Ledwo przekroczył próg domu i ujrzał konspiracyjnie uśmiechniętego Porte, pan Berbelek stracił resztkę nadziei na spokojny wieczór i powrót do sennej bezczynności.
— Co znowu? — mruknął, marszcząc brwi.
— Są na górze, przydzieliłem im pokoje gościnne. — Złapawszy rzucony mu płaszcz, Porte wskazał kciukiem piętro.
— Na Szeol, komu?
Stary wyszczerzył się krzywo, po czym z przesadnym ukłonem podał panu Berbelekowi list.
Bresla,
Mój drogi Hieronimie!
Są także twoimi dziećmi, choć może ty nie jesteś już ich ojcem. Czy pamiętasz własne dzieciństwo? Liczę, że tak.
Nie poznają cię, bądź delikatny. Abel zostawił tu wszystkich przyjaciół, jakich kiedykolwiek miał, wielką część marzeń, Alitea tej zimy zmieniła Formę, minie kilka lat, zanim sięgnie entelechii, już nie dziecko, jeszcze nie kobieta; bądź delikatny.
Czy powinnam cię przepraszać? Przepraszam. Nie chciałam, nie chcę zrzucać tego na ciebie, byłeś ostatni na mojej liście. Ostatecznie wybierałam pomiędzy tobą a wujem Blote. Czy wybrałam źle?
Czy powinnam składać ci przysiąg, prawdomówności? Znałeś mnie; teraz trzymasz w ręku jedynie papier. Dobrze wiem, jaka prawda zapadnie w keros, niemniej napiszę to: oskarżenia, jakie usłyszysz, są fałszywe. Nie uczestniczyłam w spisku, nie wykradłam testamentu urgrabiego, nie byłam świadoma jego choroby.
Być może Jahwe pozwoli nam kiedyś jeszcze się spotkać. Być może przeżyję. Uciekam teraz w ogień boskich anthosów; być może wówczas już mnie nie poznasz, nie poznamy się wzajemnie. Były takie chwile, takie dni całe, gdy kochałam cię, że aż serce bolało i traciłam oddech, skóra mnie paliła. To znaczy — ty wiesz, kogo kochałam. Wiesz, prawda? Liczę, że pamiętasz.
Och, pisać to ona umiała. Przeczytał list trzykrotnie. Pewnie pracowała nad nim cały dzień, zawsze była perfekcjonistką. W każdym razie od kiedy ją znał. Dwadzieścia łat? Tak, to już dwadzieścia lat. Właściwie mógł się spodziewać, że Maria tak skończy: uciekając ciemną nocą przed sprawiedliwością, ofiara własnej intrygi, do końca w swych oczach niewinna, z wdziękiem i lirycznym tekstem na ustach pozbywająca się z życia zbędnych ciężarów, pewna, że świat jej pomoże. Ze wszystkiego, co o nim teraz wiedziała, Hieronim mógł być przecież jakimś psychopatycznym kakomorfem, roznoszącym po ludziach gnój Czarnoksiężnika. A jednak wysłała doń dzieci.
Pan Berbelek wspiął się na piętro. Usłyszał ich głosy już w korytarzu. Alitea się śmiała. Stanął za drzwiami pokoju gościnnego. Śmiała się, a Abel mówił coś w tle, zbyt cicho, by zrozumieć, ale chyba po vistulsku. Na schodach pojawiła się Tereza; pan Berbelek odpędził ją gestem. Popatrzyła nań dziwnie. Czy podsłuchiwał własne dzieci? Tak, to właśnie robił. Czekał, aż powiedzą coś o nim: ojciec to, ojciec tamto. Ale nie, nic. Nieliczne słowa, które rozróżniał, dotyczyły miasta, najwyraźniej Vodenburg nie odpowiadał ich wyobrażeniu stolicy Neurgii. Alitea już się nie śmiała. Hieronim głaskał grzbietem dłoni lakierowane drewno drzwi. Czy powinien zapukać? Przycisnął palec do tętnicy szyjnej. Uspokój oddech, uspokój serce — właściwie czym ty się przejmujesz? Raz, dwa, trzy, cztery.
Wszedł. Byli jeszcze w odzieniu podróżnym, chłopak stał przy oknie, wyglądając na miasto pod ciemnym niebem i zachodzącym słońcem, dziewczyna półleżała na łóżku, kartkując jakąś książkę. Obejrzeli się na niego i dopiero w tym jednoczesnym ruchu dostrzegł rodzinne ich podobieństwo — jedna krew, jedna morfa. Te oczy głęboko osadzone, bardzo czarne, i wysokie kości policzkowe, twardy podbródek…
Patrzyli obojętnie, w spojrzeniach — jedynie lekka ciekawość.
— Hieronim Berbelek — rzekł.
Nie od razu zrozumieli.
— To pan… to ty? — Abel podszedł do niego. Nie skończył jeszcze piętnastu lat, a już był wyższy od Hieronima. — To pan. — Wyciągnął rękę. — Jestem Abel.
— Tak. — Pan Berbelek zebrał się w sobie, energicznie chwycił podaną dłoń, ale i tak uścisk syna okazał się silniejszy. — Wiem.
Po czym dostali się pod władzę Milczenia. Chciał otworzyć usta, ale forma była mocniejsza; widział, że Abel również szarpie się bezsilnie. Chłopak przygładzał włosy, drapał się po policzku, poprawiał mankiet. Pan Berbelek przynajmniej panował nad rękoma. Obejrzał się na Aliteę. Odłożyła książkę, lecz nie wstała z łóżka. Przypatrywała się im obu z poważnym wyrazem twarzy.
