Aprilisa 1194 roku pan Hieronim Berbelek opuścił miasto książęce Vodenburg na pokładzie świni powietrznej „Al-Hawidża”, udając się w podróż do Alexandrii. Towarzyszyli mu syn i córka oraz dwóch służących.
Zajęli dwie podwójne kabiny Č-I i Κ-Λ na górnym poziomie. „Al-Hawidża” zabrała jeszcze dziesięcioro pasażerów. Została wynajęta przez książęcą hutę szkła na bezpośredni lot do Alexandrii, bez żadnych międzylądowań, i demiurgos meteo aerostatu zapowiadał, iż przebycie 20 tysięcy stadionów zajmie trzy do siedmiu dni.
W nocy z 23 na 24 Aprilisa, gdy przelatywali nad doliną Rodanu — cienie wysokich Alp majaczyły na wschodnim niebie, żółte lico Księżyca wyglądało spomiędzy chmur — jeden z pasażerów został zamordowany. Usłyszano tylko jego urwany krzyk, gdy spadał w zimną ciemność, dziesiątki stadionów ku niewidocznej ziemi.
Trzeba opowiedzieć przestrzeń tego mordu. „Al-Hawidża” należała do świń średniej wielkości, od żelaznej iglicy dziobu do krzywych skrzydeł ogona mierzyła niecały stadion. Powłokę opinającą aerowy brzuch świni pomalowano na ciemnozielono, by wyraźnie odcinała się od tła. Obie burty znaczyło godło manackiego emiratu Korduby: Michzam i Rasub, święte miecze z sanktuarium z Qudaid. (kompania, która zbudowała „Al-Hawidżę”, należała do rodziny emira; nadal mało kogo było stać na zakup świni powietrznej).
Drewniane gniazdo, wyrosłe na podbrzuszu świni, nie miało nawet pół stadionu długości, a szerokością nie przekraczało dwudziestu pusów. Dolny poziom zajmowała w całości ładownia; pod nią jeszcze, na wręgach z likotowego drewna i otwartych szkieletach stalowych, można było podwiesić setki lithosów dodatkowego ładunku. Rufowe kabestany pracowały na łańcuchach głównego perpetuum mobile aerostatu. Poziom górny przeznaczono na kabiny dla załogi i pasażerów, jadalnię, sterownię, makinownię oraz obserwatorium dziobowe; przed makinownią znajdowała się nadto kuchnia, izby łaziebne i sanitarium. Główny korytarz oddzielał dwa szeregi kabin, po siedem w każdym; na obu końcach łączył się on z korytarzami prostopadłymi, które wychodziły na obiegający cały górny poziom „pokład widokowy”, to znaczy wąski balkon, z którego można było zajrzeć wprost w chmurne przepaście. Pokład widokowy był zabezpieczony gęstą siatką z likotowej plecionki, rozpiętą od krawędzi drewnianej podłogi aż do zielonego podbrzusza świni — przez oka wielkości dłoni nie wypadnie nawet dziecko.
Na balkon można było wyjść także bezpośrednio z kabin, każda posiadała dwoje przeciwległych drzwi: jedne otwierające się na ów centralny korytarz, „kręgosłup” świni, i drugie — na zewnątrz. Po obu stronach drzwi zewnętrznych znajdowały się wąskie okienka, zwykle zresztą zaparowane. Ale i tak nikt przez nie nie wyglądał w chwili, gdy doszło do mordu.
Pan Hieronim Berbelek zajmował wraz z Porte i Antonem kabiny Č-I, pierwsze od dziobu na prawej burcie. Dwie dalsze, Κ-Λ, zajęli Alitea i Abel. Esthle Amitace ze swoją niewolnicą Zueią ulokowały się w kabinach A-B, które znajdowały się na lewej burcie, naprzeciwko kabin Hieronima. Ihmet Zajdar wybrał prawą kabinę rufową Î.
Należy przedstawić pozostałych pasażerów „Al-Hawidży” Pan Berbelek spotkał ich po raz pierwszy na obiedzie 22 Aprilisa. Był to akurat Dies Martis i podano krwiste mięsiwa, zapach gorącej wieprzowiny wypełniał rufową jadalnię. Kapitan Azuz Wawzar wzniósł toast za szczęśliwą podróż. — Pomyślnych wiatrów! — odpowiedział Wukacjusz, kupiec gocki (kabina E). Demiurgos meteo, małomówny młodzieniec negrowej morfy, tylko skłonił głowę. Na honorowym miejscu po prawej ręce kapitana siedziała esthle Amitace. Od początku pozostawało to poza dyskusją, wystarczył był jeden ruch jej wachlarza, błysk szmaragdowego ślepia wężowej bransolety; teraz tylko unosiła brew, a Wawzar przerywał w pół słowa. Pan Berbelek siedział po kapitana ręce lewej. Dalej posadzono rodzinę Trettów, Gaila i Annę z trojgiem dzieci (kabiny TA); z uwagi rzuconej przez Gaila nad pieczenia pan Berbelek wnosił, iż udawali się oni do Alexandrii na ślub krewnej. Naprzeciw Trettów, po prawicy Szulimy, posadzono Aliteę i Abla, jako, było nie było, aristokratów.
