Φ Oczy wdowca

Moskwa, czarny świt. Sami pośród wrogów, anthos Czarnoksiężnika na gardle. Z nieba ma spaść Horror, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie pod tym słońcem; może nigdy. Aurelii do reszty rozleciała się prawa wirkawica, ucinając przy tym dwa palce. Zbyt długo już żyje na Ziemi, to nie jej sfera, nie jej żywioł, nie powinna była opuszczać na tyle miesięcy ojczystego kraju…

Aleale! (I na samą myśl pyr pali żyły). Ale dzisiaj zabiją kratistosa!

O ile zabiją. Drapiąc rany po palcach, Aurelia wpatrywała się w niebotyczne wieże kniaziowego kremla, białe czapy śniegu kontrastowały z zaskorupiałą na tynku wież tłustą sadzą.

— A jeśli to zajmie parę dni? — spytała. — Nie zabrałam ze sobą wahadłówki, powiedziałeś, esthlos, że żadnego bagażu. Amatorskie strojenie też już nie pomaga, tu trzeba co najmniej demiurgosa uranoizy. No ale teraz nie bardzo mogę to zdjąć. Następnym razem pewnie urwie mi głowę.

— Proponowałem przecież, żebyś została z Janną i Horrorem.

— Wtedy tym bardziej byłbyś przekonany, że Pani przeznaczyła cię na straty.

— Nic takiego nie twierdzę.

— Oczywiście. Przepraszam. Kyrios.

Sarkazm był dozwolony.

Aurelia odwróciła się od okna, od panoramy zimowego miasta, i obejrzała na strategosa, który siedział, zgarbiony, na drewnianej skrzyni, przy otwartej klapie nad schodami. Musiał siedzieć, na stojąco nie był w stanie się wyprostować, pochyły dach strychu zawieszono zbyt nisko. Aurelia również poruszała się tu ostrożnie, przypadkowe zahaczenie aetheryczną zbroją o drewnianą konstrukcję mogło mieć katastrofalne skutki; zmuszona została do ścisłej kontroli nad nastrojami, nad uczuciami i odruchami, przekładającymi się przecież natychmiast na pęd i kształt morfoczułej zbroi.

Strategos zabrał ze sobą jeszcze tylko dwóch horrornych, ale im pozwolił wziąć jeno krótkie keraunety, tak zwane herdonówki, produkowane w zaokeanosowych fakturach Gustawa — posiadające po trzy, cztery, pięć luf. Zresztą i tę broń zostawiali tu na strychu, gdy esthlos wysyłał ich na miasto, by nawiązali kontakt z tym czy innym człowiekiem. Wybrał był ich ze względu na znajomość moskiewskiego.

— Gdybyś jej wierzył — stwierdziła Aurelia — w ogóle by cię tu nie było. To głupota tak się narażać. Trzy dni w cieniu kremla, w sercu anthosu Roga. Prosisz się o kłopoty, esthlos.

— Muszę się osobiście spotkać z tym Babuczkinem.

— Taa, bo spojrzysz na niego i z miejsca rozpoznasz kłamstwo i prawdę.

Sarkazm był dozwolony, zdobyła sobie prawo do kpiny i sarkazmu owej nocy, owego dusznego pergamońskiego przedświtu, pół roku temu. Nie znaczyło to jednak, że mogła okazywać strategosowi brak szacunku, zwłaszcza wobec osób trzecich.

— Spojrzę i poznam człowieka. Ucisz się wreszcie. Chyba ktoś idzie.

Jeszcze głębiej pochylił się nad otworem w podłodze.

Aurelia przeszła bardzo powoli na drugą stronę otworu, za uniesioną klapę, skinęła też na horrornych, by zajęli pozycje. Przyklęknąwszy w ciemnych kątach między niskim sufitem i krzywą ścianą, odciągnęli młoteczki ciężkich herdonówek, położyli palce na wymyślnie kutych językach. Oni też poruszali się niczym zanurzeni w miodzie lub zamarzającym błocie: podłoga strychu trzeszczała bowiem głośno przy każdym kroku, stare deski strzelały pod stopami, a lokatorzy z parteru, rodzina Bardionnych, mieli słuch aż nazbyt wyczulony. Budynek składał się z trzech kondygnacji i teoretycznie w całości należał do esthlosa Berbeleka, jako że stanowił część wiana jego pierwszej żony. Od lat znajdował się wszakże w zarządzie moskiewskiej kancelarii jurydycznej, a ostatnim pragnieniem strategosa byłoby ogłaszanie wtem swego tytułu własności i ujawnienie się tu pod prawdziwym imieniem. Niemniej esthlos Berbelek posiadał wszystkie klucze i znał dobrze okolicę, wiedział, jak dostać się na strych po dachach sąsiednich domów, wiedział także, że główna klatka schodowa budynku jest otwarta na ulicę i można tu dość swobodnie wchodzić i wychodzić; nie wiedział tylko, jak potwornie głośno trzeszczą deski podłogi strychu.

Tak samo trzeszczały stopnie schodów pod stopami Garuszy Babuczkina z Babuczkinów Knijporoskich. Łysy skryba dworski wychylił głowę z kwadratowego otworu w podłodze — i spojrzał w ciemne wyloty siedmiu luf. Co gorsza, i spojrzał prosto w oczy pochylającego się nad nim strategosa Berbeleka i w naturalnym odruchu rzucił się w tył — a że stał na stromych schodach, prawie drabinie, zleciał z nich na łeb, na szyję, łamiąc przy tym dwa szczeble i zapewne niejedną kość w swym ciele, z hukiem i łomotem. Nie krzyczał, to trzeba mu przyznać.

Aurelia, która nie zdążyła swą bezaetheryczną prawicą złapać za kołnierz skryby, skoczyła teraz za nim i pociągnęła go z powrotem na strych. Horrorni opuścili i zaryglowali klapę. Następnie wszyscy zamarli w bezruchu, nasłuchując.

