Pan Berbelek nie wyspał się tego dnia. Pan Berbelek źle sypiał w vodenburskie noce, ale teraz na dodatek spał krótko: ledwo wybiła godzina dziewiąta, a do sypialni, odpychając z progu Porte i Terezę, wkroczył esthlos Kristoff Njute, i od razu wszelka senność poczęła parować z Berbelekowego ciała, koszmary z umysłu.
— Ajch, ajch, ajch! Hieronimie, cudotwórco, kratistosie mój salonowy, do stóp padam, do stóp!
— A oby cię trąd… Nie odsłaniaj okien!
— Jakżeś tego dokonał, wnikać nie będę, ale tyle ci powiem, żeś godzien ostatniego grosza, następny okręt u Sytyna nazwiemy twoim imieniem, no pokażże mordę, niech cię uściskam!
— A poszedł! Sam byś też załatwił, Bruge zgodziłby się na wszystko, podobno to z miłości tak zgłupiał, w każdym razie głowa w chmurach… Tereza! Qahwy!
Szlachetny Kristoff Njute, ryter jeruzalemski i potentat futrzarski, też nie pochodził z Vodenburga (był Herdończykiem w drugim pokoleniu, urodzonym w Neue Reese Hermana, syna Gustawa), co poniekąd tłumaczyło jego wylewność. Niemniej mieszkał tu już dłużej niż Berbelek i stanowiło dla tego ostatniego jedną z większych zagadek, jak też Kristoff zdołał pozostać takim samym rubasznym cholerykiem, podczas gdy nawet prawdziwi demiurgosi optymizmu i dezynwoltury po kilku miesiącach życia pod Grzegorzową morfą popadali w „vodenburską depresję”. Ale Njute w ogóle był zaprzeczeniem przeciętności: sześć i pół pusa wzrostu, dwa lithosy żywej wagi, bary architektoniczne, włosy jak krzyk płomienia — ruda broda, ruda grzywa — i ten głos jaskiniowy, ryk przepitego niedźwiedzia, kieliszki dźwięczały, gdy szeptał.
— Od razu złożyłem nowe zamówienia i kurierskim posłałem faktorom wyższą ofertę skupu, wyprzemy Kreucka nie tylko z Neurgii, ale i z księstw bałtyckich, już to widzę — ciągnął pan Njute. — Rok, dwa, nie mogą się przecież wiecznie trzymać na cygańskich kredytach, a jak wejdziemy na północ
— Muszachin ma wsparcie królewskiego skarbca — wtrącił Hieronim, siorbiąc gorącą qahwę cynamonową.
— Ha! Czyż nie po to wziąłem cię do spółki? Ty masz przyjaciół na wschodnich dworach, twoja pierwsza pochodziła z Moskwy, prawda?
— Kristoff…
— No bardzo przepraszam, że wspomniałem, Panie Męczenniku! Kriste, jak ty się potrafisz delektować żałobą! Pamiętasz, jak musiałem cię wyciągać z psiarni Löke? Myślałem, że —
— Wyjdź.
— No, już, już. O czym to ja… Kreucek, Muszachin, bracia Rozarscy. No a potem to już tylko chanat syberyjski.
— Ich nie przebijesz, koszty transportu —
Kristoff palnął piąchą w poduchy.
— Kiedy właśnie nie zamierzam! Na odwrót! Sobole do Północnego Herdonu na przykład. Hop przez cieśninę! A jak Dziadek Mróz wymorfuje ten most lodowy z Azji do Nowej Laponii…!
— Taa, morfuje go od siedemsetnego. Za słaby anthos, musiałby się przenieść z Ubby nad samą Cieśninę Ibn Kady.
— A co wy mnie tak dołujecie, esthlos? Trzy dobre nowiny tego ranka, a on jak z grobu wykopany!
— A żebyś wiedział… Jak człowiek budzi się bardziej zmęczony, niż się kładł…
— Cóż znowu ci się śniło?
— Nie pamiętam, nie jestem pewien, nie wiem zresztą, jak to opowiedzieć. Sam pomyśl, Kristoff, coś takiego: zamknięty, ale w nieskończonej przestrzeni, biegnę do miejsca, w którym stoję, a oni mnie tną do kości, ilekroć się obrócę, ale to nie ja się obracam
— Dosyć, dosyć! Ja cię muszę rozruszać, rdzewiejesz mi tu. Na ten bal też cię prawie przemocą wypchnąłem — i co? źle zrobiłem?
