Mgła wirowała wokół powozu. Pan Berbelek nie wyglądał na zewnątrz, dojrzałby jeno cienie vodenburskiej architektury, umykające zresztą szybko w tył, cienie oraz światła: między płaszczyznami kamienia wybuchały co chwila strzępiaste aureole latarni pyrokijnych, samych we mgle również niewidocznych. Powóz był wysoki, masywny, ciągnęła go czwórka koni; z zatrzaśniętymi drzwiczkami i zaciągniętym dachem przypominał nieco starożytne karoce. Na bokach błyszczały emblematy NIB. Obok woźnicy w czarnej pelerynie siedział grafitowy horrorny; dwaj inni, z trójlufowymi herdonówkami w rękach, wisieli z tyłu powozu. Rozbijana mgła na powrót splatała się za nim w nici, pasma i wstęgi — już jednak znacznie bardziej uporządkowane, regularne i symetryczne, układające się podług wzoru ulic i placów nocnego Vodenburga, wzdłuż zimnych murów i wilgotnych bruków; i tak pozostawała na długie minuty.
Pan Berbelek — potężny mężczyzna w drogim płaszczu, o twarzy ogorzałej i ciemnych oczach skrytych pod gęstymi brwiami — kartkował szeleszczące gazety. Wydania pochodziły z trzynastego, czternastego i piętnastego Octobrisa 1198 roku, specjalnie dla niego zostawiono prasę z poprzednich dni, gdy znajdował się poza miastem. W „Głosie Neurgii” pisano obszernie o ofercie złożonej księciu przez młodego kratistosa Eryka Helwetę: po odejściu Króla Burz, na skutek przesunięcia dziedzin K’Azury i Leo Vialle na południe, powstała w kerosie otaczającym Neurgię pustka, która prędzej czy później musi zostać wypełniona. Jeden z komentatorów spekulował nawet, iż przyjazd Hieronima Kratistobójcy („najbardziej znanego dzisiaj mieszkańca miasta książęcego Vodenburga”) może mieć z tym coś wspólnego. HIERONIM MEDIATOR. Na następnej stronie tabela cen żywności. Głód na wschodzie i coraz to nowe wojny domowe wybuchające na gruzach Imperium Uralskiego wpływają na rynek nawet tutaj, na drugim krańcu Europy. HERDON W LABIRYNCIE: Jak donoszą nasi korespondenci zza okeanosu, król Gustaw, za przyzwoleniem kratistosa Anaxegirosa, wysłał na Księżyc poselstwo dla ustanowienia stosunków dyplomatycznych z Labiryntem. Kratista Illea odpowiedziała przychylnie; na dworze w Nowym Rzymie oczekuje się poselstwa Księżycan. W.Jeźdźcu o Zmierzchu” tradycyjnie karykatura kanclerza Löke. Stoi na murach portowych Vodenburga i, zapłakany, macha na pożegnanie statkom pod banderami Czwórmiecza. Istotnie, nowy porządek w Afryce Alexandryjskiej spowodował odpływ z Neurgii sporej części południowych emigrantów, a także znaczny spadek opłacalności części handlu dotąd tradycyjnie przechodzącego przez port vodenburski. Następny artykuł podsumowywał to najdobitniej: JAN CZARNOBRODY PODPISUJE TRAKTAT SYCYLIJSKI! NOWA OŚ: RZYMMACEDONIAPERGAMON. Zniesiono Cła Alpejskie; tej zimy pergamin znowu potanieje.
Katlakkk-Malakk-talakk, katlakkk-talakkkk, konie szły w równym rytmie, zimna noc prowokowała wspomnienia o nocach ciepłych. W Herdonie otwarta zostanie ambasada Księżyca, lecz w Pergamonie już przecież zamieszkała ejdolos Pani, Lakatoia, Panna Wieczorna. Na ziemi Mariusza Gesomaty, pod anthosem Króla Burz, w sąsiedztwie garnizonów trzech Kolumn Horroru na żołdzie Labiryntu, tam po raz pierwszy może się ogłosić sobą, to znaczy córką swej matki, tam może odsłonić się przed światem. Kratistosem Czwartego Pergamonu jest Juliusz Kadecjusz, jemu, na mocy sekretnej umowy z Kratistobójcą, przypadł keros kraju Seleukidytów, od Morza Kaftorskiego po źródła Eufratu i Tygrysu. Oroneia spoczęła na gruzach Twierdzy, na przeklętej Równinie Krwi — anthos Króla Burz ją uzdrowi. Oszczędzono tylko Wzgórze Ateny, Bibliotekę i Kryształowe Floreum — ziemia Powietrza i Ognia osiadła na drugim brzegu Kaikussu. Pan Berbelek wspominał tę noc gorącą, gdy odwiedził esthle Szulimę Amitace w jej nowej siedzibie. Zewsząd zjechali się byli wyznawcy i agenci starego kultu, nie mógł już dostać się do Floreum nikt, kto nie otrzymał pozwolenia od wszystkich kolejnych strażników, w to miasto ruin wchodziło się zaiste jak w labirynt. Nawet Kratistobójcą słać musiał przodem herolda; dopiero o zmierzchu przyszło potwierdzenie. Wprowadziła pana Berbeleka bardzo młoda Heltyjka w labrysowym naszyjniku. Miast spiralną ścieżką piaskową szli przez tuziny nieskończonych słonecznych łąk, ze światła w światło; najwyraźniej Szulima zaczęła już manipulować architekturą Floreum. Po łąkach biegały dzieci najrozmaitszych morf, kilku — i kilkunastoletnie, pan Berbelek widział także mamki piastujące niemowlęta. — Skąd one pochodzą? — spytał Heltyjkę. — Ze wszystkich stron kerosu — odparła — spod Formy każdego kratistosa. — Wyszli na łąkę afrykańską. Zza akacjowego gaju wypływał srebrzysty strumień, między akacjami figlowały małpy, w sawannowej trawie migotały żółte grzbiety tapalop, przyglądały się temu leniwie wyciągnięte pod drzewami gepardy. Zza strumienia, z wielkiego błękitu, wylewały się powoli kłęby tłustego światła, płynęło białe mleko oślepiającego blasku. Wpierw wyfrunęły zeń dwa kolorowe ptaki, Heltyjka uklękła, ptaki zatoczyły koło nad panem Berbelekiem, uniósł głowę — nie spostrzegł, gdy z mgły Ognia wyszła Lakatoia. — Esthlos. — Esthle. — Uśmiechali się od pierwszego spojrzenia; ale nie spodobała mu się lekkość, banalność tego uśmiechu. Zamiast ucałować nadgarstek Szulimy, zagarnął ją w pasie, przyciągnął, pocałował łapczywie, drapieżnie. Nie opierała się, lecz gdy odsunął ją potem na długość ramion, napotkał ten sam zimny, jadeitowy wzrok esthle Amitace, którego miał nadzieję nie ujrzeć już nigdy po fatalnej dżurdży. Forma sytuacji stawała się boleśnie oczywista. Odstąpił o krok. Szulima przysiadła w trawie, zawijając lnianą spódnicę. Wskazała mu miejsce obok. Nie zareagował. Wygładzając fałdy koszuli, rozglądał się po świetlistej łące (motyle krążyły nad jego głową w regularnych okręgach). — Przebudowujesz Floreum? — I tak wymaga naprawy. — Niech zgadnę: Król Burz. — Owszem, składa mi często wizyty. — Tak. Oczywiście. Odwieczny sojusznik Labiryntu. — Nie znajdziesz na mych ustach ani śladu kłamstwa. Czy kiedykolwiek powiedziałam, że cię kocham? Jestem córką Księżycowej Wiedźmy, Illei Okrutnej, jakiej morfy się po mnie spodziewałeś? — Pan Berbelek mógł tylko mrużyć oczy. Bogowie, ona nadal była piękna, jeszcze piękniejsza, w milionie odbić, w tym świetle najbielszym.
