19 Januarius. Naprawdę chciałbym ją opisać.
— Rzecz w tym — powiedział ryter Omixos Żarnik, składając się do strzału do szarżującego anairesa — żebyś ty wiedział i żebyśmy my wiedzieli, czy będziesz w stanie stanąć naprzeciw arretosowego kratistosa — stanąć, zdzierżyć jego morfę i zabić go. Odsuń się.
Grzmot keraunetu wstrząsnął równiną i nagimi skałami Księżyca. Lecąc przez tak przesyconą pyrem atmosferę, rozżarzony pocisk wypalał za sobą prostą linię oślepiającej czerwieni. Anaires został przebity przez grot długiej na pół stadionu włóczni — trrrrrachttt! — po czym nastąpiła eksplozja uranoizowego śmiecia. Żarnik potrząsnął tryumfalnie ciężkim keraunetem o aetherycznej lufie i kolbie w kształcie zwiniętego w skomplikowany kształt żelaznego węża (kolba musiała pasować do zbroi hyppyresa). Zaiste, Omixos miał się z czego cieszyć — udane trafienie z tej odległości nie zdarzało się często.
W przypadku anairesów, z uwagi na ich rozpędzone w milionie orbit ciała, należało trafić dokładnie w centrum, w oś, w tajemną linię równowagi zwierza, co okazywało się tym bardziej trudne, że anaires maskował swój prawdziwy wygląd i kierunek ruchu chmurami ciemnego ge na zewnętrznych epicyklach. Owe samorodne potwory Drugiej Strony potrafiły osiągnąć nawet dwa tuziny pusów średnicy. Hyppyroi zwali je żartobliwie dżinnami. Pan Berbelek zobaczył dzisiaj, jak taki dżinn powstaje z przyczajenia, ze snu w bezruchu, w przemieszaniu z naziemnym pyłem. Lecz w tej samej sekundzie, gdy wjechały nań apoxy — wzwyż strzelił słup aetheru i ge, morderczy wir natychmiast szlachtujący skórę, mięśnie i kości, setka rozpędzonych pił zębatych. Trlacht! — i po rzeźni.
Inna rzecz, że Jeźdźcy Ognia w pełnych zbrojach niewiele się różnili od anairesów. Ombcos nie musiał prosić pana Berbeleka, by ten się odsunął — odkąd założyli swe rynsztunki, Hieronim starał się trzymać przynajmniej na dwa kroki od najbliższego rytera. A wdziali je byli zaraz po przekroczeniu Mostu Apatii, jeszcze z Ziemią nad głowami i w koronie Pani. Na rozkaz Ombcosa trzy karoce zjechały na pobocze drogi (od dłuższego czasu i tak nie widzieli już na niej innych podróżnych), woźnice otrzymali pół godziny na zajęcie się apoxami, a pan Berbelek — na rozprostowanie nóg; hyppyroi natomiast zbroili się. Odwrócone Więzienie leżało daleko po Drugiej Stronie, będą musieli opuścić anthos Illei i przejechać przez ziemie anairesów, zagłębić się w dziki Księżyc.
Zbroje Jeźdźców Ognia wykonane były z purynicznego aetheru. Po większej części pozostawały prawie niewidoczne w zielonym półmroku księżycowej nocy; w blasku Słońca zdradzały swój kształt seriami błysków, oślepiających refleksów, falami srebrnego lśnienia. Nawet wówczas zdawały się bardziej ażurową, lekką jak płatek śniegu, senną konstrukcją, tworem raczej demiurgosa-jubilera niż snycera, cudem biżuterii zbyt delikatnej, by była w ogóle możliwa na jawie. Wrażenie wprowadzało wszakże w błąd.
Wykonano je z aetheru, co oznaczało wieczny ruch po kolistych orbitach — i to właśnie ryterzy wdziali na siebie z wyćwiczoną precyzją: epicykle morderczych perpetua mobilia. Sprzęgi przemyślnie zaprojektowanych wiecznomakin otaczały torsy hyppyroi, rozpędzone obręcze uranoizy schodziły wężowymi spiralami wzdłuż ich ramion i ud. Wokół barków i miednic, wokół łokci i kolan, wokół kostek nóg i nadgarstków, wokół szyi — obracały się małe i wielkie koła zamachowe ciężkiego aetheru, skomponowanego w kunsztownych konfiguracjach, na osiach pochyłych i przesuwających się w zależności od położenia i ruchu rytera. Wszystko to działać musiało w wielkiej synchronii, aby aether nie wybijał sam siebie z przecinających się orbit — i tak działało: arcydzieło wojennego zegarmistrzostwa.
Kiedy Jeździec Ognia stał nieruchomo, zbroja ledwie wirowała — okółpierśnik co uderzenie serca, okółramienniki co pół, okółhełm co jedna czwarta, okółgolenniki co jedna dwunasta (w pitagorejskiej harmonii). Wszakże gdy hyppyres się poruszał, gdy biegł, gdy uderzał, gdy szedł w bój — wiecznomakiny przyśpieszały, raz, dwa, cztery, osiem, szesnaście, sto dwadzieścia osiem, tysiąc dwadzieścia cztery razy. Przyśpieszały i zwielokrotniały swe epicykle, rozdymając orbity do granic możliwości, to znaczy aż do powierzchni gruntu lub do samego ciała rytera. Uranoizowe koła barkowe nagle rozrastały się do średnicy dziesięciu pusów, pęczniały w wiry czarnego lodu, przezroczystego cienia: aether utuczony brudnym ge.
Zbroja reagowała na najmniejszą zmianę morfy hyppyresa. Wystarczyło, że cofnął ramię do ciosu — już okółramienniki i barkowe perpetua mobilia rozpędzały się i pęczniały, w ułamku sekundy asymetryczny wir pociągał rytera ze sobą, zatrzaskiwały się niewidoczne przekładnie i delikatne mekanizmy, i cios spadał ognistą smugą podniesiony tysiąckroć w swej mocy, wyładowanie całego dodanego przez zbroję impetu. Gdrumm! Tak miażdżyli kamienie, kruszyli powierzchnię spielników i tak rozrywali strzępy anairesy.
Było ośmioro ryterów w dowodzonej przez Ombcosa świcie pana Berbeleka. Czworgu z nich Żarnik polecił biec obok, przed i za karocami; biegli w niezmordowanym rytmie perpetua mobilia, ich obręcze miednicze i kolanne grube i czarne od kumulującego pęd balastu ge. Pozostała czwórka jechała w powozach, z keraunetami w garści, wypatrując anairesów.
Nie uchroniło ich to przed zasadzką uśpionego potwora. Byli już na Drugiej Stronie, sto stadionów od Strażnicy Cienia. Ziemia zniknęła z nieboskłonu, nad horyzont nadal jednak wystawał rąbek tarczy słonecznej i skalista powierzchnia Księżyca zaszyfrowała się w labiryntach głębokich i płytkich cieni. Nie istniała tu już droga jako taka, pędzili wzdłuż linii czarnych posągów — one rzucały cienie najdłuższe. Pan Berbelek jechał w karocy środkowej. Gdy pierwsza wtem zakręciła i wywróciła się na bok, woźnica drugiej szarpnął w prawo i pognał po szerokim łuku, byle dalej od miejsca zdarzenia; karoca trzecia odbiła w lewo. Pan Berbelek stał, trzymając się oparcia i rzeźbionej w rajskie ptaki podstawy parasola. Zdołał jeszcze zobaczyć rozbiegających się momentalnie po spirali hyppyroi i tego rytera z wywróconego powozu, jak w strasznym wirze swej zbroi, objęty czerwonym płomieniem Gniewu, spada na drugi wir, jeszcze większy. Aether starł się z aetherem. Po równinie pyru przetoczył się odgłos suchego pioruna, jakby Dzeus strzelił z rukaty. Ombcos Żarnik, który jechał w karecie razem z Hieronimem, krzyknął na woźnicę, by zawracał. Dokończyli okrążenie. Ombcos zeskoczył z rozpędzonej karety z keraunetem w dłoni.
Postawienie na koła i naprawa uranoizowego pojazdu musiały potrwać dłuższy czas, a zwabione głośną śmiercią swego pobratymca anairesy już ściągały ku nim z całej okolicy. Hyppyroi ustawili się w okręgu wokół trzech karet i strzelali do szarżujących kreatur, dopóki nie trafili lub dopóki one nie dotarły na kilkanaście pusów — wtedy ryterzy pyru rzucali się na nie w nagłych aureolach oślepiającego ognia i rozbijali w aetherowy pył.
