Aneis Panatakis obnażył sztylet.
— Chthonitharchoth, Iahveth, Eulamo, teraz posiada duszę. Dotykaj tylko rękojeści, ostrze zabija. Musiałem znaleźć naprawdę szalonego demiurgosa, kowala wody, ostatnie dni rozpadu, ciało rozlewa się na wszystkie strony w czarny mór; tylko on był w stanie wmorfować jad w metal. Irga, z żądła mantikory, zabija wszystko, co żywe — dotknięcie pali skórę, draśniesz i jad wchodzi w krew, wbij głęboko, a nawet kratistos nie zdzierży. Unikaj wody i rdzy, esthlos. Trzymaj w zimnie, w ciemności.
Sztylet miał chaldajskie ostrze — wąski język jasnego metalu kręty niczym liść hiewoi, niczym płomień, wąż atakujący — co jednoznacznie wskazywało na jego przeznaczenie: był to oręż przeciwko Formie, nie Materii. Pan Berbelek oczywiście nie wierzył w te wszystkie magiczne bzdury, z trudem zachował obojętny wyraz twarzy, gdy Panatakis mamrotał przez kilka minut bezsensowne onomata barbarika — musiał jednak przyznać, że była to piękna broń. Kiedy ważył ją w dłoni, dreszcz przebiegł mu po plecach, zimna elegancja wpisanej w przedmiot śmierci czyniła ze sztyletu swoiste dzieło sztuki. Demiurgos nie użył żadnych drogich metali, szlachetnych kamieni, nie bawił się w ryty i ornamenta: gładka stal, szczupły jelec, prosta rękojeść, okrągła głowica. Pochwa wykonana była ze skóry krokodyla. Dołączono także trzy rzemienie z zatrzaskowymi sprzączkami; przeciągnąwszy rzemienie przez symetryczne otwory pochwy, można było przypiąć sztylet za pasem, na nodze, na ręce. Czwarty rzemień zabezpieczał sam sztylet, przypadkowe wysunięcie i dotknięcie klingi groziło wszak co najmniej zakażeniem skóry.
Pan Berbelek oczywiście nie powiedział Panatakisowi, do czego potrzebuje tak śmiercionośnej broni. Zresztą nie musiał: przyszedł był do kupca (tym razem do jego domu) następnego dnia po przyjęciu u esthle Lotte i cała Alexandria nie mówiła o niczym innym, jeno o zamachu na Izydora Woła.
— Cicho, powiadam, cicho i bez świadków! — kręcił głową Aneis, dolewając Hieronimowi ziołowego wina, którego hurtowym eksportem do Herdonu starał się zainteresować współwłaściciela NIB. Siedzieli na pokrytej wieloma warstwami kobierców podłodze szerokiego balkonu, pięć pięter nad główną ulicą Kartaku, nowej dzielnicy indyjskiej. — Tak się morduje. A to? To jest fucha, partactwo i obraza bogów! Tfu!
— Wół nie rusza się z domu na krok; musieliby nań regularny szturm przypuścić.
— Ha! I oto jest pytanie: skąd wiedzieli, że pojawi się u esthle Lotte? I to z takim wyprzedzeniem, że zdążyli zorganizować gampantropy! Nie chciałbym być teraz w skórze domowników Woła, on już się nie zadowoli byle przysięgą.
— Prawda, ty prowadziłeś z nim interesy.
— Kilkanaście lat, tak. Miałem nawet nadzieję, że ożeni się z Mają. Może to i lepiej, że nic z tego nie wyszło…
— To było jednak mądre posunięcie — zauważył pan Berbelek — to z gampatropami: tylko one mogły wedrzeć się na ziemię Lotte, nie alarmując natychmiast jej gampartów. Laetitia ma ich kilka tuzinów, unikalna morfa rodowa, wyczują każdego obcego. To był dobrze zaplanowany zadach, właściwie powinien był się udać.
— Z drugiej strony, ilu jest w Aegipcie teknitesów fauny zdolnych wyhodować takich sygemorfów człowieka i zwierzęcia? Trzech? Czterech? A Hypatia nigdy nie daruje ataku na dom swej krewnej.
— Nawet jeśli któryś teknites się przyzna, to co? Hodować mu wolno. A kto od niego kupował? Pośrednik pośrednika pośrednika. Któryś z nich już na pewno wyładował w brzuchach krokodyli — i ślad się urywa. Żeby Izydor miał jednego wroga, sprawa byłaby oczywista — ale jak słyszę, on ma tych wrogów tylu, że bez końca mogą zrzucać wzajem na siebie podejrzenia.
— Święta prawda, święta prawda, sam bym nie potrafił wymienić wszystkich gotowych zabić za otwarty dostęp do Krzywych Krain; muszą się spodziewać wielkich zysków, chociaż doprawdy nie wiem, na jakiej podstawie. Będą kolejne mordy, to pewne. Ale to zawsze tak jest, gdy pojawia się nowy rynek, nowy towar. No właśnie, esthlos, jak smakuje?
— Mhm, pewnie można się przyzwyczaić. Aneis, sądzę, że powinienem się rozglądnąć za bronią.
— Keraunetem?
— Nie, czymś niewielkim, na wszelki wypadek, ale że od jednego ciosu padłby nawet behemot. Sztylet, niech to będzie sztylet.
— Rozumiem, rozumiem — pokiwał głową Panatakis.
Po tygodniu wręczył go Hieronimowi na tym samym balkonie. Umowy podpisane z Kompanią Afrykańską obiecywały Panatakisowi zyski na tyle duże, że bezpieczeństwo pana Berbeleka stało się nagle dla starego faktora ważniejsze od bezpieczeństwa jego wnucząt: człowiek spogląda człowiekowi w twarz, człowiek ściska człowiekowi rękę, podczas gdy Dom Kupiecki nie posiada woli, honoru, morfy, po śmierci esthlosa Berbeleka trzeba by zaczynać z esthlosem Anudżabarem wszystko od nowa.
Co do pierwszej prośby Hieronima, to tu sprawy posuwały się znacznie wolniej. Panatakis posyłał panu Berbelekowi przez swoich ludzi listy z pozyskiwanymi sukcesywnie informacjami; nie było ich za wiele.
„Mieszkała w Alexandrii w latach 1174–1176, 1178–1181, 1184 i z przerwami od 1187. U esthle Laettii Lotte, u esthlosa Damiena Szarda, uważanego za jej kochanka (zaginiony na okeanosie w 1186) i w wynajmowanym przez siebie pałacu w Starej Kanopijskiej. Ponoć przyjmowana prywatnie przez poprzednia Hypatię. Listy kredytowe na duże sumy z banków w Byzanńonie i Ziemi Gaudata”.
„Uczestniczyła w co najmniej trzech dżurdżach, w 1192 i 1193”.
„W 1176, gdy odkopano katakumby Powstańców Pitagorejskich, wykupiła, wyprzedzając Bibliotekę, trzy najlepiej zachowane zwoje”.