Pan Berbelek odsunął od sekretarzyka krzesło. Usiadłszy, pochylił się, opierając łokcie na kolanach i splatając palce. Znajdował się teraz na jednym poziomie z Aliteą. Zorientowali się, że patrzą sobie prosto w oczy; tym bardziej niemożliwe stało się odwrócenie, opuszczenie wzroku. Zmieszała się, rumieniec wypełznął jej na policzki, szyję, dekolt; przygryzła dolną wargę. Mhm, może to jest wyjście…?
Pan Berbelek ugryzł się mocno w język. Zabolało jak trzeba. Zaczął mrugać, by odpędzić łzy.
Z miny córki wyczytał, że wzięła to za oznakę wielkiego jego wzruszenia. Na to już nie wytrzymał i wybuchnął głośnym śmiechem.
Rodzeństwo wymieniło w konsternacji spojrzenia. Abel na wszelki wypadek odstąpił z powrotem ku oknu, byle dalej od ojca.
— Tak — sapnął Hieronim, próbując opanować rechot — dokładnie tak wyobrażałem sobie nasze spotkanie!
Oczywiście w ogóle nie był go sobie wyobrażał. Nie żeby sobie tego spotkania nie życzył; to już oznaczałoby, iż o nim — o nich — myślał. Tymczasem Abel i Alitea zupełnie nie należeli do jego życia, utracił dzieci razem ze starą morfą, Marią i tamtą karierą, tamtymi marzeniami, tamtą przeszłością. Tu, w Vodenburgu, był bezdzietnym kawalerem.
Jakie zresztą były ostatnie jego o nich wspomnienia: wyjazd z Posen, Maria na saniach, pot parujący z koni, Alitea i Abel zsuwający się pod futro, aż tylko ich głowy wystają spod okrycia, okrągłe, jasne twarzyczki niemo zdumionych dzieci, ile lat mieli, pięć, sześć? Nie rozpoznaliby go tak czy owak.
Odetchnął, wyprostował się, zapanował nad twarzą.
— Nie będę udawał ojca marnotrawnego — rzekł. — Nie znam was, wy nie znacie mnie. Nie mam pojęcia, co wasza matka narozrabiała w Bresli, że musiała tak z zaskoczenia wysyłać was przez pół Europy do byłego męża. Któremu, jak twierdziła, nie powierzyłaby psa. Ale to nieważne. Jesteście moimi dziećmi. Zaopiekuję się wami najlepiej, jak umiem. Oczywiście możecie tu zamieszkać. Może nawet się zaprzyjaźnimy… Chociaż pewnie nie, co, Abel?
Abel wbił wzrok w podłogę.
— Eeee…
— No właśnie. — Pan Berbelek następnie zwrócił się do córki, która nadal patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. — Ile rzeczy ze sobą przywieźliście?
— Dwa kufry podróżne, reszta idzie morzem — wyrecytowała na bezdechu jak zahipnotyzowana.
— Jaki statek?
— „Okusta”. Chyba.
— Sprawdzę, kiedy przypływa, może trzeba będzie tymczasem coś wam kupić. Nie przejmujcie się pieniędzmi, tu nic się nie zmieni, i tak to ja was dotąd utrzymywałem. Ale tego wam matka pewnie nie mówiła.
— Owszem — warknął wtem Abel — mówiła. Pan Berbelek pokiwał głową.
— Zostanie jej to policzone. Wybaczcie mi ten jad, jakim od czasu do czasu na nią plunę; uzbierało mi się. Oczywiście tak naprawdę to ja jestem świnia, a ona miała rację. Zdaje się, że była dobrą matką, prawda?
Alitea odwróciła się, padając na kryjącą łóżko siermową kapę. Czarne włosy do reszty przesłoniły twarz, lecz nie tłumiły odgłosów nagłego szlochu.
— Powiedziała, że wróci! Wróci! Żyje!
Abel stanął między ojcem a siostrą.
— Lepiej niech pan już wyjdzie.
Pan Berbelek wyszedł.
Schodząc do kuchni, ponownie przyłożył palec do tętnicy. Oddech był jeszcze powolniejszy od myśli, ledwo dawał się wypchnąć z płuc. Nie było się czym przejmować. A rozum winien przecież zawsze panować nad sercem, morfa nad hile.
W kuchni zapowiedział Terezie i Agnie kolację dla trojga w dużej jadalni na parterze. Zszedł do niej, wykąpawszy się i przebrawszy, związawszy mokre jeszcze włosy na karku wsunął też na palec stary sygnet Szarańczy. Sprawdził się w lustrze: pan Berbelek dystyngowany.
Ani Abel, ani Alitea nie zjawili się na kolacji. Jadł sam. Ognie pirokijne rzucały na ściany i meble nieruchome, miodowe cienie. Każde szczęknięcie sztućców rozlegało się głuchym trzaskiem. Przysłuchiwał się dźwiękom dochodzącym z własnych ust, gdy gryzł mięso i żuł jarzyny. Również zdawały się ogłuszające, jakiś huk wilgotny szedł po kościach szczęki do uszu i skroni, aż prawie musiał przymykać oczy. Nie był głodny, nie po obfitym obiedzie zaserwowanym przez Skellę; ale jadł, jeść należało. Myśli wędrowały swobodnie, gdy ciało poddawało się rytuałowi. Należało też zająć się interesami. Ihmet ostatecznie zgodził się był przynajmniej znaleźć dla NIB porządnych nimrodów na stałe kontrakty. Esthlos Njute, rzecz jasna, chciał Zajdarowi zapisać prowizję należną agentowi, lecz Hieronim wyperswadował mu to; Kristoff naprawdę nie ma za grosz wyczucia. Jeśli jednak Pers nie znajdzie tych zastępców szybko, nic go nie utrzyma w Vodenburgu. A złapać tak nagle dobrego nimroda można tylko w jeden sposób: podkupując go konkurencji. Toteż Hieronim nie powinien Zajdara spuszczać z oczu — trzeba się ruszać, podejmować zobowiązania, stawiać się wobec konieczności, robić, co należy, pieniądze, pieniądze — jutro zaraz z rana uda się więc do Domu Skelli, gdzie Njute, Ikita te Berbelek opłaca Ihmetowi pokój…
Pan Berbelek przeszedł do biblioteki. Zapaliwszy od świecy tytońca, zapadł w narożny fotel. Tereza zaglądnęła przez uchylone drzwi, jak zwykle przed udaniem się na spoczynek, pytając, czy aby czegoś esthlos nie potrzebuje, może czarnej thei — ale nie, podziękował. Dom pogrążył się w ciszy. Czasami zza okien dobiegł stukot kopyt, gdy przetaczała się brukowaną ulicą nocna dorożka; czasami głos ludzki.
