Ν Światło naszej Pani

Płonie, płonie, płonie wszystko, powietrze, woda, ziemia, ciało pana Berbełeka. Nawet gdy stoi w bezruchu pod czarnym niebem — zielona Ziemia pośrodku jednolicie mrocznego nieboskłonu jedynym źródłem światła, noc spowija Księżyc, długa, dwutygodniowa noc — nawet teraz pyr, związany tu z każdą cząstką materii ożywionej i nieożywionej, wżera się przez kirouffę, przez skórę, do kości i do serca pana Berbełeka. Każdy oddech szczypie gardło i kłuje płuca, każde przełknięcie śliny przepala krtań, każdy krok to nowy żar ziemi pod podeszwami stóp (Księżycanie chodzą boso), każdy ruch to ruch przez piekło.

Oczywiście nie widać płomieni, nie widać popiołu, kirouffa nie dymi, skóra pana Berbełeka zaledwie się zaczerwieniła, jak w chorobliwej opaleniźnie. Słońce jeszcze nie wyprzedziło Księżyca na tyle, by pokazać się na niebie ponad krawędzią Krateru Midasa — ale zagęszczenie arche pyru w atmosferze Księżyca nie zależy od pory dnia, pory miesiąca.

Pomimo bowiem iż kratista Illea spędziła tu ponad pół tysiąca lat, nadal nie zdołała przyciągnąć tego globu do postaci całkowicie zbieżnej z jej naturą — ludzką, ziemską, życiodajną, uporządkowaną. Substancja powstaje przecie z takiej Materii, jaka jest akurat dostępna. Księżyc Pani Błogosławieństw rodzi się z Ognia najwyższej sfery Ziemi, z czystej uranoizy oraz z żywiołów niższych, uwalnianych sukcesywnie z cefer aetherycznych, w jakich związane są one we wszystkich ciałach niebieskich. Te pola, te ogrody, sady, winnice, na które pan Berbelek teraz patrzy z grzbietu spielnika, wszystko to powstało i wyrosło z żywiołów samoistnie oczyszczonych z uranoizy w koronie Księżycowej Wiedźmy. Tak oto, w skali stuleci i tysiącleci, czarny, martwy Księżyc przepływa ku Formie raju, złotej krainy urodzaju i szczęścia, jakiej nie dane było Potnii stworzyć ongiś na Sadarze.

Tymczasem jednak jest to dla pana Berbeleka kraina cierpienia. Chodzi powoli i mówi tylko szeptem, powstrzymując się od głębszych oddechów.

Spielnik ciągnął się wzdłuż całego majątku Ombcosa, aż do wschodniego zbocza krateru. Podobne żyły uranoizy widoczne są z Ziemi jako jaśniejsze pręgi na twarzy Księżyca, miejsca mocniej odbijające światło.

Kilkadziesiąt lat temu wygładzono powierzchnię owego spielnika i teraz służył jako główna droga wewnętrzna majątku (owe księżycowe latyfundia zwano imopatrami). Prowadziła ona od samego gaju dynastosowego, na południowym zachodzie, do Karuzeli na północnym wschodzie: blizna purynicznego aetheru wystająca z ziemi Księżyca niczym obnażona jego kość, długi na setki stadionów biały piszczel.

Z grzbietu spielnika, z wysokości kilkudziesięciu pusów rozciągał się królewski widok na pola uprawne gryzu i sady, gdzie pracowali chłopi i niewolni Omixosa. Krater Midasa był też źródłem jednego z najpopularniejszych gatunków win księżycowych — nim to Żarnik częstował pana Berbeleka na pokładzie „Urkai”, winem midajskim.

W zielonym świetle Ziemi cała ta panorama sprawiała wrażenie zanurzonej w podmorskim cieniu, jakby Imopatra Midasa leżała w istocie na dnie okeanosu, którego wody uczyniono jakąś tajemną alkimiczną transmutacją zdatnymi do oddychania.

Aurelia Krzos, biegnąc po szczycie spielnika, wyprzedziła Hieronima o dobry stadion; teraz zawróciła. Bratanica Omixosa Żarnika również była urodzonym hyppyresem, twardą muskulaturę jej bezwłosego ciała można by użyć jako wzór dla posągu Artemidy Polującej. Hyppyres z im większą energią się porusza, im większy impet posiada dana część jego ciała, tym więcej pyru wytrąca się na powierzchni ciemnej skóry. Biegnąca truchtem Aurelia z każdym szarpnięciem nóg i ramion wypalała w powietrzu ogniste smugi, których powidok kaleczył źrenice Hieronima; wokół przedramion, a nimi wymachiwała najsilniej, wybuchały na ułamki sekund grzywy białych płomieni. Nawet gdy zatrzymała się po biegu, lekko zadyszana, drobne ogniki tańczyły na jej piersiach, ramionach, czaszce.

— To już niedaleko, za palmami.

Nie miał ochoty tłumaczyć jej, że owe skorupopienne drzewa o gorejących czerwono liściach dzielą z morfą palmy jedynie właśnie nazwę.

Za pyrowymi palmami od spielnika odrywała się niska odnoga perłowego aetheru, pół stadionu dalej zabudowana kratownicowymi konstrukcjami, wieżami i dźwigarami, wokół których krzątało się dwa tuziny ludzi, drugie tyle doulosów. Obracały się tam na krzywych osiach uranoizowe wiecznomakiny — niezmordowany napęd kołowrotów, spuszczających w dół, w jasno oświetlone szyby, sploty grubych powrozów i czarne łańcuchy. W takich właśnie głębokich kopalniach księżycowych wydobywano czysty pempton stoikheion, nie zmieszany z arche niższych żywiołów; następnie brali go w swe ręce kowale aetheryczni, demiurgosi uranoizy, i skrzywiali jego epicykle, zmieniając jego ruch z ruchu po okręgu wokół Ziemi, jak porusza się w swej aetherycznej naturze reszta Księżyca, na ruch po nowej orbicie: małej jak obwód palca — dla jubilera na wirpierścionek — albo o średnicy stadionu — na Karuzelę — albo gdzieś pomiędzy, do jakiegoś przemysłowego perpetuum mobile. Kiedyś Midasowa kopalnia uranoizy przynosiła większe dochody i była eksploatowana intensywniej; teraz otwierano ją i zamykano w zależności od fluktuacji cen na księżycowym rynku aetheru.