— Rzecz w tym — tłumaczył Omixos Żarnik — że Damien odmówił, tak, wiedział, że jest za słaby, ale ten poprzedni, ten pierwszy, jakże jego imię, Mikael bodajże, jego Pani tak samo przyjęła i posłała do Więzienia.
— No i?
Hegemon „Urkai” ładował spokojnie keraunet. Zbroja znowu wirowała z otępiającą powolnością, pan Berbelek gołym okiem mógł rozróżnić kształty aetherycznych makin zawijających się po pochyłych orbitach wokół roziskrzonego ciała Omixosa: koronkowe spirale, cienkonożne pająki, rozwibrowane ich pajęczyny, migotliwe motyle, wstęgi bez końca i początku, kiście kryształowych kul, sople ostrej jak brzytwa uranoizy, uranoiza wykuta w smoki, łabędzie, węże, skorpiony, mantikory, orły, ważki, miecze i topory, wielkości kciuka i jeszcze mniejsze, filigranowe statuetki legendarnych ryterów starożytności.
— I został tam. Adynatos go przyciągnął, przemorfował, wchłonął w swą koronę. A przecież to żaden kratistos, jakiś nieuważny zwiadowca prędzej, najwyżej teknites, zresztą czy u adynatosów można w ogóle wyróżnić demiurgosów i teknitesów, ba, czy w ogóle można wyróżnić kogokolwiek i cokolwiek, sofistesi Pani nadal się spierają. Uważaj.
Grzmot. Omixos ustrzelił następnego. Ponownie zaczął lądować keraunet. Jego pięciopusowa lufa wykonana była z aetheru, co oznaczało nieustanne wirowanie wokół osi strzału — hyppyroi twierdzili, że dzięki temu ich kule uderzają celniej, czerwone linie pyru w powietrzu są znacznie bardziej proste.
— Powinniśmy zabrać psy — mruknął Żarnik. Obejrzał się na woźniców i doulosów pracujących przy uszkodzonej karocy. — Ile jeszcze?!
— Już! — odkrzyknęli. — Tylko przeprząc konie!
— No to na co czekacie, mór by was!
Pan Berbelek widział był owe psy, które miał na myśli Ombros. Przed odjazdem z Labiryntu, gdy biurokrata Pani zaprowadził Hieronima do żargaju hyppyroi, by przydzielić mu eskortę do Odwróconego Więzienia (nie wiedzieli jeszcze, że „Urkaja” wróciła z Erzu i Omixos skończył służbę gwiezdną), pan Berbelek dojrzał kilka par pyrogarów przebiegających w czerwonym półmroku między pniami ognistych dębów i jasionników. Ślepia pyrogarów jarzyły się niczym krople hutniczej surówki, ich szara sierść spieczona z gorącego popiołu pozwalała wszakże wtapiać się im niezawodnie w każdy cień. Jedna para przystanęła, odsłoniła kły (buchnął spomiędzy nich błękitny płomień), zawarczała na Hieronima. Hieronim syknął przez zęby. Cofnęły się. Psy, psy, przecież ja miałem psy, hodowałem je, polowałem w vistulskich lasach ze sforami najszlachetniejszych ogarów, lubiłem psy… Psy! Nadija! Mogiła w lesie i głuchy szum Swiatowidowej zieleni — znów wszystko powraca — Nadija i jej głos, twarz, zapach, słowa — a już prawie zapomniałem — psy, psy. Pan Berbelek uciekł z tego gaju.
— Otóż, uważasz, esthlos, weterani w jednym są zgodni: adynatosów nie da się opisać. Długośmy o tym dyskutowali, nie sądź zresztą, że nadal mnie to nie dręczy, bo dręczy; sofistesi dawali nam wskazówki, gdy lecieliśmy na ten zwiad za sferę Marsa, cobyśmy się przez ignorancję sami nie pozabijali, jeszcze wtedy nie mieliśmy go tam w Więzieniu i nikt nie wiedział, o co tu właściwie chodziZresztą nadal nie wiadomo, ale — no już, już, już, ruszamy, wskakuj, esthlos! — ale tyle można o nich powiedzieć, że nie można ich opowiedzieć. Podobno, esthlos, wszedłeś w jeden z ich przyczółków na Ziemi. Jak głęboko?
— Kilkanaście stadionów. Ale rzeczywiście, jedynie drobny ułamek drogi do samego środka. Tylko że tam się wszystko rozpada, zupełny chaos Formy, i jeśli to tak postępuje do centrum… tam nie ma co opisywać.
— Czyż nie dlatego zwiemy ich arretesami? — zaśmiał się Omixos. — Nie pochodzą ze sfer ziemskich, nie są do pomyślenia ni opisania pod ludzką morfą.
— Ale skąd właściwie wiemy, że to atak, że źle nam życzą? Były jakieś otwarte akty wojny z ich strony?
— A po czym tu odróżnisz wojnę od pokoju? Poślesz herolda w poselstwie pojednania zapytać o warunki i wytargować cenę przejścia? Na zewnątrz arretesowej morfy pozostanie człowiekiem i możesz go wtedy pytać i żądać odpowiedzi; ale gdy wejdzie w anthos adynatosów, a tym bardziej, gdy zbliży się do nich na tyle, że faktycznie się z nimi porozumie — do kogo będziesz mówił? Kim on wróci? Nie wróci. Nie można zarazem posiadać morfy ludzkiej i adynatosowej. Jeśli ich rozumiesz, jeśli jesteś w stanie powiedzieć, kim są, jak myślą, po co przybyli, czego chcą i czy to jest wojna, czy nie, czy w ogóle znają pojęcie wojny — jeślibyś to rozumiał, musiałbym cię natychmiast zabić.
— Przesadzasz.
— Musiałbym cię natychmiast zabić. I każdego innego, kto podobnie może nas zarazić ich Formą. Czyżbyś nie wiedział, strategosie? Po czym poznać przesunięcia granic aur kratistosów? Że stopniowo zaczynasz lepiej rozumieć racje, obyczaje i ideały zwycięzcy, że to jego władza i on sam wydaje ci się bardziej — bardziej naturalny. Dlaczego Pani musiała uciec z Ziemi, dlaczego zjednoczyli się przeciwko niej? Była Matką wszystkich ludzi.
— Może więc pośrednio. Jak to się robi z dzikusami. Hoduje się mieszańców, tłumaczy o morfie rozciągniętej Pomiędzy.
— I chcesz to robić? Naprawdę tego chcesz, esthlos? Pan Berbelek nie odpowiedział, bo właśnie przypomniał sobie los zbója Hamisa. Nie wiedzieli tego, gdy posyłali Hamisa w głąb Skoliodoi (Hieronim nie wiedział — Szulima wiedziała doskonale), ale to był właśnie ich herold, ich Papugiec do rozmów z adynatosami. I poszedł był pod arretesową Formę, i wrócił, i opowiedział — co zrozumieli?
Zbyt wiele było jeszcze w Hamisie antropomorfy, by sam naprawdę pojął, co zobaczył; i zbyt wiele w nim już było morfy arretesowej, by potrafił wypowiedzieć to, co pojąć zdołał.
— Wojna wszakże jest wojna — mruknął pan Berbelek. — Nie wylądowali w Rzymie, w środku Europy, na Rynku Świata w Alexandrii, nie wylądowali nawet u was na Księżycu. Wybierają najbardziej odludne ziemie.
— Więc co to ma oznaczać? Że nie chcą nam szkodzić, czy że szykują się właśnie do skrytego ataku? — żachnął się ryter. — Na Szeol, panie Hieronimie, przecież wojną jest sama ich tu obecność!
W jaki sposób kratistosi spotykają się i negocjują? Nie spotykają się.
Jeśli nagle Czarnoksiężnik decyduje się wybrać w odwiedziny do swego sąsiada Światowida, to — jakiekolwiek by nie były jego cele, chociażby szedł sam jeden, bez wojska i śląc przed sobą tuziny heroldów pokoju — to jest to wojna, starcie Formy z Formą.
Pomiędzy obcym i obcym — może być tylko gwałt.
