Ojciec mówił, że to jeszcze co najmniej kilkadziesiąt lat, zanim adynatosi przeprowadzą regularną inwazję na Księżyc i Ziemię.
— Taak, wiem, Pani może czekać. Ale nie powinna. Zapytaj byle strategosa: czy lepiej atakować wroga słabego i zdezorientowanego, czy już okopanego, skrytego za umocnieniami, z podciągniętym wsparciem. Bo wy wciąż nie pojmujecie jednego: my w istocie możemy tę wojnę przegrać, nie jedną bitwę, ale całą wojnę, człowiek może ulec adynatosowi; i na zawsze zginie antropomorfa, nie pozostanie nawet pamięć, nawet ruiny, nawet słowo, odejdzie, rozpuści się, zdemorfuje wszystko, co ludzkie. Tu nie kłamię.
— Wierzysz w to, tak.
Ejdolos Nabuchodonozora pojawił się na zwołanym przez strategosa Berbeleka spotkaniu po raz pierwszy. Na poprzednie zaproszenia Złoty nie odpowiadał w ogóle. Te raz natomiast przysłał karożaglowego okeanika z osobistym posłem. Szczurem Nabuchodonozora okazała się niejaka esthle Ignatia z Aszakanidów i gdy tylko przekroczyła próg kabiny, Aurelia zrozumiała, że esthle i strategos się znają. Berbelek nie został zaskoczony, bo wcześniej wymieniono między okrętami dyplomatyczne uprzejmości i znał tożsamość wszystkich szczurów — niemniej Forma ich powitania zdecydowanie kryła coś więcej aniżeli tylko ironiczną grzeczność.
Strategos przyjął esthle Ignatię na prywatnym śniadaniu. Ponieważ jednak uczestniczyła w nim także Aurelia, z Aszakanidyjką dla zachowania równowagi zasiadł przy stole jej milczący siostrzeniec o induskiej morfie — zaskakujący wybór, jak na powiernika aegipskiego kratistosa. Siedzieli więc naprzeciwko siebie: Aurelia i Indus, Berbelek i Aszakanidyjka. Potrawy podawali okrętowi doulosi pod nadzorem Porte. Otworzono resztę bulajów, wiała ciepła, rześka bryza poranna, zapach morza przegnał cięższe wonie pachnideł i kadzideł. Sama bryza nie była na tyle silna, by rozkołysać „Filipa Apostoła”, lecz w miejscu takiego zgromadzenia demiurgosów i teknitesów morza i wiatru zawsze było niespokojnie, ścierały się fronty, okeanos się burzył — w kapitańskim salonie „Filipa” dzwoniła zastawa, chlupotaly ciecze, kilka krągłych owoców wypadło z misy i potoczyło się po blacie, w ostatniej chwili złapała je Aurelia. To był błąd, ogień strzelił wokół jej ręki błękitną strugąEsthle Ignatia urwała w pół słowa relację z najnowszych plotek alexandryjskich, ledwo przekazawszy Berbelekowi żartobliwe pozdrowienia od Alitei i Szulimy i wspólnych aegipskich znajomych. Zamrugawszy, zapatrzyła się na Aurelię. Aurelia powoli odłożyła owoce i opuściła wzrok. Zarumieniłaby się, gdyby rumieniec nie stanowił dla niej sprzeczności samej w sobie. Zamiast tego zawiązała mocniej humijowy płaszcz i poprawiła fałdy szerokich rękawów.
— Nie gorąco ci w tym futrze, moje dziecko? — zagadnęła ją esthle Ignatia.
Aurelia trzepnęła dłonią o udo, zreflektowała się i wzruszyła ramionami.
Sama esthle Ignatia ubrana była w lekką suknię kaftorską o krótkich rękawach i białym gorsecie ściśniętym pod piersiami; lniana spódnica sięgała podłogi. Esthle była tak piękna, jak należało się tego spodziewać po żywym odbiciu Nabuchodonozora Złotego: lśniąca, miedziana skóra, włosy czarne jak peruka faraonów, klasyczne alexandryjskie piersi o bardzo ciemnych sutkach, twarz o rysach Izydy: królewski nos, wysokie kości policzkowe, jaskółcze brwi… Było to piękno na tyle bliskie ideałom księżycowym, że podziałało także na Aurelię — obraz zrealizowanej doskonałości. Esthle Ignatia nie musiała się dodatkowo wywyższać; poza, ton głosu, gest i mina stanowiły zaledwie naturalne dopełnienie morfy. Wystarczyło na nią spojrzeć — kark sam się giął, wzrok opadał ku ziemi, zasychało w gardle.