Pierwszego dnia „Al-Hawidża” często zmieniała aleje wiatrów, wznosili się i opadali, pneumatory pracowały pełną parą, napędzając likotowe skrzydła wiatraków, na dodatek więc do wszystkich innych sensacji przez cały aerostat przebiegało nieustannie delikatne drżenie, to w szybszych, to w wolniejszych falach — i Alitea zaczęła cierpieć na mdłości już po pierwszej godzinie. Na obiad jeszcze przyszła, ale nie jadła nic; Abel droczył się z nią, pożerając z uśmiechem płaty czerwonego mięsa. Alitea, lekko blada, wachlując się z energią grożącą zwichnięciem nadgarstka, dla odwrócenia własnej uwagi wdała się w ożywioną rozmowę z sąsiadem. Był to Zabachaj, jeden z trzech Babilończyków (kabiny Z, H, N), młodych gwardzistów Siedmiopalcego, wracających do domu przez Aegipt. Dwaj zostali zwali się Urcz i Kistej lub Gistej — tego ostatniego bowiem bardzo trudno było zrozumieć, jąkał się i seplenił, wpadając przy tym w nerwowy dygot. Towarzysze tłumaczyli, iż otrzymał tak niefortunny cios w głowę podczas jakiejś niedawnej bójki karczemnej; morfa Nabuchodonozora miała pomóc mu pozbierać się do kupy. Tymczasem pokazywały się już pierwsze oznaki zatraty Formy: Gistejowi poczęły rosnąć włosy na powiekach i wnętrzach dłoni, z chrząstki lewego ucha wyłonił się paznokieć, a skóra na przedramionach zmieniała barwę, pokrywając się fioletowymi plamami. Ponoć nie mógł on także zasnąć inaczej niż na stojąco, a przez sen gryzł drewno, półki i krzesła. Podczas posiłków wszyscy zerkali nań podejrzliwie. Ostatnim pasażerem (kabina M) była rodowita Neurgijka w średnim wieku, regularnie co kilka miesięcy podróżująca do Biblioteki Alexandryjskiej z ramienia Akademei Vodenburskiej (jak wspomniał kapitan). Ubierała się w męskie szalwary, ręce miała całe w nordyckich tatuażach. Podczas pierwszego obiadu z miejsca upiła się czerwonym winem. Zasnąwszy, chrapała głośno. Szulima strzeliła wachlarzem i Wawzar, szarpiąc się za brodę, zawołał dwóch pokładowych doulosów, oni prawie przemocą zawlekli zataczającą się Neurgijkę do jej kabiny. Pan Berbelek nie poznał wówczas jej imienia. — Upijając się — zacytował klasyka Ihmet Zajdar, gdy zamknęły się drzwi za doulosami — człowiek dobrowolnie idzie w niewolę. — Zazawsze miałem si-i-ilną gło-głowę — stwierdził Kistej. Rozmawiano po ocku i grecku. Pan Berbelek jadł w milczeniu. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Wieczorem wyszedł na tytońca na pokład widokowy. Plany ofensywy powinno się obmyślać w spokoju, w chwilach całkowitego oderwania emocjonalnego, zimnej obojętności wobec ojczyzny i wroga. Podobnie plany zbrodni. Miejsce. Czas. Metoda. Czy będę musiał spojrzeć jej w twarz. (A jeśli ona jednak nie przychodzi od Czarnoksiężnika?) Czy będę musiał. Zaciągał się głęboko ciepłym dymem. Będę musiał.
Świnia kołysała się pod jego stopami, przeskakiwali właśnie z grzbietu jednego wiatru na drugi, złapał się likotowej siatki. Pochylony, spojrzał w dół. Wicher świstał mu między calcami, zmierzwił włosy, zgasił tytońca. Zachodzące Słońce rozciągnęło na wszystkich nierównościach ziemi i arabeskach krajobrazu wodniste cienie, „Al-Hawidża” leciała nad krainą tysiąca jezior zmierzchu. Doliny, wąwozy, zbocza, wszystko zalane cieniem, z wysokości nie widać, czy coś jeszcze porusza się w tym potopie mroku, jeździec — ledwo dostrzegalna kropka, łódź rzeczna — biały żagiel, wytknięty ponad powierzchnię zalewiska. Tylko gdy wpatrzyć się w jeden wybrany szczegół, zakotwiczyć na nim wzrok, tylko wtedy można zauważyć jego ruch, powolną, jednostajną ucieczkę.
Pan Berbelek usłyszał skrzypnięcie drzwi.
— Jak ona się czuje? — spytał.
— Zasnęła, już nie wymiotuje — odparł Abel. — Porte dał jej jakieś zioła. Niewolnica pani Amitace przyniosła list do ciebie. Jak wysoko jesteśmy? Gdyby ta siatka puściła…
— Nie puści. — Pan Berbelek wyrzucił tytońca, wicher zaraz go porwał, nie ujrzeli spadającego ku ziemi niedopałka. — W Alexandrii… ustanowię dla was fundusz rentierski, dam ci prawa wykonawcy, Alitea przejmie zarząd swoją częścią, gdy skończy szesnaście lat; będziecie zabezpieczeni.
— Pojedziecie z Zajdarem na polowanie? Nic ci się nie stanie. Zabierz mnie, nie jestem dzieckiem, nie musisz się mną opiekować. O co w ogóle chodzi? Gdybyś zginął, i tak dziedziczymy po tobie, prawda?
— Nieważne, nie przejmuj się.
— Kapitan obiecał pokazać mi jutro makinownię.
— Miło z jego strony. Obejrzeli się obaj w prawo, gdy z kabiny N wyszedł na pokład widokowy Gistej. Ukłonił się lekko; odkłonili się. Potem zaczął nucić coś pod nosem, rytmicznie kiwając się na piętach. Wrócili do środka.
List od esthle Amitace nie dotyczył tego, czego się spodziewał Hieronim. Być może będę mogła pomóc twojej córce. Przyjdę po zmierzchu. Pozwolisz? Poślij służącego. No tak, widziała przecież, jak pod koniec obiadu dziewczyna zielenieje na twarzy i prawie ucieka od stołu; i potem w korytarzu, zgiętą w pół. A na wieczerzę już Alitea nie przyszła i Amitace oczywiście zaczęła się dopytywać. Naprawdę ją to obchodzi, czy też po prostu chce się wkupić w moje łaski, zamydlić oczy? Posłał Antona.
Szulima zjawiła się razem ze swoją niewolnicą, czarnowłosą dziewczyną rzymskiej morfy, o długich, smukłych kończynach i śnieżnobiałym uśmiechu. Zueia obudziła delikatnie Aliteę. Pan Berbelek spojrzał pytająco na Szulimę. Wskazała drzwi na balkon.
Było już bardzo zimno, kobiety owinęły się dodatkowo szalami, Hieronim narzucił na siebie humijowy płaszcz. Przy dziobie i rufie paliły się lampy olejne, a przez wąskie okienka padało na zewnątrz światło z kabin — lecz ledwo Abel zamknął za sobą drzwi, owinęła się wokół nich gęsta noc.
Noc, ale przeszywana żółtoczerwonym blaskiem księżycowym. Księżyc był w pełni, ciężka latarnia pyrokijna zawieszona pośrodku nieboskłonu — gdy spojrzeć nań wprost, prawie oślepiał. Gisteja chyba naprawdę oślepił, Babilończyk stał w bezruchu, wparty plecami w ścianę, z oczyma szeroko otwartymi, ślina ciekła mu po brodzie.
— Śpi — mruknął Abel.