Mgła gęstniała, lecz widział już przez okienka powozu wysokie cienie budynków należących do kompleksu książęcego, konie zwolniły, wspinając się na strome wzgórze; zbliżali się do pałacu Grzegorza Ponurego. Pan Berbelek wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza zaproszenie skreślone na cielęcym pergaminie własną ręką księcia. Wczoraj, przesłane z pocztą z majątku w Ostrogu, przyszło do Vodenburga inne zaproszenie: do Alexandrii, na uroczystość nadania imienia nowo narodzonej wnuczce esthlosa Hieronima Berbeleka — córce Hypatii XV i Namiestnika Górnego AegiptuPan Berbelek nie był obecny, gdy przyszła ona na świat (na ów dzień zwołał był w Czwartym Labiryncie radę astromekaników), odwiedził natomiast Alexandrię pół roku temu, w czas uroczystych zaślubin i wyniesienia Alitei. Nabuchodonozor Złoty, który osłabł już tak, że jego anthos sięgał zaledwie dwieście stadionów poza granice Alexandrii, nie mógł odmówić i po raz pierwszy od przeszło trzech wieków opuścił swą wieżę w Menout, by pobłogosławić nowej Hypatii. Było to dla niego ostateczne upokorzenie i symbol klęski: siedzieć przy jednym stole z Kratistobójcą, naprzeciw człowieka z krwią Potęgi na dłoniach. Ryciny z uroczystości ślubnej obiegły potem świat, pan Berbelek widział ów obraz w gazetach Europy, Herdonu, Ziemi Gaudata: kratistos i kratistobójcą, obaj wznoszący toast na cześć młodej pary, żaden z nich jednak nie patrzy na nowożeńców, wzrok mają utkwiony w sobie nawzajem. Alitea natomiast uśmiechała się promiennie, tym swoim dziecięcym uśmiechem, potrafiła, jeśli chciała, miała ten uśmiech w arsenale. Portretowano ją w czerwonej spódnicy aegipskiej, stojącą między pochyłymi pylonami, z bukietem zbożowym w lewej dłoni i kostką pitagorejską w prawej, nadal izydowo uśmiechniętą. Pan Berbelek pamiętał zupełnie inny wyraz jej twarzy, z jakim uklękła przed nim kilka miesięcy wcześniej, razem ze świeżo wykurowanym Dawidem. Zaszli Hieronima w najdalszym kącie perystylu alexandryjskiego pałacu, zjadł właśnie śniadanie w cieniu wodnej palmy, nad Mareotem wstawał purpurowy świt; odwrócił wzrok od zorzy poranka i oni już tu klęczeli, nie mógł umknąć spod tej Formy. Alitea wiedziała, w jakim nastroju wrócił właśnie z Pergamonu od Szulimy, pan Berbelek nie zdziwiłby się, gdyby Szulima wysłała zaraz do Alitei stosowny list. — Ojcze. — Wstańcież, no co wy wyprawiacie! — Prosimy cię o błogosławieństwo, kyrios. — Alitea, wiesz dobrze, że nie będę ci się sprzeciwiał, to twoje życie. — Sprzeciwiałeś się i sprzeciwiasz. Nie chcę, żeby coś mu się stało. Dasz mi słowo. — Wściekł się wtedy. — Precz! Precz mi z oczu! — Monszebe się poderwał, ale złapała go za ramię. Zostali na kolanach. — Ojcze. — Co ty sobie wyobrażasz, że kim ja jestem, że naślę morderców na męża własnej córki? — Nie oczywiście, że nie. Ale też czy Szulima namawiała nas ku sobie? Przecież wiesz. Co zeswatane przez Pannę Wieczorną, to spełnia się w miłości. A pod morfą strategosa spełniają się plany, których on sam nawet jeszcze do końca nie pomyślał. Ktoś dostrzeże grymas na twej twarzy i zechce ci się przypodobać… Dawid już raz ledwo uszedł śmierci z rąk twojego wasala. Pobłogosławisz nam, kyrios. Szczerze. Noszę jego dziecko. Muszę uwierzyć, że w głębi serca życzysz nam szczęścia. — Do dziś nie miał pojęcia, po czym mianowicie ona miała to poznać; sam nie wiedział, czy cieszył się z ich radości, czy pogardzał za przewrotność Szulimy. Wszystkie ryciny z wesela przedstawiały beznamiętną, surową twarz Kratistobójcy.
Zazgrzytały żelazne wrota, powóz wjechał na dziedziniec pałacu. Światła z dziesiątek wysokich okien i zewnętrznych lamp pyrokijnych przebiły się w końcu przez fale mgły. Horrorni zeskoczyli na ziemię, od marmurowych schodów podbiegli służący w czarnoczerwonych liberiach. Gdy otworzono drzwiczki i przysunięto likotowe schodki, w mieście poniżej dzwony świątynne poczęły wybijać godzinę dziesiątą; dźwięk dochodził niski, stłumiony, przeżarty przez ciemną wilgoć. Kolejna vodenburska noc mgły i kamienia.
Pan Berbelek wykrzywił się ironicznie do swego odbicia w złotym zwierciadle, przełożył do lewej dłoni pyryktę, poprawił mankiety białej koszuli i czarnego kaftana, policzył w myśli do czterech, po czym wszedł do Sali Dziadów.
Neurgowie ukłonili się wraz, niczym objęci jedną morfą. Skinął im uprzejmie pyryktą. Żaden herold ni odźwierny go nie zapowiedział; pan Berbelek był już z tych, których nadejście ogłasza się jeno głuchym uderzeniem, nagłą ciszą, zaraźliwym szeptem. Znał ten szept, to była przecież jego korona, jego czarny anthos: „Kratistobójca, Kratistobójca, Kratistobójca”.
— Esthlos.
— Esthlos.