Aurelia zbiegła na plac przy głównej wieży nad środkowym szybem. Już czekało na nią kilka osób, skłonili głowy, doulos padł na kolana. Zanim pan Berbelek do nich dotarł — schodząc po spielniku równym, spokojnym krokiem, który maskując cierpienie ciała, narzucał zarazem formę pewnego dostojeństwa — zdążyli zdać Aurelii raport z incydentu i wskazać kierunek; pobiegła, machając na Hieronima. Pan Berbelek przystanął na moment w cieniu wieży, w hurgocie kanciastej wiecznomakiny. Ponownie skłonili głowy. Obrzucił ich obojętnym spojrzeniem. Padli na kolana, wolni i niewolni pospołu. Minął ich w milczeniu. Od jakiegoś już czasu nie krył twarzy pod kapturem, wracały doń odruchy przeciwne, anonimowość należy do form ludzi słabych.

Zagnane w zaułek pod hałdą zmielonego urobku, monstrum miotało się bezsilnie na wszystkie strony. Pan Berbelek zamrugał, skupił wzrok. W rzeczywistości anaires się nie przemieszczał, on po prostu sam składał się z ruchu, aether był jego ciałem, wysokoenergetyczna uranoiza rozpędzona w milionie nieskładnych epicykli. Wszystko w nim wirowało, obracało się wokół siebie, ciało wokół ciała, jeśli można w ogóle mówić tu o ciele, bo gdzie ręce, gdzie nogi, gdzie głowa, gdzie tułów, nie ma, nie ma, wiecznoruch zamazuje Kontury, gdzie skóra, gdzie mięśnie, gdzie krew — ale przeocz to wszystko gna, iskrzy w skrzyżowaniach orbit, trze o ziemię i młóci powietrze, nie członki, lecz wiązki epicykli, nie korpus, lecz oś osi, nie oczy i uszy, lecz wielkie okręgi szybkiego aetheru, przecinające przestrzeń dokoła potwora, jak czułki owada: co dotknie, co zakłóci ruch, o tym biegnie informacja do organizmu. Taki jest jedyny zmysł anairesa, ta chmura aetherycznych drobin rozpylona na kilkanaście pusów wokół kreatury.

Ledwo Aurelia Krzos w nią wstąpiła, potwór szarpnął się jeszcze głębiej w zaułek, rozbijając swoje organy/orbity o zbiegające się tam zbocza hałdy. Najeżył się przy tym w chrobotliwym trzasku i grzechocie lśniącymi epicyklami uranoicznych ostrzy, kolców, zadziorów — a wszystkie one gnające coraz szybciej i szybciej, paniczne tornado aetherycznego śmiecia; jakże musiał być przerażony!

Aurelia obejrzała się przez ramię na pana Berbeleka. Wyszczerzyła zęby, podekscytowana. Na plecach, wzdłuż kręgosłupa, i wokół długich mięśni jej ramion rozwijały się błękitne i czerwone języki ognia.

— Esthlos! Patrz!

Rzuciła się w przód, wprost na potwora. Było to tak nagłe, że na ułamek sekundy w ogóle znikła Hieronimowi z oczu, stał zbyt blisko — zresztą zniknęłaby mu tak czy owak, musiał osłonić twarz, podmuch ognia uderzył go jak miękka pięść Heliosa. Zdołał odtworzyć ruch Aurelii z powidoku wypalonego na źrenicach — jak, otoczona słupem pyru, wpada na potwora i sięgnąwszy z zamachu prawą ręką do jego wnętrza, rozrywa go w pusty chaos. Nastąpił huk, jakby wysadzono w powietrze kuźnię lub warsztat mekanikosa, po czym na wszystkie strony — w tym na pana Berbeleka, osłaniającego głowę przedramieniem — poleciała ulewa drobnych odłamków aetheru, uwolnionego na otwarte orbity spod morfy zabitego zwierza.

Ryter pyru obróciła się do pana Berbeleka. Sycząc przez zaciśnięte zęby, ścierała ze skóry spieczoną krew z tysięcy ran. Większość wrogiego aetheru została spalona w jej ogniu, lecz nawet już płonąc, kaleczył on ciało dziewczyny. W najgłębszym rozcięciu, na lewych żebrach, skwierczał jasny żar, pręga okrutnej bieli od piersi do pępka.

— Oj — sapnęła, postępując niepewnie ku Hieronimowi. — Dużo. Zaraz. Usiądę.

Pan Berbelek wykonał krótki gest w stronę kilkunastu górników zebranych przy drugim końcu hałdy. Podbiegli, ujęli hyppyresa pod ramiona, wyprowadzili pod spielnik. Ktoś przyniósł kwiatorzec, rozścielił na ziemi, ktoś inny przydźwigał butlę wina, dwaj doulosi przytargali kandżę purynicznego hydoru i jęli obmywać Aurelię, ledwo spoczęła na kwiatorcu. Pan Berbelek przysiadł obok, skrzyżowawszy nogi.

Gapie schodzili się zewsząd, rósł szmer ich szeptanych rozmów.

— Precz! — warknął pan Berbelek.

Na kogo spojrzał, ten, nie potrafiąc zignorować wzroku esthlosa, szybko wycofywał się poza jego zasięg. Nie minęło pięć minut, a pochowali się nawet nadzorcy wind kopalnianych.

Krzos przekleństwem odpędziła również doulosów. Westchnąwszy głośno, wyciągnęła się na wznak na fiołkowym kwiatorcu. Hieronim sięgnął powoli po butlę i kielich, nalał sobie wina.

Minęły trzy dni od przybycia pana Berbeleka na Księżyc — trzy dni, bo trzy razy okrążyli Ziemię, trzy razy powtórzyły się nad panem Berbelekiem kształty brunatnych kontynentów i zielonych mórz, zawsze w podobnym malunku światła i cienia. Hieronim widział to tym lepiej, że czarne niebo z nieruchomą Ziemią stanowiło jedyny dach księżycowych domów, nie wznoszono tu piętrowych budowli, a parterowych nie było sensu kryć. Deszcze padały bardzo rzadko (opowiadano o nich potem miesiącami), mocniejsze wiatry również się nie zdarzały, temperatura była stała. Raz na miesiąc, o wschodzie Słońca, po powierzchni Księżyca przechodziła długa fala gęstej mgły, która skraplała się następnie w kałuże purynicznego hydoru — to był Dzień Oczyszczenia.

