W dniu, gdy przybyła do Vodenburga, spadł na miasto pierwszy śnieg i ulice pełne były zimnego błota, zwierzęta i pojazdy rozchlapywały na pieszych ciężką maź. Kobieta, która przedstawiła się w Trzecim Hospicjum Skelli jako esthle Junona von Versteck, przybyła już odziana w zimowe szaty: skórzane szalwary, nordlingową kurtę, sobolowy płaszcz z sutym kapturem. Poleciła zanieść wszystkie bagaże do swoich pokoi, ale sama nawet tam nie zajrzała. Wynajęła dorożkę i kazała się zawieść do domu Kratistobójcy. Płaciła brytyjskimi denarami. W dorożce, zrzuciwszy kaptur (miała włosy bielsze od śniegu), paliła nerwowo tytońca.
Wyraźnie zdziwiła się, gdy dorożkarz skręcił ku portowi; ale milczała. Zatrzymali się na starym kamiennym tarasie ponad nabrzeżem przeładunkowym, w cieniu masywnego bakhauzu. Kobieta wyjęła z rękawa list zamknięty herbową pieczęcią szlakową i poleciła dorożkarzowi dostarczyć go Kratistobójcy. Czego oczywiście nie był on w stanie wykonać; przekazał papier jednemu z horrornych, którzy odpowiedzieli na kołatanie w wysoką bramę bakhauzu. Kobieta pozostała w powozie. Bez słowa paliła tytońca.
Skończyła jednego, zaczęła następnego, potem jeszcze kolejnego i jeszcze, śnieg ponownie się rozpadał, musiała dodatkowo zapłacić dorożkarzowi. Siedział na koźle zawinięty w połataną kapotę. Kobieta na powrót naciągnęła kaptur, teraz poruszały się tylko jej dłonie w jelenich rękawiczkach. Po nabrzeżu goniły dzieci, obrzucając się śnieżkami i wykrzykując wulgarne rymowanki o Kratistobójcy, Czarnoksiężniku i Księżycowej Wiedźmie. Minęło południe, z vodenburskich minaretów rozległo się azan, wezwanie do modlitwy wyznawców Muhammada. Kobieta czekała.
Dopiero po siódmym wypalonym przez nią tytońcu w bocznych drzwiach bakhauzu pojawił się stary służący vodenburskiej morfy. Horrorny z żarłaczem w rękach przepuścił go i stanął w progu. Stary podszedł do dorożki.
— Esthlos prosi.
Cisnąwszy niedopałek w śnieg, kobieta podążyła za sługą. Dorożkę odprawiła krótkim ruchem orękawicznionej dłoni.
Weszli do bakhauzu. Stary poprowadził od razu ku schodom. Magazyny były puste, tylko w jednym bocznym pomieszczeniu dojrzała kilkoro horrornych bez zbroi, obejrzeli się na nią, gdy przechodziła.
Na piętrze było nieco cieplej, odrzuciła kaptur, rozsznurowała futro. Pachniało tu jakimś afrykańskim kadzidłem. W głównym korytarzu stały sterty pak, skrzyń, kufrów. Doulosi rozwieszali na ścianach moskiewskie gobeliny.
Stary zapukał i wszedł do pokoju na końcu korytarza; przed tymi drzwiami również stał horrorny. Przez chwilę przypatrywali się sobie w milczeniu, żołnierz lakademońskiej morfy i białowłosa esthle. Na grafitowym napierśniku miał wygrawerowanego Achilla składającego się do rzutu oszczepem.
Sługa otworzył drzwi.
— Wejdź, esthle. Weszła.
Kratistobójca stał za zasłanym papierami stołem, zwrócony ku otwartemu na śnieg, port i morze oknu, i kartkował trzymaną w lewej dłoni wielką księgę.
Podniósł na moment wzrok.
— Porte.
Stary skłonił się i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Kobieta zdjęła płaszcz, rzuciła go na sofę, zdjęła rękawiczki, rzuciła je na płaszcz. Rozejrzawszy się po pokoju, wzruszyła ramionami i usiadła obok.
Założyła nogę na nogę, splotła dłonie na kolanie.
— Co czytasz?