„Widziana w Herdonie”.
„Kilkanaście lat temu krążyła plotka, że uczestniczyła w czarnej olimpiadzie; okazało się jednak, że malowidło, na które się powoływano, przedstawiało tryumfatorów XXV czarnej olimpiady, z roku 964 PUR”.
Pan Berbelek posłał pisemne zapytanie, w jakiej to dyscyplinie miałby startować sobowtór esthle Amitace.
„W Stu Bestiach”.
„Podobno odbyła Pielgrzymkę do Kamienia”.
„Nieznani żadni krewni. Wspominała o matce, która «rządzi na wschodzie». Nic nie wiadomo o mężach, dzieciach”.
„Skupowała prace Vaika Axumejczyka; została publicznie posądzona o zamiar odbudowania jego automatonu i wyzwała pomawiającego ją na pojedynek. Niejasne relacje świadków. Wyzwany (niski aristokrata z Drugiego Waset) zginął na miejscu”.
Sztylet był lekki, chłodny w dotyku, śmiertelnie piękny. Hieronim przypiął go sobie pod lewym przedramieniem, bliżej łokcia, rękaw kirouffy krył broń bez śladu. W nocy, w ciemności i ciszy swej sypialni w pałacu Lotte pan Berbelek ćwiczył ruch prawej dłoni — raz, palce w rękawie, dwa, kciuk pod rzemieniem, trzy, uścisk na rękojeści cztery, płynne wycofanie, pięć, pchnięcie bez zamachu, sześć koniec — aby ciało pamiętało, nawet jeśli umysł się podda.
Musiały zostać spełnione ściśle określone warunki czasu i miejsca. Żadnych świadków — a więc tylko oni dwoje w czterech ścianach lub na absolutnym pustkowiu. Nie dać jej czasu na obronę — a więc bez długich przygotowań, nie wdając się w rozmowę, poznałaby przecież. I samemu ujść z życiem — a więc uderzać wyłącznie ze stuprocentową pewnością, że nigdzie w pobliżu nie ma Zuei.
Ten trzeci warunek okazał się najtrudniejszy do spełnienia. Zueia i tak rzadko odstępowała swą panią dalej niż na kilka kroków, do sąsiedniego pomieszczenia; teraz, po zamachu na Izydora Woła, rozdzielić je było praktycznie niemożliwością. Pan Berbelek zaczął się nosić z myślą o uprzedzającym ataku na niewolnicęaresa czy nawet o skorzystaniu z pomocy Zajdara, nimroda przecież. Instynkt strategosa podpowiadał mu jednak, by nie komplikować planu.
Tymczasem zbliżał się aegipski Nowy Rok, w ludowych rytuałach i kultach starożytnych zapamiętany mimo ponad tysiąca lat panowania rzymskiego kalendarza. Astrologowie z Memphis zapowiadali początek wylewów Nilu na trzeci tydzień Juniusa. Urodziny Izydy wypadały dziewiątego Juniusa. Był to dzień początku nowego życia, nowych miłości, dzień nadzwyczajnych ozdrowień i niespodziewanych zapłodnień. O świcie w menoutyjskim sanktuarium Izydy zmartwychwstanie Ozyrys, w południe odbędzie się na Rynku Świata doroczne Zaślubienie Hypatii, o godzinie drugiej ukaże się w oknie swej wieży w Menout Nabuchodonozor Złoty, wieczorem kapłanki i kapłani Izydy pobiją się na ulicach z kapłankami i kapłanami Manat, a o zmierzchu na Nil na kanały, jeziora i dopływy wyroją się dziesiątki tysięcy „kołysek Ozyrysa”: smukłych łódek z zielonymi lampionami zawieszonymi u dziobu.
Pan Berbelek obudził się długo po świcie, pałac Lotte wypełniały już odgłosy krzątaniny, nadzwyczaj energicznej jak na dzień, w którym Laetitia nie urządza żadnego przyjęcia. W powietrzu unosił się zapach mirry i fulu. Ktoś śpiewał pod oknami sypialni Hieronima. Pan Berbelek wyjrzał. Nubijska niewolnica karmiąca gamparty nuciła poranną modlitwę do Bogini Tronu, słowa o zapomnianym znaczeniu: — Nehes, nehes, nehes, nehes em hotep, nehes en neferu, nebet hotepet! Weben em hotep, weben em neferu, nutjert em Ankh, nefer em Pet! Pet em hotep, ta em hotep, nutjert sat Nut, sat Geb, merit Auser, nutjert asharenu! Anetj hrak, anetj hrak, tua atu, tua atu, nebet aset! — Pan Berbelek mrużył oczy w porannym blasku. Widział doulosów rozstawiających donice z kwiatami amarantu i lilii, doulosów niosących ku jezioru smukłe łodzie z likotu, ozdobione erotycznymi malunkami, widział dwoje służących całujących się w cieniu hiewoi — i nagle równie wyraźnie ujrzał przed sobą niezawodny plan zabójstwa esthle Szulimy Amitace.
Dzisiaj w nocy.
Do tego czasu nie chciał się jej pokazywać na oczy. Przez Porte dopytał się o szczegóły zwyczajów domu Lotte: o której odbijają łodzie, czy musi wynająć własną i czy urnawiają się na znaki, a może na miejsce i czas. Według tradycji z Ery AIexandryjskiej spotkania powinny być przypadkowe ale oczywiście nie były, pary z góry się dogadywały, ciemność i rytuał pozwalały natomiast na śmiałość nie do pomyślenia w żadnej innej formie.
Porte zarezerwował łódź z fioletowymi ibisami wymalowanymi na dziobie. Pan Berbelek skreślił krótki list do Szulimy:
Jak Izyda pozwoli, z nurtem wody — kroczące ibisy, ukryty krokodyl. W drżeniu — e. H. B.
Porte zaniósł.
Pan Berbelek czekał. Minęło pół godziny, godzina, dwie. Spóźniłem się, pomyślał, nie mogła się przecież mnie spodziewać, już wymieniła z kimś znaki; winienem był wcześniej to zaplanować. Cisnął misą o ścianę. Zabrzęczała głośno. Przybiegł zdziwiony Porte. Pan Berbelek też się zdumiał: był to pierwszy przejaw jego szczerej wściekłości od — od — nie pamiętał, od kiedy.
Na godzinę przez Przyklękiem Słońca Zueia przyniosła odpowiedź:
Gdy ujrzysz gody centaurów i dryadę pochyloną nad myśliwym, wiedz, że bogini była ci życzliwą. Nie zważaj na bieg wody. e. A.