— Mogę?
Pan Berbelek mało nie upuścił tytońca.
— Proszę.
Abel delikatnie zamknął za sobą drzwi biblioteki. Hieronim odłożył tytońca do popielniczki. Przyglądał się formom, jakie przyjmuje w półmroku dym. Abel skorzystał z sytuacji i podszedł bliżej, zatrzymując się przed wpółukrytą przez ciężkie kotary rzeźbą Kalliope.
— Ona chce jechać do Tolosy, do wujostwa — rzekł. Pan Berbelek przesunął dłonią w powietrzu, dym wirował wokół palców.
— Opłacę wam podróż.
— Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł.
— Unosisz się honorem? Macie jakieś oszczędności?
— Z tą Tolosą. Nie jestem pewien. Ale pan bardzo chce się nas pozbyć.
— Nie jesteś pewien?
— Trochę pochopna decyzja, po jednej rozmowie. Nie sądzi pan?
Pan Berbelek spojrzał na syna. Abel tylko raz zamrugał, poza tym utrzymał formę.
— To już będzie rozmowa druga — rzekł esthlos. — Wahasz się?
— Pan chce się nas pozbyć.
Hieronim rozgniótł resztkę tytońca, po czym wskazał synowi krzesło przy regale. Abel usiadł, zmierzył ojca wzrokiem, wstał, przysunął krzesło dwa kroki bliżej i usiadł ponownie.
Pan Berbelek postukiwał sygnetem Szarańczy w poręcz fotela. Przyglądał się chłopcu spod opuszczonych powiek.
— Pewnie masz rację — mruknął. — Pewnie wolałbym tak… Czy zniesiesz odrobinę nieświeżej szczerości?
— Proszę.
— Ze mnie jest żaden ojciec, Abel. Ze mnie w ogóle jest żaden mężczyzna, człowiek rozrąbany na pół i zlepiony ze szczątków, tyle zostało. Nie użalam się w tej chwili nad sobą; mówię, jak jest. To, co przetrwało z Hieronima Berbeleka po Kolenicy… Gruz i popiół tu widzisz. I trochę gnoju Czarnoksiężnika. Więc pewnie jest w tym też doza egoizmu. Niemniej byłoby to również dla waszego dobra oderwać się od mojej morfy, chociaż słabej, ale krew przecież czyni was podatnymi, uciec więc czym prędzej, póki glina twarda. Tak sądzę. Nie byłem przekonany, lecz kiedy was zobaczyłem… — Wykonał powolny gest lewą ręką, tą z sygnetem, jakby obrysowując w półmroku sylwetkę chłopca. — Ile masz lat?
— Szesnaście. Prawie.
— Tak. Alitea skończyła czternaście.
— W Decembrze.
— To niebezpieczny wiek, człowiek jest wówczas najbardziej podatny, trzeba być niezwykle ostrożnym, pod jaką morfą się żyje, czym nasiąka. Nie chcielibyście za dwadzieścia lat rozpoznać w sobie odcisk — tu zacisnął dłoń w pięść i opuścił na poręcz — odcisk mojej ręki.
Abel był wyraźnie zmieszany. Przesuwał się na siedzeniu krzesła, drapał po głowie; spojrzenie co chwila uciekało mu od ojca — ku rzeźbie, książkom, kolorowym kloszom pyrokijnym.
— Ja nie wiem, może ma pan rację. Ale — zaciął się i podjął od nowa — ale to zawsze działa w obie strony: jeśli tak się pan zmienił, jeśli tak wiele utracił, to czyja morfa przywróci i odbuduje więcej prawdziwego Hieronima Berbeleka, jak nie morfa rodzonych jego dzieci?
Pan Berbelek zdumiał się wyraźnie.
— Nie bardzo wiem, co ty sobie wyobrażasz. Wybacz, że to nie jest bajka: przyjeżdżasz, ratujesz ojca, szczęśliwa rodzina, bohaterskie dzieci.
— Dlaczego nie? — Abel aż pochylił się ku Hieronimowi. — Dlaczego nie? Czyż psy nie upodobniają się do swoich właścicieli, właściciele do swoich psów, małżonkowie do siebie nawzajem, czyż kobiety żyjące pod jednym dachem nie krwawią o tym samym Księżycu? O ile dziecko stanowi ejdolos rodzica, o tyle rodzic stanowi ejdolos dziecka.
— Długo nad tym myślałeś? — parsknął esthlos. — Coś ty sobie właściwie uroił?
Abel wypuścił powietrze z płuc. Zgarbił się, wbijając spojrzenie między swoje stopy.
— Nic.