— Co za nowiny?
— Ajch, to nie wiesz! Thor idzie na wojnę! Znowu się będą bić o Uuk. Wyobraź sobie te zamówienia, sam kontyngent zimowy, a jeszcze skok cen…!
— Pasożyt.
— Heh. A za trzy godziny przybija „Filip Apostoł”, o świcie przyleciał ptak. Przed terminem i żadnych strat. Teraz mi mów, że nie powinniśmy inwestować we własną flotę!
— Żadnych strat, bo złapałeś na ostatni rejs tego Persahekatombę. Czytałeś wczorajszego,Jeźdźca”? Coś pożarło kliper Kompanii, razem z ich najlepszym nimrodem, i to gdzie? — na Morzu Śródziemnym! A ty mówisz o okeanosie!
— Dlatego właśnie zaraz podźwigniesz się z tego łoża i pojedziesz ze mną do portu. Trzeba złapać Ihmeta jeszcze na trapie, zanim nie podpisze kontraktu z innymi. Już ty go przekonasz, czuję, że przypadniecie sobie do gustu. W listach wyrażał się o tobie z wielką atencją — naprawdę nigdy się nie spotkaliście? W każdym razie teraz macie okazję, wymienicie te swoje krwawe opowieści, zabierzesz go do łaźni, wszystko na koszt firmy, bądź rozrzutny, niech mu zaszumi w głowie, co tylko — Nie chce mi się — mruknął Hieronim.
Kristoff trzasnął go z zamachu w plecy, aż czara z resztką qahwy wypadła panu Berbelekowi z dłoni na pościel i z niej na dywan.
— Wierzę w ciebie!
— Fanatyk.
Pan Berbelek poczłapał do sanitarium, gdzie Tereza nagotowała już wrzątku do kąpieli. Para zakropliła kolorową rozetę wychodzącą na dziedziniec budynku. Tylko o tej porze dnia światło słoneczne wypierało z dziedzińca mokry cień, za godzinę będzie tam już panować zmierzch kamienny — wtedy gazowe płomienie pyrokijne, odbijając się migotliwie od zielononiebieskiej mozaiki, nadadzą izbie łaziebnej pozór morskiego aquarium. Tu Hieronim często przysypiał w kąpieli i stąd zrodzone sny kołysały go najdelikatniej.
Pan Berbelek w ogóle za łatwo i za często przysypiał — z wyjątkiem nocy, kiedy właśnie przychodziło mu to z trudem. Od dzieciństwa, odkąd pamiętał, bo jeszcze na długo przed Kolenicą, prześladowały go czarne koszmary, których wszakże nijak nie potrafił po przebudzeniu opowiedzieć, ani nawet dobrze sobie przypomnieć; pamiętał tylko poczucie kompletnego zagubienia i dezorientacji, trwogi tak głębokiej, że w ogóle niemożliwej do wysłowienia. Natomiast dni przemijały mu w Vodenburgu w nieustannym sennym rozleniwieniu, przeważnie nawet nie podnosił się z łoża, nie ubierał się, nie było po co i dla czego. Służący kręcili głowami i zrzędzili półgłosem, ale nie zwracał uwagi. Głosy, ludzie, światło i ciemność, hałas i cisza, posiłki o smakach takich i owych, następstwo pór roku za oknami — zlewało mu się to wszystko w jedną ciepłą, kleistą breję, która zatapiała go w powolnych przypływach, zalepiała szczelnie zmysły. Trzeba było dopiero silnej ręki esthlosa Njute, ona wyciągała Hieronima na powierzchnię. Njute zawsze wiedział, po co i dla czego.
Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Wydawało się, że od przybycia do stolicy Neurgii o niczym innym pan Berbelek nie myśli, a w każdym razie nie ma innej osi dla jego działań. Bo jeśli się z tej sieci wyrywał, to nie ku odmiennym pragnieniom, lecz w ciemny bezruch i bezwolę, w ten tartar starców i samobójców, do którego z Vodenburga otwierała się brama najszersza. Trzeba jednak przyznać, że bogactwo to przynajmniej jest jakiś cel, jakiś powód do życia, może niski, lecz prawdziwy, a z niego rodzą się kolejne, i następuje regeneracja człowieczeństwa. Na przykład dumy, godności osobistej — z estetyki ubioru i form etykiety. Biel koszuli i ciężar pierścieni na palcach wyznaczają wartość chwili. Tak oto martwe przedmioty potrafią morfować samopoczucie człowieka — czyż nie jesteśmy substancją najpodlejsza?
Kiedy więc dołączył do Kristoffa przebrany już w strój wyjściowy, z włosami natłuszczonymi olejkiem, zieloną leią zawiązaną pod brodą, w czarnym brytyjskim kaftanie ściśle zapiętym i w jugrach o wypolerowanych przez domowego niewolnika cholewach — był odrobinę innym esthlosem Berbelekiem niż ten, którego Kristoff zastał w ciepłym zaduchu sypialni; odrobinę inaczej myślącym i zupełnie inaczej się zachowującym. Do kolaski esthlosa Njute wskoczył Hieronim równie energicznie, jak sam Njute. Wiosenne słońce przyświecało mocno, rzucił na oparcie płaszcz humijowy. Kristoff natomiast pozostał w swojej obszernej szubie z bobrowym kołnierzem — i kiedy teraz Herdończyk rozpierał się w szerokim powozie, pan Berbelek u jego boku zdawał się jeszcze bardziej szczupły i niepozorny.
Spojrzał przed wyjściem na termometr: siedemnaście kresek na skali alexandryjskiej — chociaż od morza ciągnął mocny, chłodny wiatr i strzępiaste chmury barwy piasku sunęły szybko po lazurowym niebie. Dymy z huty Woernera zazwyczaj zasnuwały północny horyzont, lecz dziś wiatr poradził sobie i z nimi, niebo było jak lukier. Jechali w innym kierunku, w dół, ku portowi, i Hieronim ani na moment nie tracił z oczu świń powietrznych, których długimi korpusami rzucało na boki i wzwyż. Policzył: siedem. Przybyła jedna w barwach sułtanatu Malty, kosze były właśnie w ruchu. Zwrócił wzrok ku wieży flagowej portu. Istotnie, wywieszono już zapowiedź przybycia „Filipa Apostoła”. Samego portu jeszcze nie widział, ulice Vodenburga były wyjątkowo kręte: zaprojektowano je z myślą o obronie przeciwko brytyjskim piratom, którzy jeszcze do roku 850 PUR najeżdżali tę część Europy. Miasta północne, co uległy i płaciły Brytom haracz, uniknęły zniszczeń, których ślady wciąż były widoczne w Vodenburgu, chociażby w postaci wyszczerbionego muru nadbrzeżnego. Ciemnoszary jego masyw górował nad portową dzielnicą miasta, teraz znajdowały się tam strażnice teknitesów morza oraz kotwicowiska świń. Z czarnych oczodołów baszt wystawały owalne ryje stuletnich pyresider.
Zanim wyjechała na bulwary portowe, kolasa musiała się przedostać przez jeszcze bardziej zwężające się uliczki starego kwartału kupieckiego — i tu utknęła na długie minuty. Otoczył ich tłum ludzki, zawiesina okrzyków, śmiechów i głośnych rozmów w czterech językach wepchnęła się w uszy, w nozdrza — zapachy, od najpospolitszych po najbardziej egzotyczne, te ze sklepów perskich i induskich, otwartych „straganów głupców”, wszystkie ostre. Jak zwykle w takim tłoku i zamieszaniu każda rzecz zdawała się być trochę mniej sobą, a trochę bardziej czymś innym, to znaczy niczym, rzecz, słowo, wspomnienie, myśl, pan Berbelek w roztargnieniu postukiwał główką laski o podbródek.
— Czy ten Ihmet…
— Tak?
— Czy on ma jakąś rodzinę? Gdzie mieszka?
— Związać go przez ziemię? Mhm. To miasto ma wiele zalet, ale mało kto nazwie je uroczym.
— Myślałem raczej o domie pod Kartageną, posiadłość sąsiadująca z moją villą idzie na sprzedaż w przyszłym miesiącu, dostałem list, można by…
— Oni bardzo sobie cenią takie więzy. Mhm.