— Zostawcie mnie — jęczała nie do końca rozbudzona Alitea — o co chodzi, nawet wyspać się nie można, Abel, no powiedz im
— Ciiii. — Szulima objęła Aliteę ramieniem, nachylić się ku niej; drugą ręką ujęła ją delikatnie pod brodę i obróciła jej twarz ku Księżycowi — Popatrz — szeptała — on nie jest nieruchomy, on płynie, wszyscy płyniemy razem z nim fala na fali, na fali, nie możesz się opierać, nie możesz się sprzeciwiać, płyniesz razem z nim, płyniesz razem z nami. Weź.
Zueia, która na moment zniknęła, pojawiła się teraz z metalową misą wypełnioną do połowy wodą. Podała ją Alitei. Dziewczyna, mrugając, spojrzała na Abla, na ojca, na Szulimę, na misę, z powrotem na Szulimę, i z wahaniem przyjęła naczynie.
Esthle Amitace odstąpiła od Alitei.
— Wyprostuj ręce — mówiła. — Odsuń się od ściany, stoisz na własnych nogach, nikt cię nie przewróci. Spójrz na jego odbicie. Płyniesz. Nie odwracaj wzroku! Płyniesz, nie możesz się przewrócić. Ona wcale nie jest ciężka. Unosisz się na czystych falach. Spokój. Ciało dobrze wie. Patrz.
Pan Berbelek założył ręce na piersi, ściągając poły płaszcza.
— Co to za goeteia? — syknął na Szulimę. — Czary dobre są dla pospólstwa, przecież nie wierzysz w te głupoty.
— Ciii. — Nawet nie odwróciła głowy. — Żadne czary. Nie powiesz mi, że ty nie uczyłeś swoich żołnierzy jakichś prymitywnych sposobów na oszukiwanie pragnienia, ignorowanie bólu, obronę przed strachem. To zawsze są podobne sztuczki, pozwalające nam łatwiej nagiąć swoją formę do konieczności. Człowiek dlatego jest człowiekiem, że potrafi się zmienić podług własnej woli, to prawda, ale przecież nie oznacza to, że wszyscy jesteśmy równi boskim wyobrażeniom o nas samych. To nie jest takie proste. Trzeba umieć oszukiwać, okłamywać samego siebie. Nie przeszkadzaj, esthlos.
Alitea stała zapatrzona w odbicie Księżyca w srebrnej wodzie w okrągłej misie trzymanej na wysokości piersi, długie, ciemne włosy opadały prostymi kurtynami — czy istotnie nie odrywała wzroku od jasnego refleksu, czy też zasnęła tak, zahipnotyzowana, ona i kakomorficzny Babilończyk tylko że ona stoi o własnych siłach, bose stopy na drewnianym pokładzie, nogi uginają się, zanim jeszcze świnia się zakołysze, w przód, w tył, na boki, Księżyc nie wyleje się z misy, nie ma prawa, płyną na jednej fali.
Abel chrząknął, pan Berbelek uniósł spojrzenie. W którejś chwili, gdy nie patrzyli, ze swojej kabiny wyszła akademejska bibliotekarka. W nie dopiętym chimacie, z nadgryzionym jabłkiem w dłoni, oddychała teraz głęboko nocnym powietrzem, oparta barkiem o drzwi. Gisteja miała tuż po prawej, ale naturalnie obserwowała nie jego, lecz to zaaranżowane przez Amitace misterium wody i Księżyca. Hieronim na moment pochwycił wzrok Neurgijki: trzeźwe, skupione spojrzenie.
— Zzzimno, mór by to — mruknął Abel, szczękając zębami, i skrył się w swojej kabinie.
— Długo jeszcze? — spytał pan Berbelek.
Amitace uniosła rękę, osunął się szeroki rękaw ciemnej sukni.
— Cisza, proszę.
Czy zadziałał ten pretensjonalny rytuał i Alitea istotnie zdołała sobie narzucić tak mocną formę fizjologii, czy raczej zadziałały zioła Porte — w każdym razie nazajutrz choroba morska zniknęła jej bez śladu. Obiad zjadła z największym apetytem, okazując Zabachajowi już szczere zainteresowanie, gorliwa adeptka sztuki flirtu i uwodzenia. Szulima posłała Hieronimowi porozumiewawczy uśmiech; nie odpowiedział, milcząc jak zwykle. Zresztą i tak zaraz wybuchła głośna kłótnia między Wukacjuszem a Gailem Trettem. Jak można było wnioskować z przekleństw tego ostatniego, oskarżał on Gota o niecne zamiary wobec swej żony. Kupiec z początku reagował śmiechem, co jeszcze bardziej rozjuszyło pana Tretta; rzucił się na Gota przez stół. Znowu kapitan wołać musiał doulosów, odprowadzili skłóconych do kabin. Pozostali pasażerowie obserwowali incydent z ledwo skrywanym rozbawieniem; także sama pani Trett z trudem powstrzymywała śmiech.
Po obiedzie Azuz Wawzar zabrał chętnych na krótką wycieczkę po aerostacie. Abel i dzieci Trettów zamierzali oczywiście wetknąć nos do każdego zakątka świni; Urcz i Hieronim mieli dość już po wizycie w makinowni. Pomieszczenie było ciasne, jak wszystkie pomieszczenia aerostatu, a przy tym prawie w całości wypełnione skomplikowanym artefaktem z metalu, likotu i twardo morfowanego szkła, nieustannie dygoczącym — to od niego szło przez aerostat to irytujące drżenie. Z wnętrza konstrukcji dochodziły syki, hurgoty, piski i łomoty, jakby w tych rurach, pudłach i retortach ścigało się stado wściekłych daimonów. Wszedłszy — a Wawzar musiał wpierw odkluczyć pół tuzina kłódek i zasuw — nie zamknęli za sobą drzwi, przecież i tak momentalnie spłynęli potem, temperatura i wilgotność godne były rzymskich łaźni.
Kapitan musiał podnieść głos, aby być słyszanym, południowy akcent w jego zanieczyszczonym greką ockim stał się tym bardziej wyraźny. Słowa swe kierował do najmłodszych, tłumacząc wszystko zaiste jak dzieciom, pochylając się i prawie kucając przed małymi synami Trettów.