Pan Berbelek również się pochylił. Ścisnął ramię syna. Chłopak nie podniósł oczu.
— Co? — powtórzył Hieronim, znacznie ciszej, prawie szeptem.
Abel pokręcił głową.
Pan Berbelek nie nalegał. Czekał. Zegar w holu wydzwonił powoli jedenastą. Ulicę dalej pijak wyśpiewywał sprośną wyliczankę, wreszcie zgarnęła go straż miejska, to też usłyszeli w nocnej ciszy. Co chwila coś trzeszczało i skrzypiało w pogrążonym w ciemności domu, oddech starego budynku. Pan Berbelek nie cofał ręki.
— W Bresli, w bibliotece akademejskiej — zaczął mrukliwie Abel — kiedy studiowałem dzieje Polan… W końcu wszystko sprowadza się do historii najnowszej, do świata dokoła. Nauczyciel polecił mi Czwarty sen Czarnoksiężnika Kreszczowa. Jesteś, jest pan w indeksie.
— Ach. No tak.
— Oblężenie Kolenicy, 1183, cały rozdział. Kreszczow nazywa pana „największym strategosem naszych czasów”. Ja oczywiście słyszałem wcześniej, i od matki —
— O?
Abel zarumienił się.
— Pomyślałem sobie: z jego nasienia poczęty, z jego Formy, cóż bardziej naturalnego? To jest szlachetne marzenie, pójść w ślady swego ojca. Strategos Abel Latek. Będzie pan się śmiał.
— Mój ojciec, twój dziadek, on był kancelistą urgrabiego.
— Będzie pan się śmiał.
— Nie. Zadatki masz, to przecież ty namówiłeś Marię, by wysłała was do mnie, prawda? Chociaż nie chciała. I w końcu pewnie tak ją ulepiłeś, że sama siebie przekonała, iż to od początku był jej pomysł.
Abel wzruszył ramionami.
Pan Berbelek puścił rękę syna, wyprostował się. Coś się w nim burzyło, formował się prąd konwekcyjny emocji, coś, czego nie ośmielał się nazwać ambicją — zapowiedź wielkiego głodu satysfakcji, pragnienia dumy. Mógłbym jeszcze być wielki! Mógłbym na powrót wzrosnąć pod niebiosa! W ciele Abla. Bo tylko Forma jest nieśmiertelna. Mógłbym! Mogę!
— Nie bardzo wiem, jak ty to sobie wyobrażasz — mruknął z obojętną twarzą. — Widzisz, kim teraz jestem. To już prędzej ja przy tobie zdziecinnieję, niż ty przy mnie dorośniesz.
— Nie sądzę.
— Nie sądzisz.
— Wszedłeś do pokoju, sekunda, dwie — i nie byliśmy w stanie oderwać od ciebie oczu. Tak gwiazdy i planety obracają się dokoła Ziemi.
— Lepiej idź ty już spać, zaczynasz ulatywać w poezję. Jakie macie plany na jutro?
— Mhm, obejrzeć miasto, oczywiście.
Miasto książęce Vodenburg założone zostało w roku 439 Ery Alexandryjskiej jako fort rzeczny u ujścia Meuzy, strzegący bezpieczeństwa śródlądowej żeglugi i pobierający myto dla lokalnego namiestnika macedońskiego. Istniejące tu wcześniej osady rybackie zniszczyły wielokrotne najazdy — dzisiaj ani po tych osadach, ani po pierwotnym rzymskim forcie nie pozostał najmniejszy ślad.
W pierwszych wiekach Po Upadku Rzymu, w czasie Wojen Kratistosów, gdy ustalała się równowaga polityczna i hilemorficzna w Europie oraz Afryce Alexandryjskiej, Vodenburg zyskał na znaczeniu na skutek wściekłego morfingu dorzecza Reinu. Tam przebiegał wówczas front, obszar nakładania się koron kratistosów. Jeszcze przez długie lata ziemia nie nadawała się do zamieszkania ani Rein do żeglugi.
Do siódmego wieku PUR Vodenburg pozostawał wszakże zaledwie stolicą pomniejszej prowincji królestwa Franków. Dopiero po roku 653, po wygnaniu kratisty Illei, gdy uścisk kratistosów na kerosie Europy nieco zelżał, Neurgia zdołała wybić się na względną niepodległość. Jej stolica z czasem zyskała na znaczeniu jako jedno z głównych miast kupieckich Europy. Przez kilka wieków była nawet miastem rezydenckim pomniejszego kratistosa, który wszedł tu w lukę między anthosami sąsiadujących Potęg. Siła Formy Grzegorza Ponurego pozwoliła Vodenburgowi do reszty zaćmić graniczne grody nad Reinem i południowe miasta frankońskie.
Kolonizacja Herdonu i początek transokeanosowego handlu na wielką skalę zainicjowały epokę dobrobytu. Otwarto akademeię, ruszyła jedna z pierwszych na północy faktur świń powietrznych, sława i wyroby tutejszych hut szkła docierały do najdalszych zakątków świata. Stocznie pracowały pełną parą, dzielnice perskie, żydowskie, gockie rozrastały się nieprzerwanie. Ciągnęli tu zewsząd teknitesi wysokich sztuk i rzemiosł, matematycy i alkimicy — przecież to w Vodenburgu Ire Gauke wynalazł pneumaton. Vodenburg był też trzecim miastem, po Alexandrii i Moskwie, gdzie zainstalowano uliczny system oświetlenia pyrokijnego…
Obecnie książę forsuje projekt wysokiego podatku pogłównego, aby sfinansować intensywny morfunek kerosu całej Neurgii ku Formie kalokagatycznej, doskonałości ducha i ciała, jaką cieszyły się darmo miasta rezydenckie co bardziej altruistycznych kratistosów. Neurgia musiałaby zapłacić za to fortunę, wynajmując na lata do ciężkiej pracy całe zastępy teknitesów. Projekt przysporzył samemu księciu wielkiej popularności wśród pospólstwa, aristokracja wszakże, aristokracja i bogaci kupcy, którzy po większej części rządzą Vodenburgiem — oni korzystają z usług teknitesów ciała tak czy owak, a obawiają się nieuchronnego napływu pod dobroczynną Formę emigrantów z całej północnozachodniej Europy. Miasto, znane w Europie jako Stolica Włóczęgów, już teraz pęka w szwach.