W Sali Dziadów, pod dziadów spojrzeniem z ciemnych konterfektów, odbyła się oficjalna kolacja, potem natomiast przeszli do bardziej kameralnego saloniku na drugim piętrze, już tylko oni dwaj: pan Berbelek i książę Neurg. Do kolacji zasiadło wokół stołu ponad dwadzieścioro aristokratów — i pan Berbelek bardzo szybko zorientował się, podług jakiego klucza zostali oni dobrani, chociaż bowiem ich mu wszystkich z imienia nie przedstawiono, ich morfa (te ognistoczerwone włosy!) była aż nadto oczywista: książę zaprosił na kolację z Kratistobójca swoich najbliższych krewnych. Pan Berbelek jadł obserwowany uważnie przez dwa tuziny Neurgów. Uśmiechali się, rozmawiali między sobą, wymieniali plotki i dowcipy, w istocie na niego spoglądając tylko przelotnie i ukradkiem. Lecz nie miał wątpliwości. Ci, którzy się do niego odzywali — a w toku konwersacji podczas posiłku chyba wszyscy zdążyli zamienić z nim kilka słów — zagadywali o sprawy banalne i bez znaczenia. Tak jednak właśnie bada się Formę: tam ona najczystsza, gdzie treści brak.
Pan Berbelek siedział na honorowym miejscu, po prawicy księcia zajmującego krzesło u szczytu stołu. Z kolei po swojej prawej ręce Kratistobójca miał książęcą wnuczkę, bladolicą Rumię Neurg. Przez te cztery i pół roku, jakie minęły od poprzedniej jego wizyty w pałacu vodenburskim, zdążyła wyrosnąć z płochego dziewczęcia na poważną, opanowaną kobietę. Jej wcale chyba nie znająca promieni słonecznych skóra, włosy jak gniewny płomień, jej ascetyczna suknia o zamykającym piersi gorsecie i czarne napalcówki — pozornie wszystko odróżniało ją od Alitei, w tę stronę jednak pobiegło pierwsze skojarzenie pana Berbeleka, ku córce. Zmiana powolna, zachodząca na naszych oczach, jest niedostrzegalna: my zmieniamy się wraz ze zmienianym. Dopiero gdy brak w pamięci obrazów pośrednich, ukazuje się prawdziwy kontrast. Przypomniał sobie tamtą Aliteę, która towarzyszyła mu podczas poprzedniej wizyty w pałacu Neurgów, jak zasnęła w dorożce i trzeba ją było przenosić do łóżka, śpiącą…
— O czym myślisz, esthlos?
— To chyba oznaka nadchodzącej starości, gdy przeszłość zaczyna zwyciężać nad teraźniejszością. — Potrząsnął głową.
Rumia zatrzymała nóż nad łososiem.
— Ja też pamiętam, tamtego roku zamarzł cały Rein, przed wyjazdem odwiedziłeś nas, esthlos, z córką i synem. Och, przepraszam.
— Abel, tak.
— Przepraszam, przepraszam, tak mi przykro.
Machnął ręką z chustą, otarł nią usta.
— Nie ma powodu, by było ci przykro. Zawsze zastanawiała mnie ta forma. Co właściwie kryje się za podobnymi wyrazami współczucia? Przecież nie współczucie, do niego zdolni są tylko najbliżsi, z którymi łączy nas podobieństwo Formy. Czy chodzi więc o pocieszenie żałobnika? Może o okazanie szacunku? Ale komu? Zmarłemu? Obcy człowiek przychodzi i mówi, jak mu przykro; podczas gdy wiem, że przykro mu nie jest. I to jeszcze w momentach takiego napięcia uczuć: po śmierci, podczas pogrzebów, całopaleń. Dziwię się, że nie dochodzi do bójek nad grobami. Właściwie — jak o tym pomyśleć — to pewnie akurat by się Ablowi spodobało, jako rodzaj pośmiertnego hołdu. Mhmmm.
Dotknęła jego dłoni.
— Po prostu chciałam przeprosić za przywołanie wspomnienia Abla.
— Dlaczego miałabyś za to przepraszać? Dlaczego miałbym unikać wspomnień o nim? Czy był zbrodniarzem, człowiekiem złym, małym i podłym?
Uśmiechnęła się wtedy lekko, przechylając głowę.
— Nie, esthlos. Miał wielkie marzenia. Opowiadał mi…
— O czym?
— Pomyślałam: taki syn, jaki ojciec.
— Raczej na odwrót — mruknął pod nosem pan Berbelek. Do saloniku na drugim piętrze nie docierała instalacja pyrokijna, służący wnieśli tam lampy olejne i świeczniki, w kominku już płonął ogień, trzaskały trawione przez żar drewna. Pan Berbelek i książę usiedli w fotelach zwróceni półprofilem do paleniska, od którego płynęły fale gorąca. Okna zasłonięto ciężkimi storami. Babiloński dywan tłumił kroki służby. Światło nie sięgało do przeciwnej ściany, tam, w kątach za aegipskimi amforami i zabytkowymi zbrojami frankońskimi, rosły mięsiste cienie. Doulos podał aristokratom fajki, zapalili. Mieszanka składała się z pażuby, hasziszu i tego nowego ziela syberyjskiego. Przez chwilę w milczeniu wydmuchiwali dym.
Zapomniany przez służbę pogrzebacz utkwił między szczapami w palenisku, rozgrzewając się powoli — książę sięgnął i cofnął rękę z sykiem. Pan Berbelek pochylił się, wyjął pogrzebacz bez pośpiechu, skóra dłoni nawet mu się nie zaczerwieniła.
— Ach. Tak. — Książę założył nogę na nogę. — Powiadają, że Księżycowa Wiedźma wlała ci Ogień w żyły, esthlos.
Pan Berbelek obrócił na kolanach pyryktę, martwe oczy fenixów w blasku żywego ognia zalśniły oślepiająco.
— Może jedynie stopiła w nich lód — zaśmiał się. — Ale nie, to nieprawda. Tam każdy oddycha pyrem, pyr płonie pod powiekami. To ich oczyszcza, w jakiś sposób wypala wszystko, co zbędne, nadmiarowe, niekonieczne, myśli uczucia i cechy przypadkowe, puryfikuje ciało i morfę. Czasami wydają się przez to naiwni jak dzieci, czasami jak dzieci okrutni.
— Powiadają, że masz tam dom. Mhm?
— Na Księżycu.
— Podarowała mi imopatrę… trochę ziemi. Kiedyś podczas pełni pokażę ci, esthlos, gdzie.
— Osiądziesz tam?
— Pytasz mnie o plany? — Pan Berbelek zaśmiał się ponownie. — Przecież wiesz, książę, nawet gazety piszą o Aetherycznej Flocie. Będzie wielka wojna z adynatosami.
— Będzie, nie będzie — mruknął Neurg. — I czy wie kto, kiedy? Za rok, za dwa, za dziesięć, za wiek. Sam wszak nam opowiadałeś, jak to nie sposób ugadać w czymkolwiek więcej niż dwóch kratistosów naraz. Któż przewidzi, kiedy zawieją sprzyjające wiatry polityczne? No i przede wszystkim: czyż nie poradzą sobie bez ciebie? Tylu kratistosów, sama Illea — a te plotki, jakobyś miał wejść wprost w arretesową Formę, no to przecie byłoby samobójstwo, gorzej niż samobójstwo, samozatracenie, i jeślibyś, esthlos
— Ale do czego właściwie usiłujesz mnie przekonać, miły książę?
Esthlos Neurg spojrzał dziwnie na Kratistobójcę, mrużąc oczy za seledynowym dymem.
— Znasz Hymn Upadających Gwidona Kordubczyka?