Babuczkin usiłował tymczasem umknąć gdzieś w głąb strychu. Po pierwszym kroku drewno strzeliło mu pod obcasem — obejrzeli się na niego wszyscy, lufy keraunetów horrornych poruszające się w synchronii z ich głowami, Aurelia w irytacji pęczniejąca jasną uranoizą, strategos z pięścią zaciśniętą ponad głową. Babuczkin zatrzymał się z nogą wpółuniesioną, niebezpiecznie wychylony. Aurelia tym razem zdążyła chwycić go za biedźwiedzią szubę. Tak znieruchomieli na kilkanaście minut.

Cisza.

— Wyście Garusza Babuczkin, służaszyj Ministra Zachodu — szepnął wreszcie w grece esthlos Berbelek, nie podnosząc się ze skrzyni.

— Tak — odparł Babuczkin. Aurelia puściła kołnierz szuby.

Strategos nie pozwolił skrybie odwrócić wzroku.

— Księżycowy pies, bezimienne dziecię Pani, sługa wierny, zaprzysiężony przez Nanu Agilatylę w wiosenną ekwinocję osiemdziesiątego szóstego roku, na wodę, miód, krew i topór.

Babuczkin niespodziewanie potrząsnął głową, zagryzł zęby i postąpił ku strategosowi.

— Ja — warknął. — Ja!

Strategos Berbelek wyciągnął długie ramię, zacisnął dłoń na karku łysego skryby i przyciągnął go do siebie, prawie zginając w pół.

— A wiecie, kim ja jestem?

— Powiedzieli mi.

— Co wam powiedzieli?

Babuczkin oblizał wargi.

— Przybyłeś go zabić. Hieronim Kolenicki. Pani posłała cię byś niósł wojnę. Esthlos.

— Wy się mnie boicie, Babuczkin?

Babuczkin spróbował się zaśmiać i zabrakło mu oddechu.

— Oczywiście — odkaszlnął wreszcie. — Puść mnie, esthlos.

— Wyjaśnijcie mi coś, Babuczkin. Jakim cudem taki tchórz, jak wy, może ukrywać się wśród najwyższych oficjeli Wdowca, wśród jego szczurów i zauszników, a teraz już w sercu jego anthosu, pod bokiem samego kratistosa — i pozostać wiernym Illei Okrutnej?

— Nie jestem tchórzem!

— Oj, Babuczkin, Babuczkin. Codziennie liżecie im dupy.

— Puszczaj!

— Siedzicie przy tym waszym biurku, w stosach papierów, od rana do wieczora przepisujecie kolumny liczb, urodziliście się pod morfą Roga, sprzeciwić się zwierzchnikowi

— to nie do pomyślenia, jesteście najpospolitszym karaluchem biurokracji, nawet sny macie symetryczne, zbilansowane i patriotyczne, perwersje mieszczańskie, marzenia papierowe i nałogi statystyczne, Babuczkinową rżniecie, gdy Czarnoksiężnika zbierze chuć, Babuczkinową bijecie, gdy nad Uralem zagrzmią burze, płodzicie Babuczkinięta o ślepiach wdowich, raz opowiedzieliście antykratistosowy dowcip, jeszcze się wam łapki trzęsą — jak taka moskiewska ukraka mogłaby się w ogóle zdobyć na Zdradę?

Skryba rzucił się na strategosa, wierzgając i wymachując rękoma. Strategos trzymał go w żelaznym uścisku.

Babuczkin zaczął jednak przy tym kląć Berbeleka, po moskiewsku, grecku i uralsku, z każdą inwektywą coraz głośniej, i Aurelia musiała zatkać mu usta. Ugryzł ją w dłoń

— zaraz wrzasnął niemo, gdy płomień liznął mu język i podniebienie.

Esthlos Berbelek i hyppyres wymienili pytające spojrzenia.

— Mhm, może jednak, może mimo wszystko… — mruknął strategos.

— Twardy jest — stwierdziła Aurelia.

— Teraz tak, ale wobec Czarnoksiężnika?

— Przecież nigdy go nawet na oczy widział.

— Tyle lat w kremlu… Mhm…

— Twardy jest — powtórzyła Aurelia. — Na uralski sposób.

— Puść go. Puściła.

Babuczkin dyszał ciężko.

— Wy… — Dotknął ostrożnie poparzonych warg. — Dianie!

— Już, już. Mówcie, co wiecie.

— Nis wam nie powem!

— Przysięgałeś, Garusza! Pani pyta!

Ministerialny służaszyj wziął głęboki oddech, przełknął ślinę. Wyprostowawszy się, poprawił na ramionach futro z biedźwiedzia.

— Tak. Łoskas. Dla Pani. Cisiaj o kocinie ciesiątej w Sali Porosznej, szwarte biętro Alsenału, pod Basztą Chana. Szyjmuje posestfa Szymatów i Szygitów.

Strategos wyjął z kieszeni zegarek, sprawdził godzinę.

— Jaka obsada?

— Jak szfykle. A Bułaszki Karła siecą w gałnizonach pod gremlem.

— Przywiózł ze sobą zaraźnice?

— Nie, poszednio pół Moszkwy chorowało.

— Gdzie

— Cicho!

Aurelia przykucnęła nad klapą. Krztyp, krztypp, krztkkkk! W momencie, gdy klapa zaczęła się unosić, szarpnęła za nią, odrzucając z trzaskiem.

Na schodach stał dziadek Bardionny z sękatą laską w ręku. Rozdziewając w zdumieniu bezzębne usta, mrugał panicznie, oślepiony przez Aurelię.

— Esthlos! — syknęła ponaglająco, nawet nie oglądając się na strategosa, okółramienniki już napęczniałe, rozpędzone do straszliwego ciosu.

Esthlos Berbelek zawahał się krótko.

— Niech idzie — rzekł. — Nie czekamy dłużej, i tak nie zdąży.