Anton opowiadał o tym wszystkim, prowadząc rodzeństwo przez skąpane w porannej jasności ulice Vodenburga. Abel i Alitea zamierzali pójść sami, lecz pan Berbelek nalegał; najpierw chciał im dać powóz, na koniec — bo musiał już wyjść gdzieś w interesach — zgodził się na towarzystwo syna Porte. Anton zabrał ze sobą długi kij „proszę” i gwizdek straży.
W pierwszej chwili skierowali się ku portowi — panoramiczny widok i nachylenie gruntu prowadzą ku morzu wszystkich niezdecydowanych. Ponieważ jednak skręcali za każdym razem, gdy tylko coś zaciekawiło Abla lub Aliteę, wkrótce znaleźli się w sercu nowej dzielnicy perskiej, na szerokiej, prostej alei palmowej, między kunsztowną architekturą arabskich domów, zdobionych kolorowymi wzorami na białym wapnie; ponad płaskie dachy wznosił się obły gnomon minaretu.
Po raz pierwszy ujrzeli żywe palmy, dotychczas znali je tylko z książek. Alitea podeszła, przesunęła dłońmi po szorstkim pniu.
— Nie rosną nigdzie indziej w tym kręgu Ziemi, prawda? — marszczył brwi Abel. — To jakaś odmiana zmorfowana do większej odporności na mrozy?
— Nie, chyba nie — odparł Anton. — Tu wszędzie naokoło pełno izmaelickich demiurgosów i teknitesów, o, to jest na przykład dom Hajby ibn Hassaja, książęcego jubilera; spokojnie mogą sadzić palmy, zerbigo i pomarańcze.
Rzeczywiście, powietrze w tej dzielnicy zdawało się odrobinę cieplejsze, w każdym razie na pewno inaczej pachniało. Abel usiłował rozróżnić egzotyczne wonie: kadzidło? cynamon? biekszta? Oczywiście otaczał ich też zwyczajny zapach miasta, to znaczy smród, smród wielkiej ciżby ludzkiej i ściśniętych na małej przestrzeni ludzkich siedzib. Aleją turkotały wozy, szybkim krokiem zmierzały dokądś dziesiątki, setki przechodniów, większość w tradycyjnych, izmaelickich dżulbabach, dżibach, szalwarach i tarbuszach, kobiety — w szatach oślepiająco barwnych, przyozdobionych tyleż ciężką, co tandetną biżuterią. Po rodzaju tatuaży i morfunku skóry można było rozpoznać muzułmanów.
— Chciałabym kiedyś go zobaczyć.
— Co?
— Ten ich kraj. Palmy, słońce, lwy. No wiesz. Pustynie, piramidy.
— Skorpiony, mantikory, ifryty, hyeny, sępy, dżinny, wszy, zarzy, moskity i malarię.
Alitea pokazała bratu język.
W ostatniej chwili powstrzymał się przed odruchowym odwzajemnieniem miny. Muszę z tym skończyć, nie jestem już dzieckiem. Czy strategos wygłupia się publicznie, przekomarza z siostrą? Strategos zachowuje wyniosłe milczenie.
Oczywiście to też było poniekąd infantylne. Czyż dzieci nie bawią się właśnie w strategosów i aresów, kratistosów i królów, nie udają powagi, tym bardziej śmieszne w tym udawaniu? Więc wstyd był nie do uniknięcia: czy podąży za instynktem, czy się mu sprzeciwi. Odwrócił wzrok, mrugając szybko.
Pamiętał jednak, co tak często powtarzała matka. Zwłaszcza gdy narzekał, jak to wszędzie się spóźniają przez jej niekończące się zabiegi przed lustrem — była to wówczas jej ulubiona odpowiedź, recytowana już chyba bez zastanowienia, przecież nie mniej prawdziwa w swej banalności.
— Charakter rodzi się z wypracowanych nawyków. Kogokolwiek byś udawał, byle wystarczająco konsekwentnie, tym się w końcu staniesz. To odróżnia nas od zwierząt i istot niższych, ich Forma pochodzi zawsze z zewnątrz, same nie są w stanie się zmienić. — Uśmiechała się do niego w srebrnym odbiciu ponad ramieniem. — Nie jęcz; cierpliwości. Na piękne kobiety zawsze się czeka.