Mówili tylko strategos Berbelek i Aszakanidyjka.
— Robota, jak widzę, pali się wam w rękach. Jesteśmy pod wrażeniem twoich ostatnich sukcesów, esthlos, naprawdę. Ruid, Agnazia, Danzig, i to siłami Vistulii, Gotów, Nordlingów, zaiste: Strategos Europy. Kłopot tylko w tym, ze, mhmmm, dziękuję, że Złoty uczestniczył aktywnie w jej Wygnaniu i wie, że ona mu to pamięta.
— Zupełnie nie rozumiem waszego strachu. Na dobrą sprawę to ona powinna się bać i żądać gwarancji: otworzy dla was swoją sferę, odsłoni się na cios — wy wszyscy i ona jedna; takiej koalicji nie było nawet siedemset lat temu.
— Minęło siedemset lat i włada Księżycem. Minęło siedemset lat i co robi? Kupuje sobie na Ziemi armię. Pozyskuje jednego z najzdolniejszych strategosów.
— Nie złożyłem jej hołdu.
— O, doprawdy? To byłoby dla Matki coś nowego. Ależ tak, tak, oczywiście ci wierzę, esthlos. Czyż kochanek Panny Wieczornej musi jeszcze składać hołd samej Okrutnej?
Aurelia wyczuła zmianę w morfie Berbeleka; nie drgnął mu ani jeden mięsień, niemniej zmiana była dla niej oczywista. Oto szczur Nabuchodonozora rzucił Berbelekowi w twarz imię Lakatoi, prawdę o tożsamości esthle Szulimy Amitace. Już nie ma odwrotu — rozstaną się jako sprzymierzeńcy lub wrogowie.
— Odwagę zawsze podziwiam — strategos skłonił głowę przed esthle Ignatią.
— Och, nikt by już nie przyjął twojego zaproszenia, gdybyś mnie teraz zabił albo uwięził — uśmiechnęła się Aszakanidyjka. Skinęła na niewolnika, by dolał jej wody limonowej.
— Zresztą i tak jeden szczur nie byłby wart głowy córki Illei — mruknął Berbelek.
— Otóż to. Zważ jednak, esthlos, że przez dwadzieścia lat Nabuchodonozor nawet jej nie tknął.
— Nie wiedział.
— Wiedział.
— Nie wiedział. No tak, no przecież. Ja ją zdradziłem. Mimowolnie. Przez Bibliotekę. Książka, która nie powinna była istnieć. Podałem im swoje imię. Jakże było tej bibliotekarce — Berenice? Pozwoliłem jej odejść, zdała raport. Mój błąd.
— Nic mi o tym nie wiadomo, esthlos.
— Czy Szulima jeszcze w ogóle żyje?
— Oczywiście. Pomyśl, esthlos. Tylko żywa spełni swą rolę.
— Zakładniczka.
— Oczywiście. Dopóki wojna się nie zakończy i wszyscy nie powrócą na Ziemię, do starego porządku. Wtedy esthle Amitace będzie mogła opuścić Alexandrię. Po cóż Nabuchodonozor miałby sprowadzać na siebie gniew Illei? Szulima odejdzie wolno, nie zdemorfowana.
— Więc taki jest jego warunek.
— Skoliodoi to cierń w boku Aegiptu. Nabuchodonozor oczywiście się przyłączy. Jeśli będzie miał gwarancję bezpieczeństwa i korzyści.
— Omawiał to z innymi kratistosami?
— Sprawę esthle Amitace? A musiał? Zastanów się, esthlos. Ona od kilku lat praktycznie bez przerwy rezyduje w koronie Złotego, mieszka pod jego okiem.
Strategos postukał nożem o talerz z pasztetem ryżowym, raz, dwa, trzy, cztery, pięć; popatrywał w zamyśleniu na pozornie nieporuszona Aegipcjankę.
— Jeśli sugerujesz, że taki od początku był plan Illei i Szulima świadomie wracała do Alexandrii, by służyć za gwarancję bezpieczeństwa dla kratistosów…
— A musiałeś o tym wiedzieć? Nie musiałeś.
— Mylisz się, mylicie się, tego nie było w planie, Pani przewidywała ofensywę dopiero za kilkadziesiąt lat.
— Więc co ty tu robisz?
— Jest jej jedyną córką, jedynym żywym dzieckiem.