Księżycanie żyli na otwartych przestrzeniach, nieczęsto uciekając między ściany. Gaj dynastosowy rodu Żarnika był właśnie tym: gajem, gajem przemyślnie zmorfowanych drzew i krzewów, regularnym labiryntem ognistej flory Księżyca. Przez pierwsze kilkanaście godzin pan Berbelek — ledwo zszedłszy z pokładu „Podgwiezdnej”, która zaraz udała się w dalszą drogę, Omixos miał czas tylko przywitać się z rodziną i przekazać Hieronima w pieczę brata — przez pierwszy dzień pan Berbelek leżał na gorącym runie swej polany, przepalany na wylot pyrowym powietrzem Księżyca, to śpiąc, to budząc się, z Ziemią nad głową, doglądany przez domowych doulosów, którzy obmywali jego ciało chłodną wodą, ale i to nie przynosiło ulgi, bo ten źródlanie zimny hydor również palił mu skórę, aż różowy od rozpuszczonego w nim pyru.

Taki był Dzień Oczyszczenia pana Berbeleka. Leżąc tam w cichej męce, palony od wewnątrz i od zewnątrz, sam na sam ze swym chrapliwym oddechem i cudownie piękną planetą przed oczyma, przechodził Hieronim rytuał puryfikacji duszy.

Czy naprawdę to, co czuje, ta nieukierunkowana, cicha wściekłość, kolczasta makina gniewu w jego piersi, nakręcona gdzieś pod strasznym słońcem Afryki — czy więc to zemsta właśnie nim porusza, pragnienie zemsty za syna? I czymże jest owo pragnienie, jeśli nie rodzajem chęci zadośćuczynienia za zranienie dumy? Tak mszczą się aristokraci: przez równość poniżeń. Cierpienie poniża, poniża słabość odczuta i okazana, poniża tęsknota, miłość poniżaw oczach cudzych i własnych. Przecież nie o to chodzi, by zmarły poczuł się lepiej, skoro sprawca jego śmierci zginie; zmarłemu żadne zadośćuczynienie nie pomoże. Można, co prawda, wierzyć w te lub inne prawa rządzące zaświatami i działać podług owej wiary; nie był to jednak przypadek pana Berbeleka, który zwykł był ordynować śmierć w takich ilościach, że na podejrzenie istnienia jakichkolwiek zaświatów po prostu nie mógł sobie pozwolić. Można jeszcze dopatrywać się motywów dla zemsty w dążeniu do sprawiedliwości. O ile jednak zemsta jest wymierzeniem sprawiedliwości, o tyle nie jest zemstą; i o ile sprawiedliwość jest zemstą, o tyle nie jest sprawiedliwością. Panu Berbelekowi wszakże ani postało w głowie szukać ratunku w miarach sprawiedliwości — to droga doulosów. Mści się zawsze dla siebie i za siebie samego.

Bo to też jest Forma, i jakże potężna — ojciec-mściciel! Na pewno silniejsza od Formy starego kochanka. Czyż trzeba dodatkowych motywów? Tak samo, jak zaplanował był swe pożądanie Szulimy — gdy jeszcze jej nie pożądał — tak samo dziś już widział się w tych nowych postaciach: Berbelek-kratistobójcy, Berbelek-strategosa Księżyca. One wzajem się wykluczały, ale to nie miało znaczenia; ojciec-mściciel i tak odchodził w cień. Jeśliby teraz zabił Illeę, to już nie z zemsty przecież.

Zabić Illeę — bo słowa Ombcosa Żarnika wciąż brzmiały mu w uszach. Nie dociekał, jaka myśl za nimi stała; wyobrażenie już żyło swoim życiem. Kratistobójca! Czuł, jak ta morfa go powoli a nieubłaganie przyciąga, niczym wąż zahipnotyzowanego królika.

Zabić Illeę — nie był w stanie wyciągnąć sztyletu nawet na jej córkę. Rozumując więc pod dzisiejszą morfą — pan Berbelek płonący w milczeniu w midasowym gaju, pod zieloną Ziemią — nie widział tu dla siebie szansy. O wiele bardziej prawdopodobne zdawało mu się zapadnięcie w alternatywną Formę. Strategos Księżyca. Armie Pani. Największa bitwa wszech czasów. Wiedziały, że go skuszą. Nie byłby sobą, gdyby odrzucił ofertę. Zemsta? To też egoizm, tylko innego koloru. Zresztą przyczyna śmierci Abla była taka sama jak przyczyna śmierci każdego człowieka: Abel zginął, bo był Ablem. Gdyby był kim innym, nadal by żył. Tak czy owak, czas Abla na tym świecie dobiegi końca.

Ale potem pan Berbelek zamykał oczy i znowu na moment zwyciężał ojciec-mściciel. To był mój syn! Gdyby nie Szulima! Gdyby nie Skoliodoi! Gdyby nie Illea!

Bezpłomienny ogień oczyszczał go z myśli fałszywych i Form przypadkowych.

Wreszcie podniósł się na nogi i wyprostował w bólu — Hieronim Berbelek i wszystko to, co nim jest, i nic, co nim nie jest.

Powiedzieli mu, że Ziemianie adaptują się po tygodniu-dwóch, pyr wchodzi do ich organizmów, wyrównują się proporcje arche i w końcu przestają oni nawet odczuwać ból, żyjąc w atmosferze Księżyca. Tak zresztą opisywał to Elking. Pan Berbelek powiedział sobie: drugiego dnia chodzę, trzeciego dnia jem i piję, prowadzę towarzyskie konwersacje, czwartego dnia jestem Księżycaninem. Plan powiódł się połowicznie. Można narzucić swemu ciału morfę ignorowania bólu, nie można narzucić światu morfy ignorowania ciała. Chyba że jest się aż tak szalonym kratistosem.

— Myślałem, że masz więcej rozsądku. Przecież sami mogli go zatłuc kijami. Prawda? To chyba nie jest zwykły sposób, ta twoja szarża. Masz, napij się.

Lewą dłonią drapała się po rozżarzonej ranie.

— Widziałam, jak ojciec tak zabił jednego. To są najsłabsze anairesy, te ze środka jej anthosu. Rzeczywiście, mogliby sobie z nim sami poradzić. Ale prawo jest prawo.

— Często tak?