— Precz! — warknęła Aurelia na dziadka.

Słowa zapewne nie zrozumiał, lecz intencję z pewnością. Upuściwszy laskę, wrzeszcząc wniebogłosy, zbiegł ze schodów.

Strategos podniósł się ze skrzyni. Podszedł do okna, przeciągnął się, wyprostował — tylko tu mógł się swobodnie wyprostować.

Skinął na horrornych.

— Ptaszek.

Jeden z horrornych oddał swój keraunet koledze i odsunąwszy z drogi do reszty zdezorientowanego Babuczkina, zniknął za stosem gratów nagromadzonych pod boczną ścianą. Pojawił się z karambusową klatką w dłoni. Odrzucił przykrywającą ją szmatę i rozwiązał karambusową plecionkę; lżejsze od powietrza włókna uniosły się powoli i zebrały pod sufitem, w gęstwie starych pajęczyn.

Aurelia, nie mogąc spać w długie, zimowe noce moskiewskie, studiowała była strukturę pajęczyn. Strategos wskazywał jej cechy charakterystyczne. To między innymi właśnie po kształcie najnowszych robót pajęczych poznali, iż kratistos Maksym Rog istotnie przybył już do Moskwy, że to nie tylko plotka; że vistulska ofensywa osiągnęła swój cel. Pająki tkały bowiem swe sieci podług wzoru anthosowej pieczęci Czarnoksiężnika, w pentagramy, mandale, gwiazdy uralskie, regularne niczym astrologiczne konstrukty niebios.

Uwolniony z oroneiowej klatki jastrzębiec rozpostarł skrzydła. Horrorny podał go strategosowi. Ornitomorf był ciężki, esthlos Berbelek oparł łokieć na futrynie okna. Drugą dłonią pogłaskał łepek jastrzębca. Ptak wlepił czarne ślepia w strategosa.

— Na dół, na dół, na dół — powtarzał Berbelek. — Zabrać, zabrać, zabrać.

Jastrzębiec przekrzywił główkę w lewo, w prawo, w lewo.

— Nadółzabraćnadółzabraćnadółnadół — zaskrzeczał.

Strategos pchnął ramę okna — mroźne powietrze wdarło się do wnętrza strychu, z nich wszystkich zadrżał właśnie zakutany w brunatną szubę Babuczkin. Natomiast wokół ciała Aurelii poczęła się zbierać w aetherycznych epicyklach ciepła para, biała mgiełka zafalowała nad jej głową.

Strategos wystawił ramię przez okno i podrzucił jastrzębca ponad garbaty komin. Wielki ornitomorf jeszcze raz zaskrzeczał coś niezrozumiale, po czym odleciał, kilkoma machnięciami skrzydeł wzbijając się wyżej kalenicy i zaraz niknąc Aurelii z oczu w perspektywie labiryntu białych dachów.

Aurelia, Panna Mgielna, zwróciła się z powrotem do Babuczkina.

— Co z nim zrobimy?

Babuczkin pokazał jej Odwrócone Rogi. Strategos pokręcił głową.

— Niech ci to nie wejdzie w krew — rzekł, pochyliwszy się nad Księżycanką. — Siła jest w samej potencji, w możliwości wyboru, nie zaś w wyborze już dokonanym. Moglibyśmy go usunąć — ale po co? A poza tym to wierny sługa Pani. Prawda, Babuczkin?

— Mam szonę i cieci.

— To oferta czy groźba? Ale nie bój się, teraz już przesądzone, w niczym nie przeszkodzisz. No, uciekaj.

Skryba obejrzał się na schody, przestąpił z nogi na nogę, oblizał wargi — na ich oczach łamał się z jednej Formy w drugą — i koniec końców nie ruszył się z miejsca.

— Bójdę sfami.

— Masz żonę i dzieci.

— A bies je jebał. Śmiejąc się, strategos wzniósł ręce nad głowę.

— Niebo słyszało, ziemia słyszała. — Skinął na horrornych. — Zablokujcie wejście.

Przesunęli na klapę kilka skrzyń, na wierzch zwalili jeszcze zardzewiały kocioł.

— Widzisz — mruknęła Aurelia do esthlosa Berbeleka wskazując służaszyja — jest gotów zaryzykować własne życie. Liczy, że nowy reżim zrobi go, w nagrodę za poświęcenie i wierność, co najmniej ministrem. Tak szczery egoizm powinien rozwiać ostatnie twoje wątpliwości, esthlos.

Berbelek zapalił tytońca. Oparty o framugę okna, strzepywał popiół na zewnątrz, na ośnieżony dach.

— Strategos wie — rzekł powoli — iż najlepsze plany to te, które nie wymagają od wykorzystywanych w nich ludzi postępowania wbrew ich naturze, lecz właśnie w zgodzie z nią; tym bardziej wie to kratistos. Najtrudniej przejrzeć oszustwo zbudowane z tysiąca drobnych prawd, gdzie fałsz istnieje wyłącznie w sposobie ich złożenia, w umyśle strategosa. Zawsze lepiej użyć do osiągnięcia danego celu przedmiot po to właśnie istniejący, aniżeli inny, wbrew jego przeznaczeniu. Nóż, by przeciąć, powróz, by związać, Babuczkina, by zdradził.

— Nie rozumiem. Cóż Pani mogłaby zyskać, podsuwając ci agenta, o którym wie, że jest zdemaskowany i sterowany przez Czarnoskiężnika?

— Nie jesztem

— Zamknij się!

Berbelek strzepywał popiół za okno, żar wypalał w śniegu czarne ścieżki. Nad Moskwą odezwały się gongi świątynne. Z północy, zza kremla, poderwały się stada wron, hraków i kruków. Strategos śledził je wzrokiem przez zasłonę siwego dymu.