Porozumienie — jedynie pomiędzy istotami tej samej Formy.
Porozumienie — to znaczy zwycięstwo Formy silniejszego, którą przyjąwszy, słabszy zrozumie teraz jasno i wyraźnie, dlaczego nie miał racji.
— Skąd oni właściwie przylecieli?
Omixos nie mógł w zbroi klasnąć dłonią o udo, tylko więc prychnął czarnym dymem.
— Spoza sfery gwiazd stałych. A czy za nią jest w ogóle jakieś „gdzie” i „skąd”? To już pusta zabawa sofistesów.
— Ale po co, po co tu przybyli?
— Och, dajże spokój, esthlos, może sam go spytasz, co? Na pewno wyjaśni ci w prostych słowach, a ty nam wtedy powtórzysz.
Pan Berbelek uniósł brew.
— Wybacz — mruknął ryter.
Aetheryczne karety pędziły rozmigotaną karawaną wzdłuż linii cieni czarnych posągów. Uprzednio każdy wóz poprzedzały cztery apoxy, teraz podzielono pozostałą ósemkę koni następująco: dwa, trzy, trzy. Posągi przedstawiały rozmaite historyczne i legendarne postaci z przeszłości i mitologii Księżyca. (Oprócz Alei Bohaterów, Drugą Stronę przecinała także Aleja Bogów, wiodąca do mauzoleum Hierokrisa Pięknego, oraz Aleja Daimonów). Posągi migały jednak obok pana Berbeleka zbyt szybko, by zdążył się im przyjrzeć i rozróżnić wyrzeźbione postaci. Zresztą srebrny blask uranoizowych makin lekko oślepiał Hieronima i cała ta rozkołysana panorama ciemnego Księżyca — zwłaszcza że ostatecznie opuścili strefę słonecznego światła — zlewała mu się w jeden chropowaty cień: krater, spielnik, krater, czarna pustynia, krater, pyrowisko, krater. To już była kraina takiego zagęszczenia pyru, a raczej takiej jego przewagi nad aerem, że gdyby nie alkimiczne perpetua mobilia karet, mielące niezmordowanie ognistą atmosferę i wwachlowujące w twarze pasażerów puryniczne Powietrze, dawno leżeliby na kratownicach powozów zwinięci w męczeńskich pozach, zaduszeni, z przepalonymi gardłami i płucami, z krwią na ustach i w nozdrzach. Może nie hyppyroi, ale Pan Berbelek na pewno. Kondensacja arche Ognia powodowała spontaniczne ulewy płomieni, spadające po liniach orbit nadksiężycowej uranoizy. Astrometria tych niewidocznych epicykli wypalała na powierzchni Księżyca płaskie, szklane pyrowiska, stawiała też gigantyczne pioruny pyrowników. Co kilka i kilkadziesiąt tysięcy lat, gdy astrologiczna mekanika nieba doprowadza do kolizji, rozsprzężeń i nałożeń epicykli uranoizy, naniesiony jej obrotami pyr samozapala się w naprawdę potężnych eksplozjach — stąd owa obfitość kraterów na powierzchni Księżyca i planet niekiedy tak wielkich, jak ten, którego dnem właśnie jechali, godzina i godzina; cóż to musiał być za ogień…! Astrologowie, bogaci zapaleńcy pokroju Antidektesa, nieprzerwanie obserwują niebo, skrzętnie notując kolejne rozbłyski między gwiazdami. Z ich pitagorejskiej harmonii wydedukować można zasady budowy Kosmicznego Zegara, a niektórzy twierdzą, że również — przewidzieć przyszłe obroty Zegara Ziemi, a nawet — ujrzeć Cel, to znaczy Boga.
Oczywiście teraz, po wtargnięciu adynatosowej aury w sfery ziemskie, zegar się zepsuł, matematyka niebios przestała rezonować miłymi dla ludzkiego ucha dźwiękami.
Pan Berbelek, przesunąwszy się na rozkolebanym fotelu karety pod aetheryczną lampę, wirującą pod asymetrycznym parasolem, otworzył swój dziennik i począł notować. Pisał powoli, z namysłem, unosząc rysik, gdy wpadali na serię większych nierówności gruntu:
Owi filozofowie najstarsi, mędrcy przedaristotelesowi, o których ona wspomniała: Xenofanes, Anaxagoras, Demokryt. Przed wyjazdem sprawdziłem w bibliotece akademei Labiryntu. To prawda, oni wiedzieli. Kenofanes twierdził, że światów jest nieskończenie wiele; podobnie Demokryt: nieskończoność światów, rodzących się i ginących, z nieskończoności atomów, poruszających się i tworzących Ziemię, ‘Wodę, Powietrze, Ogień. Anaxagoras głosił prawdy, które w istocie okazały się przepowiedniami: że Księżyc jest zamieszkany, z jego górami, dolinami, pustyniami i grotami. Ale też prawdy zofii: że pierwsze zwierzęta zrodziły się z wilgoci, ciepła i Ziemi.
To wszystko dawno zostało powiedziane i spisane, było już niegdyś oczywistością; dlaczego więc się dziwię? Najtrudniej jednak zaakceptować oczywistości upokarzające, złamać własną dumę. Jeśli Illea potrafiła narzucić Księżycowi swą morfę, przeciwstawić go Ziemiśrodkowi wszechświata, że teraz są dwa środki, dwie hierarchie sfer Materii i możemy podróżować po powierzchni Księżyca przyciągani do jego wnętrza, a nie do sfery ge Ziemi… dlaczego tylko dwa środki, czemu nie trzy, cztery, pięć? Następnego kratistosa wygnajmy na Wenerę! Kolejnego na Jowisza! Czemuż więc nie mogłyby istnieć inne Środki, inne Cele i inne Teleologie poza sferami niebieskimi Ziemi? W nieskończoności światów, rodzących się i ginących. Istnieją.
Zostaliśmy upokorzeni. Jedna z wielu rozmaitych doskonałości — cóż warta taka doskonałość, cóż warty taki Bóg? Dusza być może daje nam samoświadomość, lecz wola życia pochodzi skądinąd: z gorącego thymos, poczucia dumy z Formy obecnej lub dopiero wyobrażonej, do której dążymy. Ze nie zegniemy karków; że podniesiemy się z błota po raz tysięczny; że wiemy, iż z dwóch doskonałości nasza jest zawsze lepsza. Czuję, jak rośnie we mnie ten ogień. Nie musiała truć mnie swoim jadem i nie potrzeba mi pyru we krwi. Sam siebie uwiodłem. Wiem, dokąd dążę, jakiego siebie wybieram, co mnie przyciąga i gdzie leży moja doskonałość, konieczny kształt zupełny, od którego nie mogę, nie chcę, nie odwrócę się. Kratistobójca! Po to się urodziłem, to jest moja entelechia. Żyję już dumą tej morfy. To nie pycha. Znam swoje miejsce. Kratistobójca! Zrobię to.
Odwrócone Więzienie znajdowało się na dnie krateru o średnicy ponad siedmiu stadionów. Aetheryczna Tortura wirowała nieprzerwanie ponad zboczami kaldery, odcinając Więzienie i adynatosa w nim od reszty Księżyca. Na północnym grzbiecie krateru wznosiła się wieża strażnicza; z niej, ponad rozpędzoną Torturą, spuszczano na wielokrążkowych makinach żelazny pomost, po którym sofistesi, skazańcy i kandydaci na kratistobójców schodzili w arretesową aurę. W wieży od dwóch lat mieszkał Aker Numizmatyk, wiekowy sofistes Labiryntu, jeden z wielu dopuszczonych przez Panią do tajemnicy. Rzecz jasna, nie on pełnił straż; strażnikami było pięcioro Jeźdźców Ognia.
Owego dnia Aker obudził się wstrząsany zimnym dreszczem, z głową pękającą już od przeciągłego, basowego dźwięku, który wprawiał w drżenie wszystkie szkła i metale w wieży. Jęki adynatosa niosły się po Księżycu powolną falą, przenikając wszelką materię i naciskając na umysły. Aker podniósł się i klnąc, podszedł do okna. Czasami można było zobaczyć ów dźwięk, tworzył w gęstym pyrze zmarszczki, wzdłuż których wypalały się wstrząśnięte arche Ognia. Tym razem wszakże sofistes ujrzał tylko jedną odległą ulewę płomieni; niebo nad kraterem więziennym pozostawało czyste.