— Niee. Prawie w ogóle. Ale jak się na powrót uruchamia kopalnię, zawsze coś tam z ciemności wyskoczy. Głupie to, słabe, zdezorientowane; zaganiają gdzieś w kąt i posyłają gońca do gaju.

Wstała, odetchnęła głębiej. Podskoczyła kilka razy, uderzyła się pięścią w mostek, zamachała ramionami, zafurkotały płomienie.

— Kiedyś, na początku, gdy Pani przybyła na Księżyc nagiej aetherowej skały i rozpędzonego w orbitalnych wichurach Ognia, one były tu jedyną naturalną formą życia. Anairesy, Wydobywane z Głębin. Jak rodzi się najpodlejsze robactwo, z wody, gnoju, błota, ciepłej ziemi, wilgotnego brudu — przecież u was na dole jest tak samo, prawda?

— Tak. Początek życia, samorództwo. Glisty, muchy, karaluchy, dżdżownice.

— No właśnie. Żywa morfa porusza martwą hile. — Usiadła z powrotem, dolała sobie więcej wina. — Więc wtedy była tu tylko morfa Pani i hile uranoiczna. I na granicy anthosu Illei, gdzie najsłabsza równowaga i Forma złamana, poczęły się wyłaniać z głębin morfowanego Księżyca samonarodzone bestie brudnych żywiołów. Tysiące, dziesiątki tysięcy anairesów okrążały ludzi, napadały, niszczyły plony, łamały młode jeszcze drzewa. Próbowały dopaść nawet samą Illeę.

— Działały w porozumieniu? Mówisz tak, jakby miały plan.

— Noo, jak stado. Nie wiem. — Trzepnęła otwartą dłonią o udo. — Tak piszą historycy. W każdym razie wielu ludzi zginęło. I Pani powołała wówczas Jeźdźców Ognia, by chronili ludzi przed anairesami, Pani urodziła Hierokrisa Pięknego. My bowiem możemy wyjść poza anthos Illei, w dziki Księżyc, w pustkę pyru i aetheru, możemy walczyć w sferach niebieskich, pod Słońcem i w ciemności, w biegu Kosmicznych epicykli. Znaleźć i zabić anairesy na samej granicy kraju Pani i poza tą granicą, zanim wejdą na ziemie zamieszkałe — tam, gdzie się one samorodzą, a jeszcze lepiej zabić nienarodzone, nadal martwe. I tak od wieków — pełnimy straż. Anthos Pani obejmuje już prawie całą Niską Stronę, granica przebiega daleko stąd, ale jest znacznie dłuższa niż wtedy. Nie rodzą się już zresztą tak często, nie w takich ilościach.

— W końcu Illea zamknie w swej koronie cały Księżyc.

— Tak, kiedyś. Może wtedy staniemy się tacy jak wy. Mówią, że na dole, na Ziemi ryter to tylko tytuł honorowy, który można sobie kupić, nawet gdy nigdy się nie walczyło i nigdy nie będzie się o nic walczyć; że nawet nie aristokraci sobie te tytuły kupują.

— To prawda.

— Moi rodzice, moi dziadkowie i pradziadkowie, moi kuzyni i siostra, wszyscy to hyppyroi. Nasze morfy są ostre i silne, moglibyśmy żyć sto, sto pięćdziesiąt lat. Tak mówią. Ale nikt nie żyje. Hyppyroi giną w boju.

— Zginiesz.

— Tak. — Odstawiła kielich, ponownie położyła się na kwiatercu, wsuwając ręce pod głowę. — Nie ma cmentarzy. Gdy Forma pęka, pyr zwycięża i przepala nas na popiół, pochłania nas ziemia, tam, gdzie zginęliśmy, pochłania nas Księżyc.

— Rodzinne legendy… — mruknął pan Berbelek. — Tak, jest ci to zapewne przeznaczone. A nie wyobrażałaś sobie nigdy innej przyszłości? Wiesz, dzieci się buntują. Forma przeciw formie: kopia lub odwrotność.

Zaśmiała się.

— Ale to właśnie jest mój bunt!

— Przeciwko czemu? Przeciwko komu?

— Sobie samej. Wyobraziłam się sobie i wybrałam siebie, którą się stałam. Ja. Aurelia Krzos. Bo chcę.

— I koniec.

— Noo, oczywiście jestem ciekawa, jak tam jest. — Wskazała Ziemię zawieszoną nad nimi pośrodku ciemnego nieba. — Myślisz, że mogłabym…? Ale nie po prostu polecieć z wujem tam i z powrotem — tylko swobodnie wędrować po powierzchni, w przebraniu, w miastach, między ludźmi. Esthlos? Czy to jednak nie nazbyt niebezpieczne? Co byście sobie pomyśleli?

— Że jesteś demiurgosem ognia.

— Jestem demiurgosem ognia. Ha!

Naraz pan Berbelek obrócił się na kwiatorcu, nachylił nad Aurelią.

— A chcesz? Co?

— Bo ja tam wrócę. Prędzej czy później. Omixos dawno już ich powiadomił, przyślą po mnie. I jakiekolwiek Pani ma wobec mnie plany… Skoro potrzebuje strategosa… Ja tam wrócę. Z armią lub bez. Więc jak?

Iskry zaczęły strzelać z kącików szeroko otwartych oczu hyppyresa, smugi dymu pojawiły się między jej brązowymi wargami.

— Jako kto?

Teraz on się zaśmiał.

— Nie, dziecko, wcale nie marzę o nocnym całopaleniu, płonące łoża pozostawmy poetom. Jako moja — mój żołnierz.

Usiadła.

— Nie złożę ci przysięgi.

— Czy ja cię proszę o przysięgę?

— Esthlos…

Wyczuwała pułapkę, lecz była zbyt młoda, by ją rozpoznać A najgroźniejsi są właśnie ci, którzy żadnych przysiąg nie potrzebują.

Rozdrapywała w zamyśleniu gorącą ranę. Spoglądając na pana Berbeleka, przekrzywiała głowę, wydymała policzek, unosiła wymorfowaną z czarnego koralu, bezwłosą brew. Znał tę formę.

— Panna Wieczorna czeka na mnie — rzekł. — Wrócę tam, z tobą lub bez ciebie.

Wyciągnął rękę. Energicznym ruchem złapała go za przedramię, uścisnęła.

Skrzywił się z bólu. Płonie, płonie, płonie wszystko.