— Cóż by zyskała? Po pierwsze, niewiele by straciła, trochę wojska, jednego strategosa, po prostu poczekałaby kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat na następnego kratistobójcę. Po drugie… A weź pod uwagę, że to jest jedyna okazja, gdy może się mnie tak łatwo pozbyć, potem będzie musiała zaakceptować moje warunki sojuszu. Po drugie — może zyskać wszystko, może zyskać bezpośrednią władzę nad światem.

— O czym ty

— Któż by się oparł sojuszowi Uralu z Księżycem?

— Oszalałeś. Esthlos.

— Oho.

— Oni się nienawidzą. Pani i Czarnoksiężnik.

— Nie wierz w takie rzeczy, jak nienawiść i miłość między kratistosami. Są tylko różne ścieżki do potęgi: takie i takie, z tymi i przeciwko tamtym, i na odwrót. Pomyśl: któż by się oparł podobnemu sojuszowi? To jest najsilniejszy argument z możliwych.

— Ale jak… Nie pojmuję.

— Przypuszczam, że taki był jej pierwotny plan. Po to słała Lakatoię do Czarnoksiężnika. Toczyły się długie negocjacje, on już nawet przyjął Szulimę do swej świty, teraz wiem, że Ihmet Zajdar, niech mu Manat wynagrodzi, do jakiegokolwiek piekła czy raju trafił, że Zajdar widział wtedy w Chersonezie obraz prawdziwy. Być może sojusz zaczął już nawet funkcjonować, na małą skalę, w Afryce, próbowali razem zatrzymać Skoliodoi metodami pitagorejskiej numerologii, bezskutecznie. Coś się musiało wydarzyć, Illea powzięła wtedy zamiar osobistego przejęcia Aegiptu, posłała. Szulimę: córka za Tron Alexandra. Myśmy nie rozumieli, dlaczego Rog nagle runął na zachód, ta cała wojna, oblężenie Kolenicy, to był tylko odprysk znacznie głębszych zmagań. To oraz jego sojusze, z Janem Czarnobrodym, zacieśnienie więzów z Babilonem, on się zabezpieczał. Ale Pani wcale nie chciała wojny z Uralem, wydaje mi się, że nie była zadowolona z mojej strategii, zaskoczyłem ją i nie mogła odmówić. Teraz jednak ma okazję wrócić do pierwotnego planu. Wie, że uderzę, wie, gdzie i kiedy, wie, że mogę to zrobić tylko ja, osobiście, własną ręką. Wystarczy jej posłać krótkie ostrzeżenie do Maksyma: ot, opętany przez zemstę strategos, który wyrwał się spod kontroli. Wpadniemy prosto w pułapkę, będą tam już na nas czekać tysięczne zastępy wywleczone z najgłębszych mateczników Uralu. Illpa uratuje Czarnoksiężnikowi życie. Rozumiesz, co taki dług oznacza dla kratistosa? Omal jakby złożył jej hołd. I któż się potem oprze sojuszowi Uralu z Księżycem?

— Skoro w to wierzysz, esthlos — dlaczego w ogóle przybyłeś do Moskwy?

— Czy muszę się powtarzać? Najlepsze plany, plany kratistosów i strategosów, nie wymagają od nas niczego, czego i tak nie zrobilibyśmy z własnej woli.

— To mosze lebiej ja jetnak sobie bójdę

— Za późno. Już są. Kopnij mi tu który ten stołek. Strategos Berbelek odrzucił niedopałek i wspiął się na okno, wychodząc na lekko pochyły dach. Gonty zazgrzytały pod jego jugrami, posypał się śnieg, ceglastoczerwone poły humijowego płaszcza łopotały na zimnym wietrze. Spod stosu skrzyń dały się słyszeć gwałtowne postukiwania, Bardionni dobijali się na strych, nie obejrzał się nawet.

Aurelia wyskoczyła za nim, wiatr wyrwał z epicykli jej zbroi wstęgi lepkiej pary. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem strategosa.

„Urkaja” schodziła ku nim po łagodnym łuku, wynurzywszy się spośród skotłowanych chmur, zawisłych nisko na brudnym, zimowym niebie. Z częściowo rozłożonymi aetherycznymi skrzydłami wyglądała bardziej jak koścista harpia — płonąca jasnobłękitnym ogniem harpia, wielka na ponad stadion. Skrzydła zwijały się w locie, ściągane do długiego karku gwiezdnego skorpiona, w otwarte skrzela, tuż przed kołnierzem uranoizowego pancerza. Bo w miarę jak „Podgwiezdna” zwalniała i opadała nad miasto, w coraz większym stopniu polegała w swym locie na spiralnym ogonie wirującym tak szybko, że dla ludzkiego oka rozmytym w obłok jasnej poświaty.

Niebieski blask padał na pokryte śniegiem dachy, ulice, drzewa i nie tak odległe wieże kremla. Otworzyło się kilkanaście okien, ciekawscy moskwianie zaraz cofnęli się, oślepieni. Na dach kamienicy wspięli się obaj horrorni, wciągnęli za sobą trzy ciężkie torby i Babuczkina. „Urkaja” była już tak blisko, że wichura wzbudzana przez rozpędzony ogon skorpiona podnosiła tumany śniegu, czyszcząc do naga ciemne mury i dachy — tak odkrywała się toporna, boleśnie regularna i ascetyczna architektura wdowiej Moskwy. Przerażony służaszyj zaczął się zsuwać, wrzasnął, zamachał rękoma; Aurelia po raz drugi chwyciła go za kołnierz szuby.

— Dogąd my właszcziwje

— No jakże! — zaśmiał się rubasznie strategos, zapinając herdoński płaszcz i naciągając rękawice ze skóry bazyliszka. — Na kreml, na kreml, ubić Czarnoksiężnika!

