Krawędź tarczy słonecznej dotknęła krawędzi muru Starego Miasta. Wiktyka wyrwała się nareszcie z zatoru na Trakcie Kanopijskim i skręciła w północną przecznicę. Zatrzymała się przed frontem wąskiego budynku o zniszczonej elewacji. Pan Berbelek i Aneis Panatakis tu wysiedli; faktor skinął na wiktykarza, by jeszcze poczekał.
Zastukał energicznie w główne drzwi. Prawie natychmiast otworzyła je stara niewolnica z dwojgiem małych dzieci uczepionych spódnicy. Krzyczała w pahlavi na kogoś w głębi cienistego korytarza i Aneis musiał zwrócić jej uwagę ostrym klaśnięciem. Dopiero wtedy obejrzała się na gości, skłoniła się i otworzyła szerzej drzwi. Weszli. Niewolnica potruchtała w głąb domu, nadal krzycząc, teraz najwyraźniej kogoś wołając. Pan Berbelek spojrzał pytająco na faktora; ten czekał, machinalnie szarpiąc się za brodę. Z otwartych przejść do pomieszczeń po lewej i prawej wyglądali co jakiś czas doulosi, służący, dzieci. Zagraconym korytarzem przemaszerwał dostojnie pręgowany kot; syknąwszy na pana Berbeleka, wymknął się przez nie domknięte drzwi na ulicę.
Po schodach z półpiętra zeszła starsza Egipcjanka w czarnej chimacie i szarej spódnicy. Umazana mąką kobieta zatrzymała ją na moment, Aegipcjanka odprawiła ją potrząśnięciem głowy. Miała siwe włosy, co było w Alexandrii niezwykle rzadkie.
— Esthlos. Aneis. — Panu Berbelekowi się ukłoniła, Aneisa obdarzyła chłodnym spojrzeniem.
— To ja już pójdę — rzekł pospiesznie Panatakis i uciekł do czekającej wiktyki.
Oglądnęli się za nim, patrzyli, jak odjeżdżał. Kot tymczasem wrócił i z przeciągłym pomrukiem jął się ocierać o nogi Aegipcjanki. Gdzieś na tyłach domu gotowano miodowicę, zapach płynął wzbierającą falą, Hieronim poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Przełknął, przełożył ryktę do lewej ręki.
— Atena Ratszut — zaczęła, opuściwszy wzrok na kota, lecz pan Berbelek przerwał jej, mówiąc cichym głosem:
— Wiem, Aneis wszystko mi opowiedział. I że była pani uczennicą Antidektesa. Mam nadzieję, że Aneis nie naciskał na panią, on nie odróżnia prośby od szantażu.
— Każda prośba jest szantażem — mruknęła w roztargnieniu, oglądając się za siebie, w półmrok domu. Płakało dziecko, ktoś grał na flecie.
Westchnąwszy, odsunęła nogą kota, poprawiła długą spódnicę.
— Właściwie powinniśmy już iść, Słońce prawie zaszło, on zaraz wstaje. Proszę.
Wyszli. Zamknęła za nimi drzwi. Pan Berbelek zawinął się szczelnie w czarną kirouffę, naciągnął kaptur. Uderzył ryktą najbliższego przechodnia, zablokował drogę następnemu — tak włączyli się w strumień pieszych płynący przez starą dzielnicę żydowską Alexandrii.
— Może jednak lepiej byłoby wziąć wiktykę. Pokręciła głową.
— Nie ma sensu, to niedaleko, przy murze nadbrzeżnym.
Przez chwilę szli w milczeniu. Liczne amulety i karmienie pamięci, jakimi była obwieszona, grzechotały i dzwoniły przy każdym kroku Ateny. Na czole miała lyngourion jakie to choroby leczy mocz rysia?
Gdy potrącił ją biegnący wbrew nurtowi ulicy brudny nagus, pan Berbelek podał jej ramię.
— Powiedział ci, że zajmowałam się filonekrą, prawda, esthlos? — mruknęła.
Pan Berbelek nie odpowiedział.
— Wiem, że straciłeś tam syna. Jeśli nosisz się z zamiarem
— Nie — warknął.
— To dobrze. To dobrze. Gdy dusza opuści ciało, można mu już tylko narzucać formy zwierzęce: je, by jeść, oddycha, by oddychać, trwa, by trwać. Z automatonami jest tak samo.
Pan Berbelek spoglądał teraz na siwą Aegipcjankę z zimnym gniewem.
— Skoro już pani poruszyła ten temat — wycedził — chciałbym usłyszeć, co pani sądzi o spekulacjach Ologa. Czytała pani wczorajszy „Geras”? Pani próbowała zbudować taki keromaton, nie ma co zaprzeczać.
— Ponad dwadzieścia lat temu.
— To nie ma znaczenia. Komuś innemu mogło się udać. I teraz mamy Skoliodoi.
Kręciła głową, amulety dzwoniły.
— Nie, nie, to niemożliwe. Nie rozumiesz, esthlos. Olog pisze głupoty. Jakże keromaton mógłby spowodować coś takiego? On posiadał tylko jedną prostą funkcję: generowania zaplanowanej aury. Taki był pomysł Vaika Axumejczyka: martwy przedmiot o żywym anthosie. Mekanizm do toczenia kerosu. Elking pisze, że księżycowi kowale aetheru potrafią wkuwać go bezpośrednio w keros. Czy nie widzisz, esthlos, że jest to przeciwieństwo nekromancji? Pomyśl o masowej produkcji keromatonów kalokagatycznych, zegarów piękna i zdrowia. — Z każdym zdaniem Atena coraz bardziej się zapalała, rumieńce pokazały się na jej twarzy, wyprostowała się, lewą dłonią zaczęła się bawić kosmykiem siwych włosów. — Nie widzisz, w każdym domu w każdym pokoju, przy każdym łóżku jeden taki keromaton, to jakby każdy miał swojego prywatnego kratistosa którego anthos mógłby dowolnie modelować, daleko silniejszy niż anthos Nabuchodonozora, dla biednych i dla bogatych, dla silnych i dla słabych, dla aristokracji i dla ludu, zdrowie, piękno, mądrość
— I dlatego mordowaliście niemowlęta. Uciekła z niej energia, zamilkła.
Kiedy po chwili odezwała się ponownie, mówiła już prawie szeptem; za to po raz pierwszy pojawił się w jej głosie ślad gorycznej złości:
— Taka jest natura rzeczywistości. Tylko głupcy gniewają się, że Słońce wschodzi na wschodzie, zachodzi na zachodzie. Skąd wziąć moc do zmiany obcej Formy, która osiągnęła już entelechię i cała jej potencja została zrealizowana? Keromaton musi czynić Substancje na nowo niespełnionymi, młodymi, podatnymi na formowanie. A co w największej części jest właśnie gorącą potencjalnością? Nasiona roślin. Jeszcze bardziej — jajka. Jeszcze bardziej — szczenięta. Jeszcze bardziej — płody zwierzęce i ludzkie, niemowlęta, dzieci doulosów. Jeszcze bardziej — dzieci aristokratów.
— Powinni byli was końmi rozerwać.