* * *

— Hierokharis, syn Hierokrisa, syna kratisty Illei Kollotropyjskiej, Pani Księżyca, kyrios, kyrios, kyrios, Pierwszy Hyppyres, Ogień na Jej Dłoni, Hegemon Księżyca, do esthłosa Hieronima Berbeleka, Strategosa Europy, w gościnie rytera Omixosa Żarnika, w powitaniu i z darami ziemi, po trzykroć, przybył.

Dźwięk gongu niósł się po gaju, przechodząc długą falą przez ogniste żywopłoty i zawinięte wokół altanowych szkieletów gęstwy żar-powojów. Był szósty dzień pobytu pana Berbeleka na Księżycu, godzina Herdonu (Herdon świecił spod granicy cienia przecinającej Ziemię).

Hierokharis przybył w aetherowej karocy, ciągnionej przez dwójkę apoxów, koni księżycowych o ognistych grzywach i ogonach. Towarzyszyła mu skromna świta: dwoje hyppyroi, sekretarz i tuzin sług. Słudzy przydźwigali od karocy skrzynię z darami. Otworzyli ją przed siedzącym pod wierzbą polany biesiadnej esthlosem Hieronimem Berbelekiem. W skrzyni wirowały aetheryczne majstersztyki księżycowego rzemiosła, płonęły gwiazdowym żarem prześwietne stroje kroju illeicznego.

Pan Berbelek wstał, skłonił głowę. Hierokharis podszedł doń, szeroko uśmiechnięty i równie wylewny w geście i manierze, co wszyscy hyppyroi, ich charaktery ogniste jak ich ciała, gorąca serdeczność lub piekielny gniew; podszedł, uścisnął nadgarstek pana Berbeleka, klepnął go w ramię.

— Esthlos! Musiałem przekonać się na własne oczy, czy tym razem wybrała dobrze!

Pan Berbelek uśmiechnął się powściągliwie. W głowie wybuchnął mu szrapnel tysiąca nowych podejrzeń. „Tym razem”! Nic jednak nie powiedział.

W gaju midajskim planowano od razu wielką ucztę na cześć wnuka Pani, lecz Hierokharis szybko ogłosił, że wyjeżdża, gdy tylko esthlos Berbelek się spakuje. A cóż miał Hieronim do pakowania, cały jego bagaż nadal mieścił się w jednym plecaku — no i w tym kufrze z darami, który służący Hegemona Księżyca zaraz zanieśli z powrotem do karocy. Pożegnania również nie trwały długo, krótkie uściski rąk, z Aurelią Krzos równie krótki, tylko uśmiechnęła się szerzej i jaśniejsze skry strzeliły w jej oczach. Pan Berbelek zasznurował jeszcze kirouffę, zaciągnął mocniej rzemienie pochwy sztyletu, przytknął do nozdrza białą rurkę amuletu, policzył do siedmiu — i opuścił gaj.

Kareta — pozbawiona dachu ażurowa makina uranoizowa, o sześciu olbrzymich kołach i sześciu jeszcze większych kołach zamachowych, perpetua mobilia, wirujących nieprzerwanie wysoko ponad jej konstrukcją. Zatrzaskiwano je na dolnych osiach na czas jazdy i przesuwano wzwyż dla zatrzymania ruchu wozu. Z aetheru wykonana była także cała górna część karocy, skomponowana z symetrycznych epicykli uranoizowych wachlarzy, otwierających się i zamykających baldachimów, klaszczących miękko siatek hydoroporowych.

Długa na czterdzieści pusów, szeroka na pusów piętnaście kareta Pierwszego Hyppyresa nie była zatem tak naprawdę ciągniona przez tę parę apoxów — nimi woźnica powodował za pomocą wodzów i ognistego bicza dla zmiany kierunku jazdy, czego już nie sposób było czynić wyłącznie przez manipulację stałymi orbitami wiecznomakin.

Woźnica krzyknął, strzelił batem, konie prychnęły dymem, perpetua mobilia opadły na tryby żelaznych kół ruszyli..

Hierokharis i pan Berbelek siedzieli w środkowej części powozu, przed kratownicami zabezpieczającymi bagaże, a za niższym przedziałem służby, schowanym częściowo pod siedzeniem woźnicy. Podłoga karocy także składała się z twardodrzewnych kratownic, jeno szlachetniej rzeźbionych i tworzących bardziej skomplikowane szkielety. Pan Berbelek obserwował przez nie przemykającą pod nimi coraz szybciej Ziemię. Wkrótce wjechali na spielnik, aetheryczna kość Księżyca zalśniła pod stopami pasażerów.

— Musimy zdążyć przed Dies Solis, Illea chce z tobą pomówić, zanim wyjedzie na urodziny Rakatoszu.

Pan Berbelek uniósł pytająco brew. Hierokharis machnął ręką na południe.

— Nowe miasto, tysiąc stadionów od równika. Księżycowy równik wykreślano na mapach globu wzdłuż linii blasku Ziemi i granicy Odwróconej Strony.

— Midas leży — ile, sześćset stadionów od Labiryntu? — mruknął pan Berbelek. — Szybko.

— Sprzedaliśmy kilka takich karet na Ziemie Gaudata, mają tam wielkie, płaskie pustynie, na których padają nawet najwytrzymalsze zwierzęta. — Hierokharis wskazał ruchem głowy zieloną latarnię na niebie. Południowy, trapezowaty kontynent nie był jeszcze widoczny. — Ale okazało się, że sofistesi mają rację, w tak niskich sferach aether jest zbyt niestabilny, po kilku tygodniach makiny zaczynają się rozpadać, uranoiza wyrywa się na wyższe orbity, każdy żywioł dąży do swej sfery.

— W Herdonie ponoć testowali automatony napędzane aerem o Formie aetherycznej.

Hegemon trzepnął dłonią o udo.

— To już prędzej.

Dotarli pod wschodnie zbocze krateru, zjechali ze spielnika, zataczając szeroki półokrąg, by wjechać na rampę Karuzeli. Woźnica szarpnął za rzeźbioną w smoki i mantikory wajchę i podniósł koła zamachowe karety. Apoxy ciągnęły wóz powoli, podchodząc do krawędzi rampy. Gigantyczna Karuzela, wiecznomakina skonstruowana na długiej na kilka stadionów obręczy białego aetheru, obracała się z gwiazdową powolnością: od dna do szczytu krateru prawie dwie godziny. Ale też właśnie dzięki tej powolności wóz Hegemona mógł bezpiecznie wjechać na jedną z wbudowanych w uranoizową obręcz gesowych platform. Platformy stabilizowały się nieustannie do poziomu, trzeszcząc w zawieszeniu na osiach grubych jak pień baobabu.