Księżycowa łódź jeszcze bardziej zwolniła i w końcu zatrzymała się, zawisając w powietrzu trzydzieści pusów nad zaśmieconym tylnym podwórzem kamienicy, śmieci ulatywały wysoko nad ziemię, złapane w śnieżny cyklon. Skorpion rozwarł gębę, buchnęła z niej gorąca jasność. Aurelia — ona jedyna — widziała tam, w głębi korytarza światła, swego wuja, Omixosa Żarnika, pośród innych ryterów, szeregi hyppyroi w rozpędzonych zbrojach, z aetherycznymi keraunetami i sztandarami Księżyca z czerwonego pyrpłótna, gorejącymi symbolami Labiryntu.

Horrorni przerzucili Babuczkina, cisnęli w ślad za nim bagaż i broń, potem skoczyli sami, następnie skoczył strategos, na koniec Księżycanka. Skorpion już unosił się i obracał, nawet nie zamykając gęby, Moskwa przemykała pod Aurelią rozmazaną plamą. ……..

Omixos podał jej rodowy keraunet. Ujęta pewnie ciężki oręż. Wuj — twarz prawie niewidoczna za rozpęcznialym okółhełmem — poklepał ją po ramieniu, aether zazgrzytał ostro w starciu z aetherem.

— W bój.

* * *

— Teraz! Teraz, teraz, teraz!

Skorpion wali ogonem w mury Arsenału. Kreml trzęsie się w posadach. Baszta Timura, uderzona pierwsza, gdy otworzono z niej ogień do „Urkai”, zapada się pod własnym ciężarem w grzmocie kruszących się kamieni, w osuwającej się lawinie tysięcy lithosów gruzu. Poza tym nie strzela jeszcze nikt, nawet nie odzywają się pyresidery i kartaczownice z kremlowych koszar Bułaszków Iwana Karła — nie minęła minuta, jeszcze nie zagrały na trwogę rogi z Wieży Zegarowej.

Skorpion rozpruwa południowy mur Arsenału, uderzając w mekanicznym rytmie, raz i raz, i raz. Na wysokości czwartego piętra powstaje wyłom szeroki jak łeb skorpiona. „Urkaja” wsuwa się weń.

Łódź księżycowa w czas bitwy pulsuje takim blaskiem, taki żar bucha z jej pyraetherycznego pancerza, że zalegający okoliczne płaszczyzny śnieg topi się z sykiem i spływa po gmachu krystalicznymi strumykami, woda zmienia się w srebrną mgłę. Korpus „Podgwiezdnej” ginie w niej bez reszty, tylko jasność okrutna bucha z gorącej chmury.

Z tej jasności wypadają do wnętrza Arsenału płonący Jeźdźcy Ognia, Aurelia w pierwszym tuzinie; w sumie Hierokharis oddał bowiem do tej misji dwadzieścioro siedmioro ryterów pyru, pełny enneon. Wypadają już rozpędzeni, pchnięci impetem ciężkich epicykli uranoizy, obejmujących ich uda, kolana, barki.

Aurelia znajduje się w tryplecie dowodzonym przez wuja, jako trzeci ryter uzupełnia go kuzyn Krzosów, Tymoteusz Faeton. Omixos wskazuje na lewo. Biegną ku zachodnim drzwiom sali, w dwudziestopusowych susach, każdym stąpnięciem otwierając w posadzce gwiaździste rany. Marmur fruwa w powietrzu, odłamki rykoszetują od śmigłego aetheru, raz, drugi, trzeci, na koniec głęboko kalecząc grube ściany, niszcząc pokrywające je freski i wota żałobne.

Inny tryplet przebija się od razu piętro niżej: przyklęknąwszy, hyppyroi wwiercają w podłogę pięści w wyjących przeraźliwie wirkawicach, momentalnie otacza ich szary pył mielonego kamienia.

Trzy inne tryplety w ogóle nie zatrzymują się w pędzie i przebijają się przez okna w przeciwległej ścianie, wypadając na zewnątrz i rozwijając tam w powietrzu gigantyczne epicykle okółramiennej uranoizy: spadając, rozprują mur północny.

Tryplet skierowany ku wschodnim drzwiom mija w biegu czterech wartowników w mundurach sołdatów barłaskich. Nie zatrzymując się, ryterzy rozszarpują składających się do strzału Moskwian, przemielone przez aether mięso, kości i barłaskie futra strzelają na wszystkie strony. Tryplet pozostawia za sobą chmurę wilgotnej czerwieni.

Tymczasem Omixos dopada drzwi. Nie przystanie, by otworzyć — kopniakiem rozpruwa ciężkie wierzeje. Hyppyroi przeskakują, połykając w epicykle swoich zbroi tornada trocin, które zresztą zaraz się zapalają.

Na ścianach jeszcze więcej obrazów i starożytnej broni. Żarnik pokazuje: ku schodom. Na schodach pojawia się kilku sołdatów. Tymoteusz chwyta lewą ręką naturalnej wielkości posąg Tamerlana z brązu — zamachowa uranoiza opisuje Faetona grubymi kręgami — i ciska nim w żołnierzy. Posąg miażdży ich o mur, w murze wybija dziurę.

Biegną ku schodom. Im dłuższe susy, tym mniejsze znaczenie ma dół i góra. Z impetem przejmowanym od uranoizowych kół odbijają się od ścian, mebli, postumentów, poręczy, kolumn, wgryzając się wirbutami w drewno, żelazo i kamień. Towarzyszy im nieustanny zgrzyt i świst odłamków, po przejściu ryterów unosi się w powietrzu gęsta zawiesina ostrych drobin z przemielonych materiałów, smród spalenizny.

Na trzecim piętrze wysypują się już na korytarz drużyny Bułaszków. Grzmią keraunety. Rozpędzone do maksimum zbroje hyppyroi odbijają kule zgodnie ze skrętem swych epicykli. Bułaszkowie wrzeszczą, dziesiętnicy dmą w gwizdki, eksploduje pyros, Arsenał dygocze pod ciosami skorpiona i Jeźdźców, sypie się tynk. Za oknami po drugiej stronie korytarza rozmazana plama: spadający hyppyres ciągnący za sobą czerwoną grzywę ognia.