— „Spadając, widzę, jak niebo oddala się ode mnie…”
— Tak. „Nie ten posiada, kto rodzi, i nie ten posiada, kto niszczy. Posiada ten, kto może zniszczyć”.
— Ale to nie jest prawda. — Pan Berbelek przecedził dym między zębami. — Posiada ten, kto potrafi obronie przed zniszczeniem ze strony wszystkich innych.
Książę wzruszył ramionami.
— Tak czy owak, oni teraz wiedzą, że nie są bezpieczni, nie są bezpieczni, póki żyjesz.
— Och, zdaję sobie z tego sprawę. Dopiero co moi horrorni przechwycili kolejnego zamachowca.
— Boją się — masz zatem władzę. Nie jesteś kratistosem, możesz jednak stanąć naprzeciw nich jak równy.
— No, nie przesadzajmy
— Wysłuchaj mnie, esthlos. — Książę odłożył fajkę i pochylił się w fotelu ku panu Berbelekowi, w blasku roztańczonego ognia czerwone włosy zalśniły pyrowo. — Odkąd wypowiedzieliśmy lenno, staramy się utrzymać tę kruchą niezależność, balansując na linie między Potęgami; tak wiek za wiekiem. Po każdej zmianie równowagi musimy od nowa szukać sposobu na niepodległość. Niekiedy przychodzi zapłacić za to, na przykład przyjmując Formę Grzegorza Ponurego. Teraz próbujemy się zeń oczyścić, może uda się rzecz przyśpieszyć dzięki tym teknitesom kalokagatii. Celem bowiem ostatecznym jest wolność. Zapytasz, co to wolność. Swoboda wyboru Formy. Oczywiście, nie zrobimy aristokratów z niewolników — możemy jednak zwiększyć maksymalnie różnorodność pośród zwykłych ludzi.
— Jestem zdumiony, książę — rzekł Kratistobójca, nieco rozbawiony. — Mówisz prawie jak ci szaleńcy z sekty demokratów. Co rzekłaby na to twoja Iaxa?
Neurg potrząsnął głową.
— Jesteśmy pragmatykami, nie zamierzamy się buntować przeciwko naturalnemu porządkowi rzeczy. Rządy ludu to też byłby rodzaj rządów aristokratów, jeno bardziej brudny i mniej sprawny, bo wymagający jednego kłamstwa więcej. Z definicji przecie ten jest aristokratą, czyja Forma silniejsza, kto potrafi narzucić swoją wolę. Demokracja to sprzeczność sama w sobie: aby w ogóle rządzić, musi Powstać hierarchia, a skoro powstanie hierarchia, nie wszyscy będą już równi. Świat, życie, człowiek, wszystko istnieje dzięki ustanowieniu hierarchii; równość to ostateczna kakomorfia, w której nieuchronnie roztapia się każda Forma.
— Mówiłeś jednak o swobodzie jej wyboru.
— Jak rzekłem, jesteśmy pragmatykami. Księstwo Neurgów to niewielki kraj, na pewno najmniejsze suwerenne lenno w Europie: Vodenburg i kilkadziesiąt miasteczek, kilkaset wsi. Wiesz jednak, esthlos, jaki był nasz bilans obrotów handlowych za zeszły rok?
— Z gospodarczego punktu widzenia położenie macie świetne.
— Od odejścia Grzegorza Ponurego w jednym Vodenburgu powstało więcej wynalazków i wdrożono więcej nowych teknologii niż w Europie i Afryce razem wziętych. Ciągną do nas sofistesi z całego świata. Akademeia rozbudowuje się w niezwykłym tempie; daję na nią pieniądze, więc trzymam rękę na pulsie. Wiesz, że jako jedyna na świecie ona przynosi zyski? W zeszłym roku wprowadziliśmy system kredytowania kosztów nauki. Wykupujemy z umysłów tej młodzieży wynalazki jeszcze nie pomyślane. Kupcy sprowadzają towary przez Vodenburg nie ze względu na bezpieczny port, niskie cła, dobre drogi, dogodne położenie — chociaż to pomaga — ale ze względu na nasze faktury, podnoszące po przetworzeniu wartość materiałów i surowców dwu, trzy, czterokrotnie. Szkło to tylko najbardziej znany towar eksportowy. Zapytaj wspólnika, esthlosa Njute. Zresztą na pewno orientujesz się w interesach swego Domu Kupieckiego.
Książę wyprostował się w fotelu, ponownie założył nogę na nogę.
— A wiesz, esthlos, co jest źródłem tego sukcesu? Różnorodność. Przemieszanie Form. Nie bez przyczyny zwą Vodenburg Stolicą Włóczęgów. Kto zamknie się w jednej Formie, ten skazuje się na los szczęścia; natomiast spośród tysiąca Form któraś zawsze jest bliższa Celu. Oto cały sekret: otwarte na oścież wrota. Co zaś jest przeciwieństwem różnorodności? Dominacja jednej Formy. Unimorfizm.
— Jak rozumiem, nie zamierzacie przyjąć oferty kratistosa Eryka Helwety?
— Będziemy się bronić do ostatniej chwili — stwierdził esthlos Neurg, po czym uśmiechnął się szeroko do pana Berbeleka. — A co może dać lepszą gwarancję wolności niż oficjalny związek z Kratistobójcą?
Strategos postukał gorącym cybuchem o kostki dłoni.
— Taaak. Więc jednak. Rumia, prawda?
Książę skinął głową.
— Ona stanowi najlepszą kandydatkę. Oczywiście jeśli z jakiegoś powodu nie przypadnie ci do
— Nie, nie, skąd. Czuję się zaszczycony, naprawdę.
Zapadło milczenie. Książę nie uśmiechał się już. Złożywszy razem palce, przyglądał się zapatrzonemu w płomienie panu Berbelekowi.
— Jesteśmy gotowi na daleko idące koncesje polityczne — rzekł powoli. — Tytuł, powiedzmy, Hegemona Protektora. Jeśli nie chcesz w pałacu, mógłbyś zamieszkać w Ogrodach. Nawet prawo pierwowładztwa dla twojego i Rumii potomstwa, esthlos. O ile nie pójdziesz na tę aetherową wojnę, prawdopodobnie przeżyjesz nas wszystkich. Ostatecznie księstwo byłoby twoje.
— Musicie być naprawdę zdesperowani.
— Dyskutowaliśmy między sobą tę ofertę bardzo długo. Jeśli wybór ogranicza się do kratistosa i kratistobójcy…
— Najważniejsze jest zachowanie różnorodności. Tak.
Pan Berbelek odłożył fajkę, wstał, przeciągnął się. Machnął ryktą, świsnęła, pozostawiając w powietrzu czerwony Powidok. Przeszedł się po saloniku, do drzwi i z powrotem.
Książę Neurg pozostał przy kominku, obserwował strategosa spod rudych brwi.
— Oczywiście nie musisz odpowiadać natychmiast — rzekł. — Będziemy czekać do ostatniej chwili. Jeśli chcesz porozmawiać z Rumią
— Próbuję to sobie wyobrazić — mruczał pan Berbelek. — Rumia, Vodenburg, następne dzieci, tak przez dziesięciolecia, liczymy wpływy do skarbca i budujemy tu Alexandrię północy…
— Jeśli wszystko się szczęśliwie ułoży.