Pasażerowie wysiedli z karocy. Pan Berbelek podszedł do poręczy — dno Krateru Midasa już się oddalało, stopniowo zmieniała się perspektywa panoramy zanurzonych w seledynowej poświacie pól, sadów, winnic, gajów. Pan Berbelek uniósł głowę. Wysoko, nad grzbietem zbocza krateru płonęły ognie górnej rampy, symetryczny trójkąt wysunięty z cienia stoku w gwiaździste niebo.

Karuzela skrzypiała i chrobotała, w osi platformy co chwila coś strzelało ostro, klekotały aetheryczne wiry karety, rżały zaniepokojone rumaki pyrowe.

— Co u niej? — spytał Hierokharis, przystanąwszy przy balustradzie obok pana Berbeleka.

— Mhm?

— Nie widzieliśmy się od ponad dwudziestu lat.

Pan Berbelek wyjął z kieszeni kirouffy tytońcówkę, wybrał z namysłem długiego tytońca — po zapałki sięgnąć nie zdążył, hyppyres strzelił palcami, spod paznokci trysnął niebieski ogień.

— Dziękuję. Kiedy ostatnio ją widziałem, miała się całkiem nieźle.

Hierokharis zaśmiał się serdecznie.

— Och, poznałbym choćby po tym sarkazmie jej mężczyzn! Damien do tej pory nie może się zdecydować, czy ją znienawidzić.

— Damien?

— Szard. Może go spotkasz. Ale przeprowadził się ostatnio do Erzu, za Morze Kruków.

Damien Szard, Damien Szard — tak, Aneis pisał o nim w swoich raportach. Poprzedni alexandryjski kochanek Szulimy, który ponoć zginął na okeanosie. Nie zginął na okeanosie.

— Nie posiadał on sławy wielkiego strategosa. — Pan Berbelek dmuchnął, dym zamigotał w przesyconej pyrem atmosferze.

Hierokharis spojrzał dziwnie na Hieronima.

— A co ona właściwie ci powiedziała, esthlos? To, że jesteś strategosem, to dodatkowe szczęście; nie strategosa przecież szukaliśmy.

Pan Berbelek wyprostował się, obrócił do hyppyresa. Był odeń wyższy o ponad tuk.

— Odbiorę ci władzę — rzekł. — Jeśli Pani powierzy mi dowództwo. — Strzepnął popiół z tytońca, wysunął do przodu prawą stopę, lewą dłoń złożył na poręczy. — Taka jest nieunikniona konsekwencja. Ukorzysz się, gdy zażąda?

Wokół czaszki i na ramionach Hierokharisa strzeliły krótkie płomienie. Służący przestali rozmawiać, sekretarz postąpił ku niemu dwa kroki. Karuzela trzeszczała głośno w księżycowej ciszy.

Pan Berbelek nie odwracał wzroku. Uniósł powoli tytońca do warg.

— Ha! — zaśmiał się wtem Hierokharis. — Przecież tak naprawdę ty nie wiesz, co cię czeka! Esthlos! Czy sądzisz, że ci dwaj przed tobą — że Pani ich odrzuciła? Nie. Szukaliśmy dalej, bo okazali się zbyt słabi.

— A ty?

— Ja wiem, że jestem zbyt słaby. Tu przecież nie chodzi o dowodzenie w bitwie.

— Szukacie kratistobójcy.

Hierokharis przechylił głowę.

— Tak, można tak powiedzieć. Chociaż oczywiście to będzie tysiąc razy trudniejsze.

Pan Berbelek żachnął się. Historia nie zna przypadku, by kratista lub kratistos zginęli z ręki kogoś innego niż jeszcze silniejsza kratista lub kratistos, jedynie tępy lud powtarza sobie bajki o Izydorze Rodyjskim i bohaterskich pasterzach wstępujących na trony. Z definicji, kto zwyciężył kratistosa, zaprawdę jest Najpotężniejszy. Tysiąc razy trudniejsze? Toż to bełkot.

— Dlaczego nie powiesz mi tego jasno i bez aluzji?

— Skoro Szulima ci nie powiedziała… Pani będzie wiedziała, jak najlepiej zarzucić na ciebie sieć. — Hyppyres wyszczerzył białe zęby. — Esthlos. Zresztą to nadal jest tajemnica.

— Ryter Żarnik wiedział.

— Owszem, niektórzy hyppyroi stoczyli już pierwsze potyczki.

Pan Berbelek cisnął niedopałek poza platformę, ku odległym polom midajskim. Byli coraz bliżej szczytu krateru.

— Ale ty chciałeś mnie zobaczyć, zanim jeszcze stanę twarzą w twarz z Panią. Ty się spodziewasz, że ona złoży mi taką ofertę i będziesz musiał ustąpić mi miejsca.

— Tak, chciałem się z tobą spotkać, zanim ona się z tobą spotka. Póki jesteś tym Hieronimem Berbelekiem, o którym pisała mi Szulima.

Gdy wyjechali z Karuzeli na zewnętrzny stok Krateru Midasa, otworzyła się przed nimi panorama księżycowego królestwa Illei, równiny, doliny, rzeki, jeziora i morza, niższe kratery i niższe góry, aż po horyzont, niezbyt przecież odległy, jako że Księżyc jest znacznie mniejszy od Ziemi, 35000 stadionów obwodu, jak Hierokharis poinformował pana Berbeleka podczas któregoś z nielicznych postojów.