Ombcos biegnie na sołdatów — podłoga, posąg, skrzynia, sufit — w piątym susie spada na nich z rozpostartymi ramionami, w rozpęczniałej na szerokość korytarza zbroi, w aureoli ognia — prrrrrrfstsch! — ochłapy płonącego mięsa uderzają o boazerie, mozaiki i płótna mistrzów.

Aurelia i Tymoteusz przebijają się do pomieszczeń po lewej i prawej. Aurelia za drugą zdemolowaną ścianą trafia do części mieszkalnej kremla, do izby łaziebnej, nagie kobiety podnoszą się z parującej wody. Nawet nie zdążyły zobaczyć rozpędzonej Księżycanki za zasłoną pyłu, dymu, ognia i aetheru — pochyłe orbity zamachowej uranoizy zahaczają je, gdy hyppyres przebija się do następnego pomieszczenia. Kilka odciętych kończyn, rozłupana głowa, rozpruty brzuch — to za Aurelią, nie widzi, nie słyszy. Z rozdartej hydrauliki bucha zimna woda.

Aurelia jest już w przejściu między Arsenałem i Basztą Chana. Zza zamkniętych żelaznych drzwi, przez wąskie otwory, wali w rytera grad kul. Z żelazem mogą być kłopoty. Aurelia wyrywa kratę z okna po prawej, wyskakuje, wgryza się wirkawicą w pokryty lodem mur (lód zmienia się w parę). Wirbuty mielą starożytne kamienie, puryniczny aether przeciwko nieczystemu ge — i żywioł najniższy ulega żywiołowi najwyższemu. Płomienny ryter przebiega ku baszcie, pozostawiając za sobą na pionowej ścianie szeroką smugę spalenizny.

Wpada do środka razem z całym oknem, z ramą i kratami, i ułamkami muru. Od żaru hyppyresa zajmują się kobierce i arrasy. Sołdaci obracają się ku niej, organizując się w ciasnej przestrzeni w trzy szeregi, kilkanaście luf celuje w Aurelię. Aurelia, przykucnięta na ścianie nad małym rubiowym popiersiem Czarnoksiężnika, gryzie się głęboko w język i zieje ogniem. Pyr mknie w rozszerzających się wirach, wypchnięty z orbity okółhełmu, czerwone spirale dosięgają i obejmują żołnierzy. Ostatnia salwa — bo już wszyscy płoną, śmiertelne wrzaski wypełniają pasaż, ludzie tarzają się po podłodze, biegną na oślep przed siebie, jeden wyskakuje przez wyrwę pookienną, spada, ciągnąc za sobą warkocz ognia.

Aurelia nie poświęca im uwagi. Obraca się i skacze w głąb baszty, to jest jej zadanie.

Na trzecim piętrze — dwoje ludzi. Uciekają, rozcina ich w biegu.

Na drugim piętrze — nikogo.

Na pierwszym piętrze — kilkoro urzędników. Podpala biura razem z nimi.

Na parterze — żołnierze umykający przez otwarte wrota główne. Pozwala im umknąć. Potem rygluje wrota i zwala za nimi część sufitu, do reszty blokując wejście. Tak samo postępuje z furtą tylną.

Sprawdza podziemia. Znajduje tam, schowane w piwnicy za zmurszałymi regałami, dwie przerażone aristokratki wraz z kilkoma doulosami. Po sekundzie zastanowienia zostawia je przy życiu, zawalając za sobą schody piwniczne.

Wraca do Arsenału.

Hyppyroi opanowali najwyraźniej wszystkie wyższe kondygnacje, zamknięto górne przejścia. Trwa bój na parterze, gdzie przedarli się z odsieczą Bułaszkowie z ciężkim uzbrojeniem i uralskimi morfezoonami wojny, spuszczonymi teraz z łańcuchów. Jest z nimi dwoje aresów.

— Mamy ofiary — mówi ryter Żarnik. — Zbroja nie zatrzyma salwy z kartaczownic, uważaj też na gnojołazy, plują jakimś kwasowym jadem.

Wyglądają przez okno z aksamitnego antyszambru na trzecim piętrze Arsenału. Zza złotej kopuły Chramu Ziemiojada bije błękitny blask, przetacza się ponad kremlem rytmiczny huk, od którego dzwonią szyby. Szyba, przez którą patrzą, pęka po trzecim grzmocie. To „Urkaja” obraca tam w gruz budynki koszar bułaszkowych.

— Tymoteusz?

Omixos wskazuje płomieniem kciuka w dół.

Po śliskich od krwi schodach, przez dym i szary pył schodzi strategos Hieronim Berbelek; najpierw widać ceglastoczerwone poły jego herdońskiego płaszcza.

— Gdzie ta Sala Porożna?

Ryter Żarnik zwalnia obroty swej zbroi i skłania głowę przed strategosem.

— Proszę za mną, esthlos.

Idąc, Berbelek wyrównuje mankiety rękawów płaszcza i koszuli. Zapina ostatni guzik pod szyją, z barków strzepuje popiół. Teraz Forma będzie najważniejsza. Aurelia przypatruje mu się przez uspokojony okółhełm. Esthlos przechwytuje jej spojrzenie.

— Powinienem był kazać Babuczkinowi wypolerować mi jugry, przydałby się na coś. — Posyła Aurelii krzywy uśmiech —

Aurelia nie odpowiada uśmiechem.

— Nie było zdrady — mówi. — Jesteś chory na kłamstwo, kyrios.

— Ależ była. Na szczęście to nie mnie zdradzono.

Wychodzą do wyłożonego hyexowym drewnem holu pełnego starożytnych zbroi i chorągwi. Drewno jest w większości posiekane i połamane, zbroje rozłupane, chorągwie spłonęły lub płoną. Przez wybite okna wpada zimny wiatr.