— Cała Materia zbudowana jest z czterech żywiołów: Ognia, pyru, Wody, hydoru, Powietrza, aeru, i Ziemi, ge. Dla obiektów ziemskich — w odróżnieniu od ciał niebieskich, o których powiadają, że zbudowane są z jakiegoś piątego żywiołu, pempton stoikheion: uranoizy, aetheru — dla obiektów ziemskich naturalnym stanem jest spoczynek. Każdy przedmiot dąży do osiągnięcia sobie tu właściwego miejsca: toczący się kamień, padający deszcz, wnoszący się dym. Ziemia ciąży najniżej, nad nią Woda, nad nią Powietrze, nad nim Ogień. Widzicie to codziennie. Wrzućcie kamień do jeziora — spadnie na dno. W zamkniętym naczyniu to ciecz zawsze układa się na dnie, powietrze napiera ku górze. A ogień wyrywa się wzwyż przez każde powietrze. To jest ruch naturalny. Ale jest też ruch nienaturalny wymuszony, który trwa tylko tyle, ile trwa przymus: poruszający się ludzie i zwierzęta, poruszane przez nich przedmioty. Człowiek, który jako jedyna istota zdaje sobie sprawę z natury rzeczywistości i potrafi naginać ją do swojej woli, zdolen jest zmieniać Formę nie tylko samego siebie, ale i innych obiektów: rzemieślnik przekształcający bryłę Ziemi w garniec, hodowca tworzący nowe odmiany roślin. Tych o szczególnych uzdolnieniach woli zwiemy demiurgosami, keros ugina się pod ich pracą szczególnie łatwo. Tych, którzy potrafią narzucić Materii Formy ostateczne, ku którym dąży ona odtąd także w ich nieobecności, uwięziona już na zawsze w nowej ścieżce doskonałości, tych zwiemy teknitesami. Teknites Powietrza zmienił oto morfę niewielkiej ilości powietrza tu pochwyconego w ten sposób, iż odtąd naturalnym jego stanem jest ruch, jak ruch gwiazd i planet, więc krąży ono w tym obiegu niezmordowanie, napędzając płaty wiatraka. Wiatrak zaś wymusza na aerostacie ruch do przodu i póki się kręci, „Al-Hawidża” może lecieć nawet wbrew prądom powietrznym. Jeszcze łatwiej od Powietrza byłoby narzucić Formę aetherowego ruchu Ogniowi, lecz pyr jest praktycznie niemożliwy do wykorzystania w jakichkolwiek urządzeniach. Aether zaś sprowadzić na Ziemię i włączyć do jakiejkolwiek makiny nie sposób; powiadają, że potrafią go wykorzystywać Księżycanie. W czwartym wieku Ery Alexandryjskiej Heron z Alexandrn skonstruował podobną makinę parową, trzeba ją jednak było nieustannie podgrzewać, palić pod wodą i karmić ten ogień. Natomiast ten tu automaton zwie się pneumatonem i został wynaleziony przez wielkiego vodenburskiego sofistesa imieniem Ire Gauke, na pewno o nim słyszeliście. Ponoć w Herdonie wykorzystują już pneumatony także do poruszania się po powierzchni Ziemi, chociaż z pewnością jest to niewygodne i wolniejsze od podróży na grzbiecie zwierzęcia lub w powozie. Podobnie pneumatonowe okręty morskie są wolniejsze i bardziej zawodne od żaglowców prowadzonych przez demiurgosów i teknitesów Wody i Powietrza. Albowiem w ostatecznym rozrachunku to Forma człowieka, antropomorfe, zawsze zwycięża.
Pan Berbelek wycofał się bez słowa. W korytarzu — kręgosłupie minął się z Zueią; obejrzawszy się na niego, niewolnica skręciła do izby łaziebnej.
Alitea nie była zainteresowana sekretami aerostatu, zaprosiła ją do siebie esthle Amitace. Pan Berbelek wyraził zgodę, gdy córka zapytała, bo nie mógł jej nie wyrazić, po wczorajszej nocy Forma między nim a Szulimą całkowicie wykluczała odmowę. Potem wypytał Aliteę, co robiły. Wzruszyła ramionami. — Rozmawiałyśmy, grały w szachy, pozwoliła mi założyć swoją biżuterię. Nic takiego. — Ale pan Berbelek wiedział, że to się właśnie tak zaczyna, najbardziej bezbronni jesteśmy w nudnej zwyczajności.
Przed wieczerzą odwiedziła go Neurgijka. Nazywała się Magdalena Leese. Niby chciała przeprosić za swoje wczorajsze zachowanie, lecz Hieronim wyczuwał za jej próbami wciągnięcia go w otwartą rozmowę jakiś skryty zamiar, konkretny cel. Nie znali się przecież, przypadkowi współpodróżnicy, o cóż mogło jej chodzić? O ten rytuał nocny? Ale nie pozwolił jej pochwycić się w więzy zażyłości, wymówił się zaległą korespondencją. Porte przez cały czas stał w rogu kabiny, patrzył i słuchał, zimny kontrapunkt dla nieporadnych prób serdeczności kobiety.
Wieczerza była spokojna, wszyscy milczeli, pan Berbelek się nie wyróżniał. Życząc im dobrej nocy, kapitan zapowiedział, że nazajutrz mijać będą Króla Burz, należy zgasić wszelkie zbędne lampy, schować oleje, mocne alkohole, substancje łatwopalne, uważać z tytońcami.
Gdy wracali do kabin, Amitace zatrzymała na moment Hieronima i Ihmeta. — Nie ustaliliśmy jeszcze szczegółów waszego pobytu w Alexandrii. Laetitia z pewnością zaprosi was do swego pałacu; zapraszam w jej imieniu. Chyba nie odmówicie? Esthlos? Panie Zajdar? — Nimrod zerknął na Berbeleka, niby pytająco, lecz Hieronim stał wystarczająco blisko, by objęła go korona łowcy, zrozumiał kontekst natychmiast. Pod tym samym dachem! Dostęp w dzień i w nocy! Wpuść drapieżnika do zagrody! Zaproś wampira! Ofierze się nie odmawia.
— Z przyjemnością.