Matka wypracowywała w sobie nawyk piękna. Nie pozwalała sobie ani na chwilę zaniedbania. Nawet gdy nie wybierała się nigdzie z oficjalną wizytą, na żadne przyjęcie czy bal, ani też sama nie przyjmowała gości — nie odstępowała ani na tuk od z góry zaplanowanego wyobrażenia siebie. Jej piękno niekiedy wręcz przytłaczało. Abel nigdy do końca nie zwalczył w sobie owego nabożnego onieśmielenia, z jakim wchodził w dzieciństwie do jej pokoi. Sypialnia, garderoba, izba łaziebna, gabinet — tu jej anthos wżarł się najgłębiej. Powietrze przesycała zawsze charakterystyczna mieszanina woni drażniących i mdlących, duszna zawiesina zapachów egzotycznych perfum oraz kwiatów przepełniających wazy okienne. Światło miało tu inną barwę, bardziej miękką, ciemniejszą. Dźwięki natychmiast ginęły, wytłumiane. Nie istniały tu kąty proste ani ostre krawędzie. Wszystkie przedmioty albo okazywały się w istocie delikatnymi złożeniami wielu mniejszych elementów, albo same już na dobre rozpadły się na tysiąc drobnych bibelotów, a w każdym razie znajdowały się w trakcie tego procesu, rozfrędzlone, rozczłonkowane, zagubione we własnych ornamentach. Matka wyłaniała się spośród nich w szeleście koronkowych sukien, poprzedzana rozmytą poświatą od ich jaskrawych kolorów i odurzającym zapachem swych perfum, czarnowłosa królowa, kratista jego serca. Cóż mógł począć w obliczu takiej Formy?
Nie wierzył, że udało mu się do czegokolwiek nakłonić matkę. Ojciec się myli — ona od początku musiała się nosić z myślą o wysłaniu ich do Vodenburga. Co prawda, nie przychodziło mu łatwo odczytywanie jej zamiarów, nigdy ich z nim nie dyskutowała (może czyniła to z Aliteą?), przyzwyczaił się do zaskoczeń. Zarządzała ich życiem z aksamitnym despotyzmem. Tak samo było w ostatnich dniach przed wyjazdem — matki i ich. Nagle w domu zaczęło się pojawiać wielu nigdy wcześniej nie widzianych przez Abla ludzi, o dziwnych porach, w dziwnych ubiorach, pod dziwną morfą — strachu, gniewu, nienawiści, rozpaczy. Widywał ich przez uchylane drzwi, w zwierciadlanych odbiciach zza załomu korytarza, jak przemykali szybko do i z pokoi matki, czasami nawet bez towarzystwa służącej. Alitea uważała, że byli to posłańcy, że matka powierzała im jakieś sekretne listy. Czasami jednak także coś więcej: udało mu się podejrzeć biednie ubraną kobietę oraz starego Babilończyka (poznał jego pochodzenie po brodzie i sześciu palcach u dłoni), jak wychodzili z gabinetu matki, ściskając w rękach ciężkie, podłużne pakunki. Następnego dnia Abel usłyszał w gymnazjum plotki, iż urgrabia został tak naprawdę zamordowany, że wszystko to była intryga cudzoziemskich aristokratów. Gdy wrócił do domu, matka już się pakowała. Alitea siedziała na schodach i gryzła palce. — Mówi, że ją aresztują. Mówi, że musi uciekać. My też. Ale nie razem z nią. Odeśle nas. — Dokąd? — Daleko stąd. — Wtedy Abel pomyślał o Hieronimie Berbeleku w neurskim Vodenburgu, to było jak objawienie: okazja! ojciec-strategos! jestem przecież synem legendy! Matka wysłuchiwała jego argumentów, jęków i krzyków, nie przerywając pakowania, skrobiąc coś przy sekretarzyku i ponaglając służbę. Na koniec stwierdziła, że porozmawiają o tym jutro. Pocałowała go w czoło i wypchnęła za drzwi. Rankiem okazało się, że odjechała w nocy, zabierając jedynie dwie torby, nawet nie powozem, lecz na koniu z luzakiem. Bagaże Abla i Alitei zostały już załadowane na rzeczną barkę. Czekał na nich krótki list. Pojedziecie do Vodenburga, ojciec się wami zajmie. Dom został już sprzedany, pieniądze rozdysponowano. Pojechali.
Czy więc istotnie podsunął matce myśl, na którą inaczej by nie wpadła? Czy ją tymi swoimi godzinnymi lamentacjami do czegokolwiek nakłonił? Tak czy owak, nie było w tym żadnej subtelności, jaką Hieronim przypisywał poczynaniom Abla. Jedynie dziecinny upór. Pamiętał, że bardzo się pilnował, by nie wyjawić swych prawdziwych motywów — i tak ośmieszył się we własnych oczach. W zderzeniu z jej Formą, w matczynym anthosie — zawsze będzie dzieckiem, nikim więcej. Jak ojciec mógł tego nie wiedzieć?
Pozwolę mu myśleć, że zdołałem nagiąć matkę do swej woli — ale to nieprawda, nieprawda.
— W osiemdziesiątym siódmym wybuchł tu wielki pożar — ciągnął Anton — cała dzielnica spłonęła do nagiej ziemi, wtedy jeszcze budowali głównie z drewna. W Starym Mieście niczego już nie da się zmienić, lecz w nowych kwartałach książę zarządził większe odstępy między budynkami, minimalną szerokość ulic, zakaz otwartego ognia w osiedlach biedoty, chociaż tego oczywiście nikt nie przestrzega. Były wtedy zamieszki pod hutami, poszła plotka, że to któryś z demiurgosów Ognia miał tu izmaelicką kobietę i, rozumiecie, tej nocy nazbyt się napalił, he, he, he. Znowuż w osiemdziesiątym dziewiątym… No nie, bardzo proszę nie dawać im żadnych pieniędzy, a to zaraza!
Przyplątał się bowiem kakomorficzny żebrak — trzecie ucho na czole, kości przebijające skórę, długi ogon, śluz cieknie ze skrzeli — i jąkając się, począł błagać Aliteę o grosz, pół grosza, co łaska. Anton odgonił go, bijąc kijem po łydkach.