— Naprawdę sądzisz, esthlos, że Vaika wyklęto z powodu tych niemowląt, a nie dlatego, że keromaton to makina wolnej demokracji?
— Co ma polityka do sprawiedliwości? Zabijaliście.
— Ilu ludzi ty zabiłeś, esthlos? I w imię czego?
— W swoim imieniu, w swoim.
Atena zacisnęła wargi. Gdy odwracała głowę, pan Berbelek pochwycił jej ostry profil, linię twarzy podkreśloną wieczornym cieniem. Dwadzieścia lat temu — dwadzieścia lat temu była piękną kobietą, naiwni głupcy klękali przed jej formą, ciepłym dotknięciem błogosławiła młodych mekaników śmierci. Któż by się oparł namacalnej idei dobra?
Na ulicy nadbrzeżnej — to znaczy na deptaku rozciągającym się między najstarszą zabudową żydowskiej dzielnicy, murami Pierwszej Alexandrii i wymorfowanym do wysokiego klifu brzegiem morza — przeprowadzano jeszcze kilka publicznych licytacji, tłum nie rozszedł się do końca. Pan Berbelek rozbijał ryktą ciżbę, otwierając Atenie wolne przejście. Złodzieje i naganiacze omijali ich z daleka, nachalnemu ulicznikowi wybił ryktą oko. Z północnego zachodu, od Króla Burz, szedł mocny wiatr o zapachu morskiej zgnilizny, furkotały w nim szaty przechodniów, zasłony i moskitiery w otwartych oknach, płótna straganów, sztandary wywieszone na starożytnych fortyfikacjach. Przednocne lamenty mew i halbatrosów niosły się nad północną Alexandrią.
Atena Ratszut zatrzymała się przed bramą skrytego w cieniu murów, starego budynku przypominającego kwadratową basztę. Budynek w istocie był wyższy od murów, ostatnia kondygnacja wysuwała się ponad ich szczyt — ale ostatniej kondygnacji właściwie nie było widać z poziomu ulicy, baszta przewieszała się nad krawędzią klifu, wychylała nad podnoszone przez oroneiowy wiatr fale. Na pierwszy rzut oka dwa najwyższe piętra sprawiały wrażenie niedawno dobudowanych do zabytkowej konstrukcji, wyraźnie je odróżniała nabuchodonozorowa architektura.
Atena szarpnęła za dzwonek, raz i drugi. Pojawił się muskularny niewolnik. Poznał Atenę. Poprowadził ich bez słowa przez hol, po schodach i ciasnym korytarzem do bezokiennego przedsionka na trzecim piętrze — na chwilę zniknął za bordową kurtyną, by wrócić i z ukłonem wpuścić Ratszut do środka. Pan Berbelek czekał w milczeniu. Zsunął kaptur, sięgnął zawieszonego na piersi amuletu, błyszczącej rurki wypełnionej białą masą, przytknął ją na moment do nosa. Doulos stał w bezruchu, twarz miał jak ze starego mosiądzu. Pan Berbelek rozprostowywał ryktą fałdy kolorowego kobierca pod stopami. Dom był urządzony bardzo bogato, nawet lampy pyrokijne przymocowano do ścian na srebrnych rzeźbieniach.
Atena wyłoniła się zza zasłony.
— Wejdź, esthlos. Masz czas do północy. Wyświadcza mi przysługę, nie naciskaj.
Nie spojrzawszy więcej na Hieronima, ruszyła szybkim krokiem ku schodom.
Pan Berbelek odsunął ryktą suty materiał i wszedł do pokoju. Do pokoju — do wielkiej sali: pomieszczenie musiało zajmować ponad połowę tej kondygnacji, otwierało się też niską kolumnadą na taras wysuwający się nad nadmorski klif; ta część domu zbudowana została zapewne w jakiejś części z oroneigesu. Sali brakowało nie tylko jednej ściany, ale i części sufitu, żelazne stopnie prowadziły na szczyt baszty. Przez szeroki, prostokątny otwór pan Berbelek dojrzał fragment jakiejś drewnianometalowej konstrukcji, zachodzące Słońce strzelało krwawymi refleksami od wypolerowanej stali — tam właśnie krzątało się dwóch służących, czyszczących konstrukcję i manipulujących przy niewidocznych jej elementach. Dwoje innych służących, stary Aegipcjanin i młoda Negryjka, rozstawiało na wysuniętym częściowo na taras kaobabowym stole tace, misy, talerze i kielichy. Okazywało się to zadaniem skomplikowanym, jako że ów stół, skądinąd mebel wielki i masywny, zawalony był nieprawdopodobnymi ilościami papierów, pergaminów, map, szklanych i metalowych kolb, alembików, retort i flakonów, poniewierały się na nim dwa uranometry, prosta dioptria, kilka liniałów i cyrklonów, rozmaite urządzenia, których nazw pan Berbelek nie znał, a przeznaczenia ani się domyślał, nadto pożółkłe kości, kilka czaszek (nieludzkich), donica z egzotyczną rośliną, wielki lichtarz, rubiowa kostka pitagorejska, lampa oliwna, złoty posążek Apisa-Byka Przedalexandryjskiego, kałamarze, węgle, pióra, kredy, noże, igły, nożyce, faja złamana, faja niezłamana, hasziszownik, przyłożony kamieniem brudny dżulbab, pęknięty globus, lśniące lunarium, kilkadziesiąt książek i zwojów, w rogu zaś stało wirujące powoli perpetuum mobile.
— No proszę siadać, esthlos, proszę, proszę. Właśnie gotowałem się do, mhm, powiedzmy, że do wieczerzy, chętnie zjem w towarzystwie. Nawet jeśli nie jesteś głodny… proszę się częstować, proszę. Atena powiedziała mi o twoim synu, esthlos, przykre, przykre, oczywiście służę moją skromną wiedzą, jeśli ma to w jakikolwiek sposób pomóc ukoić ból, chociaż przecież nigdy nie… No ale siadajże, esthlos, nie stój tak nade mną!
Pan Berbelek usiadł w podsuniętym fotelu. Służący zdołali jakoś uprzątnąć ten koniec stołu, część wysuniętą na taras, i tu ułożyli naczynia z jedzeniem. Szybko też zastawa pojawiła się przed Hieronimem. On siedział zwrócony plecami na zachód, gospodarz — twarzą ku zsuwającemu się za starożytny mur Słońcu. Widocznie szczypiące oczy światło pozwalało mu się do reszty rozbudzić. Odkąd Antidektes zajął się astrologią, całkowicie przestawił się na nocny tryb życia.
Pan Berbelek odłożył ryktę, obmył dłonie w podsuniętej misie wody, wytarł w ręcznik. Negryjka rozlewała do szklanic mleko i rozcieńczone wino. Zapalono kadzielnicę, na taras wylała się fala kwaśno-różanego zapachu.