Nie należało zapominać, że ryter Njute to w głębi ducha ksenofob. Pan Berbelek pamiętał o tym dobrze, sam był dla Kristoffa obcym; co więcej, tu, w Neurgii, obcymi byli obaj. Ksenofobia Kristoffa stanowiła odmianę na tyle specyficzną, że nie owocowała bynajmniej nienawiścią, niechęcią czy choćby strachem. Po prostu Kristoff do każdego, kto nie był Herdończykiem i kristjanem, podchodził jak do dzikiego barbarzyńcy, spodziewając się wszystkiego najgorszego i nie dziwiąc się niczemu, a byle przejaw człowieczeństwa witał niczym wielkie zwycięstwo swej morfy. Kryły się za tym wysokie pokłady nieintencjonalnej pogardy, aczkolwiek na zewnątrz objawiała się ona jedynie wylewną serdecznością. „Mówisz po grecku! Jakże się cieszę! Wstąpiłbyś do nas na kolację? Jeśli, oczywiście, jesz mięso i pijasz alkohol”. A przy tym Kristoffa istotnie nie dało się nie lubić.
Pan Berbelek wyjął jantarową tytońcówkę i poczęstował rytera. Zapalili obaj, woźnica podał ogień.
— Ty znasz esthle Szulimę Amitace.
— Owszem — pan Njute powoli uwolnił z płuc lepki dym. — Jaka to mieszanka?
— Nasza.
— Naprawdę? No popatrz. Co z tą Amitace?
Pan Berbelek zachichotał, zaciągnąwszy się głęboko.
— Chyba wpadłem w jej koronę. Albo ona w moją. I tak się zastanawiam…
— Wszystkie kobiety to demiurgosy pożądania.
— Taaa.
— Co ty się przejmujesz? Dobrze robisz, splataj się z nimi, z Bruge, z jego krewnymi, o to chodzi, o to chodzi. Ku większej potędze NIB!
— Przyjechała z Byzantionu — znasz kogoś, kto tam ją znał?
— Popytam. Bo co? Wierzysz w te plotki?
— Jakie plotki?
— Że młoda nie dlatego, że młoda, i piękna nie dlatego, że piękna…
— Ach, jak zwykle opowiadają chore bajki, bo zazdroszczą.
— Fakt. Przecież skoro krewna Bruge —
— Minister gliniany.
Woźnica strzelił batem, konie szarpnęły, powóz uwolnił się z tłumu. Wyjechali z cienia ulicy na rozsłonecznione bulwary, szerokie tarasy portowe, gdzie keros natychmiast stwardniał, uwolniony spod nacisku tłumu, i pan Berbelek spętał swe myśli w karny szereg, skończyła się rwana rozmowa.
Składy Domu Kupieckiego Njute, Ikita te Berbelek mieściły się w długim, drewnianym bakhauzie, otwierającym się wysokimi wrotami wprost na kamienne nabrzeże. Vodenburg posiadał głęboki port oraz zamkniętą, bezpieczną zatokę (dzieło jakiegoś zapomnianego kratistosa) i zazwyczaj okręty cumowały tu burta w burtę, szczelnie zasłaniając morski horyzont; nie inaczej dzisiaj. Trwał wyładunek i załadunek, przy samym nabrzeżu NIB uwijała się z setka niewolników i pracowników najemnych.
Kristoff i Hieronim zajechali pod składy od tyłu. Esthlos Njute, wysiadłszy, wyjął z kieszonki zegarek.
— Pół godziny góra.
Zewnętrznymi schodami weszli do kantoru, który mieścił się w nadbudówce na trzeciej kondygnacji. W drzwiach minęli się z N’Yumą.
— Pogońże ludzi z „Karola”, do wioseł, do wioseł, muszą mi tu zaraz zrobić miejsce dla „Filipa”.
Jednooki Negr skinął głową. W zeszłym roku N’Yuma wykupił się od rytera, lecz mentalność niewolnika mu pozostała, taka morfa odbija się najgłębiej.