Woźnice zmieniali się na koźle, apoxy potrafiły biec bez przerwy przez kilkanaście dni, nie męcząc się i nie potrzebując snu, ich organizmy zgrane są z miesięcznym cyklem słonecznym — a perpetua mobilia nie męczyły się nigdy. Pędzili więc przez Księżyc prawie w ogóle się nie zatrzymując, kunsztowna makina srebrnego aetheru, rozedrganego na tysiącu misternych orbit — smuga rozstrzępionego blasku dla oczu mijanych Księżycan. Księżyc pokrywała sieć Dróg Pani, po części wykorzystujących grzbiety naturalnych spielników, a po części wymorfowanych z żużlowego gesu; sieć tym gęstsza, im bardziej się zbliżali do serca anthosu Illei. Coraz gęstszy był także ruch na nich — lecz nie zwalniali. Wszyscy inni podróżni ustępowali przed widoczną z daleka karetą potomka Pani. Zaiste, był to kraj harmonii, naturalnego porządku odciśniętego w kerosie tak głęboko, że zapewne nie spisywanego już w żadnych prawach. Pan Berbelek dopiero teraz zdał sobie sprawę, obok kogo właściwie siedzi w aetherycznym powozie, komu rzucił wyzwanie i kto się przed nim cofnął, naprawdę ugiął się i ustąpił’. Władca Księżyca, druga na nim osoba po kratiście Illei, dzierżyciel potęgi militarnej, której prawdziwych rozmiarów Hieronim dopiero zaczynał się domyślać.

Tymczasem rozmawiali o banałach, wymieniali anegdoty, Hierokharis opowiadał historię mijanych miejsc, pan Berbelek — śmieszne i straszne legendy o Księżycu krążące na Ziemi. Hierokharis kilkakrotnie zapadł również w melancholijne wspomnienia o dzieciństwie spędzonym z Szulimą. Był od niej młodszy o prawie sto lat. Ona pierwsza zabierała go na wycieczki do pyrowych puszcz, z nią pierwszą żeglował po gorących morzach Księżyca, pod jej okiem ustrzelił pierwszego anairesa, jej szeptał w sekrecie o swych pierwszych miłościach, na jej rozkaz wykonał pierwszy wyrok, wykrawając serce kakantropa. Pochodzili z nasienia różnych mężczyzn (ojcem Szulimy był Adam Amitace, teknites psyche, dziadkiem Hierokharisa — Urax, ares), lecz najsilniejsza w nich pozostawała przecież morfa Illei i podobieństwo przeważało.

— Pamiętasz go? — pytał pan Berbelek.

— Kogo?

— Jej ojca, esthlosa Amitace.

— Zmarł przed moimi narodzinami.

— Ach. No tak. Los śmiertelników pokochanych przez bogów.

— Przynajmniej zakładasz, że naprawdę go kochała — zaśmiał się Hierokharis. — Dzięki i za to.

— Ona go kochała, ale on musiał ją kochać. Między silnymi a słabymi nie ma miłości, przyjaźni, szacunku, wdzięczności. Jest tylko gwałt.

— Tak mówią — mruknął Hierokharis. — Być może jednak dla kratistosów naprawdę potężnych i ta niemożliwość staje się możliwa.

O godzinie Azji w Dies Solis — a Słońce naprawdę już wstawało nad Księżycem, przegoniwszy go dalece w comiesięcznym wyścigu dokoła Ziemi — kareta minęła Przełęcz Tronową i zjechała na Abazon, centralny płaskowyż zawinięty wzdłuż brzegu Morza Poronnego. Od rozpuszczonego w jego wodach pyru wysokie fale płytkiego morza nabierały w świetle słonecznym barwy bladego różu, w nocy zaś — brudnego, rozgotowanego cukru.

Na Abazonie rozciągał się Labirynt. Dom Pani, pieczęć jej aury, Miasto Harmonii, stolica Księżyca, miejsce początku, gdzie wylądowała po Wygnaniu i skąd jej anthos począł obejmować glob; Czwarty Labirynt. Ziemianie mogli go dostrzec na twarzy Księżyca jako małą trójkątną mozaikę, astronomiczną broszę splecioną z setek geometrycznych linii. Spoglądający przez lunety astrologowie odrysowywali jego kształty z detaliczną precyzją, przez dziesięciolecia spierając się między sobą o solidność owych obserwacji. Labirynt bowiem nie posiadał stałej formy, zmieniał się w czasie; jego Formą była zasada, regularności, nie zaś konkretna postać fizyczna. To już było centrum korony Illei, oś jej morfy, osadzona w kerosie tak mocno i głęboko, że w jakimś sensie sam Labirynt był Illeą — podobnie jak poniekąd były Czarnoksiężnikiem straszne geomorfie gór Uralu.

Labirynt ciągnął się dwadzieścia stadionów wzdłuż brzegu morza i pięćdziesiąt stadionów w głąb lądu — równoramienny trójkąt jasnych świateł i drżącego aetheru. Wjeżdżali weń od północnego zachodu, między szeregami młynów uranoizowych, mielących księżycowe zboża z północnych farm. Tu już musieli zwolnić, woźnica uniósł perpetua mobilia karety, apoxy same ciągnęły aetheryczną konstrukcję. Pan Berbelek rozglądał się po alejach i placach Labiryntu. Jego ściany to zbite masy ognistej roślinności, naturalne formacje skalne, morfunki Ziemi i Ognia; część Labiryntu leży pod powierzchnią Księżyca. Jego ściany to także wielkie, skomplikowane makiny zawieszone na pajęczych perpetua mobilia, świecących na niebie nad Labiryntem w runicznych konstelacjach — ich obroty determinują zmiany konfiguracji Labiryntu. Tak przesuwają się ulice, strumyki przeskakują z koryta do koryta, polany i gaje dynastosowe to wyłaniają się na światło, to pogrążają w cieniu, całe dzielnice to zapadają się pod ziemię, to wypływają ponad Labirynt na spielnikowych szkieletach, wokół pyrowych baobabów zawijają się i rozwijają spirale powietrznych domów, pałace ognistej flory odwracają się tyłem do alei, zmieniają kierunek same aleje.

O tej porze pełno na nich ludzi i wzburzenie kerosu wpływa także na morfy pasażerów otoczonej przez tłum karety. Pierwszy Hyppyres nachyla się ku panu Berbelekowi, lewą ręką ściska go za ramię, prawą wskazuje ponad płomiennymi grzywami apoxów, ku centrum Labiryntu.

Hałas jest zbyt wielki, Hierokharis mówi głośno wprost do ucha pana Berbeleka.

— Potem cię poprowadzę. Nie odstępuj mnie ani na krok, bo się zgubisz. W karecie zostawisz całe odzienie, wszystkie przedmioty noszone na ciele i w ciele. Opróżnisz pęcherz i jelita. Dam ci się napić purynicznego hydoru; jeśli zwymiotujesz przed nią, to lepiej czystą wodą. Na koniec dostaniesz cierń różany. Trzymaj go w dłoni; gdy poczujesz, że tracisz przytomność lub nie możesz myśleć, zaciskaj pięść. Krew jest dozwolona.