Rozbierając się do snu, pan Berbelek zastanawiał się nad motywacją Persa. Że on go nakłaniał do szybszego ataku, skrytobójstwa uprzedzającego skrytobójstwo, nie ma co się dziwić, to leżało w jego w naturze, był, kim był, nie trzeba szukać dodatkowych motywów dla polującego wilka: jest wilkiem, poluje. Aleale. Załóżmy, że skłamał, że wcale wtedy Szulimy nie widział w świcie Czarnoksiężnika, że w ogóle nie był w Chersonezie, że to jakiś żart, zemsta, spisek…
Zaraz się Hieronim zreflektował: nie chcę mu wierzyć, bo już tak głęboko zanurzyłem się w anthosie Amitace, jeszcze trochę, a nie uwierzę w żadną jej podłość, choćbym ją ujrzał na własne oczy; to znaczy owszem, uwierzę, ale nie będzie miała ona znaczenia, daleko ważniejszy okaże się byle uśmiech Szulimy, jej cicha satysfakcja, zadowolenie ze mnie, wybaczę wszystko.
Kto więc ma słuszność? Po czyjej stronie racja? W zderzeniu Form na nic rozum i logika, jak świat światem jedna tu miara: siła. Pomiędzy Zajdarem i Amitace, jak między młotem i młotem — taki kształt przyjmę, jak uderzą. Pan Hieronim Berbelek, co prawda, strategos Berbelek, on potrafiłby —
Krzyk, wrzask śmiertelny, pół ludzki, pół zwierzęcy, przebił ściany kabiny i poderwał Hieronima na nogi. To z zewnątrz, z balkonu — ruszył do drzwi, zanim pomyślał — tak krzyczą, gdy szrapnel patroszy im wnętrzności, kula miażdży kość. Był boso, w samych spodniach, otwierając drzwi, potknął się o próg, zaklął, tracąc równowagę, i otarł skronią o futrynę. Zdezorientowany, wypadł na pokład widokowy.
Zimny wiatr momentalnie go ocucił. Zmrużył oczy; po wyjściu ze światła w noc widział wszystko w postaci dwuwymiarowych plam cienia. W każdym razie pokład był pusty — obejrzał się ku rufie i ku dziobowi, i gdy z powrotem obrócił głowę, pokład nie był już pusty, ze swojej kabiny, ostatniej w szeregu, Î, wyszedł Ihmet Zajdar. Odziany w wielobarwną, jedwabną dżibę, jedną ręką zawinął jej długie poły, drugą sięgnął do wnętrza po lampę i uniósł ją wzwyż. Świnia kołysała się lekko, cienie zatańczyły, przegnane przez żółty blask. Ihmet wskazał na siatkę bezpieczeństwa po swej lewej ręce. Podeszli, spotykając się na wysokości kabiny M. Likotowa plecionka była tu rozcięta, w sieci ziała pionowa dziura długa na dobre cztery pusy, poszarpane krawędzie plecionki furkotały na wietrze, łykowate frędzle.
Otwierały się kolejne drzwi, pojawiali się następni pasażerowie: rozjąkany Kistej, Abel i Alitea w pośpiesznie narzuconych pelerynach, Porte i Anton, wreszcie dwaj pozostali Babilończycy oraz Szulima. Tylko Wukacjusz, Magdalena Leese i państwo Trett nie okazali się ciekawi przyczyny nocnego harmidru.
W tym tłoku, gdy wszyscy pchali się byle bliżej źródła. zamieszania, wystarczyłby jeden gwałtowniejszy skok aerostatu, by ktoś wypadł przez rozcięcie, sam Hieronim został już kilkakrotnie ku niemu pchnięty, balkon był bardzo wąski.
— Co się stało?
— Kto krzyczał?
— Byłby pan tak uprzejmy nie deptać mi po nogach!
— Czy ktoś może mi powiedzieć…
— Esthlos! Nic ci nie jest?
— Czy to pan Zajdar może…
— Ktoś przeciął, widzi pani przecież.
— On krwawi.
— Mmmyślę, że ttto…
— Ale kto krzyczał?!
Sześć głosów, dwa języki, pełna skala emocji, od histerii do ironii. Pan Berbelek czekał, aż pojawi się kapitan Wawzar i zaprowadzi porządek, Arab jednakże nie nadchodził; zjawiło się tylko dwóch doulosów, stanęli z tyłu, zmieszani, nie wiedząc, co czynić. Zresztą Hieronim był tu chyba najniższy, nie mógł dojrzeć ponad głowami zgromadzonych, kto jeszcze przybiegł. Wczepiony jedną ręką w siatkę, drugą odpędzał nachylającego się ku rozcięciu Urcza.
Pochwycił na krótko spojrzenie Porte. Sługa wskazywał na jego głowę. — Krwawisz, esthlos.
Pan Berbelek sięgnął czoła, w tym momencie „Al-Hawidża” przechyliła się lekko, gwardzista Babilonu wpadł na niego całym ciężarem. Pan Berbelek odepchnął go, uderzając łokciem pod żebra.
— Milczeć! — warknął. — Wszyscy! Do swoich kabin! Zajdar zostaje. Wy! Po kapitana. Już!
Czym prędzej wykonali rozkazy.
Gdy pozostał na balkonie sam z nimrodem, pochylił przed nim głowę.
— Poświeć. Jakaś rana, czuję krew. Zerknij.
— Uuu, dosyć głębokie cięcie, chyba widać kość. Tępe ostrze. To on?
— Co? Kto?
— Jak uciekał.
Spojrzeli obaj na rozciętą plecionkę. Pan Berbelek ujął między dwa palce jedną z luźnych jej linek.
— Likot — mruknął w zdumieniu.
Drzewa likotowe, wymorfowane ongi z dębu i cedru w stuletnich sadach najsłynniejszego teknitesa flory, Filippy z Galii, ceniono dla niesamowitej wytrzymałości i lekkości ich włókien. Likotu często używano zamiast twardych metali, gdy równie ważne kryterium wyboru materiału stanowił jego ciężar — żeby daleko nie szukać, gniazdo świni powietrznej w trzech czwartych zbudowane zostało z likotu. Likotowa siatka więc była praktycznie nie do przecięcia, nie ma noży tak ostrych, ludzi tak silnych.
Pan Berbelek dotknął w zamyśleniu rany na skroni i podniósł wzrok na nimroda.
Ihmet zamrugał, szarpnął się za brodę.
— Nie ja — szepnął. — To nie ja.
Tyle zdążył, bo już nadbiegał kapitan Wawzar wraz z trzema doulosami i zaspanym demiurgosem meteo.