— Taaak.
Pan Berbelek zatrzymał się jeszcze przy drzwiach. Obracając w palcach pyryktę, opuścił wzrok i zapatrzył się na długą chwilę we wściekły żar fenixowych oczu.
Dopiero chrząknięcie księcia otrzeźwiło Kratistobójcę.
— Pomyślałem sobie — rzekł cicho, sięgając klamki — że podług boskiego planu powinieneś, książę, składać tę propozycję nie mnie, lecz Ablowi, mojemu synowi, Ablowi. Dziś widzę jasno, że to tak się powinno było ułożyć: on i Rumia; wróciłby z Afryki już innym człowiekiem, pasowaliby do siebie. Miałbyś proktektorat krwi Kratistobójcy. Tak to było im przeznaczone, taki był Cel, tak się powinno było ułożyć, powinien tu teraz stać obok mnie. Ale po drodze coś się rozdarło w osnowie Losu, przypadek, który zburzył konieczną przyszłość, drobnostka, która zaprzeczyła kismetowi… Czy jednak ja mogłem mu zabronić? Czy mogłem go osłonić od ryzyka, za niego wygrać życie? Rumia poślubiłaby wyłącznie aristokratę silnej Formy, silniejszej niż jej. Pozostaje więc bezradna mądrość… Tak to jest z ojcami i synami. Dobranoc, książę.
— Ajch, ajch, przepraszam, myślałem, że jesteś u siebie, nie chciałem cię obudzić, ci strażnicy narobili rabanu.
— Nie śpię, wstałem przed świtem. Właź, Kriston. Zresztą — ja jestem u siebie!
— Horrorni. Na dole i na schodach… Teraz tutaj mieszkasz?
— Ano.
Esthlos Njute zamknął za sobą drzwi i podszedł do szeroko otwartego okna.
— Zimno — mruknął. — Dopiero co przyjechałem z Burdigali, nie wiedziałem, że tak szybko wróciłeś do Vodenburga. W Burdigali leży już śnieg. Właściwie dlaczego się tu przeniosłeś? — Machnął ręką, ogarniając gestem apartament, jego nagie ściany i podłogę z czarnej prośniny.
Znajdowali się bowiem na piętrze starego bakhauzu, od roku nie wykorzystywanego przez NIB. Dom Kupiecki Njute, Ikita te Berbelek po zawarciu długoterminowych umów z kupcami księżycowymi i oroneiowymi wydzierżawił w całości Południowe Doki, zapewniając sobie wszystką przestrzeń magazynową, jakiej będzie kiedykolwiek w Vodenburgu potrzebował; w istocie obecnie zarabiał także na podnajmie tych bakhauzów. NIB posiadał wszakże również kilka bakhauzów w górnym porcie. Część z nich sprzedano, część oddano w najem, a ten tu budynek ryter Njute postanowił przerobić na prywatne hospicjum Domu. Nie była to wszakże sprawa priorytetowa i zakończono na razie tylko remont pomieszczeń frontowych, piętro zaś pozostawało zupełnie nieumeblowane. Pan Berbelek polecił przenieść tu rzeczy z kamienicy, nadal jednak pokoje nie sprawiały wrażenia przytulnego mieszkania. Nie pomagały też otwarte na oścież okna, przez które wpadał zimny wiatr znad zatoki; wiatr, skrzeki mew, zapach soli i smoły, pokrzykiwania marynarzy i robotników portowych. Kratistobójca siedział przy dosuniętym do ściany sekretarzyku, z prawym łokciem opartym na parapecie, i popijając qahwę, przeglądał jakieś pomięte papiery. Był w jednej z tych swoich białych afrykańskich szat, ryter jeruzalemski nie orientował się za dobrze w formach południowego odzienia.
Przysiadłszy na stołku obok, zajrzał panu Becbelekowi przez ramię.
— Po jakiemu to? Greka? Nie greka.
— Czy byłbyś tak uprzejmy… Dziękuję.
— Przepraszam. Słuchaj, jeśli masz chwilę czasu…
— Tak?
— Właściwie zamierzałem pisać do ciebie, i tak musielibyśmy pogadać. Gdzie trzymasz dokumenty Domu? Zostawiłeś w kamienicy?
Pan Berbelek westchnął, odstawił czarę.
— Chyba ją sprzedam. Próbowali się już dostać przez dach, chodzą między kominami, demolują mi pokrycie.
— Zabójcy?
— Ba, żeby to byli po prostu nasłani mordercy…!
Od powrotu do Vodenburga pan Berbelek żył tam w stanie ciągłego oblężenia. Z początku było to poniekąd zabawne — te dzieci pokrzykujące pod oknami, zostawiane przez szaleńców ofiary (wota, listy, fragmenty włosów i ciała, jakieś pokraczne figurynki), procesje dziennikarzy, sofistesów, zżeranych przez ambicję niskich aristokratów… Stary Porte prawie nie odchodził od drzwi. W końcu więc pan Berbelek wystawił przed kamienicą posterunek Horroru. Ale to tylko pogorszyło sprawę, równie dobrze mógłby wywiesić chorągiew Kratistobójcy. Gromadziły się grupki młodzieży, przechodnie zagadywali horrornych, sąsiedzi skarżyli się na natrętów. Na ulicy poniżej i powyżej rozłożyły się stragany cwanych vodenburskich kupców — handlarzy izmaelickich, żydowskich, cygańskich, induskich — na których sprzedawano fantastyczne memorabilia: ułamek ostrza sztyletu Kratistobójcy, jego płaszcz, rubiowe rękojeści Czwartego Miecza, fiolki z krwią Czarnoksiężnika, zabalsamowane fragmenty jego ciała, zmumifikowane mityczne siódme palce Siedmiopalcego (tuziny), skarby Labiryntu, portrety Księżycowej Wiedźmy; i ludzie to kupowali. W dni targowe wręcz nie sposób było przejechać tam dorożką czy Iconno. Pan Berbelek jakoś to znosił, chociaż stało się już dlań boleśnie oczywiste, że w końcu będzie się musiał przeprowadzić, ten dom to nie była siedziba stosowna dla Kratistobójcy, przerósł swą starą Formę. Dorośli ludzie nie chodzą w dziecinnych ubraniach, stare kobiety nie stroją się w dziewczęce szaty. Tylko głupiec zamyka oczy na morfę. Wszakże kroplą, która przelała czarę, okazał się najazd demokratów. Sekta uaktywniła się w Neurgii tego lata; nie od razu uderzyli do pana Berbeleka. Skoro już jednak powzięli zamiar, nie było ucieczki przed fanatykami. Stanowił dla nich ucieleśnienie ideałów kultu, drogę do spełnienia ich szalonych postulatów. Wszak pierwszym warunkiem demokracji jest pozbycie się kratistosów; zbudowaniu prawdziwych polis stoi na przeszkodzie aristokracja. Lepiej niż Kratistobójca znali cel Kratistobójcy. Dżurdża w imię demokracji! Wyrżnie wszystkich kratistosów, przepędzi królów, odtąd rządzić będzie Lud. Skradali się pod okna kamienicy, rzucali w nie kamykami, słali listy, manifesty, petycje błagalne, skrzynie książek autorstwa starożytnych i nowożytnych filozofów, jeden bełkot. Próbowali czepiać się jego powozu, zaskakiwali go na mieście, wślizgiwali się na przyjęcia, w których brał udział, jeden przecisnął się nawet kominem, pan Berbelek go zastrzelił, gdy wariat zwalił się w palenisko. Szaleńców jednak nie wystarczy konsekwentnie ignorować. Trzy noce temu młoda demokratka podpaliła się pod oknami jego kamienicy, długo wrzeszczała, płonąc, rozbudziła pół dzielnicy. Do jakiego stopnia było to żałosne: już na samym początku sprzeniewierzali się własnym ideałom, uznając nieskończoną wyższość Kratistobójcy. Zaiste, prawdę pisał Platon: nie wszystkie książki stanowią bezpieczną lekturę dla nieuformowanych umysłów.