Pan Berbelek miał tu swoje biuro, wydzielono dlań narożną izbę, ale zajrzał tam przez te lata wszystkiego dwa razy. Nie widział potrzeby podtrzymywania fikcji, taki z niego był kupiec, jak z Kristoffa dyplomata. Jeśli w ogóle zachodził do składów, kończyło się na wizycie w gabinecie Njute, skąd zresztą rozpościerał się najlepszy widok; szerokie, trzypanelowe okno wychodziło wprost na port i zatokę, mógł obserwować z wysokości steng całą tę mrówczą krzątaninę. Jeśli nie zacinał deszcz lub mróz nie trzymał zbyt wielki, Njute zostawiał okno otwarte i do wnętrza swobodnie wskakiwał morski wiatr, słone powietrze przepłukało tu wielokrotnie każdy sprzęt, nasączyło swoim zapachem ściany i dywan.
Dopalając tytońca, pan Berbelek obserwował ptasie ruchy dźwigu towarowego, ładującego na okeanosowy kliper innej kompanii skrzynie okute żelazem, śledził wzrokiem odbijającego powoli od nabrzeża „Karola Piętę”, przyglądał się rytmicznej pracy wioślarzy na łodziach holowniczych, nagim bicepsom N’Yumy, pokrytym jakimś plemiennym morfunkiem — Negr, stojąc na hałdzie starego takielunku, wykrzykiwał klątwy i zachęty do uprzątających nabrzeże tragarzy, dla nich pan i władca, wgniatający w ziemię samym spojrzeniem dzikiego oka… Mewy skrzeczały melancholijnie. Niewolnica przyniosła gorącą theę; podziękował, nie odwracając się od okna. Za jego plecami Kristoff wykłócał się o jakiś zaległy podatek z perskim kancelarzystą, przechodzili w wyzwiskach i inwokacjach z ockiego na grecki i pahlavi i z powrotem. Hieronim wyrzucił przez okno peta. Oparłszy się przedramionami o wysoką framugę, siorbał theę, sól szczypała język.
Esthlos Berbelek wracał myślami do początku swej kupieckiej kariery. Lutecja Parisiorum, lato po karpackiej ofensywie Czarnoksiężnika, Hieronim Berbelek przyjmowany na salonach. Skarlał wówczas tak bardzo, że nawet myślał w trzeciej osobie. „Hieronim się kłania”. „Hieronim bawi towarzystwo”. „Teraz Hieronim robi wrażenie”. „Teraz Hieronim będzie odpoczywał”. „A teraz Hieronim poderżnie sobie gardło”. Anthos Czarnoksiężnika zaległ w nim jak gorący smród. Zapominał jeść. Ostre przedmioty, przepaście, rozpędzone konie, pod które mógłby się rzucić — jak ogień dla ćmy. Oczywiście spał prawie bez przerwy. A jeśli już się budził, to o dziwnych porach, z dziwnymi pragnieniami. Co było dobre: że miał jakiekolwiek pragnienia. Takim go pochwycił w swe szpony esthlos Kristoff Njute. Wielki krzyż na piersi, dzika broda, zero obeznania i taktu salonowego: importer futer z Herdonu z ogromnymi planami i z rynkiem zbytu pod nieformalnym perskim monopolem. „Gdybyś tylko mógł do nich dotrzeć, przecież ty ich wszystkich znasz, a kogo nie znasz, ten w każdym razie zna ciebie. Pomyśl tylko, esthlos, jak moglibyśmy się wzbogacić!” Złoto! Bogactwo! Owego wieczoru, nad kielichem słodkiego wina, w kolorowych światłach dzunguońskich ogni na bezksiężycowym niebie, w chmurze morf frankońskiej aristokracji, w sercu anthosu Leo Vialle, Kratistosa Buty i Pychy — postanowił pożądać bogactwa. Postanowił chcieć chcieć, postanowił postanowić — na Jowisza, no jakoś trzeba wykopać z siebie tę wolę! O, wykrzyknik to już początek. Następnie zmiana trybu narracji. „Pan Berbelek postanawia zostać bogaczem”. „Pan Berbelek będzie bogaczem”. Czy smród Czarnoksiężnika się zmniejszył? Na wszelki wypadek Hieronim trzymał się od tamtej pory blisko rytera, pewien, że impulsywny Herdończyk przymusi go do uczestnictwa w każdym przyjęciu, na jakie tylko przyjdzie zaproszenie — ani też nie pozwoli sypiać zbyt długo. Z czasem zaczęły pączkować inne pragnienia. Najnowszy pomysł stanowiła esthle Amitace — czyż nie była godna pożądania? Wszystko zmierzało w dobrym kierunku: w tej chwili pan Berbelek nie miał już pewności, czy tylko chce jej pożądać, czy istotnie już pożąda. Najtrudniej morfować samego siebie i najłatwiej przeoczyć moment zmiany własnego kerosu.