— Musisz wiedzieć, esthlos — ciągnął Antidektes — że przez ostatni rok nie śledziłem zbyt uważnie wieści z południa, pochłonęły mnie nieco inne zagadnienia, może bardziej oddalone od… chociaż, kto to może wiedzieć, tak naprawdę wszystkie porządki się przenikają, tylko chaos jest prawdziwie oderwany od rzeczywistości, każdy zaś Porządek musi ściśle współgrać ze wszystkimi innymi porządkami, stanowi zatem również ich odbicie, i harmonie niebieskie, chociaż obawiam się, że to już brzmi nazbyt pitagorejsko, ale harmonie niebieskie, jakkolwiek obecnie niepokojąco rozstrojone i rozbite, niosą nam informacje o najbardziej aktualnych, przyziemnych sprawach, a nie mówię tu o żadnej wschodniej magii, jeno klasycznej zofii, aczkolwiek lud przesądny nigdy nie potrafił dojrzeć różnicy i każdą siłę nazbyt wielką musiał sobie tłumaczyć tajemnymi słowy, święty bełkot miły jest uszom niewolnika, czemu nie jesz, jedz, jedz, czy wiesz na przykład, skąd w ogóle pochodzi ten termin?
Zaskoczony przerwą w słowotoku sofistesa, pan Berbelek omal się nie zakrztusił.
— Jaki?
— Magia. Magowie. Otóż, jak pisze Herodot, w krajach leżących na zachód od ziem przedalexandryjskich Persów żyło plemię Medów, z którego wyłoniła się zamknięta kasta kapłanów, kultywujących pewne specyficzne rytuały, tylko po części zoroasteryjskie. Ich to, bodaj w starym avestańskim, zwano „Magoi”. I kogo pierwszego zapisano w historii jako magów: Zoroastra, Astrampsychosa, Ostanasa, Gobriasa, Pazatesa, ich właśnie. Świętych mężów, nieuświadomionych teknitesów albo zupełnie jeszcze dzikich kratistosów, założycieli religii, mędrców. Aristoteles bardzo dokładnie wyjaśnia w Magikos, że żadna magia nie istnieje. Kimże są ci, co dzisiaj mienią się magoi i występują przed tłumami? Cwani demiurgosi, wyspecjalizowani każdy w jednej, efektownej sztuce, na przykład demiurgosi pyru ziejący ogniem, demiurgosi pędu lewitujący nad dachami, o, wielka mi magia, ale ludzie chcą wierzyć, że są cuda na tym świecie, że nie wszystko da się ogarnąć rozumem, bo tam właśnie żyje ich nadzieja, w tym rynsztoku między poznanym i niepoznawalnym, gdzie —
— Co w takim razie zabiło mojego syna?
Antidektes zamrugał, jakby dopiero teraz, gdy już całkiem zaszło za mur miejski Starej Alexandrii, oślepiło go czerwone Słońce. Odłożył krojony właśnie placek mięsny. Służący zapalali lampy pyrokijne, zapatrzył się na moment na ich pracę. Wiatr Króla Burz szeleścił pokrywającymi stół papierami, potrząsał co lżejszymi naczyniami, dzwoniły cicho, poruszał połami czarnej kirouffy Berbeleka, zielonego dżulbabu sofistesa. Gdy ciemność zapadła poza tarasem, w mieście i nad huczącym morzem, Antidektes, oświetlany wyłącznie brudnym, żółtym światłem pyrokijnym, nareszcie objawił się w oczach pana Berbeleka dokładnie takim zmęczonym, zasępionym starcem, jakiego sobie pan Berbelek był wyobraził na podstawie słów Aneisa Panatakisa. Antidektesa obejmowała morfa suchego wyniszczenia, a jeśli codziennie zwykł spożywać posiłki równie obfite, co teraz w obecności Hieronima, zaiste mocna to musiała być morfa. Wystające z szerokich rękawów dżulbabu nadgarstki składały się wyłącznie z brązowej skóry naciągniętej na ptasie kości. Pomarszczona szyja zdawała się z kolei niewiele grubsza od nadgarstka ręki pana Berbeleka. Cokolwiek trzymało Antidektesa przy życiu, z pewnością niewielką tu rolę odgrywała Materia.
— Byłem nadwornym sofistesem Hypatii przez dwadzieścia siedem lat, do dziewięćdziesiątego pierwszego — podjął na nowo, tym razem mówiąc powoli i z jakimś melancholijnym namysłem; jego wzrok krążył gdzieś ponad lewym ramieniem pana Berbeleka, z rzadka dotykając twarzy gościa. — W tym czasie na polecenie Hypatii i finansowane przez nią odbyły się cztery wyprawy do Krzywych Krain. Uczestniczyłem w dwóch z nich, trzeciej i czwartej Swoje wnioski przedstawiłem w traktacie O Skrzywieniu, który został wydrukowany przez Akademeię Muzeum i jest zresztą dostępny w Bibliotece. Przeczytałeś go, esthlos?
— Przeczytałem wszystko, co napisano o Skoliodoi.
— Taak.
— Opisałeś wiele ciekawych kakomorfii, wykreśliłeś granice i prześledziłeś historię, ale nie napisałeś, dlaczego. Nie wyjaśniłeś. Nie podałeś przyczyny.
— Jesteś pewien, że zadajesz dobre pytanie, esthlos? Czy nie powinieneś raczej pytać o Cel?
— Czyż to nie to samo?
Antidektes przechylił się na fotelu i wyciągnął rękę ponad balustradę tarasu, wskazując rozgwieżdżone niebo.
— A wyjaśnij mi to. No podaj przyczynę, esthlos. Pan Berbelek bawił się pustym kielichem.
— Twierdzisz zatem, że Skoliodoi należy do porządku świata, nie zaś łamie go? Jaka zatem jest entelechia Skrzywienia? Dokąd ono zmierza?
— A nie pytasz zarazem, esthlos, skąd przychodzi? — uśmiechnął się lekko sofistes. — Więc postaw sobie tę zagadkę: skąd my przychodzimy? Jeśli teraz istniejemy w porządku, w jakim istniejemy, a w przyszłości czeka nas tylko większa i większa doskonałość — to co było przedtem? Cofnij się — i jeszcze dalej — i jeszcze dalej. Co widzisz, oddaliwszy się tak bardzo od Celu? Skoliodoi. Oto jest Pierwszy Ogród, z którego wylęgło się wszystko, co żyje; a w jego sercu: miejsce początku, hile całkowicie oddzielona od morfy.
— Tak, wiem, wiem — rzekł pan Berbelek, obracając w dłoniach gładki kryształ. — Wszystko się wyłoniło z chaosu i tak dalej, świat i życie, szalona zoologia Empedoklesa.
— Różne są kosmogonie. Inni powiadają, że wszystko zaczyna się od przemiany Ognia w Powietrze, następnie w Wodę i Ziemię. A potem na odwrót — wszystko wraca do Ognia. Świat zatem poczyna się i kona w Ogniu, w procesie powtarzanym nieskończoną ilość razy. W którym rozkurczu płomienia my żyjemy?
— Tak czy owak, jeszcze kilkadziesiąt lat temu nic nie wyróżniało tego fragmentu Afryki. Co więc się tam stało? Cofnął się czas?
Antidektes sięgnął po fajkę, zorientował się, że jest złamana, sięgnął po drugą, zaczął szukać ziela. Pojawił się służący. Pan Berbelek odstawił kielich, czekał.