Wody Jeziora Mareotejskiego toczyły się w przemorfowanym wschodnim jego zakolu tak leniwie, że nie było mowy o przezwyciężaniu tu żadnego nurtu. Gdy pan Berbelek zjawił się na pałacowej przystani, ciemna powierzchnia jeziora pokryta już była szeroką konstelacją zielonych gwiazd — w blasku tych najbliższych, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt pusów od brzegu, dojrzeć można było zarysy niosących je łodzi, szlachetne profile wysokich dziobów; dalej — tylko cienie pośród cieni, powolny ruch w turkusowej poświacie. Światła Alexandrii okalały ciemną toń rozmigotaną obręczą: jasne kwadraty okien, latarnie, pochodnie, ogniska, wszystko zlewało się w gorejącej łunie metropolii. Po południu spadł lekki deszcz, ale teraz niebo było bezchmurne, miliard gwiazd odbijał się w wodzie. Księżyc w nowiu wzeszedł i zajdzie z mroczną twarzą. Od czasu do czasu nad miastem wybuchał kwiat ogni serpyjskich, ponad jeziorem przepływała wówczas fala śmiechu i okrzyków. Poza tym panowała cisza, z rzadka przerywana pojedynczym zawołaniem czy zduszonym chichotem. Kilka minut wcześniej przez Most Beleuta przemaszerowała askalońska orkiestra poprzedzana przez amidańskich trębaczy, echo jazgotliwej muzyki jeszcze krążyło nad ciemną tonią.
Pan Berbelek wsiadł do kołyski Ozyrysa i odepchnął się wiosłem od pomostu. Większość łodzi (wszystkie pałacowe) wyposażona była w dwa likotowe niby-maszty: chude tyczki połączone nad głową pasażera trzecią, poziomą. Jeśli nie wiał zbyt mocny wiatr, przerzucało się ponad tą poprzeczką zwój lekkiej tkaniny, mocowanej do burt po obu stronach, co tworzyło ponad łodzią rodzaj namiotu, baldachimu. Pan Berbelek złożył staranie zwój jedwabiu w skrytce na rufie; pod zwojem schował czarną kirouffę, identyczną z tą, jaką miał teraz na sobie. Kirouffa — zapięta pod szyję, z sutym kapturem naciągniętym na głowę — stanowiła jedyne jego odzienie. Chodziło o to, by je jak najszybciej zamienić i pozbyć się zakrwawionego ubrania.
Pan Berbelek odbił na sto pusów i zakręcił, wiosłując równolegle do brzegu. Wypatrywał centaurów i dryady pod zieloną gwiazdą. Część łodzi dryfowała ze zgaszonymi latarniami, spięta burta w burtę, symetryczne cienie. Większość izydowych kochanków wciąż jednak krążyła, szukając. Odruchowo obracali się, przyglądając się twarzy każdego mijanego wioślarza, malunkom na kadłubie jego łodzi. Hieronimowi w pewnym momencie wydało się, że rozpoznał twarz Dawida Monszebe. (Gdzie jest Alitea? Powinienem był wypytać Antona. No i gdzie jest Abel? Muszę się bardziej przykładać do roli ojca, nie może to przecież być nic aż tak trudnego). Monszebe jest wysoko urodzony, dla niego to zabawa. Bardzo są popularne wśród pospólstwa legendy o odważnych młodzieńcach, którzy ryzykując jednak śmiercią przemykają w noc święta na skradzionych łódkach na wody aristokratów i gaszą latarnię jakiejś bosko pięknej esthle. Może i tkwi w tym odrobina prawdy, dla nastolatek
z marmurowych pałaców ta legenda również jest w pewien sposób atrakcyjna…
Z przodu, po lewej: centaury na wiosennej łące. Spokojna woda obmywa helleński ornament kołyszącej się w leniwym dryfie łodzi. Zaciągnięty nad nią jedwabny namiot kryje sylwetkę pasażera. Pan Berbelek na moment zamarł z uniesionym wiosłem. Pociągnął jeszcze kilka razy, przepływając na drugą stronę dryfującej łodzi, by się upewnić. Ale nie mogło być wątpliwości: czerwonowłosa dryada skradała się za przyczajonym myśliwym, Mareot lizał ich stopy.
Hieronim odruchowo sprawdził sztylet. Jest. Rozglądnął się. Najbliżsi świadkowie co najmniej czterdzieści pusów dalej. Do brzegu — pusów sto dwadzieścia. Jeszcze jakaś wymówka, by odwlec? Żadnej. Powiosłował naprzód.
Łodzie otarły się o siebie burtami. Odrzucił wiosło, chwycił za sznury. Odsunął się zielony jedwab, ręka z wężową bransoletą pomogła mu zaciągnąć węzeł. Kołyski zetknęły się na całej długości, dziób do rufy, rufa do dziobu.
Sięgnął po sztylet.
— Zgaś — rzuciła.
Zgasić latarnie — tak, oczywiście. Zgasił swoją, cofnął się na rufę, przeskoczył do łodzi Szulimy i zgasił jej. Odwracając się do wnętrza namiotu —
Sięgnął po sztylet.
Również miała na sobie jedynie kirouffę, białą, rozpiętą, z kapturem zarzuconym na ściągnięte do tyłu włosy. Siedziała na ofrędzlonych poduchach ze skrzyżowanymi nogami, z misą owoców między nimi; małym zakrzywionym nożykiem obierała właśnie pomarańczę, i gdy pan Berbelek się obrócił, cisnęła mu ją bez ostrzeżenia. Złapał w ostatniej chwili, cofnąwszy dłoń z rękawa.
— Siadaj, siadaj — mruknęła, wycierając lepkie od słodkiego soku ręce w bawełnianą chustę. Całe światło pod baldachimem pochodziło z sączącego się od dziobu blasku miasta i gwiazd; nawet gdyby Hieronim dodatkowo go nie przesłaniał, trudno by mu było dojrzeć w tym jedwabnym cieniu twarz kobiety i odczytać jej wyraz. Wystarczyło jej pochylić lekko głowę pod kapturem. Czy ona w ogóle spogląda na mnie? Przeklęta pomarańcza, już lepią mi się palce.
Usiadł.
Szulima odstawiła misę, ziewnęła, prostując ramiona nad głową — kirouffa rozchyliła się do reszty, spadł kaptur — uśmiechnąwszy się, kopnęła ku Hieronimowi okrągłą poduszkę, po czym, w jednym płynnym, pełnym dziewczęcej gracji ruchu, wyciągnęła się przed Berbelekiem na puchowej podłodze: głowa uniesiona na opartych na łokciach rękach, filuterny błysk w oku, zgięte w kolanach nogi kiwają się do rytmu delikatnych zakołysań łodzi, na palcach stóp błyskają srebrne obrączki, podeszwy tych stóp są białe jak vistulski śnieg.
— Szpiegujesz mnie — powiedziała.
Sięgnął po sztylet.
— Oj, upadła ci pomarańcza.
Prawie przemocą wcisnęła mu owoc do dłoni. Jej twarz znajdowała się tak blisko, nie musiałby nawet się pochylać, nie musiałby prostować ręki, wbiłby jej płomienne ostrze w oko, zanim zdążyłaby zamrugać. Tylko ta pomarańcza, ta pomarańcza z Szeolu, co on ma zrobić z pomarańczą?