— Co powinienem…?

— Nie ma etykiety, nie ma rytuału. Rytuał jest wyryty w kerosie. Zachowasz się, jak będziesz musiał się zachować. Czy sądzisz, że byłbyś w stanie w jakikolwiek sposób ją obrazić?

— Wiem, że nie. Nie jesteśmy ludźmi. Nie posiadamy własnej woli. Rządzi nami ich Forma.

— Wjeżdżamy.

Labiryntu nie otaczają żadne mury obronne, zewnętrzne ni wewnętrzne, nie istnieje granica między miastem zwykłych Księżycan a ogrodami, pałacami i jaskiniami Pani. Nie ma bram, fos, furt, drzwi, łańcuchów, straży. Każdy może wejść. I wyłącznie od jego morfy zależy, jaką wybierze drogę, jaką drogę pomyśleć jest w stanie jego umysł. Tak głęboko więc dotrze przez dzielnice regularnych ogrodów i altan mieszkalnych: na Trzy Rynki, gdzie co godzina ustalane są nowe ceny każdego towaru i z ręki do ręki przechodzą fortuny w aetherze, złocie i tabliczkach illeackich; głębiej, do księżycowych akademei ukrytych w parnych żargajach; jeszcze głębiej, do biur świątynnych, gdzie w tajemnych językach zapomnianych kultów spisywane są nieprzerwanie statystyki całej gospodarki Księżyca; jeszcze głębiej, do sanktuariów ofiarnych, gdzie za symboliczną lub śmiertelną ofiarę Pani lub jej kapłani-teknitesi spełnią lub nie spełnią prośbę ofiarnika; i najgłębiej, do serca Labiryntu, przed oblicze Illei Okrutnej.

* * *

— Pani.

— Wstań.

Wstaje.

Trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście.

— Liczysz?

— Muszę.

— Chodź. Idzie.

Wysoko na niebie — oświetlona niemal w połowie Ziemia, przesłonięta przez ażurową wiecznomakinę, obracającą się powoli na pochyłej osi ponad samym środkiem Labiryntu.

— Jesteś wyższy.

— Tak.

Idą przez cieniste gaje. Drzewa są tu młode, niskie, pyr w ich liściach i korze gorzeje głęboką czerwienią. Po ciepłej, wilgotnej ziemi przemykają czarne węże, dziesiątki drobnych ciał. Pan Berbelek stąpa zapatrzony pod nogi.

— Spójrz mi w oczy.

— Pani…

— Spójrz mi w oczy.

Pan Berbelek unosi wzrok.

— Mnie w twarz nie spluniesz, prawda?

Pan Berbelek wybucha śmiechem.

— Dobrze. I tak nie mogłabym ci poświęcić dziś wiele czasu. Pojedziesz na Drugą Stronę, do Odwróconego Więzienia.

— Pani…

— Pojedziesz, mój Hieronimie, pojedziesz. Wiesz, dlaczego w ogóle się tu znalazłeś? Dlaczego wybrała się do Europy, dlaczego wyciągnęła cię z Vodenburga, przywróciła do życia, powiodła do Afryki? Pisała mi, że jeśli jakikolwiek człowiek jest w stanie to zrobić, to właśnie ty, który stanąłeś przeciw Czarnoksiężnikowi i patrząc mu w oczy, mimo miesięcy spędzonych w jego anthosie, sprzeciwiłeś się najpotężniejszemu kratistosowi Ziemi. Tacy ludzie o twardości diamentu — znaleźć ich jeszcze trudniej niż diament.

— To nie było tak.

— A teraz sprzeciwiasz się mnie. Dobrze wybrała. Śmiej się, śmiej.

— Wybacz, Pani.

— Prosisz mnie o wybaczenie? Nie rób tego nigdy.

— Jesteś zbyt piękna.

— Oślepiam cię? Wyprostuj się! Ach. Tak. Hieronimie, Hieronimie. Napisała mi, że nie wszedłeś głębiej w Skoliodoi, nie widziałeś ich. Musisz wiedzieć, z czym walczymy, z czym ty będziesz walczył. Nie ze słów; wiedzieć znaczy doświadczyć. Wyrzuć ten cierń.

— Nie widziałem? Kogo? Czego?

— Adynatosów, Niemożliwych. Wojna wybuchnie prędzej czy później, planety zmieniają orbity.

— Ci ludzie… Twoja córka obiecała mi głowy sprawców Skrzywienia.

— To nie są ludzie. Sądzisz, że przed moim Wygnaniem utrzymałaby się na powierzchni Księżyca chociaż kropla Wody, że nie spadłby stąd ku środkowi świata, do swojej sfery, choćby najlżejszy obłok aeru? Istnieje więcej niż jeden środek i więcej niż jeden Cel. Poczytaj starych filozofów, Xenofanesa, Anaxagorasa, Demokryta, oni byli bliżej prawdy.

Światło i cień, wiatr, liście na wietrze, wolny pył księżycowy, owady i małe zwierzęta, w rojach, w stadach — ta regularność, ten wzór, jak wszystko obraca się wokół niej, organizuje przez odbicie morfy, porządek dookolnego świata — nawet srebrna powierzchnia świętej sadzawki, w której przeglądają się gwiazdy, aetherowa wiecznomakina i Ziemia. Tu: środek, Cel.

— Na co patrzysz? Podejdź.

— Te węże…

— Należą do Formy starszej ode mnie. Czym naprawdę są bogowie? Morfą odwiecznych snów i koszmarów, marzeń i lęków. Odziedziczyłam ją, wypełniłam, istniała, zanim przyszłam na świat. Tak samo jak morfa strategosa istniała, zanim pierwszy strategos wydał pierwszą bitwę. Podejdź.

Podchodzi.

Pocałunek złożony na zroszonym potem czole zaskakuje go zupełnie. Nie czuje nic.

Aż jad rozlewa się w nim gorącą falą.

— Ty —

— Stój! Teraz jesteś mój. Idź, prześpij się. To jest dobry ogień. Gdy wrócisz, opowiem ci o twoim przeznaczeniu.

Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści.

— Dobrze, już dobrze. Idź.

Idzie.

Загрузка...