— Rozmawiałem z Rachelą — rzekł, gdy sofistes otoczył się obłokiem wonnego dymu. — Dlaczego mnie nie powiesz tego, co jej?
— Rozmawiasz z każdym, prawda? Z każdym, kto miał do czynienia ze Skrzywieniem. Wspominało mi już kilkoro znajomych… Właściwie to czekałem, aż się pojawisz u mnie. Nie podoba mi się to, esthlos. Rozumiem cię jako ojca, ale to prowadzi donikąd. Zachowujesz się, jakbyś tropił mordercę. Musisz kogoś ukarać za śmierć swego syna. Prawda? A ponieważ posiadasz tak wielką determinację i ludzie uginają się przed tobą po kolei jak trzciny na wietrze… Wyobraź sobie, że w sztormie na Morzu Śródziemnym ginie syn Nabuchodonozora i kratistos postanawia zemścić się za tę śmierć. Wzywa więc wszystkich mędrców i pyta jednego po drugim: jaka jest przyczyna? skąd się biorą burze na morzu? co je wywołuje? gdzie uderzyć? A mędrcy muszą odpowiadać, i kratistos działa na podstawie usłyszanych odpowiedzi. Dokąd by to nas zaprowadziło?
— Może nie byłoby już więcej śmiertelnych sztormów. Ha!
— Cóż, nie jestem pierwszy. Xerxes kazał smagać morze żelaznymi łańcuchami. Oliwiusz zrównał z ziemią górę, która zabiła jego przyjaciela.
— Istotnie, historia pełna jest opowieści o szaleństwie władców.
Antidektes zamilkł. Palił fajkę ze zmarszczonymi brwiami, zagryzając ustnik i mamrocząc coś zgrzytliwie pod nosem. Popatrywał na pana Berbeleka przez dym. Pan Berbelek czekał cierpliwie. Oni w końcu zawsze mówią, to jest silniejsze od nich, kobieta nie kryje swych wdzięków, a sofistes chlubi się swą wiedzą, skrytość i milczenie są wbrew ich Formie; wystarczy poczekać.
— Żydowska alkimia! — warknął wreszcie Antidektes. — Oto, co uważam za źródło Skrzywienia!
— Jak? — spytał cicho pan Berbelek. — Powiedz mi, jak to zrobili.
Sofistes odchrząknął, obrócił się w fotelu, odłożył fajkę i jął grzebać pod papierami, aż znalazł mały, prosty nóż z czarnego żelaza.
— Stal puryniczna — rzekł, przesuwając ostrzem po kciuku. — Zwą ją puryniczna, ale tak naprawdę nie jest to czyste ge; wyższej puryfikacji Ziemi nie sposób jednak osiągnąć. Daje się wszakże wydestylować czysty hydor, a od stuleci krążą pogłoski, iż Księżycanie wyciągają u siebie puryniczny aer, wydobywają puryniczny aether. Powiedzmy, że w końcu osiągniemy sukces i będziemy mogli dowolnie dysponować wszystkimi czterema żywiołami w czystej postaci; a może i tym piątym, gwiazdowym pempton stoikheion, uranoizą. Że każdy będzie mógł sobie sięgnąć do szafy — Antidiktes machnął nożem ku pustym kolbom i flakonom alkimicznym — i dowolnie zmieszać: Ziemia, Ogień, Woda, według zachcianki. Więc zleję je do jednej retorty i co powstanie? Aristotel odpowiada: to, czego Forma obejmie tę Materię. Ale alkimicy pitagorejscy, żydowscy numerolodzy mówią: to, czego Liczbie odpowiedzą proporcje zmieszanych elementów.
Antidektes odłożył nóż, znalazł czystą kartkę papieru i rysik. Skinął na pana Berbeleka, by ten przysunął się bliżej.
— Leukippos twierdził, że najmniejszą drobiną materii jest atom. My wiemy jednak, że istnieje pięć rodzajów materii. Tego, co najmniejsze, nie sposób dojrzeć, ale można się domyśleć. Nic nie dzieli się w nieskończoność; tam, gdzie kończy się dzielić, staje się jednością, podstawą i zasadą najczystszą. Oto więc mamy pięć arche, z których zbudowany jest wszechświat: ge, zimną i suchą Ziemię; hydor, zimną i mokrą Wodę; aer, gorące i mokre Powietrze; pyr, gorący i suchy Ogień; i pempton stoikheion, przez Aristotla zwany aetherem, przez Provegę i Boreliusza — uranoizą. Sofistes skreślił pięć znaków:
ăőáđí
— Dlaczego jednak wino różni się od soku cytrynowego, a stal od piasku? Ponieważ różnią się proporcjami swych składników. Inna jest liczba arche poszczególnych samożywiołów w każdej Substancji. Prawda, sam Aristotel podjął badania w tej dziedzinie, co opisuje w czwartej księdze swej Meteorologii. Według alkimików wszakże to właśnie Liczba decyduje o Formie. Cały świat i wszystko, co istnieje, rozpisali oni na liczby. Pierwsze tabele alkimiczne stworzono jeszcze przed Powstaniami Pitagorejskimi; Żydzi przejęli metodę i spisali własne Księgi Życia, opierając się na kodach numerologicznych swych świętych tekstów. Oto są więc te Księgi, cefery:
1ă1ő
1ă1á
1ă1đ
— Takie są trzy pierwsze cefery Ziemi, w które, według żydowskich alkimików, hile wiąże się spontanicznie. To jest błoto błota, tak proste, że nawet trudno mówić o jego Formie. Co do Substancji bardziej skomplikowanych, nie ma już zgody między poszczególnymi szkołami. W Aegipcie przeważają Pitagorejczycy Zachodni i oni najdalej posunęli się w swych doświadczeniach. Oto jest na przykład ich cefera piasku:
59ă1ő6á14đ
— Oto jest cefera oleju:
8ă171ő7á66đ
— Oto jest cefera krwi:
11ă449ő7á19đ
— Dostrzegasz może jakieś podobieństwo między liczbami tych cefer, esthlos?
— Nie pytałbyś, gdyby nie było żadnego.
— Spójrz więc na taką ceferę:
10ă20ő4á22đ
— Otóż podobna Substancja, esthlos, nie mogłaby istnieć. Gdybyś bowiem zmieszał żywioły w odpowiednich dla niej proporcjach, arche połączyłyby się wpierw w inny sposób, taki mianowicie:
5ă10ő2á11đ
— Proporcje pozostają identyczne, ale ta Forma jest prostsza i zawsze zwycięża, podobnie jak sto arche ge to nie jakaś złożona Substancja samożywiołu Ziemi, lecz po prostu sto pojedynczych arche ge. Jest to alkimia znacznie bardziej subtelna od propozycji starożytnych, na przykład Empedoklesa, według którego kości zbudowane były z następujących proporcji:
2ă2ő4đ
— Nowoczesna alkimia zgodna jest wszakże w tym, iż każda cefera musi składać się z liczb razem niepodzielnych. A według żydowskich alkimików Forma tym jest silniejsza, im liczby trudniejsze do rozbicia. Ideałem jest oczywiście, gdy liczba każdego żywiołu jest niepodzielna sama w sobie, to znaczy, gdy cefera składa się tylko z liczb euklidesowych, podzielnych wyłącznie przez jeden i przez nie same:
2 3 5 7 11 13 17 19 23
— I tak dalej, w nieskończoność; pitagorejczycy nadal poszukują coraz wyższych, coraz mocniejszych euklidesjanów. Taka, jak widzisz, jest cefera krwi: czysto euklidesowa. Forma o przynajmniej jednej liczbie Euklidesa jest silniejsza od Form nieeuklidesowych. Forma o dwóch liczbach euklidesowych jest silniejsza od Formy opartej na jednej euklidesjanie. I tak dalej. Im wyższe liczby, tym Substancja bardziej złożona. Mam tu gdzieś księgę z tabelami… To zresztą właśnie jeden z Ojców Biblioteki, Eratostenes z Kyrene, opracował metodę… Zaraz.