Kristoff pokiwał głową, wysłuchawszy opowieści pana Berbeleka.
— Mówiłem ci przecież. Postaw sobie dwór za miastem, za mną jest jeszcze wolna parcela. Masz może wątpliwości, czy cię stać? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z wysokości swoich dochodów po ostatniej renegocjacji udziałów?
— Nająłem od Panatakisa księgowego, cwana szuja, sprawdza dla mnie wszystkie rozliczenia. Nie masz mi chyba za złe?
— Ha, sam bym ci tak doradził! To jak, budujesz się?
— Książę chce, żebym zamieszkał u niego w pałacu.
— Jeszcze lepiej! — Esthlos Njute aż się poderwał. — Czekaj, przyniosę papiery.
Wybiegł (przeciąg zatrzasnął za nim drzwi) i zaraz wrócił z grubą teczką pod pachą.
— Brrr, że też nie jest ci tu zimno!
Przysunął stołek do sekretarzyka, rozłożył dokumenty; ciężki krzyż kołysał się na łańcuchu nad równymi szeregami liczb. Pan Berbelek przyglądał się Herdończykowi w lekko zdumionym rozbawieniu.
— Popatrz — Kristoff wskazywał poślinionym paluchem kolejne rachunki — wszystko przeliczyliśmy. Herdon już się otwiera, a tak czy owak otwarty jest Pergamon, jeśli Siedmiopalcemu coś nie odbije, ale z Aliteą w Aegipcie i z twoimi Horrorami pod bokiem byłby samobójcą, więc Herdon i Pergamon, ale ty z łatwością mógłbyś przekonać Neurga, wiem, że mógłbyś, pomyśl tylko, Vodenburg jako jedyny w Europie, a mamy czterdzieści siedem procent udziałów w fakturze świń powietrznych Baltazara, a jeszcze z oroneigesem od Króla Burz, a to przecież też twój koleś, he, he, he, no to sam widzisz —
— O czym ty, na Szeol, mówisz?
— Pamiętasz, ile zarobiliśmy na monopolu herdonskim? A tutaj otwiera się okazja tysiąc razy większa: Księżyc. Księżyc, wszystkie jego skarby, cała gospodarka i cały rynek księżycowy, kilkadziesiąt milionów dusz, policzyliśmy, popatrz. Po pierwsze: ustanowić bezpośrednią wymianę handlową. My posiadamy wielką przewagę, lata przemytu, przecież większość szła przez NIB. Nie możemy utracić tej pozycji! Więc, po drugie: niech Neurg pozwoli kanclerzowi otworzyć księstwo dla Księżycan. Na murach portowych postawimy maszty dla łodzi księżycowych. Ale, zauważ, obecnie oni kontrolują przewóz w stu procentach, wszystkie aerostaty zdolne dosięgnąć Księżyca należą do nich: te ich makiny aetheryczne… Więc, po trzecie: musimy zacząć budować własną flotę aetheru. Konsultowałem się z sofistesami Akademei Vodenburskiej. Twierdzą, że to jest niewykonalne w sferach ziemskich. Toteż na początek trzeba by wznieść gród na orbicie, w sferze pyru i aetheru, tu masz wstępny projekt, ten budżet to prowizorka, musimy pogadać wpierw z Księżycanami. Ach, właśnie, gdzie ta, jakże jej, Panna Popielna, ta łysa czarnula, co wszędzie za tobą chodziła?
— Musiała wrócić na Księżyc. Widzisz, Kristoff, oni nie mogą zbyt długo przebywać na Ziemi. To samo dotyczy wszelkich aetherycznych makin. Każdy żywioł dąży do swojej sfery. Uranoiza wyrywa się tu z epicykli. Łodzie księżycowe muszą się od nowa dostrajać po każdej dłuższej wizycie w sferach ziemskich. Przemnóż ten budżet przez dwa. Zaraz, pokaż — my naprawdę dysponujemy takim kapitałem?
— W każdej chwili możemy dysponować. — Kristoff wyszczerzył się do pana Berbeleka. — Przejdziesz się po bankach, po domach aristokratycznych — kto odmówi Kratistobójcy? A potem będą ci wdzięczni.
— Ach, więc tak to ma wyglądać…!
— No co! — obruszył się esthlos Njute. — Nie powiesz chyba, że proponuję ci złe warunki. Tu masz dwudziestoletnią prognozę zysków. Widzisz to? Twój udział. Jak dobrze pójdzie, zostaniemy, obok kratistosów, królów i starych aristokratów, najbogatszymi ludźmi w Europie!
— Bogactwo, no tak.
— Tylko mi nie wyjeżdżaj z morałami! Pamiętam jak kilkanaście lat temu mi dziękowałeś, że nauczyłem cię chciwości.
— Ale to było kilkanaście lat temu.
— Więc co? — wściekł się Kristoff. — Nagle mi mówisz, że pieniądze już cię nie obchodzą?!
Kratistobójca uderzył otwartą dłonią o blat sekretarzyka i esthlos Njute zamilkł, cofnął ręce, skulił się na zydlu.
— Uspokój się — rzekł cicho pan Berbelek. — Żadnej decyzji jeszcze nie podjąłem. Widzę, że jakiś nasz statek wchodzi do portu; idź, tym się zajmij. Zostaw mi papiery. Widzimy się wieczorem u Oriflamme’ów.
— Tak. Dobrze. Przepraszam.
Esthlos Njute wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Pan Berbelek próbował jeszcze przez chwilę czytać list od Aurelii, wrócił nawet do listu od Janny, który dotarł doń opóźniony o miesiąc, bo też szedł przez Ostróg (Janna w tym liście nadal nie chciała podać powodu, dla którego tak nagle zdecydowała się hodować bezgłowce w Ziemi Gaudata) — ale to nie miało sensu, tylko się prześlizgiwał wzrokiem po literach.