— Każesz niewolnikom sprawdzić wszystkich pasażerów i członków załogi — rzekł Arabowi pan Berbelek, zanim tamten zdążył otworzyć usta. — Niech pytają, gdzie przebywali, gdy usłyszeli krzyk, i kto to może poświadczyć. Przydziel ludzi, żeby jakoś załatali tę dziurę, mamy dzieci na pokładzie. I przyślij mi do kabiny czyste bandaże, idę się umyć. Doulosi zdadzą raport mojemu słudze. Spałeś?
Tak.
— Rozumiem.
Pan Berbelek wrócił do swojej kabiny. Syczał przy każdym kroku. Przyjrzał się potem paznokciowi wielkiego palca u lewej stopy. Był już cały czarny od nabiegłej krwi. Z obmytą i obandażowaną głową, zbadał Hieronim fragment futryny, o który się uderzył (pozostał na nim rozmazany czerwony ślad). Żadnych ostrych krawędzi, ostrych drzazg, wystających gwoździ; gładko zheblowane drewno.
Porte powtórzył przyniesione przez doulosów informacje. Pan Berbelek posłał go po kapitana. Razem weszli do kabiny M. Łóżko było jeszcze posłane, lampy zapalone, na stole leżały dwie książki, stał kubek pełen wina, trochę rozlało się naokoło. Sprawdzili bagaże. Brakowało spodni w których ją widzieli za dnia; i zapewne jednego chimatu lub koszuli, ale tego już nie byli w stanie stwierdzić. — Na pewno nigdzie jej nie ma? — upewnił się Hieronim. Izmaelita pokręcił głową. — Przeszukali każdy zakątek „Al-Hawidży”, esthlos.
Dlaczego ktoś miałby zabijać Magdalenę Leese, bibliotekarkę vodenburskiej akademei? Dla pieniędzy? Ha! Teoretycznie sama mogła wyskoczyć, ale to czyniłoby z niej samobójczynię, a nie dostrzegł w niej podobnej skazy Formy. Ktoś więc ją zamordował, rozcinając likotową siatkę i wypychając Magdalenę z pokładu aerostatu. Czy znała wcześniej któregoś z pasażerów „Al-Hawidży”? Nawet jeśli, to oboje świetnie to ukrywali. Ale dlaczego miałby ją zabijać przypadkowy współpodróżnik? Powód musiałby przecież powstać podczas półtorej doby dotychczasowej podróży. A zważywszy, że przez pierwszy dzień była pijana… Dzisiaj przyszła do mnie, chciała się czegoś dowiedzieć, chciała otworzyć między nami Szczerość; wepchnąłem jej do gardła tę Formę. I teraz nie żyje. Bibliotekarka.
Wyszedł z powrotem na balkon. Lecieli z wiatrem, powietrze było prawie spokojne, Księżyc wypłynął zza chmur. Niewolnik pracował nad zniszczoną siatką, wiązał ją likotowymi powrozami. Na widok Hieronima przyklęknął na jedno kolano, skłaniając nisko głowę.
Pan Berbelek rozejrzał się wzdłuż rzędu zamkniętych drzwi; wszędzie jeszcze paliło się światło, mętny blask sączy1 się przez wąskie okienka.
— To prawie pośrodku, nie zdążyłby uciec naokoło, do korytarza dziobowego lub rufowego, miał ledwo dwie, trzy sekundy, zanim wyszedłem. Zobaczyłbym go, a przynajmniej usłyszał.
— Masz rację, esthlos, to musiał być ktoś z tych kabin — rzekł Wawzar. — Kto tu, mhm, pan Zajdar, pan Gistej, mhm, twoje dzieci, esthlos i, mhm, twoi słudzy…
— Głupiś. Którędy najłatwiej było mu uciec? Gdzie miał najbliższą kryjówkę? — Pan Berbelek wskazał drzwi, przed którymi stali. — Dobrze wiedział, że kabina Leese jest pusta.
— Ach. No tak. Potem mógł przejść środkowym korytarzem do swojej kabiny i wyjść z niej jak gdyby nigdy nic.
Pan Berbelek pokręcił głową.
— Nie sądzę. Rano trzeba będzie przepytać pasażerów. Gdyby ktoś go zobaczył wychodzącego z kabiny ofiary… On albo przebiegł od razu i miał wielkie szczęście, albo odczekał. Niektórzy nie pokazali się tu w ogóle.
— Pan Trett i pan Wukacjusz — Pan Berbelek uniósł rękę.
— Nie i nic takiego nie będziesz rozpowiadał. — Obrócił się do niewolnika. — Ty! Bo chłosta.
Doulos zasłonił sobie uszy, zamknął oczy.
— Nic, nic, nic — powtarzał w skłonie.
Pan Berbelek skinął głową kapitanowi.
— Dobranoc.
— Dobranoc, esthlos.
Hieronim wrócił do kabiny Magdaleny Leese. Co ona wtedy robiła? Wyszła na balkon zaczerpnąć nocnego powietrza czy na przykład porozmawiać z mordercą? Zapewne przyszedł, zapukał, czy mogłaby na słówko, jeszcze się pani nie położyła, nie zajmę wiele, może tutaj, nie będę wchodził do kabiny samotnej kobiety — i kiedy się odwróciła…
Przy czym ją zastał? Nalała sobie wina. Pan Berbelek powąchał. Tania różyczka. Lubi wino, to wszyscy wiemy. Lubiła. W każdym razie tego nie zdążyła wypić. Książki. Otworzył pierwszą. Piąta Wojna Kratistosów pióra Oryxa Bryta. Przekartkował. Żadnych zakładek, dopisków. Nie wygląda na często czytaną. Otworzył drugą. Nie rozpoznał alfabetu, przedhelleńska piktografia, trochę symboli uproszczonych prawie do liter, ale także dosyć skomplikowane obrazki, głowa, rogi, koń, wóz, statek, ręka, skrzydło, fala. Kto drukuje takie rzeczy? To nie może być opłacalne. Przekartkował, zatrzymując się na rycinach. Front pałacu. Jakiś plac trójkątny. Kobiety w kaftorskich sukniach, w każdym razie z odkrytymi piersiami i ściśniętymi taliami (ryciny nie były najlepszej jakości). Mężczyzna z głową lwa, mężczyzna z głową ptaka. Topór o podwójnym ostrzu. Tańczący ludzie, nadzy. Byk. Wojownik w biodrowej przepasce, z włócznią i owalną tarczą. Rolnik w polu, pochylony nad pługiem. Kobieta z —
Pan Berbelek przysunął książkę bliżej lampy.