Inne światło przyciągnęło wzrok Numizmatyka. Po lewej, ponad zboczem, na Drodze Bohaterów przesuwała się plama srebrnego blasku. Zmrużył oczy; jak zwykle zapomniał gdzieś opticum. Zadzwonił na doulosa — tak czy owak, jacyś goście przybywają do Więzienia.
Aker Numizmatyk na starość wyłamał się z lunarnego cyklu snu oraz czuwania i — jak działo się to często z wiekowymi Księżycanami — wrócił do morfy najpierwotniejszej, nocy i dnia liczonego w godzinach; a im bardziej posuwał się w latach, tym mniej godzin zawierało się w owym cyklu. Zszedłszy na parter wieży, zastał na nogach tylko jednego hyppyresa, rytera Chiratię; pozostali spali jeszcze. Chiratia zakładała właśnie zbroję, już wiedziała o gościach. Aker wydał polecenia nielicznej służbie, by przygotowała kwatery i zimne posiłki dla wizytantów. To zazwyczaj byli sofistesi lub hegemoni, przybywający dla zapoznania się z wrogiem. Odjeżdżali, zanim Aker zdążył dwa razy się zdrzemnąć i obudzić. Niekiedy zresztą mylili mu się na jawie.
Wyszedł na taras pod dźwigarami pomostu. Od głębokiego, monotonnego jęku adynatosa dzwoniły łańcuchy makiny.
Po raz pierwszy spostrzeżono go na Niższej Stronie, już w granicach korony Pani — lecz nie był przez to ani trochę bardziej ludzki. Na podstawie wstępnych raportów — gdy ludzie po prawdzie nie wiedzieli jeszcze, o czym raportują — wytyczono jego marszrutę. Przedłużenie tej wykreślonej na mapie linii wskazywało prosto na Czwarty Labirynt.
Działo się to tuż po pierwszej większej potyczce z adynatosami, ochrzczonej potem Bitwą Marsjańską, chociaż Mars podówczas znajdował się akurat po przeciwnej stronie swej sfery, na niskim epicyklu. Nic dziwnego, że całe zdarzenie zinterpretowano jako zwiad przed generalnym uderzeniem adynatosów na Abazon. Hierokharis pchnął przeciwko zwiadowcy Skrzywienia znaczne siły, cały enneon, to jest dziewięć trypletów hyppyroi. Wszakże Pani z jakiegoś — znanego tylko Pani — powodu zakazała bezpośredniego ataku na adynatosa. W wielkim pośpiechu ściągnięto więc astromekaników, kowali aetheru, teknitesów sztuki gwiezdnej rzeźby. Po tygodniowych zmaganiach zamknięto adynatosa w uranoizowej Torturze i powleczono mozolnie na Drugą Stronę, do Odwróconego Więzienia.
Po każdym żywym stworzeniu, jakkolwiek głupim i prymitywnym, należy się spodziewać ludzkich reakcji przynajmniej na ból i okaleczenie; nikt nie powtarza dobrowolnie czynności samobójczych. W adynatosie nie było nawet tyle człowieka. Torturę spleciono z purynicznego aetheru, skrzepłego w chmurę miliona drobnych ostrzy, cykliczną burzę białych igieł, drzazg i noży. Adynatos nieustannie na nią nacierał, jakby próbując Skrzywić czysty aether. Tortura go cięła, rozrywała, szarpała. Wówczas cofał się, rozbity na długie wstęgi chaosu, by zbierać się potem — niczym wiosenna burza, równie nieubłaganie i w jednostajnie narastającym tempie, przy dźwiękach owej drażniącej uszy kakofonii — aż przychodził moment kolejnego natarcia; i tak bez końca: Chaos na Mękach.
Popijając lodową qahwę, sofistes szacował dzisiejsze kształty cieni, nachylenie skał i położenie obłoków żółtego dymu. Czasami poruszenia adynatosa były dostrzegalne jedynie przez porównanie wskazań zegarów rozmieszczonych dokoła krateru oraz z analizy subtelnych zmian nachylenia orbity Tortury. Czasami nie były dostrzegalne w ogóle. Stanowiło źródło perwersyjnej satysfakcji Akera, iż kilkakrotnie udało mu się przewidzieć zachowania adynatosa wbrew wskazaniom statystycznych tabel obserwacyjnych. Za każdym kolejnym razem inni sofistesi oraz hyppyroi patrzyli na Numizmatyka z większą podejrzliwością. Rechotał w duchu, wychwytując te ich ukradkowe spojrzenia — kto spostrzeże pierwszą kakomorfię u zrzędliwego starucha? Nie zdziwiłby się, gdyby przyjmowali między sobą zakłady. Ludzie starzy najbardziej są podatni na zewnętrzne deformacje — słaba Forma, słabe ciało, nawet już najlepszy teknites somy tu nie pomoże, wszystko się rozpada, gnije, degeneruje: mięśnie, zęby, włosy, pamięć, osobowość. Numizmatyk patrzył na Więzienie ponad krawędzią zimnej czary. Nie będzie to może najlepszy koniec, ale przynajmniej starości koniec niebanalny. W bibliotece Labiryntu czytał o dzikusach na Ziemi, którzy wynoszą niedołężnych starców na pustkowia, gdzie pozostawiają ich na pastwę ptasich i psich padlinożerców. O ile wcześniej starcy nie pójdą tam z własnej woli.
Wrócił do wieży, zanim zaczęło go palić gardło. Goście już weszli. Zastał Chiratię w pół ukłonu przed wysokim Ziemianinem w białej szacie, ciemnowłosym aristokratą o drapieżnym spojrzeniu, który właśnie przytykał sobie do nosa rurkę z jakąś białą substancją. Ziemianin nawet nie zwrócił uwagi na Chiratię. Towarzyszący mu Jeźdźcy Ognia rozchodzili się po wieży, zawsze oglądając się na niego w drzwiach; też nie zwracał uwagi. Pozostał jeden, w szybkim okółhełmie hegemona.
Skinął na Akera.
Oddawszy czarę doulosowi, sofistes podszedł doń, przesadnie powłócząc nogami.
— Esthlos Hieronim Berbelek, z życzenia Pani — rzekł hyppyres. Nie wskazał w żaden sposób Ziemianina, ale Forma była oczywista.
— Drugi? — spytał Aker i obrzucił Berbeleka taksującym spojrzeniem.
Ziemianin pochwycił je i uśmiechnął się krzywo.
— Może jednak najpierw to załatwmy, a uprzejmości wymienimy, jak wrócę. Tędy?
Numizmatyk wciągnął powietrze przez zęby.
— To nie jest dobry czas. On wydaje się dziś dość niespokojny…
Berbelek przeczekał milczenie sofistesa.
— Nie słyszysz? — dodał po chwili Aker, gdy przeciągły jęk na nowo przepłynął przez wnętrze wieży. Zbroje hegemona i Chiratii zaśpiewały w rezonansie.
— To jest dobry czas — rzekł Berbelek.
Zaskoczył Numizmatyka, pochylając się nad nim i ściskając go delikatnie za ramię.
— Nie bój się — szepnął mu do ucha. — Nic mu nie zrobię.
I wyszedł na taras.
Hyppyroi podążyli za nim, hegemon pierwszy. Aker zawahał się w pół kroku, skręcił do bocznego korytarza, otworzył metalowy regał i wyjął zeń aetheryczny aeromat, rozwibrowaną makiną pod pachą wyczłapał bocznym wyjściem pod cień podniesionego pomostu.
Stali przy schodach. Chiratia na skinięcie Ziemianina pospieszyła uruchomić ciężki mechanizm wielokrążkowy, spuścić na tryby wewnętrzne perpetua mobilia. Berbelek i hegemon spoglądali w milczeniu ponad osmalonymi blankami do wnętrza Więzienia, do wnętrza srebrnego kręgu Tortury. Berbelek zaczynał kaszleć.
Aker podał mu aeromat. Ziemianin obrócił go kilkakroć w dłoniach. Numizmatyk już otwierał usta, gdy Berbelek szybkim ruchem naciągnął kaptur na głowę i zaciągnął rzemienie. Uranoizowe wiry zaczęły mu nawiewać gorące Powietrze prosto w twarz.