— Nie bez przyczyny zwą ją Okrutną. Zresztą cóż my możemy wiedzieć o uczuciach kratistosów?
Berbelek potrząsnął głową.
— Uczucia kratistosów — rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby ich wcale nie posiadali, jak to się opisuje w poematach i sztukach teatralnych. Niestety, nie jest to prawda.
Aurelia przyjęła, że esthlos Berbelek ma w tej chwili na myśli Maksyma Roga, który przecież nie z innego powodu zapadł się w morfę Czarnoksiężnika, jeno z wściekłości i rozpaczy po śmierci swej żony. Który to już wiek z kolei mści się na świecie i ludziach? Koszmar deformujący pół Azji i Europy, góry, rzeki, lasy i miasta, języki, religie i narody, rodzący w mrokach Uralu bezimienne kakomorfie człowieka i zwierzęcia — stanowił odbicie jednej, bardzo konkretnej Formy. Tylko że strategos nie miał racji: o tym właśnie najliczniej powstawały dramaty i ballady, o Żałobie Wdowca. Sama Aurelia widziała kilka ulicznych przedstawień. Już Xenofanes pisał, iż ludzie tworzą sobie bogów na swój obraz i podobieństwo.
Przy winie (jakimś rozwodnionym słodzie znad Rodanu) konwersacja na moment powróciła w tonie i temacie do początkowej lekkości, do żartów i banałów. Zanim się jednak pożegnali, strategos ponownie zmienił jej formę.
— Być może jednak on w ogóle jeszcze nie podjął decyzji, nie ma tu zdania — rzekł, podając esthle Ignatii zapalonego tytońca. — Czy Hypatia wyśle wojska na Skoliodoi? Czy Nabuchodonozor przyłączy się do rajdu przez sfery gwiezdne? Zapewne tak jak inni czeka, by ujrzeć wpierw, na czyją korzyść ułoży się kształt zwycięstwa. Tylko co zrobi, jeśli ułoży się on pomyślnie dla adynatosów?
— Nie zapominaj, esthlos, że Nabuchodonozor ma na wschodniej flance Siedmiopalcego.
Berbelek wypuścił z płuc siny dym i zaśmiał się chrapliwie.
— Czy to jest cena? Na południowej flance ma Skoliodoi — ale będzie się targował o własną szansę przetrwania?
— Dlaczego nie? Aegipt zajmuje kluczową pozycję: między Skoliodoi a Siedmiopalcym i Czarnoksiężnikiem, przy styku ich aur. A zobacz, co ty wytargowałeś od Wiedźmy!
Śmiali się już oboje.
Aurelia nie rozumiała tego śmiechu, więc na wszelki wypadek milczała. Induski siostrzeniec esthle Ignatii nie rozumiał chyba nic i milczał z zasady.
— Drobiazg, doprawdy, drobiazg! — śmiał się tymczasem strategos. — Zanotuj, Aurelia. Więc jaka konkretnie jest ta cena, esthle?
— Śmierć Czarnoksiężnika — puściła doń oko Aegipcjanka. — I upadek Babilonu.
— Nie ma sprawy. Zapisałaś? Aurelia postukała się palcem w skroń.
— Przyszły tydzień mamy wolny, esthlos. Jeszcze w Dies Mercurii zburzysz Wielki Mur w Dzunguo i po sprawie.
— No to się dogadaliśmy! — ucieszyła się Aszakanidyjka. wstając od stołu. — Jak to miło negocjować z suzerenem, który nie musi pytać o zgodę żadnego pana!
Berbelek ucałował nadgarstek Aegipcjanki, odprowadził ją do drzwi. Horrorni oddali honory. Esthle pomachała jeszcze wachlarzem. Induski siostrzeniec ukłonił się sztywno.
Wróciwszy do salonu, Berbelek wyrzucił peta przez bulaj i splunął w ślad za niedopałkiem.
— Albo na starość zgłupiała, albo jest w tym jakaś intryga, której jeszcze nie widzę.
— Kto?
— Illea, a kto? Nabuchodonozor kupił sobie właśnie Mezopotamię w zamian za życie Szulimy.
— Naprawdę zamierzasz uderzyć na Siedmiopalcego?
— A mam inne wyjście?
Aurelia przesunęła dłonią po nagiej czaszce, iskry zatańczyły w jej oczach, czarny dym pojawił się w nozdrzach. Berbelek spojrzał na nią, zmarszczył brwi. Nie opuściła wzroku.