— Nieważne. Skoliodoi.
— Tak. Miałem gdzieś zanotowane… Cierpliwości, esthlos. Ci Żydzi nie wahają się zbrukać rzeczy najświętszych. O! Spójrz:
45095080578985454453ă759500915108
0016652449223792726748985452052945413
160073645842090827711ő590872612825179
551336102196593á4093082899đ
— To jest cefera człowieka, isz. A konkretnie, zarodka człowieka, Substancji w poczęciu. Czy rozumiesz, co to oznacza, esthlos? Pieśń sto trzydziesta dziewiąta z ich świętej księgi opisuje taką kreację, „powstanie w ukryciu, utkanie w głębi ziemi”. To jest część ich religii!
— Ale oni przecież nie potrafią tego zrobić, nie potrafią stworzyć człowieka ani żadnej istoty żywej, po prostu mieszając samożywioły, prawda? To wszystko są puste teorie, hipotezy.
Antidektes spojrzał przeciągle na pana Berbeleka. Odsunąwszy papiery, z powrotem zapadł się głębiej w fotel. Fajka mu zgasła; służący zapalił.
Sofistes obrócił się ku bijącemu o wysoki klif ciemnemu morzu i żółto-różowemu Księżycowi nad nim. Wyciągnął przed siebie chude nogi o bosych stopach.
— Podstawowe pytanie — rzekł powoli — sprowadza się do tego, czy Forma to jest właśnie ta numerologiczna kombinacja i nic więcej, czy morfa równa się Liczbie i wystarczy złożyć stosowną ilość i proporcję arche, a dana Forma powstanie samoistnie, Materia zorganizuje się w jeden konieczny sposób, wzór odciśnie się na kerosie — czy też Forma to coś więcej, dodatkowa informacja i dodatkowa siła, która sama zbiera i organizuje hile w zdeterminowanej konfiguracji, „wciskając” w siebie stosowne elementy, resztę odrzucając, niczym rzeźbiarz wydobywający kształt z bloku marmuru: konieczna Materia jest w bloku, lecz wiedza i wola — w rzeźbiarzu, i choćbyśmy tysiąc razy zrzucali na kupę kamienny gruz w odpowiedniej ilości i proporcji, nie powstanie nam z tego posąg Hermesa. Spór toczy się od tysiącleci. Na przykład Erasistratos przeprowadził takie doświadczenie: zważył dokładnie ptaka, zamknął go i zważył ponownie po dłuższym czasie, ledwie żywego, zważył wraz ze wszystkimi odchodami i zgubionymi piórami. Otóż ta późniejsza waga okazała się mniejszą. Czyli istotnie musi zachodzić emanacją pewnego niewidzialnego czynnika, ta różnica skądś musi się brać — z wagi życia? z wagi Formy? Oto są pytania.
— Ale póki alkimicy nie dysponują samożywiołami, które mogliby tak na ślepo mieszać…
— Lecz czy muszą nimi dysponować?
— Przecież właśnie sam mówiłeś…
— Jeśli Forma jest tylko Liczbą i niczym więcej, nie trzeba cofać się do pojedynczych arche samożywiołów, wystarczy dokonać pewnych operacji na liczbach. Na tym przecież według pitagorejczyków zasadza się władza nad światem. Powiedzmy, że znalazł się jeden taki alkimik, który nie dążył do puryfikacji hile i budowy wszystkiego od podstaw, ale znalazł metodę numerologicznej rekombinacji wszechświata. A przynajmniej rekombinacji poszczególnych Substancji. Jaka jest liczba możliwych konfiguracji arche? Nieskończona. Forma nie musi tu mieć żadnego celu, wystarczy, że jest numerologicznie niesprzeczna. Ile jest takich Form? Nieskończoność — gdy tak permutuje się mekanicznie liczby, zawsze, ale to zawsze, można jeszcze coś dodać, pomnożyć. Jakie jest imię nieskończoności? Chaos.
— I za Żółwią Rzeką…
— Na odludziu. By nikt się nie zorientował.
— Ale w jaki konkretnie sposób? Co to znaczy: „rekombinacja Substancji”? Poszedł i wypowiedział Liczbę?
Antidektes pyknął z fajki, wzruszył ramionami.
— To nie ja zajmuję się pitagorejską alkimią, nie ja dokonałem odkrycia, mnie nie pytaj, esthlos. Ja ci tylko podałem wyjaśnienie. Powiedz mi szczerze, czy mój opis nie odpowiada naturze Skrzywienia? Czy nie to właśnie tam widziałeś?
— Słyszałem wiele takich opisów — rzekł pan Berbelek — i rzecz właśnie w tym, że wszystkie pasują równie dobrze, ale żadnego nie sposób potwierdzić, złapać sprawcę za rękę, ujrzeć metodę Skoliozy. Teraz chcesz, bym zaczął szukać winnego pośród Żydów.
— To ty przyszedłeś do mnie z pytaniem, esthlos.
— Bo, jak sam powiedziałeś, chodzę do wszystkich i wszystkich wysłuchuję. Zdradź mi, dlaczego nie podałeś tego wyjaśnienia w swojej pracy?
Antidektes zaśmiał się chrapliwie.