Pomost grzechotał i zgrzytał, opuszczany. Berbelek zawinął ściślej swą długą, powłóczystą szatę i wszedł po ośmiu schodach między grube łańcuchy. Pomost zbliżał się już do poziomu. Aker przypomniał sobie o zewnętrznych aeromatach wieży i cofnął się na moment do sieni, by otworzyć dysze nawiewu na taras. Gdy wrócił, pomost był do reszty opuszczony (ustał grzechot i zgrzyt), a Berbelek szybkim krokiem maszerował po stromej pochylni w głąb krateru. Przeszedł ponad szumiącą lekko Torturą, przeszedł ponad Pierwszym Zegarem i przeskoczył na żużlowy kopiec na zboczu krateru; białe poły rozwinęły się za nim, wylądował w przyklęku, na materiale pozostały długie smugi czerni. Nie obejrzał się, zbiegał szybko w dół stoku. Hyppyres ponownie uruchomiła ciężkie makiny, pomost począł się podnosić.
Stali przy blankach, Aker, hegemon i Chiratia, zapatrzeni w jeden punkt. Biała postać dotarła do dna kaldery i skręciła ku ciemnej chmurze kurzu i dymu, kłębiącej się na południowy zachód od środka niecki.
— Skąd ta burza pyłowa? — spytał hegemon. — Chciałbym go nareszcie zobaczyć.
— Ależ widzisz, widzisz — zarechotał Numizmatyk.
— Widzę tylko kłąb śmiecia na wietrze.
— Bo nie obejmuje nas arretesowa aura. Patrz na esthlosa.
Ziemianin znajdował się zaledwie kilkadziesiąt pusów od granicy kurzawy. Należałoby się spodziewać, że wicher wpierw zmierzwi jego szatę, lecz z nią zaczęło się dziać co innego: utraciła jednolitą barwę, smugi czerni rozlały się w plamy wszelkich odcieni szarości, potem utraciła kształt, rękawy, poły, odrzucony na plecy kaptur, z każdym kolejnym krokiem Berbeleka nakładało się to na siebie, mieszało, rozrywało, wir pstrokatych szmat, na koniec nawet utraciło fakturę tkaniny i Ziemianin szedł odziany w taki sam kłąb pyłu-nie-pyłu, woal wszechbarwnego dymu, jak ten, ku któremu zmierzał, a w istocie był już na jego granicy, już go dotykał, ręka, głowa, pięta — wszedł, zniknął.
Hegemon westchnął głośno.
— Po nim.
Aker przekrzywił głowę.
— Cienie dobrze się wokół niego układały, poczekajmy. Hegemon prychnął czerwonymi iskrami.
— Wierzysz w takie rzeczy? Może jeszcze wróżysz z odbicia anthosu w wodzie i wietrze? Sofistes!
Numizmatyk przytknął artretyczny palec do warg.
— Plutarch opowiada, jak to filozof Anaxagoras próbował wydobyć swego przyjaciela, hegemona Peryklesa z wiary w zabobony. Otóż przyprowadzono do Peryklesa barana urodzonego z jednym tylko rogiem. Obecny w obozie jasnowidz Lampon szybko odczytał ten cudowny znak i przepowiedział Peryklesowi zwycięstwo i najwyższą władzę. Zirytowany Anaxagoras rozkazał rozłupać czaszkę jednorogiego barana. Następnie objaśnił wszystkim zgromadzonym, w jaki sposób anomalia taka zrodziła się z naturalnych, anatomicznych przyczyn. Miał oczywiście rację i zgodzono się co do jego wyjaśnienia, a jasnowidz Lampon odszedł w niesławie.
Aker mówił bardzo powoli, przeciągając chrapliwie słowa i co jakiś czas spluwając przez blanki, co tylko wzmagało niecierpliwość ognistego rytera, aether jego zbroi przeskoczył na odrobinę wyższe epicykle. No i?
— I wkrótce potem Perykles został najwyższym władcą — rzekł Numizmatyk.
— Nigdy nie wiem, kiedy zmyślasz — mruknęła Chiratia. Nowy jęk podniósł się z dna kaldery, hyppyresowe zbroje odpowiedziały swoją muzyką.
Hegemon wykonał gest oduroczny.
— Bez przerwy tak wyje?
— Mhm. Nie sądzę, żeby to był jego głos.
— Co?
— Oczywiście inni sofistesi się ze mną nie zgadzają. Ale ja myślę, że dźwięk nie należy w ogóle do jego morfy. Podobnie jak nie należy do niej płeć — więc tak naprawdę nie mamy prawa mówić „on”, ani „ona” — nie należy mowa, nie należą ręce, głowa, krew, skóra, zapewne w ogóle ciało, cielesność to cecha ziemskiej morfy. Nie mam też pewności, czy w morfie adynatosów mieści się śmierć. A więc oczywiście i życie, tak. Nie wiem, czy można w ich aurze mówić, że ktoś żyje albo nie żyje. Na pewno nie potrzebuje żadnego pożywienia i niczego nie wydala. Nie wiem też, czy można w ogóle mówić o jedności i mnogości: że jest jeden lub że jest ich wielu. Ani to, ani to. Czas, przestrzeń — że jest tu i tu, że jest wtedy i wtedy — to też kategorie człowieka, ziemskich sfer. Im dłużej go badam, tym głębiej się cofam w niepewność. Tak trzeba się pozbywać oczywistości człowieczej Formy, jeśli chce się dotrzeć do prawdy. Na przykład pięć żywiołów — Ziemia, Woda, Powietrze, Ogień, aether — one stanowią podstawę Materii w sferach ziemskich, ale poza sferą gwiazd stałych, tam świat może być zbudowany z czegoś zupełnie innego. Część z tych skazańców posyłaliśmy tu na dół właśnie po to, żeby spróbowali nam przynieść próbkę oryginalnej Materii adynatosa.
— Przynieśli?
— Być może najwięcej nauczylibyśmy się z obserwacji stanów przejściowych, tego frontu zderzenia Form, jaki musi rozkładać keros do samych kości, tam, na Ziemi, na granicy ich przyczółków, gdzie to ziemskie Substancje skręcają ku arretesowym Formom, nie na odwrót. Gdy zmysły postrzegają coś więcej niż kompletny chaos.
— Kiedy podchodziliśmy za Marsem do ich floty —
— Floty, powiadasz. I już na pewno dobrze pamiętasz, że widziałeś flotę.
— Noo…
Numizmatyk wskazał palcem dno krateru.
— Powiedz, co widzisz.
— Adynatosa.
— Nie. Powiedz, co widzisz.
— Chmurę kurzu.
— Czy to jest kurz? Czy to jest chmura? Powiedz, co widzisz.
— Coś, co wygląda jak chmura kurzu.
— Myślisz: chmura kurzu jest podobna. Ale wcześniej, cofnij się przed tę myśl — powiedz, co widzisz.
— Nie wiem!
— Jak możesz nie wiedzieć, co widzisz? Oślepłeś?
— Nie potrafię nazwać!
— Dlaczego?
— Wiem, o co ci chodzi. Nigdy wcześniej nie widziałem, więc mogę tylko porównywać. Co mi się kojarzy. Chmura kurzu.
— Ależ potrafisz nazwać. Jak nazywasz to, czego nigdy wcześniej nie widziałeś i nie potrafisz opisać?
— Arretes. Jeśli nie potrafię opisać…
— Czy widziałeś kiedykolwiek taki kamień? Skąd wiesz, że to kamień?
— Ma formę kamienia.
— Ach! A to?
— Rozumiem. Nie ma formy.
— Co było przed Formą?
— Chaos.
— Jakie więc jest jedyne imię wszystkiego, co naprawdę obce?
— Chaos.
— Co widzisz?
— Chaos.
— Co widzisz?
— Chaos.
— Co widzisz?
— Chaos, chaos.
Basowy jęk na moment ucichł, po czym podniósł się na nowo.
Doulosi przynieśli na taras tace z ciastami, owocami i winem. Hegemon zdjął okółhełm i położył go na blankach, między kielichem i dzbanem.
— Nie rozumiem, jak może istnieć Substancja całkowicie amorficzna.
— Nie może. On posiada Formę, swoją Formę. Po prostu my nie jesteśmy w stanie jej rozpoznać. Spójrz w niebo. Gdyby ci rodzice nie opowiedzieli, wiedziałbyś, że te kilka gwiazd to Orion?