W ścianach holu znajduje się sześcioro drzwi; wszystkie są otwarte lub wyrwane z futryn z wyjątkiem północnych środkowych — wykonanych z brązu i likotu, pokrytych skomplikowanymi płaskorzeźbami. Nad nimi wisi poroże nienazwanego kakomorfa.

Przed drzwiami, z przyłożonymi do ramion keraunetami i w wyjących potępieńczo zbrojach, czuwa czworo Jeźdźców Ognia.

— Dwoje weszło i dotąd nie wróciło — rzecze ryter Ablazos. — On został tam w środku, na drugie drzwi zawaliliśmy północne krużganki, nie mógł umknąć.

— Zamknięte?

— Same się zamykają. Ukryte mekanizmy w murze. Kyrios?

— Tylko mnie przez przypadek nie ustrzelcie — rzuca strategos, wygładzając fałdy płaszcza. — Nie zdziwcie się, jak tamta dwójka na was wyskoczy: przez ten czas pewnie zdążyli go szczerze pokochać. Aurelia, otwórz.

— Pójdę z tobą, kyrios. Nie.

— Przyrzekłam. Nie wejdziesz sam.

Strategos przygląda się jej przez chwilę, to znaczy przez dwa uderzenia niewidocznej „Urkai”, gdy sypie się tynk i dygoczą mury.

— Zostaniesz przy drzwiach. Nie ruszysz się, choćby mi serce wyrywał. Daj słowo rytera.

— Kyrios…

— Daj słowo.

Aurelia zaciska szczęki, płomień strzela wokół jej głowy.

— Nie mogę. Nie dam. Nie. Strategos kiwa głową.

— Dobrze. Możesz wejść.

Aurelia odciąga młoteczek keraunetu, sprawdza pyros na kowadełku. Wuj Żarnik pozdrawia ją uniesieniem dłoni. Aurelia szepcze modlitwę do Pani. Staje w ogniu, pyr zapala się w jej żyłach.

Kopie w brązowe drzwi.

Wchodzą.

Trupy. Ściana zachodnia obwieszona jest dziesiątkami przeróżnych egzotycznych poroży, ściana wschodnia otwiera się galerią kryształowych okien na panoramę Moskwy, obie ściany długie na kilkadziesiąt pusów. Poroża w większości spadły, leżą w spiętrzonych stosach, przemieszane ze zwłokami mężczyzn i kobiet w drogich strojach. Trupy, trupy. Kryształ ozdobnych okien pokrywa mozaikową posadzkę po przeciwnej stronie sali, w krysztale brodzi wysoki czarnowło — kyrios, kyrios, kyrios — nie patrz na kratistosa!

Aurelia podrzuca do barku spiralną kolbę keraunetu i strzela Czarnoksiężnikowi w skroń. Natychmiast opuszcza i ładuje broń.

Hieronim Berbelek kręci głową. Idzie ku tamtemu. Zasłania jej cel.

Kilka zdań wypowiedzianych głosem kratistosa w nie znanym Aurelii języku — strategos odpowiada. Przez chwilę rozmawiają po moskiewsku. Aurelia wpatruje się w zamek keraunetu. Nie rozmawiaj z nim! Zabij go! Nie rozmawiaj z nim! To kratistos! Uderz w biegu! Bez zastanowienia! Nie rozmawiaj z nim! Aurelia wpatruje się w zamek keraunetu. Gdzie podziało się tamtych dwoje hyppyroi? Czy kazał im podciąć sobie gardła?

Nie zdając sobie z tego sprawy, cofnęła się tymczasem pod ścianę; poroża nad nią zajmują się ogniem. Nie unosi wzroku. Kroki, chrzęst miażdżonego kryształu, szelest materiału, spokojne głosy dwóch mężczyzn. Zaciska zęby, słucha przez jednostajny huk płomieni, przez huk rozpędzonej krwi.

Przeszli na grekę.

— …ale to były przecież twoje psy, ty je hodowałeś, twoja morfa.

— Tak. Nawet ostatnio zastanawiałem się nad tym. Kiedy brałeś z nią ślub — kratistos i śmiertelniczka — nie mogłeś nie wiedzieć.

— Ach, bo jednego nie rozumiesz: to jednak była miłość. Z jej strony — to oczywiste; ale także z mojej.

— Miranda Ajuda Karżanka.

— Dziś już tylko historycy.

— Dużo czytałem. Dramaty, pieśni, poezje — bajki dla ludu. W tych źródłach najstarszych — nie było żadnego zamachu.

— Ponad tysiąc lat, tak, ponad tysiąc lat temu. Z tym zamachem, mhm — a jak myślisz, hodowco psów?

— Nie było żadnego zamachu.

— Nie było zamachu, ale jest Wdowiec. Im mocniej ją kochałem, tym mniej pozostawało Mirandy w Mirandzie. Już nie mogła wytrzymać ani dnia z dala ode mnie. A ponieważ ona nie byłaby w stanie mnie zabić… Czy można nienawidzić tak pięknego szczura? Ale czy można kochać tak pięknego szczura? Jak ty to robisz, hodowco psów?

— Panna Wieczorna z pewnością byłaby w stanie mnie zabić.

— Ach, Szulima, ona. Tak. Masz szczęście. Ale twoja pierwsza

— To był wypadek. Psy.

— To zawsze są wypadki. Znasz jednak ten wściekły ból po jej śmierci, tę straszną nienawiść, rozpacz, która jest nienawiścią. Znasz, znasz.

— Nie nienawidzę ludzi.

— To szlachetniejsze, niż nimi pogardzać. Konieczny jest rygor i strach, i hierarchia silnej władzy, porządek uległości, w którym nigdy nie nastąpi pomieszanie słabych z silnymi, panów z niewolnikami, miłości z posłuszeństwem. Przecież wiesz.

— Jeden jest Czarnoksiężnik.

