„Łamichmur” przycumował do ostrogowego barbakanu już w nocy, domowników obudziły rozszczekane psy. Aurelia spała na pokładzie oroneigesowego aerostatu kamiennym snem, właśnie się dla niej zaczęła księżycowa noc, ciało domagało się wypoczynku, ciało i umysł, kilkuset godzin comiesięcznego letargu. W końcu obudzono ją przemocą, jako że strategos wysyłał „Łamichmura” z kolejną misją i trzeba było wszystkich pasażerów przenieść do ostrogowego dworu. Wtedy po raz pierwszy ujrzała rodowy majątek Berbeleków-z-Ostroga.
Ujrzała lasy. Kamienny barbakan, połączony powietrznym pomostem z resztką obronnego muru, zwrócony był na południowy wschód, bo tędy podchodziła na szczyt wzgórza droga prowadząca od rzeki i stawów, tu niegdyś znajdowała się brama i chroniące ją baszty. Teraz zaś ze wszystkich tych topornych fortyfikacji ostał się jedynie barbakan, i to do niego przymocowano sznurowe trapy i żelazne kotwice „Łamichmura”. W dryfie zwracał się zawsze aniołem przeciwko wiatrowi. Obudzono Aurelię po godzinie czwartej, wiało ze wschodu, gdy więc zeszła z prawej burty na szczyt barbakanu, ujrzała nieskończoną panoramę puszczy, ciągnącej się aż po południowy horyzont, po ledwie widoczną, zamgloną linię gór. O tej porze dnia słońce przebarwiało wszystko, kładąc miodowy blask na zieleń, zieleń i zieleń — Aurelia stała ponad morzem zieleni. Zaspana, ziewając, dała się poprowadzić wewnętrznymi schodami barbakanu, przez dziedziniec dworu i na piętro jego zachodniego skrzydła, gdzie bez słowa zapadła w pachnącą wiosną Ziemi pościel, zapadła na powrót w swój ognisty sen.
Po raz kolejny przebudziła się w środku nocy, ból pełnego pęcherza poderwał ją z łoża, przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, co to za lodowe więzienie, dopiero dotknąwszy zimnej, ceglanej ściany przypomniała sobie Berbeleka, Ziemię i Ostróg. Wyszła na ciemny korytarz. Ugryzła się w język, zaswędziała ją skóra, w mdłym świetle własnego potu znalazła schody i drzwi prowadzące na tylne podwórze, tam zaraz zaczynał się półdziki sad i niskie poszycie lasu. Zapewne były we dworze izby łaziebne i sanitarium, ale nie zamierzała ich szukać. Przykucnęła za niską wierzbą. Czerwona od pyru uryna przepaliła trawę, podniósł się ostry swąd. Wracając przez podwórze, spostrzegła ciemną sylwetkę na ławie pod ścianą dworu. Przystanęła, zacisnęła pięści, zrobiło się jaśniej. Na ławie siedziała stara kobieta, zawinięta w barwny szal; w siwych włosach lśnił koralowy grzebień. Patrzyła na Aurelię, mrużąc oczy. Teraz się poruszyła, lewą ręką wygładziła czarną spódnicę, prawą skinęła na Księżycankę; błysnął pierścień z błękitnym kamieniem.
Aurelia podeszła powoli.
Kobieta skinęła po raz drugi i Aurelia przyklękła przy ławie; teraz stara mogła się jej przyjrzeć, nie zadzierając głowy. Przesunęła zimnymi, kościstymi palcami po policzku Aurelii, bezwłosej czaszce, z powrotem po policzku, szyi, obojczyku, piersi, ramieniu. Gdzieś w głębi puszczy zawył wilk. Kobieta uśmiechnęła się ciepło; Aurelia odpowiedziała uśmiechem.
Stara odprawiła ją ruchem głowy.
— Za schodami, białe drzwi, czerwona futryna — Powiedziała po grecku, gdy Aurelia była już do niej odwrócona plecami. Głos miała miękki i dźwięczny, omal dziewczęcy.
Po raz trzeci obudziła się Aurelia w Ostrogu w porze śniadania — zapachy gorących potraw wypełniały dwór na równi z promieniami porannego słońca, ślina zebrała się jej w ustach, ledwo wyszła z sanitarium za schodami. Wróciła do sypialni, by wrzucić na siebie jakieś odzienie. Okazało się, że podczas snu zabrano jej wszystkie ubrania, nawet buty i tę kurtę kawaleryjską, którą wygrała była od hurackiego setnika. Została tylko aetheryczna zbroja zamknięta w wahadłowej skrzyni. W kufrze pod łożem znalazła natomiast kilkanaście spódnic i sukni, niektóre z wyglądu bardzo drogie, pelerynę, futrzaną kamizelę, sandały i skórzane botki. Nigdy więcej zapewne nie będzie miała okazji czegoś takiego nosić — a wciąż drzemała w niej owa dziecięca ciekawość, pragnienie osobistego doświadczenia wszystkiego co inne — toteż wdziała jasnożółtą suknię o herdońskim kroju, z wysokim kołnierzem, długimi rękawami, zakrywającą piersi i ściskającą stan. Podwinęła rękawy za łokcie i zeszła do jadalni.