Hegemon wypił i dolał sobie wina.
— Mhm. Jeśli my nie jesteśmy w stanie dostrzec ich Formy… Skąd wiemy, czy oni w ogóle dostrzegają naszą?
— Nie wiemy. Ale — Numizmatyk ponownie uniósł palec, uśmiechnął się złośliwie — to oni do nas przybyli.
Czarny jęk opadł jeszcze o pół harmonii. Zadźwięczały misy, dzbany i kielichy.
— A jednak — mruknęła Chiratia. — Przecież słyszę w jego głosie tęsknotę, cierpienie, złość, smutek.
— To nie jest jego głos. Wydaje ci się.
— Klaudiusz też to słyszy — upierała się. — Następnym razem przywiezie lirę, to można zagrać, jest w tym melodia, zagra, wtedy się przekonasz.
— Tucydydes Trzeci, Wojny Gockie. Owej nocy Zamos i Iloxas o przydomku Euexis postanowili zaatakować obóz Gotów z zaskoczenia. Zdjąwszy ciężkie zbroje i umalowawszy twarze błotem, przekradli się ze swymi ludźmi przez mokradła. Nikt ich nie spostrzegł. Widzieli już ogniska nieprzyjaciół i słyszeli ich głosy. Usłyszeli także pieśni, jakie śpiewali nocą barbarzyńcy, by nie poddać się senności. Zamos i Iloxas oczywiście nie rozumieli tych dzikich ballad, niemniej zadrżały ich serca w zimnej nocy i wojownicy zapłakali bezgłośnie w ciemności. O świcie, gdy Zamos dał znak, runęli na zaskoczonych Gotów. Kroniki nie wspominają, by przeżył ktokolwiek spośród barbarzyńców.
— Jest!
Rzuciła się do makiny, opuszczając w zgrzycie i hurgocie długi pomost.
Z powrotem szedł wolniej. Był nagi, pod napiętą skórą wyraźnie rysowały się żebra. Przystawał, zginał się w pół, pluł i kaszlał. Po aeromacie nie pozostał ślad. Włosy miał zmierzwione i krew na rękach. W lewej dłoni ściskał sztylet o ostrzu jak płomień.
Zeskoczywszy ze schodów na taras, długą chwilę stał i dyszał głośno, wciągając do płuc ciepły aer. Wodził przy tym dzikim spojrzeniem od hegemona do Chiratii, do Akera i z powrotem. Palce na rękojeści sztyletu zaciskał tak mocno, że drżała mu cała ręka.
Sofistes przyjrzał się dokładnie ciału Berbeleka. Przebarwienie pigmentu na lewym udzie, dodatkowa kość ponad prawym obojczykiem oraz mały płomień drgający na czole — ale to wszystko.
Hegemon postąpił ku Ziemianinowi, iskry podniecenia strzelały z sykiem pod aetheryczną zbroją.
— Widziałeś go, esthlos? — naparł. — Jak wygląda? Przecież coś powiedzieć możesz! Zauważył cię w ogóle? Esthlos!
Berbelek zamachał rękoma, także tą ze sztyletem. Wszyscy odsunęli się o krok. Wcześniej jednak zdążył zahaczyć grzbietem dłoni o okółramiennik Chiratii, z rozdartej ręki buchnęła krew. Berbelek zdaje się w ogóle tego nie poczuł. Zagapił się na hegemona, zmarszczył brwi, zamrugał. Otworzył usta, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył.
Aker Numizmatyk podszedł do niego powoli, położył artretyczną dłoń na ramieniu wyższego mężczyzny.
— Spokojnie — szepnął. — Pomału. Wszystko wróci. Przypomnisz sobie. Słowa są w tobie, pamięć jest w tobie, jest w tobie esthlos Hieronim Berbelek, wróci. Chodź.
Esthlos Berbelek szarpnął się z gniewiem. Drżenie ogarnęło całe jego ciało, dygot osiągał szczyt rezonansu. Berbelek poruszył jeszcze kilkakrotnie wargami i wrzasnął:
— Sto dziewięćdziesiąt cztery! Sto dziewięćdziesiąt pięć! Sto dziewięćdziesiąt sześć! Co tak stoicie? Niech ktoś mnie opatrzy, na Szeol! Macie tu jakiegoś demiurgosa somy? Albo chociaż medyka? Omixos, kwatera, zaraz padnę z nóg. Nalej mi tego wina. Kiedy Wiedźma wraca do Labiryntu, pojutrze? O co właściwie chodzi z tymi zegarami? Ty, starcze, jak się nazywasz?
— Aker Numizmatyk, panie, sofistes Labiryntu, u twych stóp.
— Teraz będzie czas na uprzejmości. Esthlos Hieronim Berbelek, Strategos Księżyca. Muszę zwymiotować, zdaje się, że coś tam połknąłem, czuję, jak porusza mi się w żołądku. Jeszcze wina. Aker, opowiesz mi wszystko, co się o nim dowiedzieliście, wszystko, czego się domyślacie. A teraz się odsuń. Bogowie, co za gówno.
— Pani
— Wstań.
Wstaje.
Ziemia, zielony lampion, wisi tuż ponad Labiryntem, ponad ogniopłotem i pod spiralną wiecznomakiną, dokładnie naprzeciwko pana Berbeleka; wstał, uniósł głowę, uniósł wzrok i teraz mruga, wpółoślepiony. To go irytuje, wykrzywia się w gniewnym grymasie, szarpie się w strudze światła, niczym przyszpilony do matowego półmroku owad.
— Spokojnie. Pokaż mi się. Tak. Widzę, że nie pozostał nawet ślad. Jesteś dokładnie tym, kogo szukaliśmy, Hieronimie.
— Znasz moją cenę.
— Nie bój się.
Pan Berbelek śmieje się szyderczo.
— Usiądźmy. Zawsze lubiłam stawy, wolałam je od strumieni. To, co nieruchome, bardziej jest sobą niż to, co w ruchu. Chcesz się ochłodzić? To puryniczny hydor, napij się.
— Już piłem.
— Stawiasz opór, to dobrze. Wiesz, że to była pierwsza rzecz, jaka zwróciła jej uwagę.
— Szulimy?
— Tak. Legenda o strategosie, co złamał morfę najpotężniejszego kratistosa Ziemi. Bo jeśli ktoś taki nie wytrzyma pod arretesową Formą, jeśli nie on zada cios kratistosowi adynatosów — to kto?
— Ty. Inny kratistos.
— Ach.
— Ale wasze życie nazbyt cenne, prawda?
— Ja. Ależ tak, oczywiście, stanę do boju. Lecz wiesz, jaa będzie moja walka: Forma przeciwko Formie. W tym nikt mnie nie zastąpi. Ktoś musi wszakże zbliżyć się i zniszczyć Materię.
— Nie wiemy, czy oni w ogóle umierają.
— Ale na pewno istnieją, gdy istnieją, i nie istnieją, gdy nie istnieją.
— I nie wiemy, czy mają tu tylko jednego kratistosa.
— Tego też właściwie możemy być pewni. Moi astrologowie obserwują ruchy planet. Arretesowy anthos wypacza bowiem także Formę aetheru i zmieniają się epicykle ciał niebieskich. Astrologowie śledzą w ten sposób ruchy ich floty poprzez gwiazdoskłon. I jest tylko jedno ognisko zaburzeń niebiańskiej harmonii.
— Może ich być tam dwóch, trzech.
— Dwóch kratistosów w tym samym miejscu? Z definicji nie byliby kratistosami. Tak czy owak, będziesz musiał zabić Najpotężniejszego.
— Może drugi wylądował na Ziemi.
— To było pierwsze pytanie, z jakim posłałam tam Lakatoię. Sprawdzić zasięg, siłę i umocowanie w kerosie arretesowych przyczółków na Ziemi. Zapewne wylądowali tam sporymi siłami, nie wykluczam demiurgosów i teknitesów, lecz żadnego kratistosa z nimi nie ma. Po prostu — po prostu zadomowiają się.
— Taak.
W tej sadzawce żyją małe pyrybki o migoczących jaskrawo łuskach. Pan Berbelek obserwuje ich zgrane poruszenia, taniec niewielkiej ławicy. Kształt fali podwodnych ogników oraz jej szybkość korespondują z wypowiedziami Pani. Gdy ona milknie na dłuższą chwilę, pyrybki zatrzymują się w bezcelowym dryfie i ławica rozpada się na tuziny osobnych strumieni żaru.