Szulima uśmiecha się ironicznie, nóżki migają w cieniu.
— Przyjaciel powiadomił mnie, że jacyś ludzie wypytują o moje transakcje sprzed lat, co gdzie kupowałam i za ile, skąd pochodziły pieniądze, i temu podobne. Okazało się, że to partnerzy niejakiego pana Panatakisa. Który prowadzi w Afryce interesy twojej kompanii. Wypierać się chyba nie będziesz, co, Hieronim?
Wyrzucił pomarańczę za burtę, wytarł dłonie w połę czarnej szaty.
— Kim ty jesteś? — zachrypiał.
Zaśmiała się.
— No jakże, chyba się nie spodziewasz, że w noc Izydy kobieta wyzna ci wszystkie swoje sekrety!
— Pomiot Czarnoksiężnika!
— Nie wierz temu Panatakisowi, to największy oszust Alexandrii. Jest silniejszy, niż się wydaje, nie mógłby się tak wzbogacić, posiadając morfę niewolnika, nie daj się zwieść pozorom.
— Siedziałaś u jego tronu podczas Hołdu Krymskiego! Wydęła wargi.
— Ojojoj, no to już po Szulimie.
Kpi z niego! Krew zadudniła mu w uszach.
Sięgnął po sztylet.
Dlaczego jednak on ciągle jest wolniejszy? Ręka powinna wyprzedzić każdą myśl. Tymczasem zanim zdążył wysunąć ostrze z pochwy, Szulima już siedziała mu na kolanach, oparłszy stopy o lewą burtę łodzi, objąwszy Hieronima za szyję, uwięziwszy jego dłoń zaciśniętą na stalowej rękojeści pomiędzy ich ciałami, i szeptała mu do ucha w aristokratycznej grece słowa jak krople gorącego miodu:
— Hieronimie, Hieronimie, Hieronimie. Posłuchaj mego serca, wypij mój oddech, ujrzyj moją rozkosz. Przecież nie skłamię ci morfy. Czy ja przychodzę od Roga? Czy jest we mnie choć ślad Formy Maksyma Wdowca? Kto tu bardziej podobny jest bogowi czarnej żałoby i tragicznej miłości? Powiedz. Jakże ja mogłabym służyć Czarnoksiężnikowi? Nie powinieneś tak myśleć.
— Byłaś tam.
— Byłam tam, siedziałam u jego boku. W jaki sposób kratistosi porozumiewają się ze sobą, w jaki sposób negocjują, zawierają przymierza, ustalają granice wpływów, dzielą keros? Króla, władcę, wodza mogą wezwać do siebie, nawiedzić go w jego siedzibie, złoży hołd lub nie, ugnie się lub ucieknie — lecz spotkanie twarzą w twarz dwóch kratistosów musi oznaczać wojnę, starcie Form tak potężnych, że keros kruszy się i łamie: każde słowo to wyzwanie, każdy gest to przymus, sama obecność to atak. Nie mogą się spotykać. Wysyłają pośredników. Ludzi, o których obie strony wiedzą, że się nie ugną, że ich Forma jest wystarczająco silna; jeśli nie zostali złamani, to przynoszą prawdę. Nie mogą pozostawać zależni od nikogo. Nie składają hołdów. Nie osiedlają się na stałe w niczyjej aurze. Przychodzą z zewnątrz. Sami stanowią gwarancję prawdy swych słów: że są, jacy są. Nigdy nie kłamią, nie mogą skłamać. Połóż się, Izyda patrzy na nas.
Ten zapach, ten zapach, co to były za perfumy, narcyz, aszucha, ful — aegipski jaśmin? Lewą ręką rozpinała jego kirouffę, prawą zsunęła mu kaptur z głowy. Naciskała na Hieronima coraz większym ciężarem, musiał się podeprzeć lub opaść na poduszki. Gdy ściągnie z niego kirouffę — co ze sztyletem? Obrócił się przodem do lewej burty, pozorując zaplątanie w powłóczystej szacie, to dało mu te dwie sekundy na odszarpnięcie rzemieni i wrzucenie pochwy z bronią do swojej łodzi, potem od razu wyciągnął się na wznak pod namiotem, zagarniając ze sobą Szulimę. Łodzie zakołysały się. Wsunęła mu do ust dwa palce, po czym zessała z nich ślinę. — Poddaję się — szepnęła, otwierając jego kirouffę. W kontraście z czarną tkaniną jego ciało było prawie białe; jej ciało, opalone, gładkie, pod rękoma biegłych teknitesów somy oczyszczone z jakichkolwiek skaz, zmarszczek, zwierzęcego zarostu, zdawało się dwakroć bardziej żywe, nieporównanie bardziej zdrowe, silne, przepełnione gorącą energią, vis vitae. Przesunęła paznokciami w dół jego brzucha, ścisnęła na powitanie rosnący członek, przesunęła paznokciami po wnętrzu uda. Objął ją, przycisnął, ciało do ciała, miękkie piersi na twardym torsie, oddech w oddech. Spoglądała mu prosto w oczy, spojrzenie miała jasne, radosne, spokojne. Siedem, osiem, dziewięć; nie ma, nie ma w niej śladu Czarnoksiężnika. — Ale ja nie walczę — odszepnął — wyrzuciłem już broń. — Otworzyła uda, poczuł na skórze ciepłą wilgoć. — Wszyscy walczymy, w każdej minucie życia. — Przechyliwszy głowę, wodziła palcem po zmarszczkach jego twarzy. Nie mógł się nie uśmiechnąć, morfa jej beztroski rozluźniała mu mięśnie i prostowała myśli. Kim więc właściwie była ta kobieta?
Zawinął na dłoni jej włosy, spięte nad karkiem; zacisnąwszy pięść, szarpnął, odchylając jej głowę. Jęknęła.
— A więc walczymy — syknął. — Magdalena Leese, bibliotekarka vodenburskiej akademei. Twoja Zueia wyrzuciła ją z „Al-Hawidży”; w anthosie podobnego aresa przeciąłbym likot nawet najbardziej tępym nożem. A ona otworzyła tam Formę zniszczenia tak mocną, że do dzisiaj nie zeszła mi krew spod paznokcia, a widzisz tę bliznę na czole?
— Polecę ci dobrego teknitesa somy.
Szarpnął silniej. Nie broniła się.
— Leese rozpoznała w jednej ze swoich książek ten twój księżycowy rytuał — mówił. — A może sama należała do sekty?
— Pech, szansa jak jeden do miliarda.
— Nie uczyli cię? „Nie istnieje szczęście i pech, są tylko słabsze i silniejsze morfy”.
Szulima nadal się uśmiechała.
— Moja była silniejsza — rzekła.
— Czy tak właśnie myślisz o mnie? Że twoja morfa jest silniejsza? Więc zrobię, co tylko zechcesz? Tak? Powiedz! Na co ci jestem potrzebny? Po co mnie ciągniesz na tę dżurdżę?