— A to dobre! Nie udawaj naiwnego, esthlos, sądzisz, że pozwoliliby to wydrukować? Od ponad tysiąca lat rządzą finansami wszystkich Hypatii, przejrzyj spis urzędników dworskich, obsadzają wszystkie ważniejsze stanowiska. Alexandria, Rzym, Izaion, Byzantion, Toloza, Korduba Chrem, posiadają wpływy we wszystkich większych miastach. Przecież to oni wywołali oba Powstania Pitagorejskie — a znajdziesz coś na ten temat w pracach historyków? Ani słowa. Jak sądzisz, dlaczego Hypatia przestała nagle finansować wyprawy do Krzywych Krain? Poczytaj Wojny Jeruzalemskie Ben Szila, esthlos. Nie bez przyczyny Ben Szila wyrzucono z akademei. A ja niby dlaczego straciłem stanowisko na dworze? Ta cała afera defraudacyjna to przykrywka. Naraziłem się im i teraz…
Jadąc do Parseidów, do pałacu Lotte przez nocną Alexandrię w skrzypiącej i trzeszczącej wiktyce, pan Berbelek zastanawiał się nad zagadką żydofobii. Istotnie, Żydzi mają się za naród wybrany i jako jedyni zachowują swą narodową Formę, nawet gdy przez pokolenia żyją pod mocnymi anthosami nieżydowskich kratistosów. Zresztą historia nie zanotowała dotąd żadnego żydowskiego kratistosa, jeśli nie liczyć owego nieszczęsnego religijnego wariata od krzyża; ale też wyjątkowo mało niewolników rodzi się wśród Żydów. Sporo jest natomiast żydowskich demiurgosów i teknitesów, zwłaszcza teknitesów somy i psyche. Żydzi stanowią trzon rządowej biurokracji we wszystkich państwach poalexandryjskich, ich też najczęściej można spotkać w bankach i kompaniach handlowych — Liczba jest mocna w żydowskiej Formie. Nie są to wszakże w żadnym razie przewagi wynoszące ich jakoś ponad inne nacje. Gdyby stąd miała brać się nienawiść, daleko bardziej znienawidzeni powinni być Grecy, Macedończycy, Rzymianie, Persowie czy nawet Herdończycy. A nie są. Przyczyna zatem musi być inna.
Po prawdzie istniała tylko jedna grupa ciesząca się podobną niechęcią, tyleż powszechną, co irracjonalną: pitagorejczycy. Ta sekta od ponad dwóch tysięcy lat, właściwi jeszcze za życia Pitagorasa, wzbudzała strach, nienawiść, pogardę, zazdrość oraz coś na kształt nabożnej czci, jaką człowiek darzy podświadomie To, Co Ukryte. Z początku działali jeszcze jako otwarte stronnictwo polityczne, ale już sam Pitagoras prowokował owe reakcje, wprowadzając skomplikowany system wtajemniczeń, nauczając zza zasłony i w masce, nakazując adeptom wieloletnie milczenie i narzucając rygor rozmaitych religijnych zakazów i zwyczajów, o których Aristotel pisze obszernie w traktacie O pitagorejczykach. Już starożytni, gdy chcieli kogoś oczernić, pisali: Podejrzewa się go o przynależność do pitagorejczyków. O ile bowiem Żydów można wskazać z twarzy i imienia, o tyle pitagorejczycy istnieją wyłącznie w podejrzeniu. Ktoś zrobi nazbyt szybką karierę, zbyt gładko wkupi się w łaski władcy, ma w interesach powodzenie nieproporcjonalne do siły swojej morfy — znać w tym rękę pitagorejczyków. Nie dalej jak dziesięć lat temu wybuchły na Sycylii wielkie zamieszki, gdy poszła między ludzi wieść, iż w jednej z tamtejszych wiosek rybackich objawił się sam Pitagoras, po raz kolejny odrodzony z łaski Hermesa. Czy zaś owa sekta nadal naprawdę istnieje i funkcjonuje, tego nie sposób stwierdzić. Nawet ci, co się otwarcie przyznają do członkostwa w niej, robią to zapewne z pragnienia uczestnictwa w legendzie, przybrania cudzej formy.
Być może więc są to po prostu dwa imiona dla uczuć równie uniwersalnych i głęboko w człowieku zakorzenionych, co gniew, radość, miłość, chciwość, podziw. Naiwny, kto wierzy w odwrócenie morfy. Tak samo w każdej większej grupie dzieci musi znaleźć się jedno, którym wszystkie inne będą pomiatać; i w każdej większej grupie mężczyzn musi znaleźć się jeden, którego wszyscy inni będą się bać. W pałacu esthle Lotte dawno już oddzwoniono trzecią wieczerzę, domownicy i goście udali się na spoczynek, paliła się zaledwie co czwarta lampa, na korytarzach panowała cisza i półmrok, pan Berbelek spotkał tylko jednego doulosa, spieszącego dokądś z naręczem prześcieradeł, bose stopy stąpały bezgłośnie po śliskiej posadzce. Korytarz w północnym skrzydle zawijał się w spiralę; gdy Hieronim mijał zamknięte drzwi sypialni Alitei, dobiegł go zza nich przytłumiony śmiech. To już blisko dwa miesiące od śmierci Abla — ale właściwie dopiero gdy z Górnego Aegiptu powrócił Dawid Monszebe, Alitea wydobyła się z tego depresyjnego cyklu huśtawki nastrojów, w jaki wpadła podczas powrotnej podróży.
Odprawiwszy Porte, zzuwszy jugry i zrzuciwszy kirouffę i szalwary, pan Berbelek skręcił do izby łaziebnej. Szulima leżała na łóżku, wyciągnięta na brzuchu czytała przy świetle olejnej lampy jakiś zwój kaligraficzny, nawet nie uniosła głowy, gdy przechodził.
— On rzeczywiście ma na nią dobry wpływ — mówił pan Berbelek podczas ablucji. — Dzisiaj rano spotkałem go na dziedzińcu
— Kto? — zawołała Szulima.
— Ten twój Monszebe! — podniósł głos Hieronim. Możesz sobie pogratulować, jakikolwiek cel masz w tej intrydze. Omalże poprosił o jej rękę…
Spotkanie wyglądało na przypadek, acz z gatunku przypadków możliwych do zaplanowania: pan Berbelek szedł do wiktyki czekającej już na frontowym podjeździe pałacu, był umówiony z Aneisem Panatakisem w Kanopis, gdzie mieli odwiedzić kristjański szpital dla pażubowców; ledwo wszakże wyszedł na schody — z cienia, zza zakrętu wyłonił się Dawid Monszebe. Uprzejme powitanie, wymiana banałów, pan Berbelek się spieszył, lecz ares konsekwentnie narzucał formę leniwej pogawędki i tak, od zdania do zdania, od wspomnienia do wspomnienia — Dawid palący tytońca, Hieronim postukujący ryktą o krawędzie kamiennych stopni — dotarli do tematów niebanalnych i rozmowy jak najbardziej serio. — Od pierwszej chwili, gdy ujrzałem twoją córkę, esthlos, owego wieczoru na przyjęciu esthle Lotty, gdy tylko ucałowałem dłoń Alitei… — Próbujesz mi powiedzieć, że się zakochałeś? — Pan Berbelek bardzo się pilnował, by się nie roześmiać. Ares zmrużył oczy, obrócił się plecami do Słońca. — Tak, chyba tak. — A mówisz mi to, ponieważ…? — Ona darzy cię wielkim respektem, esthlos. — Doprawdy? — Ja również. I nie chciałbym… Z całym szacunkiem, esthlos. — Pan Berbelek uścisnął mocno podaną rękę, nachylając się spod czarnego kaptura nad młodym Monszebem (dziwne: z przyjęcia Laetitii zapamiętał go wyższym). Dawid uśmiechnął się niepewnie. W takiej właśnie Formie się rozstali — niepewność, nieśmiałość owego uśmiechu aegipskiego aristokraty, to drgnięcie warg, gdy unosił wzrok na pana Berbeleka, oto była pieczęć jego hołdu, znak pokory. Jeszcze nie wypowiedział stosownych słów, lecz już Prosił.