— Możesz nie wierzyć, ale ta morfa już na mnie czekała. W tej ziemi, w tych ludziach, w ich historii, językach, religiach — czekała na mnie, była gotowa, konieczna, celowa. Tutaj przez nią właśnie wiedzie droga do boskiej doskonałości. Wdowiec doprowadził do spełnienia potencję starszą od niego, poprawnie odczytał keros. Popatrz. Zimowa tęcza.

— To księżycowa łódź niszczy twoje bestiarium.

— Piękne. Przed wiekami nosiłem się z zamiarem poślubienia Pani, ale wyobraziłem sobie, kto by się mógł narodzić z takiego związku i pozostałem przy mojej władzy. Nie mam pojęcia, kto sprowadził na świat Skrzywienie, ale to nie byłem ja. Co mówią kratistosi jej byłych ziem na ten jej powrót?

— Nie wraca.

— Wraca, wraca. Słyszałem, że Nabuchodonozor ma namaścić twoją córkę, hodowco psów, wychowankę Lakatoi. Wraca. Popatrz. Znowu się wynu —

Ich oddechy, kryształ trzaskający pod obcasami, szelest nagłych poruszeń — Aurelia uniosła wzrok.

Hieronim Berbelek wyciąga sztylet o ostrzu jak płomień z piersi kratisto — człowieka, który był kratistosem. Wyciąga, spogląda nań z zastanowieniem i wbija ponownie — raz, dwa, trzy, cztery — krwawa plama rozpływa się na białej koszuli mężczyzny. Hieronim Berbelek tym razem opuszcza sztylet, odstępuje o krok. Lewą ręką machinalnie przesuwa po idealnie gładkim materiale swego płaszcza.

Maksym Rog cofa się niepewnie, szurając nogami w krysztale. Trafia ręką na przystawione do okna krzesło, siada — a właściwie pada w nie bezwładnie. Koszula jest już cała czerwona.

Hieronim Berbelek stoi nad nim ze sztyletem przy boku z krętego ostrza spadają karminowe krople, kap, kap, kap. Hieronim Berbelek stoi i czeka, wpatrzony w oddychającego powoli Roga.

Maksym obraca oczy na Aurelię.

— Zaschło mi w gardle — rzecze, wskazując stół obok. Aurelia odkłada keraunet, podchodzi do stołu, podaje Rogowi czarę z winem. Do końca życia będzie się zastanawiać, dlaczego to zrobiła.

Maksym ujmuje czarę, lecz już nie unosi jej do ust. Ręka opada na poręcz.

Uśmiecha się do esthlosa Berbeleka.

Aurelia dopiero po bardzo drugiej chwili pojmuje, że Rog już nie żyje.

— Kyrios… — zaczyna, lecz strategos nie reaguje.

Aurelia wraca po keraunet. Od poroży zajęły się ubrania zabitych, płonie cały stos trupów, słodka woń otępia umysł. Czuje się nagle bardzo zmęczona. Gaśnie na niej ogień, zwalnia zbroja.

Od drzwi ogląda się jeszcze za siebie. Zaczął padać śnieg i pierwsze białe płatki osiadają na twarzy, na ramieniu, na przekrwawionej koszuli Roga. Teraz, po śmierci — jakże drobne, chude, pokurczne zdaje się jego ciało, brudna Materia uwolniona z okowów Formy; w czarnych włosach kryły się liczne pasma siwizny, twarz pokrywało tysiąc zmarszczek, sine żyły przebijały spod skóry.

Aurelia wychodzi z Sali Porożnej. Zebrani hyppyroi Podnoszą się, spowalniają zbroje, obracają keraunety do salutu. W pierwszej chwili nie zrozumiała, dopóki nie podążyła za ich spojrzeniami. Hieronim Berbelek wyszedł cicho za nią, widzą okrwawiony sztylet w jego dłoni, w błyszczącej rękawicy ze skóry bazyliszka.

Aurelia postępuje za strategosem, gdy idą powoli przez zdemolowane, płonące sale Arsenału. Walki dogorywają, nie słychać też już uderzeń skorpioniego ogona „Urkai”, od których drżała ziemia. Ponieważ strategos się nie odzywa, hegemon Żarnik sam rozsyła poszczególne tryplety do kolejnych zadań.

Gdy dobiega ich krzyk z dziedzińca kremla, zatrzymują się, skręcają ku krużgankom Starego Pałacu Kniaziowego. Ledwo wybił kwadrans po dziesiątej, a nadciąga zmierzch. To już koniec, tak dopełnia się plan strategosa. Od północnego zachodu na chmurne niebo nasuwa się powoli czarny krąg Oronei, gigantyczny dysk powietrznego kraju Króla Burz. Patrzą jak zahipnotyzowani. Wydaje się, iż Oroneia przesuwa się bardzo powoli, lecz na ich oczach w ciemność zapadają kolejne dzielnice, fala mroku mknie po skutej lodem rzece. Oroneia nadal też obniża pułap, długie na kilka stadionów kurtyny wichrorostów prawie już dotykają szczytów zigguratów i minaterów. Minuta? Dwie? Kwadrans? Płatki śniegu wirują w powietrzu. Czy to już naprawdę zmierzch?

Na pogrążoną w szarym cieniu Moskwę spadają z nieba węglowe legiony Horroru, zastępy aniołów brązu. Biją dzwony, w tysiącach okien zapalają się światła. Nikt jeszcze nic nie wie, ale wszyscy czują. Na kościstych wieżach kremla powiewają chorągwie Ostroga. Maksym Rog nie żyje, nie ma już Czarnoksiężnika — pustka po jego Formie, przerażająca wolność ściska serca.

Pierwsze odzywają się moskiewskie psy: skowyt czarnej tęsknoty płynie przez zaśnieżone miasto. Pan Berbelek na moment podnosi wzrok znad czyszczonego sztyletu. Wycie narasta. Pan Berbelek poleruje chaldajskie ostrze. Raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, trzy. Kto potrafi nazwać ów uśmiech drgający na wargach pana Berbeleka?

Загрузка...