Kobieta z misą w wyciągniętych rękach, naga, nad nią Księżyc w pełni, obok druga, w kaftorskiej sukni, gołąb nad jej głową, wąż pod stopami.
Pan Berbelek wypił wino i ukradł książkę.
Król Burz należał do licznych kratistosów przegranych w Drugiej Wojnie, w 320 roku Po Upadku Rzymu. Naprawdę nazywał się Juliusz Kadecjusz, syn Juliusza, o tym wszakże wiedzieli bodaj jedynie historycy. Gdy przychodził na świat, nad Półwyspem Iberyjskim rozszalała się siedmiodniowa burza, od której piorunów i wichrów ucierpiały prawie wszystkie miasta i wioski półwyspu. Anthos Króla Burz zawsze najmocniej odbijał się w Ogniu i w Powietrzu. Nie był wszakże na tyle silny, by oprzeć się naciskowi kratistosów, z których aurami sąsiadował: K’Azury, który ostatecznie wziął pod swoje skrzydła całą Iberię, Meuzuleka Czarnego i Józefa Sprawiedliwego z północnej Afryki, Sykstusa z Rzymu, Belli Afrodity spod Alp. Próbował ucieczki na Korse i potem inne wyspy Morza Śródziemnego, lecz terytorium zostało już podzielone, keros zamarzał. Nie chciał kolejnej wojny. Udał się więc dobrowolnie na wygnanie, zabierając wszakże ze sobą swoje miasto, Oroneię. Oroneia zbudowana została na wysokich skałach nad klifami podmywanymi od południa przez ciepłe fale Morza Śródziemnego. Pierwotnie twierdza alexandryjska, potem miasto arabskie, jedno z centrów handlowych izmaelitów manackich, nigdy nie oblegana i nie zniszczona, zachowała swą eklektyczną helleńskoorientalną architekturę i profil stożka o łagodnych stokach, z kamienną cytadelą o białych murach i krępych wieżach pośrodku, na szczycie, i z niską, ogrodową zabudową na zboczach; jeszcze niżej rozsiadły się satelitarne „wsie targowe”, za którymi ciągnęły się pola uprawne i winnice. Król Burz zabrał to wszystko z sobą. Zaczął od morfunku owych skał, stadion pod powierzchnią gruntu, na których płycie spoczywał cały płaskowyż. Nie miał dobrego wyczucia ge, ale też nie chodziło mu o to, by uczynić Ziemię bardziej Ziemią; wręcz przeciwnie. Ponieważ podpisał na życzenie K’Azury List Pokorny, dano mu czas. Po trzydziestu trzech latach skały Oronei, których Forma była już po większej części Formą Ognia i Powietrza, poczęty się przesuwać ku nowemu naturalnemu miejscu swego spoczynku: na niebie, dwadzieścia stadionów nad lśniącym błękitem Morza Śródziemnego, na styku anthosów K’Azury, Belli, Sykstusa i Józefa Sprawiedliwego. W pogodne, bezchmurne dni żeglarze mogli dostrzec Oroneię, małą elipsę cienia pod Słońcem; z lądu była niewidoczna. Przeważnie jednak uznawano jej widok za zły omen, odradzano pływanie tymi szlakami: oronejczycy swoje nieczystości i śmieci zrzucali po prostu do morza i po portach Europy i Afryki krążyły całe legendy o statkach zniszczonych przez „splunięcie Króla Burz”, ludziach potopionych, ładunkach utraconych. Nadto pogoda zawsze była tu kapryśna, anthos Króla Burz, wzmacniając Formę pyru i aeru, co i rusz tworzył huragany, sztormy i tornada. Po części zresztą była to świadoma morfa Juliusza, który musiał jakoś zapewniać Oronei stały dopływ świeżej wody. Jednakże od chwili spopularyzowania świń powietrznych Oroneia wyszła z izolacji, otworzyła się na handel, bardzo poszukiwanym materiałem budowlanym stał się kamień o Formie zmienionej w koronie Króla Burz, tak zwany oroneiges. Ponoć w Alexandrii budowano już z niego całe „pałace powietrzne”, aergarony, realizowano sny szalonych architektów, Tak przynajmniej opowiadała Hieronimowi esthle Amitace.
Kapitan Wawzar podniósł „Al-Hawidżę” na wysokość górnych chmur, aby mogli dobrze się przyjrzeć miastu Króla Burz. Mijali je od wschodu, w odległości kilku stadionów (Wawzar trochę nadłożył drogi). Wszyscy pasażerowie zgromadzili się na prawym pokładzie widokowym. Był wczesny ranek, Słońce mieli po drugiej stronie aerostatu, sami skryci w cieniu, widzieli skąpane w czystym, ciepłym blasku sady, pola i przedmieścia naniebnej metropolii, zębate blanki i potężne wieże cytadeli Króla Burz. Czerwonożółte chorągwie, długie na kilkadziesiąt pusów, powiewały na tych wieżach w strugach mocnego wiatru, ogniste węże. Widzieli ruch na polach i ulicach, wozy i konie, i drobne sylwetki ludzi, lecz mniejszych szczegółów nie byli w stanie dojrzeć. Najbardziej zaciekawiły wszystkich oczywiście wichrorosty, rośliny uprawne wymorfowane z jadalnych pnączy przez oronejskich teknitesów flory. Spływały one daleko poza krawędzie ziemi i w ciężkich, grubych splotach, długich na kilka stadionów, falowały dostojnie na wietrze — zielone macki kamiennej meduzy. Azuz Wawzar opowiadał, jak to późną jesienią, gdy odbywały się swoiste żniwa wichrorostów, można było zobaczyć opuszczających się wzdłuż łodyg oronejczyków, zapiętych w skórzanych uprzężach, z krzywymi mieczami-sierpami na plecach, holujących pęki lin z hakami i pętlami. To były też dni najspokojniejszej pogody.
„Al-Hawidża” wzniosła się ponad ostatnie chmury, nad sobą miała tylko jasne niebo, pod — góry i płaskowyże miodowych obłoków. Na tych wysokościach było gorąco niezależnie od pory dnia i roku. Pasażerowie stali w cieniu, a jednak już po kilku minutach spływali potem. Szulima przezornie wybrała lekką kaftorską suknię, bez gorsetu i kołnierza, i pan Berbelek, ilekroć spojrzał na Amitace, nie mógł opędzić się od złych skojarzeń.
Niewolnicy roznosili napoje. Hieronim podał Szulimie zimną szklanicę.