Nic dziwnego, że nagabywał właśnie Aliteę: nawet w stroju podróżnym (bo „Okusta” z resztą ich garderoby jeszcze nie przybyła) to ona przyciągała uwagę, skupiała na sobie wzrok przechodniów, nieodrodna córka Marii Latek. Czyż nie taka nieśmiertelność obiecana jest ludziom? Z ojca na syna, z matki na córkę — to, co nie ginie, sposób mówienia, sposób myślenia, sposób poruszania się, sposób okazywania uczuć i ich ukrywania, sposób życia, życie, człowiek. Morfa jest równie niepowtarzalna, co styl pisma, odciska się niczym pieczęć w wosku, tak samo z kobiety, jak i z mężczyzny. Słusznie Provega poprawiał Aristotla: Forma jest ponad płcią i to od Formy zależy siła nasienia, nie na odwrót. Wystarczy teraz spojrzeć na Aliteę: włosy splecione misternie w ośmiu warkoczykach, ciemnogranatowa koronka wokół szyi, z tej samej koronki sporządzone napalcówki, wpółrozsznurowana kaftorska mitani, aegipski len spływa wzdłuż ramion nakładającymi się na siebie fałdami, biel na błękicie, na bieli, szerokie, czarne szalwary ściska wysoko w talii wielokrotnie zawinięty pas, obcasy skórzanych butów wysokie są dokładnie na cztery tuki. Abel założyłby się, że używane dzisiaj przez nią pachnidło jeszcze niedawno należało do matki, zna tę woń; a z pewnością poznaje owo spojrzenie, jakim Alitea odprowadza żebraka, gest uniesienia podbródka, przy wyprostowanych plecach i cofniętych ramionach, brwiach zmarszczonych — teraz nie wystawi do nikogo języka, teraz jest kimś innym.
Czy matka ją tego wszystkiego nauczyła? Nie, na pewno nie; tego się nie uczy. Wystarczyło, że Alitea często z nią przebywała, że żyła w jej aurze.
I ja przecież nie pragnę od ojca niczego więcej.
— Wy tu zawsze bijecie żebraków? — spytała zimno Antona.
Sługa wyszczerzył zęby.
— Rzeczywiście, esthle, znacznie częściej żebracy bijają przechodniów.
Na chwilę przysiedli w ogrodzie amidańskiej tawerny. Anton zamówił kapadockiego grzelaka z dzikiego miodu. Wskazał na malunki pokrywające ściany tawerny i na barwy szyldu nad wejściem.
— „Pod Czwartym Mieczem”. Takie kraje jak Neurgia, balansujące na krawędzi anthosów Potęg, nie przygniecione żadną morfą, przyciągają wygnańców wszelkiego autoramentu, wydziedziczonych, pozbawionych ziemi i pana, członków narodów nieistniejących, zagubione diaspory. — Sługa delektował się własną opowieścią. Powtarzał zapewne słowa jakiegoś esthlosa, zdradzała go obca forma wypowiedzi. — Po ucieczce Grzegorza przeżyliśmy tu prawdziwy ich zalew. Chyba akurat wtedy upadł Pergamon…
— Tysiąc sto trzydziesty dziewiąty — wtrącił Abel, odstawiwszy szklanicę. Czy to jeszcze historia, czy już polityka? Zapewne tu właśnie przebiega linia graniczna. W ogóle, jak mawia praeceptor Janosz, historia to polityka opowiedziana w czasie przeszłym. Abel był pilnym uczniem. Rozbiór królestwa Trzeciego Pergamonu dopełnił sojuszu Nowego Babilonu z Uralem. Jak kolczaste tryby żelaznej makiny zatrzasnęły się na ziemiach Seleukidytów korony Siedmiopalcego i Czarnoksiężnika. Ongiś rezydowała w Amidzie kratista Jezebel Miłosierna, zachowując starożytną Formę królestwa Pergamonu; ona pierwsza umknęła. Rozdarto królestwo na pół, prowincja amidańska przypadła Czarnoksiężnikowi, prowincja pergamońska — Siedmiopalcemu. Seleukidytów wycięto w pień. Tylko pośród pergamonskiej diaspory krążyły legendy o ocalałym potomku krwi królewskiej, który kiedyś — jak we wszystkich tego typu legendach — na powrót zasiądzie na tronie Amidy; przecież raz już Seleukidyci powrócili, ukracając władztwo Attalidów! Tymczasem wygnańcy próbowali utrzymać i przekazać swym dzieciom morfę nieistniejącego narodu — co było możliwe już tylko z dala od ojczyzny, którą powoli, pokolenie po pokoleniu, przeżerały aury zaborców. Nawet jednak tutaj, nawet w wielokulturowym Vodenburgu uchodźcy nie byli bezpieczni. Język, strój, kuchnia, święte barwy — tym się ratowali. Na koniec i oni zatracą swą morfę, gdy kolejna generacja urodzona na obczyźnie okaże się bardziej amidańskimi Neurgijczykami niż neurskimi Amidaniami. Tak konają narody.