— Przyjechałeś tu i nie wiesz dlaczego? To chyba odpowiada na wszelkie pytania o siłę.
Poczuła, jak więdnie jego erekcja. Zmarszczyła brwi. Puścił jej włosy, zamknął oczy.
Ujęła jego głowę w ciepłe dłonie, pocałowała go w czoło, w powieki, w usta. Rozchylił wargi. Ugryzła go w język.
— Przyjechałeś tu, ponieważ cię poprosiłam. Pożądasz mnie, ponieważ chciałam, byś mnie pożądał. Na co mi jesteś potrzebny? Ty — na nic. Ja potrzebuję Hieronima Berbeleka. Zaprowadzisz mnie do niego. Chcę człowieka, który potrafi splunąć w twarz Czarnoksiężnikowi.
Był szybszy od jej krzyku. Obrócił ją na poduszkach, unieruchamiając jej ręce ponad głową. Poły ich kirouff splątały się do reszty, dzikie przemieszanie bieli i czerni, w jedwabiach i w ciałach. Kolanem roztrącił jej nogi, wsunął w nią palce, krzyknęła po raz drugi. Widziała ponad sobą drapieżnego ptaka, zawisłego w powietrzu na moment przed uderzeniem. Wąskie oczy, rozszerzone źrenice, drgające nozdrza, żyły pod skórą. Miażdżył jej nadgarstki w swym uścisku. Nie odwracał spojrzenia od twarzy Szulimy i gdy dostrzegł pierwszy błysk szczerego strachu, wyszczerzył się okrutnie.
Oblizała wargi.
— Jednym pchnięciem.
Raz.
Kopia najdokładniejszej ze znanych map Afryki, sporządzonej w 1178 roku przez Mazera ben Keszla z przydomkiem Kalamus, skrybę i kartografa dworu Huratów, po rozwinięciu zajmowała cały hyexowy stół w bibliotece pałacu Lotte i jeszcze spływała zeń z obu stron na marmurową podłogę. Mazer ben Keszla był pierwszym z ziemskich kartografów otwarcie posiłkujących się przy kreśleniu map obrazami z orbity. Jak większość, stosował się do tradycji opisu globu wprowadzonej jeszcze w Erze Alexandryjskiej przez Filogenesa z Gadesu, rozwijającego w praktyce obliczenia z Geographiki Eratostenesa Kyrenejczyka: podział kuli na dwadzieścia poziomych, równoległych kręgów, dziesięć południowych i dziesięć północnych, odmierzanych od równika tą samą długością kątową. Kręgi dzieliły się na dziesięć podkręgów każdy, samych dzielonych na dziesięć i tak dalej. Skonstruowane przez babilońskich astrologów uranometry i ulepszane nieustannie od czasów Hipparcha dioptrie pozwalały na precyzyjne wyznaczanie sumy geograficznej. Różnicę geograficzną odmierzano w dwudziestu liściach, dziesięciu wschodnich i dziesięciu zachodnich, też potem dzielonych systemem decymalnym. Zachód i wschód zbiegały się na linii przecinającej Gades. Eratostenes, porównując kąt padania cienia w Alexandrii i Syene, obliczył długość obwodu Ziemi: ćwierć miliona stadionów. Mimo najdroższych cygańskich zegarów, nadal istniały trudności z wyznaczaniem podczas podróży różnicy geograficznej — anthosy poszczególnych kratistosów rozmaicie wpływały na działanie chronometrów — dlatego też Huraci (bez wątpienia zasięgnąwszy wpierw rady swego kratistosa Józefa Sprawiedliwego) w końcu zezwolili na skorzystanie z pomocy Księżycan. Kalamus był również autorem kanonicznych map Europy i Azji Mniejszej. Zmarł, pracując wraz z wynajętym teknitesem nad projektem samoodwzorowującego się globusa; sofistesi i filozofowie nieodmiennie twierdzili, iż mekanizm taki stanowi bajkową niemożliwość.
Pan Berbelek przycisnął krawędzie mapy do matowego hyexu pustymi lichtarzami. Wysokie okna biblioteki były szeroko otwarte (okna pałacu Lette z zasady pozostawały otwarte, większość nie posiadała nawet szyb ni okiennic), a że wychodziły na wschód, poranne słońce wlewało się do środka oślepiającymi kaskadami. W ogrodzie śpiewały ptaki. Zółtopióry tłupczyk wleciał w pewnym momencie przez środkowe okno i przysiadł na antycznej figurce Manat. Pan Berbelek mrugnął do niego. Ptak przekrzywił główkę, otworzył dziób.
— Siedemdziesiąt osiem… pięć i pięć… po dwadzieścia cztery — mamrotał pod nosem Ihmet Zajdar, licząc zapamiętale na abakosie, pochylony nad mapą. Zenon i Abel stali po jego bokach, oparci o czarny blat wodzili palcami po kolorowej Afryce.
Pan Berbelek obszedł stół z drugiej strony. Doulos przyniósł tacę ze świeżymi arfagami. Hieronim rzucił chłopcom po jednej, sam rozbił skorupę swojej, uderzając o podstawę świecznika.
Alexandria — trzeci krąg północny, drugi liść wschodni — błyszczała na pergalonie złotym półksiężycem, wbijającym się wzdłuż brzegu Morza Śródziemnego w zachodnią część delty Nilu. Niebieski Nil wił się na południe przez żółte pustynie i zielone dżungle, docierając prawie do krawędzi stołu. Staranną greką opisano kolejne katarakty oraz linię wież heliografów, biegnącą wzdłuż rzeki i przez Wielkie Axum, aż do leżącego prawie na samym równiku Agorateum, dokąd przybijały wszystkie statki z Indii i Dzunguo. Druga, prostopadła linia heliografów prowadziła z Nowego Babilonu, przez Alexandrię i wzdłuż całego północnego wybrzeża Afryki, do Sali w pierwszym liściu zachodnim.
Im dalej wszakże od tras komunikacyjnych, im głębiej na południe i zachód, tym mapa była bardziej ogólnikowa, °pisy bardziej skąpe; pierwszy i drugi krąg północny na zachód od Nilu i na południe od Złotych Królestw pozostawały prawie puste, jeśli nie liczyć kilku większych wyżyn, zlokalizowanych przez Mazera zapewne na podstawie map orbitalnych, oraz drobno wykaligrafowanych wskazówek zebranych z legend i opowieści podróżników.
— Mam! — zawołała Szulima, zjawiwszy się z wielkim atlasem pod pachą. Rzuciła go na stół i przysunęła sobie wysoki taboret.
Pan Berbelek stanął za nią z pękniętą arfagą w lewej dłoni, prawą przesunął wzdłuż kręgosłupa Amitace, po ciepłej, gładkiej skórze i pod rozpuszczone włosy. Szulirna posłała mu ponad ramieniem ostrzegawcze spojrzenie, ale nie odsunęła się. Przerzucała energicznie wielkie karty.