Myśli same skręcały ku politycznym łamigłówkom, tym rozgrywkom międzykratistosowym, w które się ostatnio coraz mocniej angażował, formował się już bowiem zarys możliwej koalicji, pustka po Czarnoksiężniku musiała zostać wypełniona, a Kratistobójca pomagał wykreślić nową mapę kerosu i wojna z adynatosami stanowiła w tych negocjacjach jedną z kart przetargowych — ci, co przyrzekli wspomożenie Illei jeszcze przed upadkiem Czarnoksiężnika, posiadali teraz lepsze pozycje. Nagle okazało się, że opłaca się być sojusznikiem Księżycowej Wiedzmy, opłaca się pozyskać przychylność Kratistobójcy… Myśli biegły ku aetherycznej flocie wojennej, zbieranej na orbicie Księżyca, ku zastępom hyppyroi, ku Aurelii, Omixosowi i Hierokharisowi, ku Pani…
Oczywiście wiedział, że człowiek rozsądny wybrałby propozycję księcia lub propozycję Kristoffa, lub jedną z tysiąca innych bezpiecznych alternatyw — i tak powinien postąpić pan Berbelek.
Ale — no pomyśl tylko, Hieronimie — ty, który stwarzałeś państwa, koronowałeś królów, zdruzgotałeś imperium Czarnoksiężnika, ty, z krwią kratistosa na rękach, przed którym drżą Potęgi — jakiż Cel teraz przed tobą? Spokojne, szczęśliwe życie aristokraty w tym kupieckim kraiku, ognistowłose dziatki, rządy w zabawkowym księstwie? A może bogactwo, złoto, jeszcze więcej złota, handel, handel, handel — atramentowe bitwy między kolumnami cyfr?
Kristoff podarował mu kiedyś księgę pism kristjańskich: po większej części nudna historia Żydów i bełkot religijny. Lecz żadna księga nie jest zupełnie pozbawiona mądrości:
Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce.
Nawet starożytni Żydzi znali prawa Formy. Nie można skłamać samego siebie.
Mówi więc jak Kratistobójca, czuje jak Kratistobójca i myśli jak Kratistobójca.
Kryptomancja lunarna posiadała na Ziemi tradycję długą i niechlubną, nawet babilońscy astrologowie nie mogli się tu poszczycić wielkimi sukcesami. Z kolei astrologowie księżycowi, najlepiej poinformowani, nie mieli powodu (ani możliwości) oddawać się zdalnym obserwacjom Czwartego Labiryntu, więc i do ich doświadczeń nie można się było odwołać. Pan Berbelek przywiózł jednak kilka starych podręczników świątynnych z Biblioteki Labiryntu, wyszukanych dlań przez Antidektesa Alexandryjczyka, i to właśnie pochodzącymi z nich rycinami się teraz posiłkował, obserwując przez kryształową lunetę z dachu portowego bakhauzu północny brzeg Morza Poronnego. Akurat tej nocy nie padał deszcz, mgła nie zasnuwała miasta ani chmury nieba; nie wolno było zmarnować takiej okazji. Lunetę wypożyczył z Akademei Vodenburskiej. Umocowano ją na masywnym trójnogu, dwoje doulosów poruszało mosiężne obręcze, nakierowując opticum podług wskazówek pana Berbeleka. Światła portu i statków trochę mu przeszkadzały, kazał rozstawić od zachodu wysoki parawan. Podmuchy wiatru szarpały nim co chwila, tłukł się hałaśliwie, to też przeszkadzało. W ogóle ostatnio niemal wszystko irytowało Kratistobójcę.
Poza nim i doulosami na płaskim dachu znajdowało się czworo horrornych z naładowanymi żarłaczami, ułożyli się w rogach budynku, lecz grafitowe zbroje nawet w pełnym blasku Księżyca nie pozwalały dostrzec sylwetek żołnierzy.
Pan Berbelek już chwilę temu posłał po gorącą qahwę i wódkę. Po dwóch godzinach obserwacji nie był bliżej konkluzji. Liczył, że może przesądzi sama Pani… I tak pan Berbelek nie zaśnie, koszmary stawały się coraz bardziej trujące, przez kilkanaście minut po przebudzeniu nie potrafił rzec słowa w żadnym ludzkim języku; nie chciał zasypiać. W Vodenburgu wydzwoniono pierwszą, przeciągnął się na likotowym krzesełku. Przemieszczenia makin aetherycznych poruszających Labiryntem Illei, a więc i aktualny kształt Labiryntu — stanowiły bezpośrednie odbicie fluktuacji morfy Potni. Anthos Illei Okrutnej rozkwitał nad różowymi wodami księżycowego morza w formie konfiguracji naniebnych konstruktów uranoizowych, to wiedzieli wszyscy Księżycanie. Cały problem we właściwiej interpretacji tych kształtów. Rozłożone na dachu bakhauzu wokół pana Berbeleka księgi zawierały ryciny z mapami Labiryntu sporządzonymi w dni wyjątkowo ważnych wydarzeń: wielkich tryumfów i klęsk Pani, narodzin jej dzieci, śmierci syna, pierwszego ataku adynatosów, i tym podobnych. Pan Berbelek siedział z rękami założonymi na karku, nocny wiatr przewracał ciężkie strony księżycowych ksiąg.
— Proszę, esthlos.
Anton odsunął stopą inkunabuł i postawił obok tacę z czarą parującej qahwy, butelką pażubówki, kubkiem i solniczką.
Pan Berbelek nalał sobie wódki, połknął jednym haustem.
— Esthlos…
— O co chodzi? — Kratistobójca warknął na Antona, zaskoczony, że ten jeszcze nie odszedł. Zmitygował się na widok panicznego odruchu służącego. — Tak, Anton?
— Jeśli miałbyś teraz chwilę czasu, esthlos…
— No mów, mów.
Anton rozglądnął się nerwowo na boki, jakby obawiając się podsłuchania przez doulosów lub horrornych.
— Chciałbym prosić cię o pozwolenie, esthlos…
— Tak?
— Chcę się ożenić.
Pan Berbelek zamarł w pół ruchu, z przechyloną butelką pażubówki i kubkiem w rękach, i wybuchł śmiechem.
Anton zmieszał się jeszcze bardziej. Pan Berbelek spostrzegł, że próbuje on teraz niepostrzeżenie umknąć z dachu, więc nalawszy alkohol i odstawiwszy butelkę, zamachał na służącego przyzywająco.
— No nie uciekaj mi teraz. Jeśli z kogoś się śmiałem, to chyba z siebie. Znam ją?
— To kuzynka jednej z panien domowych esthle Latek. Aegipcjanka, teraz korespondujemy ze sobą. I właśnie —
— Przeniósłbyś się do Alexandrii.
— Twój paląc tam, esthlos, stoi prawie pusty, przydałby się ktoś, kto by miał oko na niewolników.
— Nie zdradziłeś jej imienia. Anton opuścił wzrok.
— Mandisa, córka Heppusa i Izdihar, z Ablatep.
— Mandisa. Mandisa, czyli Słodka. Mhm. — Pan Berbelek obracał w ustach szczypiącą pażubówkę. — Wiesz, że Porte i Tereza zostaną tutaj.
— Tak, esthlos.
— To jest jeden z tych wyborów, które decydują o całym życiu; jeden z nielicznych, którego jesteśmy świadomi w momencie dokonywania. W tę lub w tę stronę — pan Berbelek wskazał ręką z kubkiem na lewo i prawo — ku takiemu Antonowi lub takiemu Antonowi.