— Przybija, Kristoff.
„Filip Apostoł” zrzucił żagle na drugiej boi i sunął ku nabrzeżu, wytracając prędkość, załoga czekała z bosakami i linami.
Njute podszedł do okna, wychylił się i krzyknął:
— N’Yuma! Kapitan, pilot i nimrod do mnie!
Hieronima zaś szarpnął za ramię ku drzwiom do bawialni.
— Zamówiłem obiad u Skelli.
Jeśli nie liczyć Berbelekowego gabinetu, bawialnią była chyba najrzadziej używanym pokojem w siedzibie NIB. Powierzchnia bakhauzu, sześć tysięcy pusów kwadratowych, pozwoliła ryterowi na rozmaite fanaberie: pomieścił w nadbudówce między innymi także dwie sypialnie (oficjalnie „dla gości kompanii”) czy pokój szachowy. Bawialnią była długim, wąskim pomieszczeniem, z oknami wychodzącymi na mur portowy i kotwicowiska świń powietrznych. Urządzono ją w stylu celtyckim, ciemne drewno pokrywało ściany, masywne meble z dębu, hyexu i prośniny, o prostych kątach i ostrych krawędziach, gromadziły się w rogach pokoju — z wyjątkiem zajmującego centralną pozycję wysokiego stołu, dokoła którego krzątało się teraz troje doulosów z „Domu Skelli”. Zastawiono dla pięciu osób.
Pan Berbelek usiadł przy stole, poprawił ułożenie sztućców, nalał sobie wina i już musiał wstać, by przywitać gości. Dwoje z nich było silnymi teknitesami morza i raczej nie potrafiło kontrolować swych aur, co Berbelek zaraz spostrzegł po zachowaniu wina w swym kielichu oraz cieple na policzkach, gdy krew uderzyła mu do głowy, a na twarz wystąpiły rumieńce. Rumienił się także Kristoff i niewolnicy Skelli — ale oczywiście nie sami goście.
Szybkie uściski nadgarstków, szczere uśmiechy — doulosi pośpieszyli z wodą do obmycia dłoni, a Njute, nie czekając, wzniósł toast za pomyślną podróż z Herdonu. Zasiadł u góry, pan Berbelek po jego lewej stronie, po prawej — Otto Prunz, kapitan „Filipa”, za nim — Heinemerle Trept, młoda pilot okeanosowa; bo Ihmeta Zajdara, pierwszego nimroda Njute, Ikita te Berbelek, posadzono oczywiście przy Hieronimie. Wymienili uprzejmości nad parującymi zupami. Oboje teknitesi siedzieli po tej samej stronie stołu i ciecze podpełzły niebezpiecznie ku brzegom naczyń.
Akurat Ihmet był jedynym w towarzystwie, kogo pan Berbelek nie znał w ogóle. Otto, kristjanin i ziomek Njute, pływał dla NIB od początku, najpierw na własnym kliprze, teraz jako kapitan „Apostoła”, pierwszego okeanikosa kompanii. Heinemerle wynajęli zaraz po przyjęciu jej do cesarskiej gildii nawigatorów. Ponieważ była kobietą, miała słabszą pozycję wobec reszty załogi i stwarzała większe ryzyko konfliktu kompetencyjnego podczas długiego rejsu, jej kontrakt był więc tańszy — ale umiejętności Trept mówiły same za siebie i najwyraźniej dobrze współpracowała ze starym Prunzem.