— To: drugi lot „Paxu”, tysiąc sto osiemdziesiąt osiem. Używaliśmy ich szkiców do planowania poprzednich dżurdż. Popatrzcie, tutaj mają kawałek Żółwiej Rzeki, tu powinna być Sucha, a te wzgórza — to już są Krzywe Krainy, Skoliodoi.
Obróciła atlas, by mogli się przyjrzeć. Ihmet odłożył abakos.
— Nadal musimy zdecydować, którędy podejdziemy. Jak się orientuję, są trzy trasy. Nilem do Pachoras i prosto na południowy zachód. Nilem do Fortu Sępów i na zachód. Do Królestw i na południe. No, można też na przełaj przez wschodnią Sadarę…
Szulirna uniosła głowę.
— Kiedy ogłosiłeś?
— Dwunastego, esthle. Pierwszy tydzień Quintilisa jako wstępny termin wyruszenia. Planowany czas: trzy miesiące. Finansowanie z równych wkładów.
— I?
— Jeśli mam się trzymać pierwotnego limitu liczby uczestników, to powinienem już zamykać listę. Ja, ty, esthle, esthlos Berbelek z synem i córką, esthlos Lotte, to już jest pół tuzina. Zakładając dziesięciu niewolników na człowieka —
— Załóż piętnastu.
— Ugrzęźniemy z tą dwustuosobową armią.
— Połowa ucieknie na sam smród Skrzywienia — mruknęła Szulirna.
— No i zwierzęta — ciągnął Zajdar, drapiąc się po garbatym nosie. — Rozmawiałem przedwczoraj z nimrodem Danielem Ormeńczykiem. Mówi, że następnym razem spróbuje z nieba, jeśli tylko znajdzie kogoś, kto mu ubezpieczy świnię powietrzną. Trzeba wynająć co najmniej dwóch demiurgosów fauny. Poza tym jakiegoś godnego zaufania mieszańca do negocjacji z miejscowymi dzikusami…
— Tym się nie martw, znam bardzo dobrego. Co do trasy. — Pochyliła się nad stołem, przysuwając otwarty atlas do analogicznego fragmentu mapy.
Hieronim nie potrafił się oprzeć geometrycznemu łukowi jej pleców. Uniósłszy arfagę, wypuścił na brązową skórę Szulimy strumyczek zimnego soku; szybko ściekł on ku zawojowi bawełnianej spódnicy. Szulima wzdrygnęła się. Zakląwszy, obróciła się do pana Berbeleka. Ten uśmiechnął się szelmowsko, wzruszył ramionami. Kopnęła go w goleń — chciała kopnąć, odsunął się w porę. Pokazała mu Odwrócone Rogi. Ukłonił się.
Abel i Zenon obserwowali to ponad stołem, z trudem powstrzymując śmiech. Gdy Szulima zwróciła się z powrotem ku mapie i atlasowi, Abel pokiwał porozumiewawczo głową. Zgromiła go wzrokiem.
— Co do trasy. Złote Królestwa. Dlaczego? Cztery powody. Raz, zapchany Nil. Dwa, pora deszczowa w Axum. Trzy, do Królestw to świnia nas zabierze bez problemu, parę dni i jesteśmy w połowie drogi. Cztery, najszersze dojście. To znaczy, o konkretnym szlaku możemy zdecydować już w Królestwach, opierając się na lepszych informacjach, a idąc z północy, posiadamy dostęp do prawie całych Krzywych Krain, nie ma powodu odkrywać już odkryte, dziewięćdziesiąt procent tych ziem jest niezbadana. Mówię tu o wschodniej połowie pierwszego liścia i zachodniej drugiego w drugim kręgu. — Obwiodła paznokciem obszar na mapie. — Jak z pieniędzmi? — zwróciła się do Ihmeta.
— Skalkulowałem z zapasem. Oczywiście prywatne wyposażenie nie wchodzi w zakres. Ceny keraunetów poszły ostatnio w górę. Mam nadzieję, że się już zaopatrzyliście.
— Właśnie się wybieramy do rusznikarza — rzekł Abel, spoglądając znacząco na ojca.
— Mam dzisiaj jeszcze trzy spotkania — rozłożył ręce Hieronim.
Pan Berbelek istotnie nie dysponował w tych dniach nadmiarem wolnego czasu. Od chwili ujawnienia umowy NIB z Kompanią Afrykańską (a Aneis Panatakis rozgłosił był o niej po Alexandrii chyba jeszcze tego samego wieczoru), do Hieronima, jako pełnomocnika i współwłaściciela Njute, Ikita te Berbelek, zgłaszały się tuziny kupców i przedsiębiorców z propozycjami interesów, na których obie strony niezawodnie zarobią, jeśli tylko esthlos Berbelek raczy poświęcić godzinę, pół godziny, kilka minut na zapoznanie się z tym oto genialnym pomysłem, proszę, a jak niewiele trzeba, by go zrealizować, doprawdy, suma nie warta wzmianki, no ale skoro pytasz, esthlos… Część z nich zjawiała się u Panatakisa, ale część nachodziła od razu Hieronima, nierzadko wpraszając się pod tym czy innym pretekstem do pałacu Lotte, albo też czatując pod jego bramą i wskakując do wyjeżdżającej wiktyki z panem Berbelekiem. Hieronim przeraził się, jakież to plotki rozpuścił Aneis na jego temat; jeszcze ktoś gotów go porwać dla okupu! Albo Abla czy Aliteę! Takie jednak były obyczaje alexandryjskie, tak się tu robiło interesy: z przymusu, pod gwałtem, na granicy oszustwa. Równoprawne spółki należały do rzadkości. Bogactwo było związane z krwią i morfą jeszcze silniej niż na północy, w Europie. Jakby istotnie południowa aristokracja zachowywała w swej Formie więcej owej pierwotnej drapieżności, która wyniosła jej przodków na szczyt piramidy społecznej.
Tym niemniej trafiali się pośród tej masy finansowych naganiaczy ludzie z pomysłami wartymi uwagi. Natknąwszy się na interes obiecujący zyski, trzeba było przejąć go bezwzględnie i samodzielnie poprowadzić. Tak oto pan Berbelek zakupił dla NIB na przykład eksperymentalny warsztat jubilerski (próbujący sztuki szlifowania kamieni szlachetnych w ostre krawędzie i równe płaszczyzny), cygańską hutę rubii, wytapiającą w wielkich ilościach transmutowany metal rubinu, oraz fakturę alkimicznych trucizn, które miały ponoć znacznie podnieść urodzaj w kolejnych wylewach Nilu. Tego popołudnia był umówiony na spotkanie między innymi z wynalazcą pyromatonu, pozwalającego uzyskiwać w piecach hutniczych temperatury dotąd nieosiągalne, co powinno wreszcie umożliwić puryfikację Materii do czystego ge, samożywiołu Ziemi. Jeśli potwierdziłyby się teorie sofistesów, otworzyłoby to drogę dla masowej produkcji materiałów samożywiołowych: nieskończonych, niezrywalnych nici, stali cieńszej od jedwabiu, twardszej od diamentu, miękkiego marmuru o tysiącletniej pamięci formy — i to bez udziału żadnego teknitesa czy choćby demiurgosa. Pan Berbelek nawet wierzył w szczerość wynalazcy. Jak jednak z góry poznać, które hipotezy aristotelesowców okażą się słuszne, a które nie?