— Tak. Wiem. Naprawdę wszystko przemyślałem.
— Masz moje pozwolenie, masz. Podaj mi datę ślubu, na pewno nie zapomnę o podarunkach. Nie obawiaj się, nie pojawię się osobiście.
— Ależ bylibyśmy zaszczyceni, esthlos! Tylko że…
— Wiem, wiem, pod aurą Nabuchodonozora Kratistobójca na weselu nie stanowiłby dobrej wróżby. — Pan Berbelek pociągnął dwa łyki zimnej pażubówki. — Chodź no tu. No chodź. Stań tutaj. Czekaj… O, teraz. Pochyl się, spójrz w ten okular. Powiedz mi, co widzisz.
Anton ostrożnie zbliżył oko do lunety.
— Nie wiem, esthlos, jakiś wzór… Nie wiem, co to jest.
— Ale co ci przypomina. No, dalej. Pierwsza myśl.
— Sieć. Do łapania ryb. Tylko że świeci.
— Sieć.
— Albo rozżarzone żelazo do piętnowania bydła i szaleńców.
— O.
— Przepraszam.
— Nie, dzięki. Nalać ci? Rozgrzejesz się. Masz.
— Kkkch! Uch. Mogę spytać… wróżysz z gwiazd, esthlos?
— Pewnie nie uwierzysz, jak ci rzeknę, że na tym polega uprawianie polityki.
— Esthlos…
— Taak. Więc powiedz mi, Anton, jaką przyszłość widzisz dla siebie u boku Słodkiej? Nie w gwiazdach, lecz w swoich marzeniach, w planach.
— No jak to, pobierzemy się, będziemy mieć dzieci…
— Pobierzecie się, będziecie mieć dzieci — i co?
— Co: co? Nie rozumiem, esthlos.
— I tyle? To wszystko? — Pan Berbelek uśmiechał się ironicznie. — W tym właśnie Anton, syn Porte, znajdzie spokój, szczęście i zadowolenie?
— Naprawdę, nie zastanawiałem się, esthlos. No oczywiście w dzieciństwie każdy marzy o jakichś niesamowitych przygodach, że zdobędzie sławę, bogactwa, władzę, Bóg wie, czego dokona. Ale przecież każdy też potem dorasta. To są bajki, a w życiu jest praca i wieczne zmęczenie i wszy w pościeli, za przeproszeniem, esthlos. A ja z tobą i tak zobaczyłem na własne oczy więcej niż połowa tych aristokratów. Esthlos. Dziecko nie rozróżnia: czy może zeskoczyć z takiej wysokości i nie zranić się, czy może rzucić się na behemota i nie zginąć, czy może zostać leonidasem, królem. Ale się uczy.
— Ba! Ludzie zostają leonidasami, królami, Anton.
— Wiem, esthlos. Ale to też się człowiek szybko uczy rozpoznawać: kto będzie królem, a kto nie. Jedynie naprawdę małe dzieci mylą doulosów z aristokratami.
— No, no, uważaj, sam mówisz jak sofistes — zaśmiał się pan Berbelek.
Anton odstawił kubek.
— To ta pażubówka… Pędzą ją w Skoliodoi, prawda? wykręca język i umysł.
— Nie przesadzajmy, nie w Skoliodoi… Zresztą w gruncie rzeczy wszystkie alkohole to owoce Skrzywienia, katalizatory towarzyskich kakomorfii…
Pan Berbelek wstał, rozejrzał się po dachu, przeskoczył nad rozłożonymi książkami. Obejrzał się na Antona.
— Pozbieraj to i znieś na dół.
— Esthlos.
— A jak już będziesz miał te dzieci i wnuki — uśmiechnął się pan Berbelek — nie zapomnij im opowiedzieć i o tym: Gdym popijał nocą wódkę z Kratistobójcą na dachu nad Vodenburgiem…
— Z czasem nauczą się odróżniać bajki od rzeczywistości — odparł Anton, nie patrząc na pana Berbeleka.
— Taak. — Forma już została złamana, chwila minęła, nie sposób dalej ciągnąć konwersacji w tym tonie.
Pan Berbelek zszedł na piętro bakhauzu. Zawieszone na nagich ścianach lampy olejne paliły się na ćwierć knota. Z półmroku przeszedł w ciemność, gdy zatrzasnął za sobą drzwi narożnego pokoju frontowego, tego, który przeznaczył na gabinet. Teraz już okna były zamknięte. Zawołał doulosów.
Zrzucił humijowy płaszcz i kamizelę, z zostawionej na parapecie okna misy z owocami wybrał zimowe jabłko, ugryzł; rękawem jedwabnej koszuli otarł brodę. Doulosi krzątali się za jego plecami. Patrzył na światła portu, na oznakowane lampami sygnalizacyjnymi okręty zacumowane w zatoce, Księżyc odbijający się na ciemnych falach. Stopniowo jednak w pokoju robiło się coraz jaśniej i nocny widok przesłaniało panu Berbelekowi jego własne odbicie. Kratistobójcą je jabłko.
Usiadł przy sekretarzyku. Z szuflady wyjął nową, czystą kartę luksusowego pergaminu. Umoczył pióro w atramencie.
OSTATNIA WOLA HIERONIMA BERBELEKA WŁASNĄ JEGO RĘKĄ SPISANA DWUDZIESTEGO PIERWSZEGO OCTOBRISA ROKU TYSIĄC STO DZIEWIĘĆDZIESIĄTEGO ÓSMEGO PO UPADKU RZYMU.
Nie ma co dramatyzować — pomyślał, przyglądając się, jak na ostrzu pióra tworzy się czarna kropla — ale skoro już podjąłem decyzję, nie mogę zamknąć oczu na jej konsekwencje. Bo to przecież prawda, że nawet jeśli mi się powiedzie, nawet jeśli zabiję kratistosa adynatosów i przeżyję — to najpewniej nie przeżyje pan Berbelek. Jak daleko udało nam się wejść w głąb Afrykańskiego Skoliodoi? Leonidasi i królowie, i kratistobójcy też muszą umieć odróżniać bajki od rzeczywistości.
A gdyby i coś ocalało — nie pan Berbelek — strzęp, odbicie, cień — to już raczej właśnie jak Anton poszuka małego spokoju i małego szczęścia, marzeń i uczuć powolnych, miękkich, delikatnych — jak płatek śniegu kojący rozpaloną skórę — płatek śniegu, Loilei, czy nie tak miała na imię — dotyk i miłość anielicy, to może będzie w stanie wytrzymać — on, ktokolwiek. Jeśli w ogóle coś ocaleje.
Czarna kropla spada na pergamin.
Wszystko będzie dobrze. Ale gdyby cos’ zaszło, tak rozporządził esthlos Hieronim Berbelek-z-Ostroga zwany Kratistobójcą:
Wykonawcą testamentu we wszystkim ma być esthlos Kristoff Njute. Jeśli chodzi o mój ziemski i księżycowy majątek, pieniądze, kosztowności, ruchomości i nieruchomości oraz udziały w przedsięwzięciach handlowych: mojej córce jedynej, esthle Alitei Monszebe pi. Latek, albowiem nie odziedziczy niczego więcej —