Natomiast smagłolicy Zajdar… jego związki z firmą pozostawały najsłabsze. Ostatnimi laty, gdy potwory morskie stały się bardziej agresywne, ceny usług nimrodów doświadczonych w ochronie statków znacznie wzrosły, nie było ich zresztą znowu tak wielu. Esthlos Njute kombinował, jak się dało: kontrakt na rejs w jedną stronę, kontrakty wspólne, podłączanie się pod konwoje… Tak też pozyskał Zajdara. Pers zakończył wieloletnią współpracę z Kastygą i przyjmował ostatnio wyłącznie pojedyncze zlecenia, co nie wszystkim odpowiadało; ale Kristoff korzystał z jego usług, gdy tylko mógł, i jego też wynajął do ochrony pierwszego okeanikosa stanowiącego w stu procentach własność Njute, Ikita te Berbelek. Zaczął nawet tytułować Zajdara „pierwszym nimrodem kompanii”, trochę mając nadzieję zaczarować rzeczywistość słowami. Ihmet nieodmiennie odpowiadał uprzejmymi, niezobowiązującymi listami.
— Wczoraj przeczytałem o śmierci pierwszego nimroda Afrykańskiej — zagaił pan Berbelek w pahlavi. — Wasza podróż obyła się chyba bez przykrych incydentów?
— Jeśli nie liczyć syren na Lokoloidach. Nie było też żadnego morderstwa.
— Ach, nigdy w ciebie nie wątpiliśmy. Szczególnie esthlos Njute — on ma o tobie bardzo wysokie mniemanie.
Ihmet Zajdar skłonił głowę na te słowa. Niedoświadczeni teknitesi, pozbawieni samokontroli lub właśnie ci nazbyt doświadczeni, nazbyt długo praktykujący swą sztukę, ci, których praca wymagała wielotygodniowych okresów nieprzerwanej rozbudowy anthosów, jak właśnie teknitesi morza, przez miesiące prowadzący okręty w ciasnym uścisku swych aur, lub teknitesi wojny, strategosi, aresowie — oni często byli niezdolni do zapanowania nad owymi aurami, nie umiejąc już ich zwinąć, zniwelować, i odciskali się w kerosie ciężką pieczęcią niezależnie od okoliczności, w dzień i w nocy, na jawie i we śnie, w samotności i w sercu tłumu. Ubocznym skutkiem długotrwałej obecności na statku takiego nimroda bywały ofiary śmiertelne wśród załogi. Sprzeczki, przepychanki, koleżeńskie rywalizacje, które inaczej skończyłyby się najwyżej wybitym zębem — w koronie nimroda przynosiły w efekcie rozbite głowy, poderżnięte gardła i topielców za burtą. Zajdar cieszył się wszakże bardzo dobrą reputacją.
— Zauważyłem — rzekł, posypawszy gęsto zupę przyprawami. — Obawiam się, że będę musiał sprawić mu zawód.
— Ależ nawet jeszcze nie znasz propozycji.
— Lecz propozycję taką otrzymam, prawda? — Ihmet spojrzał pytająco na zarumienionego Hieronima.
Pan Berbelek odwzajemnił spojrzenie. Oczy Persa były błękitne czystym, jasnym błękitem wiosennego nieba, osadzone w sieciach głębokich zmarszczek mocno opalonej skóry — zmarszczek od słońca i wiatru, Zajdar nie wyglądał bowiem na więcej niż trzydzieści kilka lat. W rzeczywistości dawno przekroczył sześćdziesiątkę albo i siedemdziesiątkę, ale morfa trzymała Materię w silnym uścisku. Ciało to zaledwie szata dla umysłu, jak pisali filozofowie. Szaty jego ciała również wprowadzały w błąd, Ihmet nosił się na herdońską modłę, prosty krój, biel, czerń i szarość, wąskie nogawki i rękawy, koszula zasznurowana pod szyję. Tylko czarną brodę przystrzyżoną miał na izmaelicką modłę.
— Podpisałeś już kontrakt z kimś innym?
Pers pokręcił głową, przełykając gorącą zupę.
Hieronim westchnął tylko, pochylając się nad swoim talerzem.
Przez dłuższą chwilę milczeli, przysłuchując się głośnej rozmowie esthlosa Njute, kapitana Prunza i Trept. Heinemerle podekscytowana opowiadała o cudach południowoherdońskich portów i dzikusach z wysp równikowych, narkotykach zwierzęcych i egzotycznych morfezoonach. W przerwie między daniami przyniesiono ryterowi zweryfikowany manifest „Filipa” i Kristoff na nowo jął obliczać spodziewane zyski.