— Gdyby Lakatoia zginęła, przebywając w niewoli Nabuchodonozora — powiedziała cicho — zrobiłby wszystko, by uniknąć gniewu Pani.
Przez bulaj wlewało się oślepiająco jasne słońce, obrysowując sylwetkę strategosa i oświetlając twarz Aurelii; nie mrużyła oczu. Statek trzeszczał i skrzypiał, kołysząc się lekko na falach, pokrzykiwali marynarze, brzęczał łańcuch na kołowrocie, na mostku oddzwoniono drugiego neptuna. Minuta, dwie, trzy. Aurelia przyglądała się esthlosowi, rozpalona; wiedziała, że on teraz obraca w myślach liczby, niczym pobożny pitagorejczyk.
— Chyba rzeczywiście za długo już ze mną przebywasz. Przyklękła i ucałowała pierścień na palcu podanej dłoni.
— Kyrios
Zabiję Żmiję, zabiję ją. Uśmiechnął się pod wąsem, mijając horrornych. Teraz jest moją zwierzyną; nie umknie mi. Powiem mu, że tak czy owak muszę się udać do Alexandrii. Nie może mi zabronić. Nie domyśli się, nie ma prawa się domyśleć. Potem mi podziękuje. A nawet jeśli nie — winienem mu tę przysługę. Mam dług. Manat, Allahu, Ohrmazdo, obdarzcie mnie spokojem i siłą. Zapukał. Stary Porte wpuścił go do środka. Nie było z Berbelekiem Księżycanki. Wraz z kapitanem Ottonem Priinzem i Heinemerle Trept pochylał się nad rozłożonymi atlasami nawigacyjnymi. Trept pisała coś w swoim dzienniku pilota, nawet nie spojrzała na nimroda. Poczuł, że wilgotnieją mu od potu wnętrza dłoni — ale w ich obecności było to normalne.
— Esthlos.
— Pozwól no — skinął nań strategos.
Przeszli pod rufowy wykusz. Rozsunięto drzwi i okna, ciepła poświata zmierzchu wlewała się tędy do kajuty, i gdy stanęli w przejściu, ich cienie zaburzyły porządek światła i półmroku. Ktoś krzyknął na doulosa, by zapalił lampy. Strategos musiał się pochylić, by nie uderzyć głową o framugę, cień wygiął się wdzięcznie.
— Odpływamy? — spytał Ihmet, nie patrząc na Berbeleka, wyglądając na okeanos. Prawą dłoń przesuwał po czarnym herdońskim kaftanie, machinalnie wygładzając niewidoczne zmarszczki i wycierając pot.
— Jeszcze nie, jeszcze kilka tur; oni negocjują także między sobą i warunki wciąż się zmieniają. Mówiłeś komuś o Aurelii?
— Nie, esthlos.
— Ta kampania w ostatecznym rozrachunku wymierzona jest w Skoliodoi i ich mieszkańców, wiesz przecież. Finansuje nas Księżyc. Oni pierwsi ucierpieli. Przeszkadza ci to?
— Ach, więc mam być szczery! Strategos zaśmiał się, klepnął go w ramię. Ihmet posłał mu roztargnione spojrzenie.
— Nie udawałbyś teraz wobec mnie jowialnego przyjaciela, gdybyś naprawdę chciał mej szczerości, esthlos.
— Nie zdradzałbyś się wobec Aurelii, gdybyś naprawdę chciał mi zaszkodzić. Gadaj, nie mam czasu.
— Wypuść mnie. Podróżowałem z tobą, bo chciałem. Nie płacisz mi, nie składałem ci hołdu, nie wiąże mnie słowo.
— Jak mogę cię wypuścić? Nie płacę ci, nie składałeś mi hołdu, nie wiąże cię słowo. Proszę, idź, dokąd chcesz. Czemu pytasz mnie o pozwolenie?
— Gdybym odszedł bez wyjaśnienia…
— Ale jakie właściwie jest to twoje wyjaśnienie? Towarzystwo Aurelii ci obrzydło?
Ihmet zmarszczył brwi, odchrząknął.
— Nie chcę w tym brać udziału. Uważam, że padłeś ofiarą intrygi Illei, esthlos. I źle się to dla ciebie skończy.
— Intrygi mającej na celu…?
— Zemstę na jej wrogach. Może powrót na Ziemię.
— Ach, więc teraz opuścisz mnie w takiej opresji! — zaśmiał się strategos.