— Kiedy atakujemy?
— Kiedy będę pewna zwycięstwa.
— Jest silniejszy?
— To możliwe. Ale problem w tym, że jakkolwiek by nie manewrować, ilu hyppyroi bym nie wystawiła i jak wielki strategos by nas nie prowadził — w kosmosie, na niebie nie otoczę sama jedna adynatosów, żeby nie mogli jakoś umknąć spod mojej morfy. Trzeba ich zamknąć przynajmniej z czterech stron.
— Gdybym ja…
— Jeśli uciekną spod ludzkiego anthosu, nic nie poradzisz. Być może jedyna twoja szansa to cios zadany właśnie pod Formą życia i śmierci, kruchego ciała i krwi drogocennej.
— Więc co?
— Taki był drugi cel Szulimy: sprawdzić delikatnie gotowość innych kratistosów do uczestnictwa w ofensywie przeciwko adynatosom. Zdajesz sobie sprawę, jak trudna i ryzykowna to misja. Potraktują Szulimę serio, tylko wiedząc, od kogo przychodzi, kim jest; a skoro się tego dowiedzą, zabiją ją, zanim zdoła cokolwiek powiedzieć.
— Wnoszę, że wielkich sukcesów nie osiągnęła.
— Musisz zrozumieć naturę sytuacji. Jest to węzeł gordyjski, którego żaden Alexander nie rozetnie. Kratistos, który opuści Ziemię, po powrocie będzie musiał tam walczyć od nowa o każdy pus kerosu, zagarniętego w korony sąsiadów natychmiast po cofnięciu jego korony. Królowie i narody z jego ziem padną ofiarą sąsiednich władców 1 cywilizacji. Tu nawet nie ma co myśleć o jakichś paktach, przysięgach, rozejmach — taka jest naturalna kolej rzeczy, Patrz, jak woda spływa w dół i wypełnia puste zagłębienia; tak siła wypełnia każdy niedostatek siły, to znaczy słabość. Żaden kratistos nie uda się dobrowolnie na Wygnanie, ponieważ gwiazdy akurat zmieniły odrobinę swe drogi na niebie.
— Ale gdyby powiedziała im, jak sytuacja naprawdę wygląda…. Czy powiedziała któremuś?
— Zabroniłam jej jeszcze zdradzać swą tożsamość. I niby jak sytuacja wygląda naprawdę, mój Hieronimie?
— Forma człowieka może ulec zniszczeniu. I nie będzie więcej ludzi, jeno jedna wielka kakomorfia.
— I tym mieliby się przejąć?
— Nie śmiej się! Ty się przejęłaś.
— Za ten krzyk zapłacisz mi krwią. Och. Czy ja się przejęłam? To w moją koronę wtargnęli. Bronię się. Więc tak, przejęłam się.
Krew rozpływa się w krystalicznie przejrzystym hydorze ciężką, mięsistą chmurą czerwieni, jakby to jakiś żywy organizm wyjadał od środka wnętrzności Wody. Czerwone macki potwora ścigają żar-rybki, a że Pani milczy, czerwień dogania i pochłania niektóre z nich.
— Na początek masz Króla Burz — mówi pan Berbelek, złapawszy oddech.
— Na początek.
— I może Urwalda z Ziemi Gaudata.
— Może.
— Szulima z pewnością nawiązała jakieś kontakty. Wiem, że rozmawiała z Czarnoksiężnikiem.
— Nadal chyba nie myślisz jak strategos. Powiedzmy, że jakimś cudem zbiorę tych kilku kratistosów i razem wgnieciemy adynatosów w keros. Co zobaczą pozostali kratistosi?
— Księżycową Wiedźmę na czele potężnego sojuszu. Tak, masz rację, Siódma Wojna Kratistosów.
— Mówiłam ci: węzeł gordyjski.
— Na co więc czekamy?
— Na okazję. Na wyjątkową chwilę, zaskakujący wszystkich zbieg okoliczności. Gdy żyje się tysiące lat, zaczyna się spodziewać niespodziewanego; w końcu każda szansa przyjdzie do ciebie z własnej woli i złoży ci spokojnie głowę na kolanach. Trzeba cierpliwie czekać.
— Mówisz o dziesiątkach lat.
— Tak.
— Może setkach.
— Tak.
— Chyba wiem, jaki jest trzeci cel Szulimy: szukać dalej, szukać moich następców.
— Hieronimie, Hieronimie.
— Jesteście tak potwornie cierpliwe, gotujecie oręż, nie wiedząc, czy w ogóle go użyjecie, ten lub dopiero piąty, dziesiąty, setny, byle mieć jakiś pod ręką, gdy ta szansa nadejdzie; a tymczasem ostrzyć go i czyścić, by nie zardzewiał. A jeśli nie będę chciał czekać? Zamierzasz mnie tu więzić? Co? Skłamałabyś i uwierzyłbym ci. Możesz mieć strategosa i możesz mieć posłusznego psa, ale nie obu w jednej Formie. Na co więc liczysz? O, bez wątpienia jest twoim dzieckiem, Matko Okrutna, odbiciem słabszym, lecz wiernym. Znam was. Poznałem was.
Jej skóra jest w dotyku zaskakująco chłodna; to normalna temperatura ludzkiego ciała, lecz na Księżycu zaskakuje niczym parzący lód.
— Przechyl głowę. Patrz w górę, czyż tęsknota nie ściska ci serca na sam widok? Och, ależ wiedziałeś, że będziesz musiał zapłacić za każdy moment dumy.
Wściekła ośmiornica krwi atakuje pyryby, czerwony potwór mąci sadzawkę, ta woda nie jest już czysta, krew strategosa przyjmuje w zawirowaniu anthosu wróżebny kształt — czyj wszakże jest to anthos, komu wróży, na co ta ofiara…?
— A teraz idź, idź już, zagub się w Labiryncie.
Idzie.
Ponieważ rytuał jest formą najsilniejszą, dziedziniec posiadał kształt trójkąta. Bestie wychodziły od północy, tancerze czekali pod południową ścianą. Ich natarte gorącymi olejami ciała lśniły w blasku wiecznomakiny nakręcającej tę dzielnicę Labiryntu. Pan Berbelek przystanął na moment na drugiej terasie, pod czerwonymi aeróżami ogrodu przepływającego właśnie nad dziedziniec. Publiczność gwizdała i klaskała, gdy tancerze przeskakiwali nad potworami i reorganizowali się w nowe formacje, zanim bestie zdążyły się od nowa rozpędzić. Grała muzyka. Pan Berbelek drapał nerwowo bliznę na szyi; dotyk kirouffy, choć wykonanej z najlżejszego ziemskiego jedwabiu i przecież nie zapiętej, drażnił rozpaloną skórę. Sprzedawca żarbłek usunął się z drogi, ledwo pochwyciwszy jego spojrzenie. Pan Berbelek szedł w chmurze zimnego gniewu; bezpańskie psy, o których nawet jeszcze nie pomyślał, by odpędzić je kopnięciem, uciekały, skomląc jak kopnięte.
Na trzeciej terasie odbywały się tańce innego rodzaju, chociaż do tej samej muzyki. Tu też przystanął na moment, nie znał tych kroków, nie znał tego rytmu. Księżycowe obyczaje zachowały w sobie coś z tej naturalnej dzikości i okrucieństwa, które poprzedzały czas cywilizacji i kratistosów, a których ślad nigdy do końca nie da się wymazać z Formy człowieka. W cieniu, pod drzewami, sprzedawcy rozlewali do aetherycznych kubków i kielichów płonące wino. Tu natomiast, na miękkiej trawie i ciepłej ziemi, tańczono boso do melodii fletów, bębnów i kithar. Jakaś uroczystość, wesele, urodziny, modlitwa do Pani, święto płodności? Nie potrafił rozpoznać, był tu obcy. Jasnowłosa Księżycanka w nieprzyzwoicie krótkiej spódnicy, odsłaniającej prawie pół łydki, podtańczyła do pana Berbeleka, dygnęła przed nim lekko, porozumiewawczo uśmiechnięta, i pociągnęła go między tancerzy. Było to tak niespodziewane i tak przeciwne jego aktualnej morfie, że w bezmyślnym odruchu wzniósł dłoń do ciosu; powstrzymał się z wysiłkiem. Kobieta pokazała mu kroki, poprowadziła do muzyki, w jakimś stopniu narzuciła nawet swoją Formę, że aż odpowiedział suchym uśmiechem na jej uśmiech. Wymijali się z innymi tancerzami. Przyglądała mu się z podniecającą bezczelnością — szeroko otwarte, nie mrugające oczy i tajemniczy uśmiech. Po chwili przestał liczyć kroki i odmierzać w głowie rytm. Wokół lewego jej sutka wirował aetheryczny pierśczyk, w zetknięciu z białym jedwabiem kirouffy wydający przeciągły świst i budzący w materiale fale niewidzialnych iskier, dodatkowo drażniących skórę pana Berbeleka.