— Starożytny bełkot astrologiczny — mruknął. — Czego to ludzie nie wymyślą… Arystarch z Samos, Sełeukos, nawet Pitagoras — twierdzili, że wszystkie planety krążą wokół Słońca — wyobrażasz to sobie? — także Ziemia. Chociaż niektóre rzeczy mogą być przydatne. Muszę sprawdzić traktat Archimedesa O liczeniu piasku, obliczał tam średnicę sfery gwiazd stałych, ale, zdaje się, pomylił się o kilka rzędów wielkości. Z kolei teoria epicykliczna Apolloniosa z Perge po części się sprawdziła, podobnie mapy pływów aetheru Alcybiadesa z Gerui, więc —
— Gdzie go pochowaliście?
— W Afryce. Na sawannie, nad Żółwią Rzeką. Mam mapę, jeśli —
— Obyś po wieczność gnił w Szeolu.
— Po coś przyjechała?
— Wiesz.
Po raz drugi uniósł wzrok znad księgi.
— Nadal cię ścigają? No dobrze, polecę cię Neurgowi, weźmie cię pod swoje skrzydła, do pałacu.
— Byłam pewna, że szlachetny Kratistobójca mnie ochroni — wycedziła.
— Tak, do wykorzystywania ludzi masz talent, nie przeczę. Coś ty właściwie tam nabroiła?
— Wszystko oszczerstwa.
— Mhm.
— Akurat ty powinieneś mi uwierzyć, wielki strategosie. Ile osób zniszczyłeś w podobny sposób tymi swoimi sekretnymi planami? Niektóre ofiary w końcu zapewne same wierzą w swoją winę. Nie ja.
— Jasne. Ty nigdy.
Szarpnięciem głowy odrzuciła włosy na plecy.
— Och, jestem winna, jestem. Że w ogóle posłałam dzieci do ciebie.
— Powiedz to Alitei.
— Napiszę do niej, nie bój się; pierwsza rzecz, jaką zrobię.
— Czemu nie pojechałaś prosto do Alexandrii? Hypatia ochroniłaby cię tak samo dobrze, jeśli nie lepiej. Ach, no tak, ty nie jesteś pewna, czy ona nie wyrzuciłaby cię za bramy miasta! Więc najpierw list. W listach zawsze byłaś najbardziej przekonująca.
— Człowiek się zmienia, nie znam jej obecnej Formy — mruknęła. — Ja jestem kim innym, ona jest kim innym.
— Ale mnie byłaś pewna, co? — Kratistobójca uśmiechnął się ironicznie.
Zapukano do drzwi. Zajrzał do środka dziesiętnik Horroru. Wymienił szybko z Kratistobójca kilka słów; na koniec skłonił się nisko i cofnął na korytarz.
Kobieta wstała, podeszła do stołu. Przesunęła dłonią po blacie, mapach i książkach, musnęła opuszkami uranoizowe astrolabium, jasnobłękitne perpetuum mobile skazane na tragiczną śmierć… Kratistobójca obserwował ją spod opuszczonych powiek. Nie podeszła bliżej, był od niej wyższy o ponad pus.
— Tak — szepnęła — teraz padają przed tobą na kolana, teraz znów jesteś potężny, jeszcze potężniejszy.
— Czyż nie takiego mnie kochałaś? — odparł równie cicho. — Czyż nie dlatego mnie opuściłaś, że tę morfę utraciłem?
— Ja cię opuściłam? — Wciągnęła powietrze. — Tak to Pamiętasz? Sam odszedłeś, uciekłeś od nas! Cztery miesiące, jeszcze się nie wykurowałeś po Kolenicy, ledwo trzymałeś się na nogach. Środek zimy, mróz jak Thor, Posen zasypane, ale ty bierzesz sanie i wio, tyle cię widzieliśmy. Nie mogłeś znieść naszej obecności, nikogo bliskiego, kto cię pamiętał sprzed Kolenicy. I niby za co cię kochałam: przecież nie za twoje zwycięstwa, podboje i sławę. Lecz za to, kim byłeś pomimo nich.
Zamknąwszy głośno księgę, Kratistobójca wybuchł śmiechem. Śmiech był donośny, głęboki, z pewnością słyszano go na dole w porcie.
— Bo jeszcze uwierzę! A bogaczy kocha się pomimo ich złota! — Odłożył księgę, zgasił śmiech. — Ale nie mogłaś mnie kochać pomimo mych zwycięstw, gdy tych zwycięstw już nie było.