Nimrod obnażył zęby, szarpnął głową, palce zakrzywiły mu się w szpony, napięły mięśnie, rozszerzyły nozdrza, zawarczał chrapliwie z głębi gardła.
— Poszczuty! — splunął. — Poszczuty!
Strategos Berbelek przyglądał mu się uważnie, nagle spoważniały. Nadal stał zgarbiony pod wykuszem, teraz jednak zdawało się, iż pochyla się nad sprężonym do dzikiego ataku Persem z jakąś ojcowską troską. Choć przecież był od nimroda wyraźnie młodszy.
— Jeszcze dzisiaj? — mruknął.
— Tak!
— Dokąd?
— Wrócę do Aegiptu. Mam parę spraw nie załatwionych…
— Ach. — Strategos wyjrzał na morze, czerwone w promieniach tonącego Słońca. Kilkaset pusów od „Apostoła” kołysały się na falach dwa galeony. Wskazał je ruchem głowy. — Meuzulekowa „Bruta” wraca dzisiaj do Sali, tam esthlos Anudżabar wsadzi cię na pierwszy statek Kompanii Afrykańskiej do Alexandrii.
— Dziękuję.
— Wstąp po dziesiątym neptunie, dam ci listy do Alitei, Szulimy i Panatakisa.
— Doręczę jak najszybciej, esthlos.
— Nie wątpię.
Przez chwilę stali w milczeniu; nie zostało już nic do powiedzenia. Berbelek machinalnym ruchem strzepnął z kaftana Zajdara płatek zaschłej smoły. Obejrzał się na kapitana i pilota, którzy spoglądali na niego z niecierpliwością. Machnął ręką, by jeszcze poczekali.
— Zawsze mnie to zastanawiało… — zaczął półgłosem. Mhm?
— Że od samego początku, pamiętasz, w Vodenburgu, w cyrku… Dopiero co ją ujrzałeś, a od razu przypomniałeś sobie Hołd Krymski, i pierwsza myśl: zabić, zabić ją.
— Kogo?
— Jesteś nimrodem, wiem, ale przecież nie możesz się tak zachowywać we wszystkich podobnych sytuacjach. No dobrze, miałeś wobec mnie dług wdzięczności. To nadal nie tłumaczy… Długo się nad tym zastanawiałem. Wiesz, że ona startowała w czarnych olimpiadach? Sto Bestii. Taak. Jeśli można w ogóle mówić o jakichś prawach Formy między ludźmi… Ludźmi i zwierzętami… Na przykład w stadzie dzikich psów. Hodowałem kiedyś psy, wiedziałeś? W stadzie psów — może być ich kilka tuzinów, ale wpuść drugiego przywódcę i natychmiast się rozpoznają, morfa obróci się przeciwko morfie, to jak z magnesami, nie ma sposobu, żeby uniknąć owego przyciągania i odpychania. Nie tolerują wzajemnie swojej obecności. Kratistos i kratistos ares i ares, strategos i strategos. Nimrod i nimrod. Forma narzuca wstręt zgoła fizyczny. Pamiętasz, jak zareagowałeś? Wystarczy słowo, gest, spojrzenie. Sam tego nie rozumiesz, ale wiesz, że musisz zaatakować pierwszy. Byłeś kiedyś na Kaftorze?
— Często pływałem na trasach do Knossos i Kydonii.
— Jeszcze można tam znaleźć starożytne malunki, figurki z brązu, wygładzone przez czas i dłonie dziesiątek pokoleń wiernych. Obrazy Illei Potnii, gdy chodziła po tamtych wzgórzach, tamtymi gajami, tam płynęła dla niej krew. Przyjrzyj się. Choćby najbardziej topornym wizerunkom. Forma wiele ci powie.
— Zrobię to na pewno, esthlos.
Strategos cofnął się do kajuty, wyprostował, przeciągnął z głośnym stęknięciem.
— Jak to mówiłeś, Ihmet? Że co będziesz robić, porzuciwszy pracę? Praktykować szczęście?
— Taki miałem zamiar.
— Wiesz, czym według Aristotla jest szczęście? Postępowaniem zgodnym z naturą właściwą dla człowieka. Zazdroszczę ludziom, którzy tak dobrze znają swoją naturę. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy.
— Uczynię wszystko w tym celu, esthlos.
— No idź już, idź. Listy po dziesiątym, nie zapomnij. Dam ci szalupę na „Brutę”. Pozdrów ich wszystkich ode mnie. Żegnam.