— Dziękuję. — Na moment odwróciła wzrok od płynącej ponad chmurami Oronei. Tuż za Hieronimem, tam, gdzie stali trzej żołnierze, wzór likotowej plecionki był wyraźnie zakłócony szeregiem grubych supłów i węzłów. Wskazała go ruchem głowy. — Więc kto ją zabił?
— Nie wiem.
— To na twoje polecenie nas przepytywano, prawda, esthlos? Czegoś na pewno się dowiedziałeś.
— Wszyscy byli w swoich kabinach. Sami lub ze służbą, rodziną. Z wyjątkiem pana Urcza, który grał w kości z panem Zabachajem u tego ostatniego. Ktoś kłamie. Kto? Nikt nie widział mordercy wychodzącego z kabiny Leese.
— Ach, więc był u niej w kabinie.
— Może właśnie dlatego zginęła. Posiadała jakiś kompromitujący mordercę przedmiot, informację.
— Mhm. — Amitace sączyła powoli rozcieńczone wino, zapatrzona na rozsłonecznioną Oroneię. Przerzuciwszy warkocz na lewe ramię, złapała się prawą dłonią za siatkę, „Al-Hawidża” chybotała się lekko. — Ktoś, kto potrafi to przeciąć…
— Nadal więc chcesz zabrać ze sobą na to polowanie Ihmeta Zajdara, esthle?
Uśmiechnęła się kątem ust.
— Przecież nie każesz kapitanowi go uwięzić? Co? A gdy tylko postawi stopę na ziemi Hypatii…
— Emir Korduby nie ma żadnej władzy w Alexandrii.
— Otóż to.
— Na przyszłość muszę bardziej uważać, z kim wchodzę na pokład okrętu albo świni.
— Ty, esthlos? — zaśmiała się Szulima. — Widziałam cię przecież w nocy. Wydałbyś rozkaz i
— Przepraszam. Muszę zmienić opatrunek.
Skrył się w swojej kabinie. Wrażenie było trudne do wyparcia. Ona wie, że ja wiem. I wie, że zdaję sobie z tego sprawę. To nie była forma flirtu — Szulima świadomie drażniła drapieżcę, głaskała lwa okrwawioną dłonią.
Spojrzał w lustro. Lwa! Dobre sobie! Gdyby to był Hieronim Berbelek sprzed Kolenicy… Zacisnął pięści wparte w blat stołu. Padłaby w trwodze do moich nóg! Wyznałaby wszystko na jedno moje słowo. A przynajmniej nie kpiłaby w żywe oczy.
Usiadł, nalał sobie wina. Spokój. Myśl jak strategos. (Co zrobiłby na twoim miejscu Hieronim Berbelek?) Okoliczności, okazje, prawdopodobieństwa, motywy, fakty. Ona nie była w stanie zabić Leese. Tak naprawdę jako jedyny na „Al-Hawidży” mógł to zrobić Zajdar; ona to wie, ja to wiem. Ale nimrod nie posiadał motywu, motyw — jakieś tajemne powiązanie przez wiedzę ze starej księgi — posiadała Szulima. Zabiłby dla niej? Przecież on właśnie wmawia we mnie konieczność jej śmierci! Na wszystkich bogów…!
Po co ja lecę do tej przeklętej Alexandrii?
Najgorsze było to, że nie mógł już milczeć podczas pozostałych obiadów i wieczerz. Oczywiście wypytywali go o śmierć Magdaleny Leese; nagle okazało się, że jest kimś w rodzaju wojskowego dowódcy aerostatu, hegemona bez wojska. Ale przecież sam siebie nim uczynił — oni tylko stosowali się do narzuconej przezeń formy.
Poza tym nie wychodził ze swojej kabiny. Ale i to nie stanowiło rozwiązania. Przysyłali do niego niewolników z zaproszeniami „na qahwę”, „na szachy”, „na haszisz”. Odmawiał. Nie mógł odmówić Ablowi i Alitei. Noc i dzień syn i córka dyskutowali między sobą scenariusze zbrodni. Alitea stawiała na Gisteja, Abel wahał się między Wukacjuszem i kapitanem Wawzarem. Pan Berbelek cierpliwie wysłuchiwał ich fantastycznych teorii. Alitea była w tej swojej dziecinnej ekscytacji przynajmniej zabawna, lecz Abel — Abel uważał niepowodzenie śledztwa za osobistą klęskę strategosa Berbeleka i czynił Hieronimowi mniej lub bardziej zawoalowane wyrzuty, iż ten „pozwala mordercy ujść bez kary”. Abel dobrze wiedział, jakiego ma ojca, lepiej od samego pana Berbeleka, i ten ojciec Abla nigdy nie puściłby płazem podobnego afrontu. Mord tuż pod drzwiami jego sypialni!
— Cóż oni sobie o tobie pomyślą, jeśli nie rzucisz zabójcy na kolana? Zwłaszcza po tym, jak sam publicznie przyjąłeś na siebie odpowiedzialność.
Pan Berbelek wzruszał ramionami.
— Tak, to był błąd; to już się więcej nie powtórzy.
A podczas posiłków musiał patrzeć na Szulimę beztrosko flirtującą z kapitanem, narzucającą swą władzę wszystkim mężczyznom na pokładzie, potem także kobietom. Wachlarz, uśmiech, krągła pierś, ciepły głos o aristokratycznym akcencie, olśniewająca wdzięczność za każdą drobną grzeczność, wypielęgnowana dłoń lądująca na krótką chwilę na twoim ramieniu, barku, policzku, niczym letni motyl, zefir poranka, kwiatowe pachnidło uderza do głowy, niewypowiedziana obietnica mąci myśli. Wszak dokładnie w ten sposób owinęła sobie dokoła palca ministra Bruge i Neurgów — kimże w porównaniu jest taki Wawzar czy Wukacjusz, by obronić się przed jej morfą? Nawet Ihmet Zajdar uległ czarowi Szulimy, a w każdym razie taki pozór przyjął może aby się nie wyróżniać — a może właśnie grał wcześniej, gdy sączył w uszy Hieronima te trujące oskarżenia? Pan Berbelek nie wiedział już nic.
Wieczorem 25 Aprilisa, w Dies Veneris, ujrzeli nisko na południowym horyzoncie jasny błysk, iskrę zimnego ognia — światło wielkiej latarni w Pharos. „Al-Hawidża” opadała ku Alexandrii.