Uniosła głowę, chciała spojrzeć mu w oczy, ale nie wytrzymała nawet sekundy. Obróciła wzrok na morze.
— Tylko że teraz nie ma już nawet owego „pomimo” — rzekła. — Widzę wyłącznie Kratistobójcę. Hieronim Berbelek tylko zanieczyszczałby morfę.
— Wypiję wieczorem za jego nieszczęśliwe życie. Na powrót ją zirytował.
— Sądzisz, że Czarnoksiężnik puścił cię wówczas wolno, bo taką siłę okazałeś? Że go zwyciężyłeś? A co sam mi mówiłeś? Pomyśl. Jakie jest zwycięstwo kratistosa? Nie mord, nie zniszczenie, do tego zdolny jest byle niewolnik. Kratistos natomiast zwycięża przez narzucenie swej Formy.
Objęła piersi ramionami, jakby zimny wiatr znad morza nareszcie przebił się przez jej kurtę.
— Pozwoliłam ci odejść, wyjechać, bo dobrze widziałam, znałam cię przecież jak nikt inny — widziałam, że to nie Hieronim Berbelek wrócił wtedy z Kolenicy.
— A kto?
— Szczur Czarnoksiężnika! — warknęła. — A teraz wzrosłeś tysiąckroć.
Po raz drugi się roześmiał.
— Śmiej się, śmiej! — natarła na niego, nie odwracając już wzroku.
Spoglądał na nią z zainteresowaniem, przechyliwszy lekko głowę.
— Oni cię tolerują — mówiła, szybko i coraz szybciej, zlewając ze sobą vistulskie słowa — bo cię potrzebują. Wybrali surowiec, wykuli sobie oręż… Chciałabym zresztą poznać tego kowala. Ty już tego nie widzisz; jedynie ktoś, kto znał cię dobrze od dawna… Czytam gazety, wszystko dobrze przemyślałam — a teraz widzę, że miałam rację. Wiedźma potrzebowała na adynatosów kratistobójcę, ale wiedziała, że każdy, kto jest wystarczająco silny, by pokonać kratistosa, jest tym samym zbyt silny, by ona mogła go kontrolować, nie pójdzie więc na zatracenie, w bój, w serce kakomorfii, lecz wykroi sobie fortunę na Ziemi. Jak rozwiązać ten nierozwiązywalny paradoks Formy i siły? Właśnie tak: znaleźć nieszczęśnika w momencie upadku, w chwili słabości — i wtedy narzucić mu Formę. Podniosłeś się i jesteś tym, kim chciała, byś się stał. Ale gdy spełnisz swe zadanie… Wygnają cię lub zabiją. Jednego nie są bowiem w stanie tolerować: kratistobójcy, wiecznego dla nich zagrożenia, człowieka, o którym już z całą pewnością wiadomo — i który z całą pewnością wie to o sobie — że jest w stanie stanąć przed kratistosem, podnieść na niego rękę, zabić. Stanowisz cierń w boku każdego kratistosa, miecz Damoklesa zawieszony nad głowami Potęg. Nie będzie dla ciebie miejsca na Ziemi. Ani zresztą na Księżycu, oczekujesz litości od Illei Okrutnej? Czy kiedykolwiek obiecywała ci nagrodę, wieczne życie w spokoju, azyl? Nie. I nie obieca. Nawet jeśli jakoś przeżyjesz, jeśli przetrwasz Aetherową Wojnę — oni cię wygnają, Hieronimie, zabiją cię.
Skinął głową. Wyciągnął dłoń ku jej twarzy, blademu policzkowi.
— Wiem. Cofnęła się od jego dotyku. Uśmiechnął się, już bez śladu ironii.
— Masz rację, masz we wszystkim rację. Zrozum więc: taka jest moja natura. Chcę tego, śnię o tej bitwie, to mój cel.
— Co ty mi tu za głupoty
— Napisz do niej czym prędzej. Może zdążysz na nadanie imienia swojej wnuczce. Teraz pojedziemy do pałacu, przedstawię cię księciu. Złapałaś katar? Masz, wysiąkaj nos. Porte! Gorącej qahwy! I zamknij te przeklęte okna. Poślesz po bagaże esthle do… Gdzie ty się zatrzymałaś?