Złapał się na tym, że opowiada obszernie o owych dylematach synowi, gdy stali w cieniu pod zadaszeniem strzelnicy warsztatu demiurgosa Jana Ormasa i czekali na niewolników z następną parą keraunetów.
— Mhm, gdyby to była prawda, można by sporządzać też lekkie zbroje na tyle wytrzymałe, by powstrzymały kulę — rzekł Abel, ważąc w rękach przepięknie rzeźbiony i malowany keraunet o trzypusowej lufie. — Niech się schowa Horror ze swoim hydorowym grafitem!
— Zauważ, że z samożywiołowej, prawdziwie purynicznej stali można by także robić lżejsze, a znacznie potężniejsze keraunety. A tylko pomyśl o pyresiderach! — Pan Berbelek uniósł keraunet do oka i wystrzelił szybko, zanim ciężar broni uniemożliwił mu celowanie. Grzmot przeszył uszy, kolba w kształcie pyska behemota kopnęła go w bark z siłą godną tego morfezoona. Strzelnica wyposażona była w podpórki pod lufy o regulowanej wysokości, ale nie tak przecież będą strzelać na dżurdży — trzeba dobierać broń stosownie do warunków. Opuszczając behemotowy keraunet, Hieronim stęknął głośno. Ormasowy niewolnik zabrał ciężki oręż.
— Jutro przyprowadzę Aliteę, musi sobie znaleźć coś na swoje siły — rzekł Abel.
Pan Berbelek skrzywił się mimo woli.
— Co? — żachnął się Abel. — Myślisz, że sobie nie poradzi?
— Czy ona kiedykolwiek trzymała w ręku keraunet?
— Nie. Podobnie jak i ja. Nauczę ją. To proste.
— Najchętniej w ogóle zostawiłbym ją w Alexandrii.
— Chyba żartujesz. Esthle Amitace jedzie — jak chcesz zatrzymać Aliteę?
— Esthle Amitace. No tak.
— Dlaczego akurat Alitea miałaby nie dać sobie rady? Bo jest najmłodsza? Ta siostrzenica Weroniuszów nie jest wiele starsza; a zabierają ją, prawda?
— A niech się Weroniuszami skorpiony karmią, co mnie oni obchodzą. Martwię się o Aliteę. Co innego salony Alexandrii, co innego dzicz kakomorficznej Afryki. Powiedzmy, że raz wpadnie w panikę w złym momencie… Co, trzymać ją w obozie przez cały czas?
— Wiesz, czasami trzeba podjąć ryzyko, żeby Forma mogła się określić, zdecydować w tę czy tę stronę.
— Ohoho, pan Latek przeczytał książkę!
Abel uśmiechnął się szeroko, białe zęby błysnęły w cieniu.
— Ty się o Aliteę nie martw, jeszcze się okaże, że faktycznie zostaje w Alexandrii, a wtedy będziesz żałował, że nie jedzie z nami.
— Zaraz, zaraz, o czym ty… Ten ares Monszebe, tak?
— E, co ja tam wiem. Pytaj się lepiej swojej Szulimy. — Na jaja Dzeusa, bo jak tu nagle zostanę dziadkiem… — No nie, czarne ziółka to ona pija co księżyc.
— Ja w ogóle nie chcę tego słuchać!
Abel zaśmiał się, podrzucił do oka keraunet; ścisnął spust. Zagrzmiało. Chyba nawet trafił w tarczę.
Godzina po zmierzchu, będę czekał przy tylnej bramie. Zanim wyjedziesz, estblos. Proszę. Aneis. Pismo było takie samo, co zawsze, jednak panu Berbelekowi z jakiegoś powodu zaświtała myśl o zasadzce. Kto mianowicie miałby się na niego zasadzić, podszywając się pod Panatakisa? Tego już nie potrafił sobie wyobrazić.
Cóż ja się zrobiłem taki strachliwy? — warczał w duchu na siebie, idąc przez ogród pałacowy pogrążony w ciepłej, wilgotnej ciemności. Minął go młody gampart, zielone ślepia w ułamku sekundy przewierciły duszę na wylot. Pan Berbelek sprawdził sztylet w lewym rękawie.
Ale to oczywiście był Aneis Panatakis — w swej własnej, niepowtarzalnej osobie.
— Ukłony, ukłony, ukłony, tysiąc błogosławieństw dla esthlosa Berbeleka, o wybaczenie błagam, że o takiej porze i w takich okolicznościach, doprawdy, płonę ze wstydu, lecz bogowie by mnie pokarali, gdybym nie spróbował cię odwieść od tego, esthlos, boję się o twoje życie, nie możesz teraz zginąć, serce by mi pękło, nie możesz!
Serce, akurat, prędzej konto bankowe, pomyślał pan Berbelek.
Odciągnął faktora dalej od bramy, by nie słyszeli ich mamluccy strażnicy.
— O co właściwie ci chodzi, Aneis? Mówże po ludzku!
— Nie jedź. Co?
— Jutro wyjeżdżasz na dżurdżę, przecież sam mi mówiłeś esthlos. Nie jedź.
— Dajże spokój. Wszyscy jeżdżą.
Panatakis szarpnął się za brodę, splunął, przeżegnał się, lewą ręką odpędził biothanatoi, prawą otworzył dla Akazy, zatupał, rozglądnął się nerwowo po nocy; wreszcie zaczął szeptem:
— Rozmawiałem z Izydorem. Tak, tak, Wół w końcu przyjął Panatakisa. Izydor się łamie. Jest przerażony. Mówi, że to wszystko właśnie z powodu Krzywych Krain. Odkąd tylko zaczęły chodzić plotki i potem, po pierwszych trofeach przywiezionych zza Żółwiej, a zwłaszcza w ostatnich latach… Spisuje kronikę, wynajął sofistesa, pokazał mi dokumenty. Od tysiąc sto osiemdziesiątego szóstego, kiedy nadworny medyk Huratów potwierdził pierwszą kakomorfię. Ślą swoich szpiegów, posłów, agentów, szczury. Wynajmują karawany jako przykrywkę. Wykupują całe kompanie. On jest pierwszy w kolejności, on ma najlepsze dojście. Na Alexandrię był mocny, nikt nie mógł mu zagrozić. Ale teraz dostaje takie propozycje, że nie potrafi ani przyjąć, ani odmówić, wzięli go w kleszcze. Esthlos, on mówił o królach, o kratistosach! To jest cała podziemna wojna, niewidoczna ani na szachownicy polityki, ani na szachownicy pieniądza. Dżurdże to pewnie także ich wymysł i narzucona aristokracji moda, żeby mogli tam jeździć bez wzbudzania podejrzeń. Skażcie mnie bogowie, jeśli wiem, po co. Sofistes Woła też się tylko domyśla. Mówi o topomorfie, drugiej Al-Kabie, miejscu samoistnego wypaczenia kerosu. Ale co to ma za znaczenie — oni po prostu chcą położyć na tym łapy, zagwarantować sobie zyski i wyłączność. Taka pażuba. Sofistes twierdzi, że ludzie Kuszychadów Axumejskich przeprowadzali tam eksperymenty, posiali za Suchą konopie, a z nich zamiast żywicy hasziszu wyciska się sok pażubowy.