Potem poszli pod drzewa popielne, napił się płomiennego wina. W obracającej się powoli czarze kielicha mieszały się ciecz i ogień, nie do końca odróżnialne, nie był też Hieronim do końca pewien, co spływa mu przez gardło. Nie spocił się. Naraz jednak dreszcze przebiegły mu po plecach. Jasnowłosa Księżycanka przylgnęła do jego boku, ucałowawszy go w policzek, zanim zdążył obrócić głowę, uniosła do ust jego rękę i ugryzła go w nadgarstek, natychmiast przysysając się do rany. Powalił kobietę na ziemię, oblał ogniem. Uśmiechała się, oblizując wargi.
— Naznaczyła cię, weszła ci w krew, zawsze was rozpoznaję, umrzesz dla niej!
Kopnął ją, splunął i odszedł, nie oglądając się.
Jeszcze coś za nim krzyczała, ale nie zrozumiał słów, zniekształconych przez księżycowy akcent.
Na czwartej terasie było niewielu ludzi, tu już zaczynały się labirynty altan mieszkalnych. Muzyka pozostała za panem Berbelekiem, otrząsnął się z jej formy. Zaczął kląć szeptem po vistulsku. Zamilkł dopiero, przycisnąwszy rozdarty nadgarstek do warg — inna była jego intencja, lecz tak samo pił gorącą krew, słona, żelazista maź kleiła się do języka. Teraz już za późno, nie wyssie jadu Illei. Szedł, patrząc na niebo, orientując w głowie splątane konstelacje wiecznomakin względem Ziemi i próbując obliczyć, gdzie wobec tego znajduje się obecnie Spirala Abazońska, dzielnica czwartego Labiryntu, w której posiada swój gaj Omixos Żarnik — tam bowiem zatrzymał się pan Berbelek na czas wizyty u Illei Potnii. Czyli być może na resztę życia. Uwięziony! Strategos Księżyca, ha! Splunął krwią.
Pląsy naniebnych perpetua mobilia ostatecznie przyprawiły go o zawrót głowy, przysiadł w pierwszej z otwartych altan. W ich zarośniętych pyrowymi powojami ścianach pozostawiono otwory na kamienne bloki z wyrzeźbionymi na płaskim szczycie szachownicami; figury czekały ustawione na swoich pozycjach. Był to Labirynt Szachistów. Ledwo pan Berbelek usiadł, w otworze ponad kamiennym blatem pojawiła się chuda dziecięca dłoń. Hieronim zawahał się, lecz sięgnął do kieszeni i rzucił chłopcu (a może dziewczynce) najmniejszą tabliczkę illeacką.
W szachy można grać na dwa sposoby: z przeciwnikiem lub z jego figurami. Z przeciwnikiem gra się twarzą w twarz, człowiek przeciwko człowiekowi, wola przeciwko woli, układ figur stanowi wówczas jedynie odzwierciedlenie stopnia uległości jednej morfy wobec drugiej. Inteligencja i doświadczenie w grze nie są tu oczywiście bez znaczenia, acz ich rola pozostaje drugorzędna, nie one decydują.
Ale można grać przeciwko figurom, przeciwko abstrakcyjnemu problemowi strategicznemu zaprezentowanemu na szachownicy przed tobą — nieważne, przez kogo, być może przez nikogo, przez świat, z którego przeciwnościami walczy się na oślep, nie pytając o Przyczynę i Cel. I w grze na ten drugi sposób znaczenie posiada tylko rozum; w ten sposób niewolnik może pobić kratistosa.
Goniec biegał w labiryncie altan szachowych, przenosząc posunięcia z oddalonych od siebie szachownic. Partie zestawiano prawdopodobnie podług układu zajętych altan oraz aktualnej konfiguracji sprzężonych z nimi wiecznomakin Labiryntu. Z pewnością partnerzy w grze zmieniali się między kolejnymi rozgrywkami. Przytknąwszy amulet do nosa, pan Berbelek wygrał łatwo dwie pierwsze partie, w trzeciej poszedł na wyniszczenie, kończąc wroga w uścisku między dwoma elefantami, w czwartej znowu białe podłożyły mu się jeszcze w otwarciu, piąta zaś była najtrudniejsza obaj postępowali niezwykle ostrożnie, wielokrotnie ubezpieczając każdą figurę i budując piętrowe pułapki, pan Berbelek zapomniał się w grze, zapomniał o piekących bliznach, strasznej Pani i nieludzkiej Formie Wykrzywiającej świat, oto znowu widział tylko czysty i jasny problem strategiczny, wyzwanie dla umysłu i fascynujące piękno konstrukcji myślowej, takiego piękna był koneserem, takie piękno tworzył, ostre i lśniące rzeźby wewnątrz swego umysłu, logiczne mekanizmy nieuchronnego zwycięstwa, zwyciężył i teraz; a partia szósta — kolejna rzeź bezlitosna.
Goniec po raz siódmy wyciągnął dłoń (czy to nadal ten sam dzieciak?), pan Berbelek nie znalazł już jednak więcej tabliczek w kieszeni. Ponownie przycisnął do nozdrza białą rurkę. Oparł się o szkieletową ściankę obleczoną w rozpalone powoje, odchylił głowę. Ziemia zaświeciła mu prosto w oczy. Księżyc przelatywał właśnie nad Azją, mierzwa szarych chmur przesłaniała Dzunguo. Goniec wrócił nieproszony, rzucił na szachownicę zwiniętą kartkę: Wyzwanie od mistrza Geminesa, rewanż osobiście, zaproszenie dla Nieznajomego. Pan Berbelek, zachichotawszy bezgłośnie, schował ją do kieszeni.
Można grać na dwa sposoby i dobrze, że na czas przypomniał sobie, iż strategos to ktoś więcej niż tylko wódz o przemożnej Formie porządku, odwagi i posłuszeństwa. w istocie bowiem strategos rozgrywa bitwy zawsze w samotności, w swojej głowie, sam ze sobą, i to tam albo odnosi victorie, albo ponosi klęski. Każdy problem, gdy wyjęty z cudzej morfy i złożony na powrót w myśli, jest do rozwiązania i pokonania — jak dowolny atak szachowy owych niewidocznych graczy. Nie ma znaczenia, z kim tu gra, mógłby tak grać nawet z Panią i też by zwyciężył.
Dotknął po kolei swych blizn, jakby wykonywał rytuał oczyszczający, gest modlitewny, złamany krzyż kristjański. Wszyscy ostatnio toczą z niego krew, niczym z wołu ofiarnego. Nieopisywalna ludzkimi słowy woń amuletu przepalała mózg pana Berbeleka. Oczy zachodziły mu łzami, zamrugał, zielona plama rozpłynęła się na czarnym niebie. No i powiedz mi, Hieronimie, skąd u ciebie ten żal, skąd ten gniew, dlaczego się wściekasz? Na co niby liczyłeś? Nie zachowuj się jak dziecko. Nikt ci niczego dobrowolnie nie podaruje. Oczywiście, że nie możesz wierzyć ani Illei, ani Pannie Wieczornej. Wrogami są wszyscy, różnica polega jedynie na tym, że niektórych wrogów się niszczy, a innych wykorzystuje do zniszczenia tamtych. Postaw sobie cele i nakreśl plan. Coś, co zadziała tak samo dobrze pod dowolną Formą. Potrafisz to zrobić. Robiłeś to nieraz. Jesteś do tego stworzony, to leży w twojej naturze. Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia; dobrze. Oto jak przedstawia się łamigłówka. Teraz —
Kto jest twoim wrogiem największym?