Z alei palmowej zeszli w niższe przedmieścia. W cienistych uliczkach trwał tu nieprzerwanie jeden wielki suq. Zdawało się, że każdy mieszkaniec tej dzielnicy czymś handluje, coś sprzedaje, a przynajmniej jest gotów sprzedać, skoro tylko wyrazi się najmniejsze zainteresowanie jego ubraniem, domem, dobytkiem, dziećmi. Towary wykładano na schodach, w oknach, na balkonach, bezpośrednio na ziemi bądź na prowizorycznych straganach. Anton szybko wyjaśnił, że tu naprawdę wierzy się w „stragany głupców” — że tylko głupiec podszedłby i wdał się w bezpośrednie targi. Wystarczy podjąć z handlarzem rozmowę, wystarczy, że cię dotknie, ujmie za rękę — ani się spostrzeżesz, a minie godzina, a ty zostaniesz ze stertą niepotrzebnych rzeczy, wydawszy wszystkie swe pieniądze, do ostatniego grosza. Jak mówi neurska mądrość ludowa, co drugi izmaelita to demiurgos chciwości. A tu, w Vodenburgu, spotkać można Persów, Indusów, Arabów, Negrów i Aegipcjan przybyłych prosto spod Nabuchodonozorowego słońca. Neurczycy wciąż widzą w nich egzotycznych magoi, którzy zwykłych, „glinianych” ludzi bez trudu naginają do swej morfy. Nie było jasne, czy Anton podziela to przekonanie, czy nie, gdy tak opowiadał obszernie o vodenburskich obyczajach i objaśniał rytuały. Należy kupować przez pośrednika albo przynajmniej zachowując odpowiedni dystans, nie odzywając się, wskazując jeno długim kijem konkretne towary. Abel i Alitea swoje zamówienia przekazywali Antonowi szeptem. On każdorazowo zaczynał od wskazania całkowicie innego przedmiotu. Tłok o tej godzinie był zresztą na tyle duży, że brat i siostra nieraz zmieniali zdanie, niepewni swych pragnień pod rozpulchnionym kerosem.
I tak z uliczki w uliczkę, z placu na plac, a za rogiem zawsze coś jeszcze bardziej atrakcyjnego — zanosiło się na to, że nigdy się stąd nie wydostaną. Nikt nie jest całkowicie odporny na morfę suqu, nawet biedak może zostać pochwycony w pajęczynę bezsilnych pożądań; zwłaszcza biedak. Anton zakupił między innymi smukły gocki kandżar z czarnej, purynicznej stali, z rękojeścią wykutą w kształcie łba świętej kobry (dla Abla) oraz drewnianą kostkę pitagorejską i komplet bransolet nakostkowych, rzekomo pochodzących z czasów pierwszego najazdu Ludów Morza (dla Alitei).
I pewnie błądziliby tak do samego zmierzchu, gdyby nie nagły ruch tłumu, który porwał ich ze sobą — ludzka rzeka wylewająca się spomiędzy budynków wprost na północne błonie. Zanim się zorientowali, o czym właściwie mówią otaczający ich ludzie, co pokrzykują podniecone dzieci, wyprzedzające ich biegiem całymi gromadami — stali już w pierwszym szeregu gapiów, objęci tą samą morfą bezinteresownej ciekawości, zapatrzeni na powolny pochód wozów i zwierząt.
W pierwszym szeregu kroczyły dostojnie elefantyjne morfezoony: indyjskie berbery i babilońskie behemoty, pokryte futrem o karminowych pręgach, układających się w spiralne wzory. Z gigantycznych ciosów berberów zwisały, prawie zamiatając ziemię, żółte sztandary ze stylizowanymi napisami w prakrycie. Na grzbietach elefantów, na karku i za łopatkami, siedzieli półnadzy jeźdźcy, szczupli mężczyźni i kobiety spod azjatyckiej morfy, w których Abel domyślał się poskramiaczy, demiurgosów zwierzęcych. Posiadali szarobrązową skórę i długie, czarne włosy wiązane w grube supły; chodziły po nich dziesiątki, setki much i innych owadów, chmury insektów obracały się nad ich głowami, to znów rozpraszały wokół cielsk bestii. Na toporne łby wiecznie zgarbionych behemotów nałożono skomplikowane uprzęże, zasłaniające im ślepia, przebijające się rzędami haków i łańcuchów przez pofałdowaną skórę i twardą kość do wnętrza paszczy i do środka kanciastej czaszki. Behemoty wymorfowano pierwotnie dla wojny i nadal, we wszystkich swych odmianach, charakteryzowały się one podatnością na nagłe, niespodziewane ataki furii, w których rzucały się przed siebie, miażdżąc, depcząc i rozbijając wszystko na drodze; a ponieważ wymorfowano je również jako maksymalnie trudne do zabicia, tylko natychmiastowe zmasakrowanie mózgu zwierzęcia dawało gwarancję powstrzymania szarży. Poskramiacze teoretycznie powinni być w stanie kontrolować behemoty, lecz większość cywilizowanych krajów nie wpuszczała ich w swe granice bez założonych „uprzęży śmierci”. Teraz z każdym stąpnięciem pary bestii — trumpł, trumpł, trzęsła się od nich ziemia — gapiom wyrywały się z ust trwożliwe westchnienia i linia tłumu falowała, pół kroku do przodu, pół kroku wstecz, Abel i Alitea wraz ze wszystkimi; Abel ścisnął siostrę za ramię, śledzili zwierzęta symetrycznymi spojrzeniami. W następnej kolejności, za morfezoonami, toczyły się wysokie wozy ciągnione przez wielokrotne zaprzęgi chowołów. Na ich odkrytych platformach prezentowali swe umiejętności akrobaci, żonglerzy, demiurgosi ognia, wody, powietrza i żelaza, iluzjoniści i magoi. Wzdłuż karawany, od samego jej końca, ginącego w tumanach pyłu na schodzącej
z północnych wzgórz drodze, do zakręcającego na błoniach frontu, kłusowali na smukłonogich zebrach jeźdźcy, wznoszący zachrypłym głosem krótkie okrzyki w kilku łamanych językach na przemian i wymachujący dzunguońskimi pochodniami, z których strzelały fontanny kolorowych iskier.
Abel nie rozróżniał wywrzaskiwanych słów, lecz przecież nie musiał. Zaśmiał się cicho, nachylając głowę ku Aiitei, morfa dziecinnej fascynacji przyciągnęła ich ku sobie.
— Cyrk przyjechał!