I teraz ta pażuba rozchodzi się po świecie; lecz im dalej od Skoliodoi, tym mniejsza siła. Inni znowu sądzą, że uciekł tam któryś z wygnanych kratistosów, że oszalał, umiera, poddał się dżungli, a to jest anthos jego śmiertelnego obłędu Albo narodził się nowy, z dzikusów nieludzkich, tych Negrów barbarzyńskich, a tak potężny, że już jako niemowlę odcisnął się na całej krainie tą morfą niesłychaną i
— Aneis, posłuchaj ty siebie samego: Wół zaraził cię swoim przerażeniem, roznosisz je teraz jak trupi smród. Przychodzisz prosto od niego, prawda? Idź ty się lepiej prześpij i zapomnij o tym wszystkim.
— Esthlos!
— Idź, idź. — Pan Berbelek odwrócił się do bramy.
— Gauer Szebrek z Babilonu, nie jedź z nim, esthlos, Wół przysięga, że to szpieg Siedmiopalcego; jeśli on pomyśli, że chcesz —
Pan Berbelek, zirytowany, przyśpieszył kroku. Nie wiedział, ile z bełkotu Panatakisa jest prawdą (zapewne nic), wiedział za to, że dalsze wystawianie się na tę nocną litanię strachu istotnie może pozostawić w nim trwały osad izydorowego tchórzostwa. Nie w takiej formie wyrusza się na dżurdżę.
Wracając do pałacu przez ciemny ogród, zawędrował w zamyśleniu w labirynt wąskich alejek nad brzegiem jeziora. Topografia odpowiadała teraz stanowi jego umysłu. Gdzie nie skręcić, tylko cienie, cienie; z rzadka polana księżycowego blasku, a i on podejrzany. Światło naszej Pani. Jeśli Szulima istotnie ma coś wspólnego z tym kultem i chce do jego celów wykorzystać kakomorfię Skoliodoi… Jak chce wykorzystać mnie? Nieprędko nadarzy się sytuacja o takiej Formie, jak wtedy na jeziorze, bym mógł zapytać Szulimę otwarcie; tymczasem zdany jestem na aluzje i domysły. A jej plany prawdopodobnie obejmują także Aliteę, chyba nie mylę się, zakładając, że to Amitace popchnęła ją ku temu młodemu aresowi z Teb. A może Szulima taki po prostu ma kaprys, nie należy przypisywać kobietom zbyt wielkiej premedytacji, wychodzimy potem na durnych obsesjonatów. W każdym razie ares wraca do Górnego Aegiptu, Alitea jedzie ze mną, ostatecznie może nie okaże się to takim złym pomysłem, ile razy miałem okazję porozmawiać z nią sam na sam, popracować nad Formą ojca i córki? Ani razu właściwie. Przekażę im dokumenty funduszy powierniczych; to będzie dobra okazja. Spisanie testamentu też nie byłoby złym pomysłem. Słusznie mówił Anudżabar: jeśli nie dla dzieci i nie dla życia pośmiertnego, to po co w ogóle się staramy, po co gromadzimy bogactwa i dobra przemijalne? Bo taka jest nasza natura, tylko dlatego. A ponieważ człowiek potrafi się zmieniać podług swej woli —
Ktoś przemykał wskroś ciemnych alejek, cień pośród cieni, strzeliła gałąź, odfrunął ptak, zaszeleściły liście akacji — pan Berbelek przystanął, obejrzał się, cofnął i wychylił zza pnia — szczupła postać weszła na polanę srebrnego blasku, zawinąwszy spódnicę — to kobieta — uklękła, kilkoma szybkimi ruchami odgarnęła ziemię, wyjęła zza pasa długi zwój, po czym wcisnęła go w dół. Przyklepując z powrotem suchy grunt, pochylona — włosy miała długie, rozpuszczone, piersi małe — nuciła coś głosem raz silniejszym, raz słabszym, nie unosząc głowy. Pan Berbelek postąpił naprzód; dłoń odruchowo poszukała rękojeści sztyletu. Słowa były greckie, akcent twardy; również sam głos wydał mu się znajomy — w szepcie, śpiewie i krzyku rozpoznać najtrudniej.
Kobieta powtarzała recytację od nowa:
— Przyjdź do mnie, Panie, Thocie, jak zarodki wchodzą w łona kobiet; przyjdź do mnie, Panie, Thocie, który gromadzisz pożywienie bogów i ludzi; wejdź we mnie, Ibisie, Hebanie, i swoją morfą zwiąż — Dawida z Monszebów, syna Malite, jego oczy, ręce, palce, ramiona, paznokcie, włosy, głowę, stopy, biodra, żołądek, pośladki, pępek, pierś, brodawki piersiowe, szyję, usta, zęby, wargi, brodę, oczy, czoło, brwi, łopatki, barki, nerwy, kości, szpik, żołądek, członek, nogi, zdrowie, dochody, dobytek, sławę, imię, morfę zwiąż w tym pergaminie! Aby odtąd zawsze, czy je, czy pije, pracuje, walczy, rozmawia, odpoczywa, leży we śnie, za dnia i w nocy, w słońcu i w cieniu, w samotności czy pomiędzy ludźmi, aby zawsze — myślał o mnie, tęsknił za mną, pragnął mnie, nikogo innego, tylko mnie, a którakolwiek kobieta chciałaby się do niego zbliżyć, niechaj Dawid, syn Malite z Monszebów, odwróci się od niej, od jej rąk, oczu, piersi, brzucha, sromu, ust, wnętrzności, ciała i cienia, imienia i morfy, i ucieknie z każdego miejsca, każdego domu, każdego miasta, precz, precz, precz, myśląc tylko o mnie. Bowiem ty jesteś ja, ja jestem ty, twoje imię jest moim, moje imię jest twoim, twoja morfa jest moją, moja morfa jest twoją — jestem bowiem twoim zwierciadłem. Znam ciebie, Thocie, i ty mnie znasz. Ja jestem ty, ty jesteś ja. Uczyń zatem to, Panie — zaraz, zaraz, szybko, szybko, teraz, teraz!
Pan Berbelek wycofał się powoli, bacząc, by żadnym nagłym ruchem ni dźwiękiem nie zwrócić na siebie uwagi Alitei.