— Dlaczego ty mnie zawsze podejrzewasz o jakieś intrygi? I to jeszcze przeciwko tobie. Jakbym chciała wyrządzić Alitei krzywdę! Dawid jest jedną z najlepszych partii w Aegipcie. Nawet jeśli istotnie ożeni się potem z którąś córką Hypatii, Alitea pozostanie Pierwszą Żoną.
Pan Berbelek wszedł do sypialni, klaszcząc mokrymi stopami o gładką powierzchnię mozaiki. Nocny wiatr poruszał białymi firanami w chimeroysowych oknach, blask Księżyca przebijał się przez cienki materiał rozproszonymi snopami; poza tym całe światło w wielkim pokoju pochodziło ze stojącej u wezgłowia łoża lampy. Szulima leżała na zwiniętych jedwabiach, księżycowy cień układał się na jej pośladkach i wzdłuż pleców, jedwab najlżejszy. Rozstawione w kątach sypialni zabytkowe kadzielnice nasączały powietrze ciężkim, tłustym zapachem palonej kory hyexu, niewidoczny dym wsnuwał się przez nos do mózgu — wszystko zdawało się bardziej miękkie, bardziej powolne, bardziej dotykalne, nawet te promienie księżycowe, dreszcz przebiegał, gdy padały na nagą skórę.
Pan Berbelek przeszedł wzdłuż okien, odsuwając firany i zaciągając do podłogi siatki feidiczne; już i tak tłukło się wokół lampy tuzin ciem i bezimiennych robaków nocy. Za oknami znajdował się wąski balkon, z którego z kolei można było zejść do ogrodów pałacowych. Okna jak drzwi, żadnych okiennic i szyb, otwarte schody na zewnątrz — wszystkie instynkty pana Berbeleka krzyczały przeciwko podobnej architekturze, zwłaszcza po latach spędzonych w Vodenburgu. Taki jednak był anthos Nabuchodonozora, takie obyczaje i estetyki przyciągał, i tylko ten, kto mu się uparcie nie poddawał, uważał je za nienaturalne.
— Co to jest? Znowu jakieś starożytne traktaty pokojowe? Po co ty czytasz te rzeczy?
— Nie, nie, to kopia raportu dowódcy legionu, który zagubił się podczas południowej ofensywy Upazuiosa. Pięćset dziewięćdziesiąty ósmy rok od wstąpienia na tron króla Babilonu Nabunasira — to już Era Alexandryjska, prawda?
— Tak, chyba tak.
— Biblioteka twierdzi, że autentyk. Okazuje się, że oni wtedy szli przez ziemie Marabratty, popatrz, tu na przykład —
Pan Berbelek z ciężkim westchnieniem wyciągnął się na łożu.
— Już mi dzisiaj daruj, mam dosyć. Spojrzała nań ponad zwojem.
— Co, byłeś u tego Antidektesa?
— Próbował mnie poszczuć na swoich wrogów. Zresztą, gdyby miał rację w swych teoriach, owa eksperymentalna huta, w którą włożyłem kilka tysięcy, musiałaby się okazać całkowitą klęską. Może się jeszcze nią okaże… Jutro przyjmie mnie Dyrektor Biblioteki; pojutrze jadę do Pachoras, żyją tam jeszcze ludzie, którzy prowadzili karawany kupieckie szlakami za Żółwią. Co prawda, kiedy znowu pomyślę o tych cuchnących lepiankach fellachów, z nilowej cegły i trzciny…
— Dałbyś sobie wreszcie spokój. Sofistesi od lat łamią sobie nad tym głowy. Co chcesz zrobić, szantażem wycisnąć z nich, czego sami nie wiedzą?
Pan Berbelek wsunął dłoń w jej włosy, rozprostował między palcami jasne loki.
— Umiera mi syn, a ja mam — co? wrócić do robienia interesów? do przyjęć i orgii w słonecznej Alexandrii? zapomnieć?
Prychnęła zirytowana.
— Osobliwe masz rytuały żałobne. Mogę ci podpowiedzieć kilka znacznie lepszych sposobów na wyrównanie rachunków ze swoim sumieniem. Na przykład poświęć ten czas Alitei. Albo mnie. Albo choćby właśnie pieniądzom: jeśli to jest twoja walka, w niej odbudujesz swą siłę. W ostateczności mogę cię porządnie wybatożyć, może w tym znajdziesz ulgę. Wiesz, że jęczysz przez sen?
— Co robię?
— Jęczysz, mamroczesz, skomlesz przez zaciśnięte zęby. Muszę cię budzić, żebym sama mogła w ogóle zasnąć. Dałbyś sobie wreszcie spokój, im dłużej będziesz grzebał w tej ranie, tym bardziej się spaprze.
— A wydawało mi się, że ty akurat będziesz mnie wspierać. Sama — ile lat poświęciłaś na badanie tajemnicy Skoliodoi? Dwanaście? Nie bądź zazdrosna o cudze obsesje. Nie uwierzę zresztą, że już się nie interesujesz. Po co właściwie czytasz te starocie, mhm?
Szulima odłożyła zwój. Przerzuciwszy poduchę na drugą stronę łoża, wsunęła się na leżącego na wznak Berbeleka, rozprostowała nogi wzdłuż jego nóg, oparła się przedramionami na jego piersi, gorące ciało na ciele chłodnym i wilgotnym. Odgarniał dłonią jej włosy, by nie spadały mu na twarz.
Spoglądała z powagą, oddalona zaledwie o trzy, dwa oddechy, znał tę powagę.
— Więc nie odpuścisz? — spytała.
— Nie — odparł, dostosowując się do jej tonu. Szukał w jej twarzy jakichkolwiek znaków zdradzających uczucia myśli, nastrój, ale — jak zwykle, gdy nałożyła alabastrową maskę esthle Amitace — nie potrafił nic odczytać.
— I naprawdę chcesz wiedzieć. — Przygryzła dolną wargę.
Dopiero wtedy zrozumiał.
— Ty wiesz — szepnął.
— Wiem.
— Ty wiedziałaś, wiedziałaś.
— Wiedziałam.
— Zabrałaś mnie tam — po co?
— Zwolnij trochę. Najpierw — auu, to boli, puść! — najpierw moje słowo: żadnej waszej krzywdy nie chciałam, Abel równie dobrze mógł w ogóle nie jechać, zależało mi tylko, żebyś przeszedł Żółwią, chciałam cię zobaczyć w Skrzywieniu. Wierzysz mi, Hieronim?
— Ty wiesz, że zawsze ci wierzę. — Ujął jej głowę w obie dłonie, przysunął do swojej, pół, ćwierć oddechu, anthosy zlewają się w jeden, zaraz nawet ich serca będą bić w tym samym rytmie. — Na jeziorze w noc Izydy. Co mi powiedziałaś. Wcale nie jesteś gońcem kratistosów. Co to nie byłby nigdy zdolny do kłamstwa.
— Nie mówiłam, że jestem. Przypomnij sobie. Nie mówiłam.
— Po co się zapierasz? Skoro nie jesteś, kłam do woli. Roześmiała się chrapliwie. Położywszy gorącą dłoń na policzku Hieronima, przesunęła paznokciem po grzbiecie jego nosa, nad ustami, dokoła oka. Wymykała mu się z Formy, nic nie mógł na to poradzić, zaraz i jego skłoni do śmiechu.