— Na północy również, w tych puszczach przeogromnych — mówiła tymczasem Heinemerle — one się ciągną od Okeanosu do Okeanosu, a w każdym razie do Megorosów, do szóstego liścia, a Anaxegiros nie wrósł tam jeszcze na tyle głęboko, by wyprzeć kratistosów dzikich, na samej północy czy na przykład w Herdon-Aragonii, kiedy czekaliśmy na towar, rozmawiałam z osiedleńcami, mity czy prawda, trudno powiedzieć, może już się roztapiają w koronie Anaxegirosa, te miasta żywego kamienia, rzeki światła, ryby kryształowe, tysiącletnie węże mądrzejsze od ludzi, i kwiaty miłości i nienawiści, drzewa, z których rodzą się daimony lasu — powiedz, Ihmet, przecież widziałeś na własne oczy.
— Nie potrafię opowiadać.
— Na statku, jak wpadłeś w melancholijny nastrój, potrafiłeś snuć długie gawędy…
— Bo to były cudze opowieści — uśmiechnął się Zajdar pod wąsem.
— Nie rozumiem — zirytowała się Trept. — To znaczy co? że kłamstwa? Kłamstwa to potrafisz?
— Nie w tym rzecz — odezwał się cicho pan Berbelek, łamiąc sobie chleb. — Ale historie powtarzane za kimś mogą być nieprawdziwe, i to nas wyzwala. Natomiast mówiąc o własnych doświadczeniach
— Co? — weszła mu w słowo. — Co ty właściwie usiłujesz powiedzieć? Że szczerym można być tylko w kłamstwie? Takie zenonówki dobre są dla dzieci.
Pan Berbelek wzruszył ramionami.
— Ja lubię dzielić się opowieściami — mruknęła Heinemerle. — Jaki sens zwiedzać świat, jeśli nikomu nie przekażesz, co widziałeś?
Przed deserem Njute podpisał listy bankowe z osobistymi premiami, niezależnymi od gwarantowanych umową czterech procent zysku dla kapitana i dwóch dla pilota. Trept podziękowała wylewnie, Zajdar nawet nie spojrzał na swój list.
Hieronim dotknął jego ramienia.
— Spokojna starość?
Ihmet wykonał gest chroniący przed AlUzza.
— Oby nie. Ale tak, masz rację, esthlos — zaczynam już liczyć czas tracony. Tygodnie na morzu… krople krwi w klepsydrze życia, czuję każdą z nich, spadają jak kamienie, dreszcz po człowieku przechodzi.
— Żal?
Pers spojrzał na Hieronima w zamyśleniu.
— Chyba nie. Nie.
— I co teraz? — rodzina?
— Dawno o mnie zapomnieli.
— Więc?
Zajdar wskazał oczyma Trept, przekomarzającą się z Kristoffem.
— Pożerać świat, jak ona. Jeszcze trochę, jeszcze trochę. Pan Berbelek smakował mdląco słodki syrop.
— Mmm. Póki ma się apetyt, tak? Pers nachylił się ku Hieronimowi.
— To jest zaraźliwe, esthlos.
— Myślę, że
— Można się zarazić, naprawdę. Weź sobie młodą kochankę. Spłodź syna. Przeprowadź się w koronę innego kratistosa. Na ziemie południowe. Więcej słońca, więcej jasnego nieba. W morfę młodości.
Pan Berbelek zaśmiał się gardłowo.
— Pracuję nad tym! — Nabrał sobie pasty orzechowej; Zajdar podziękował gestem. — Co do jasnego nieba… Villa pod Kartageną. Val du Ploi, piękna okolica, bardzo gładki keros. Byłbyś zainteresowany?
— Mam już trochę ziemi w Langwedocji. Ale co ja właśnie mówiłem? Nie zamierzam jeszcze grzać kości w ogródku.
— Mhm, nie pracuje, nie odpoczywa — Hieronim wydął policzek — to co właściwie będzie robić?
Ihmet wytarł dłonie w podaną przez Skellowego doulosa chustę. Otworzył list bankowy, zerknął na sumę, sapnął przez nos.
— Praktykować szczęście.