— A jeśli sama mówię, że kłamię. To jest to prawda, czy kłamstwo?
— Prawdą jest, że mówisz, że kłamiesz. — Nie żartuj! Hieronim.
— Kiedy zaczynasz to mówić, jest jeszcze prawdą; gdy kończysz — już kłamstwem.
— A gdybyś dostał taki list: Wszystko, co tu napisano, jest kłamstwem.
— Nie ma znaczenia, co by tam napisano. Powiedzmy, że trzymam w dłoni jajko, z którego wykluwa się kurczę. Czy okaże się kogutem, czy kurą? Tego jeszcze nie sposób stwierdzić. Ale ja mówię stanowczo: „To jest kogut”. I niech to faktycznie będzie kogut. Tym niemniej — kłamałem.
— Zatem decyduje intencja.
— Zawsze. Czymże jest kłamstwo bez kłamcy? Przypadkiem słownym.
— A prawda?
— Też.
— Więc nawet jeśli potem przekonasz się, że słowa zgadzają się z rzeczywistością…
— Skoro wypowiedziane w intencji kłamstwa…
— A fałsz wypowiedziany z pełnym przekonaniem?
— Skąd wiesz, że fałsz, skoro uważasz go za prawdę?
— Dowiaduję się potem.
— Ale wtedy już nie utrzymujesz, że jest prawdą.
— Jakże więc? To samo twierdzenie raz jest prawdziwe, a raz fałszywe?
— Wiem, wiem, aristotelesowcy by mnie ukamienowali. Żaden ze mnie sofistes. Kłamstwo i prawda zawsze jednak zależą od tego, kto mówi i kto słucha. Ty na przykład. Kim ty naprawdę jesteś? Cokolwiek powiesz mi teraz — wiem, że ci uwierzę, i to będzie prawda.
Szarpnęła głową, wyrwała mu się z objęć. Podciągnąwszy energicznie nogi, usiadła na piersi Hieronima, kolanami rozsuwając mu ramiona. Siedziała wyprostowana, z rękoma ułożonymi symetrycznie na udach, z włosami odrzuconymi na plecy, głową uniesioną, spoglądała z góry, bez uśmiechu prawy profil oświetlony, lewy w cieniu, prawa bransoleta lśniąca, lewy wąż w cieniu, niewzruszona poza króla, kapłana, nawet piersi prawie się nie unoszą w spokojnym oddechu, czemu ona jest taka spokojna, gdy spogląda w dół na niego, jak na gada, którego właśnie przydepnęła, to, co pełza w pyle, nie jest warte żadnego uczucia, nawet pogardy czy obrzydzenia — pan Berbelek w tym momencie dokładnie zrozumiał, dlaczego ów gampantrop bez wahania poszedł był pod nóż esthle Amitace, maiowej nocy powitalnego przyjęcia Laetitii, dlaczego ułożył się bezwolnie u stóp Szulimy, pięknej, najpiękniejszej, i czekał na śmierć.
— Urodziłam się w siedemset trzynastym roku Po Upadku Rzymu — zaczęła w klasycznej grece attyckiej, pół szept, pół śpiew. — W krainie pyru i harmonii. Przez pierwsze dwieście lat nie postawiłam stopy na powierzchni Ziemi. Żyłam w ogniu; żyłam pod Ziemi zielonym okiem, pod jej czarnym ślepiem, półmiesięczny dzień, półmiesięczna noc, wszystko było większe, prawdziwie nieskończone czas, świat, szczęście, młodość, matka. Cztery wieki w koronie mojej matki, u jej boku, tak, mój drogi, widzisz także ejdolos bogini, dokądkolwiek pójdę, ile lat nie minie, jej morfa pozostanie we mnie, pozostanie mną. Leese zobaczyła i poznała. Przyszła złożyć hołd — lecz jej hołd był taki: wieczne milczenie; musiała zginąć. Nadal bowiem karzą za mnie śmiercią. Narzuciłam sobie inną powierzchowność, choć wiem, że fizys akurat najmniej ważna; gdybym mogła, maskowałabym się lepiej. Ale nie mogę, matka jest zbyt silna. Jest najsilniejszym człowiekiem, jaki się kiedykolwiek narodził. Zanim się przeciwko niej zjednoczyli i ją wygnali, rozciągnęła swój porządek na większą część Europy, połowę Afryki, część Azji. Tak, ogarnęłaby całą Ziemię, i to byłoby dobre, błogosławilibyście ją. Masz rację, ja nie mogę inaczej mówić, nie mogę inaczej myśleć, ale — wierzysz mi, Hieronim?
Ujął jej rękę, przysunął nadgarstek do warg.
— Ja nie mogę inaczej myśleć. Wyrwała dłoń.
— Patrz mi w oczy. Jestem córką kratisty Illei Kollotropyjskiej, Illei Potnii, Illei Okrutnej, Księżycowej Wiedźmy. Nazywam się Szulima Amitace po ojcu, esthlosie Adamie Amitace, teknitesie psyche. Zstąpiłam na Ziemię, by położyć kres Skrzywieniu świata.
Siedem, osiem, dziewięć, liczył uderzenia swego serca; nie było dobrze.
— Jak mogę złożyć ci hołd i przeżyć?
— Nie chcę, żebyś składał mi hołdy!
Poderwała się w równie nagłym wybuchu energii, co uprzednio, zeskakując z łoża i podbiegając do najbliższego okna; gdyby nie siatka feidiczna, pewnie wypadłaby na balkon, może wybiegła do ogrodu. Wielki owad nocy trzepotał się za siatką — uderzyła grzbietem dłoni, odpadł.
Dłuższą chwilę zajęło jej uspokojenie oddechu i głosu.
— Obiecałam ci największą bitwę wszech czasów. Już od niej nie uciekniesz, ty już jej czekasz. Mamy w niej wobec ciebie dwa plany. Którykolwiek się ziści, nie będzie nam potrzebny Hieronim Berbelek klęczący, lecz Hieronim Berbelek, co pluje kratistosom w twarz. Ja chcę takiego Hieronima Berbeleka.
Nie spoglądała na niego, odwrócona plecami, gdy mówiła, zapatrzona w alexandryjską noc. Pan Berbelek usiadł, dotknął stopami zimnej posadzki. Zapach hyexowego kadzidła spowalniał jego ruchy i myśli. Smukła sylwetka kobiety w wysokim prostokącie okna — ten jeden obraz wykreślał się w jego źrenicach jasno i wyraźnie. Przypomniał mu się irgowy sztylet pozostawiony pod kirouffą. Za późno, za późno, na wszystko za późno, morfa młodzieńczej miłości ściskała mu serce. Abel, Alitea — z was się narodziłem. Abel, Abel, Abel.
Pan Berbelek potrząsnął głową, zrezygnowany.
— Co zatem, co, kto Skrzywił Afrykę?
Żółty blask Księżyca nadawał ciemnej skórze Szulimy Amitace gładkość i barwę tysiącletniego posągu z brązu.
— Pora już, byś spotkał się z moją matką.