Śniadał tam król Kazimir IV.
— Kyrios.
— Wstań, Aurelia, wstań. — Strategos Berbelek siedział po prawicy króla.
Król nie posiadał żadnych regaliów, był w prostej, białej koszuli, ale wiedziała, że to Kazimir, znała jego twarz z rycin w gazetach vistulskich i gockich; i znała monarszą morfę.
— Z Księżyca, tak? — mruknął król, odkładając widelce
— Podejdź, podejdź — machał na nią strategos. — Kyrios.
Mrugała, wciąż rozespana, na wpół pogrążona w gorącym śnie — tak naprawdę przecież trwała noc. Jaką rozmowę im przerwała? Schodząc, słyszała głosy, ale nie rozumiała vistulskiego. Oprócz ich dwóch przy wysokim, dębowym stole siedział Antidektes oraz ponury brodacz z łańcuchem biurokraty na piersi. Za ich krzesłami stali służący w vistulskich barwach.
Król przyglądał się jej z uwagą, założywszy ręce na piersi wydawszy mięsiste wargi.
— Mówią mi, że żyjecie tam jak salamandry. Potrafisz może ziać ogniem?
Biurokrata nachylił się ku Kazimirowi.
— Esthlos…
— Co? — warknął król. — Chciałbym wiedzieć, za co kładę głowę. Ten kapitan, jakże mu, Polański, jeśli prawdę pisał w swoich raportach — przecież Illea nie posłała jej tu bez celu, ludzie już zaczynają mówić, jeszcze nie wiedzą, ale już mówią o Południcy i Pannie Popielnej, że od jej oddechu spłonęło pół Kolenicy i temu podobne — więc jeśli Illea może tu zrzucić armię takich — no jakże im?
— Hyppyroi.
— Hyppyroi. — Kazimir wyjął z rękawa chustę, wysmarkał nos. — A może? Powiedz mi — jakże ci?
— Ryter Aurelia Krzos, kyrios.
— Bo Hieronim opowiada mi tu różne straszne bajki, ale na razie to Czarnoksiężnika ja mam pod bokiem, a IIlee, o, na niebie.
— Niebo też zatruł — mruknął Antidektes, dosypując sobie makownicy.
Aurelia spojrzała na strategosa. Esthlos Berbelek wzruszył ramionami.
— Gdyby chciała, dawno już wszyscy leżelibyście u jej stóp — rzekła. — Kyrios — skłoniła głowę.
Król i biurokrata wymienili kilka zdań po vistulsku; włączył się strategos. Kazimir już po chwili walił pięścią w stół, aż podskakiwała srebrna zastawa. Służący odstąpili pod ściany. Nawet sofistes przestał jeść. Wtem strategom zaśmiał się i położył dłoń na ramieniu króla. Aurelia wstrzymała oddech. Król obrócił się do Berbeleka i zaczął mu coś cicho tłumaczyć. Esthlos Berbelek kiwał głową, Aurelia cofała się ku drzwiom. Król ponownie wysmarkał nos. Strategos rozsypał sól na dębowym blacie i jął w niej coś rysować czubkiem noża. Kazimir IV przypatrywał się temu z miną równie ponurą, jak mina dworskiego biurokraty. Aurelia wyszła, bose stopy nie wydawały dźwięku na starych parkietach.
W korytarzu dopadła ją Janna.
— Po coś tam lazła? — syczała, ciągnąc Aurelię za łokieć z powrotem ku zachodniemu skrzydłu. Aurelia dopiero teraz spostrzegła żołnierzy w królewskich barwach, rozstawionych przy schodach, przy drzwiach i w sieni, widocznych także na podwórzu. Grafitowa czerń horrornych mignęła jej tylko raz czy dwa; strategos zabrał był ze sobą w „Łamichmurze” jedynie dziesiątkę Hasera Obola. Minęły rząd wewnętrznych strzelnic. Na dziedzińcu dworu, w cieniu ruin murów fortecznych stały wysokie wozy królewskiej świty.
— I po coś się tak stroiła? Musieli cię wziąć za bogowie wiedzą kogo, że cię w ogóle wpuścili. Miałaś spać, nie? Teraz przecież śpisz.
— Gdzie tu są kuchnie?
— Czekaj, zaraz poślę po coś gorącego. Ale po coś tam lazła! — Janna nie mogła tego przetrawić; pokrzykując, szarpała nerwowo za opaskę na lewym oczodole. — Cóżeś im powiedziała? Wszystko możesz zepsuć!
— Niby co takiego?
Po rozsłonecznionym dziedzińcu, między wozami, biegały psy, rasowe i bezrasowe, podłej morfy kundle, z wywieszonymi ozorami, całe stado, wzbijając tumany kurzu i co chwila wybuchając wściekłym jazgotem — lecz to był właściwie jedyny ruch. Rozłożeni w cieniu żołnierze spali lub zdawali się spać. W bezwietrznym powietrzu drzewa stały nieruchome, ze zwieszonymi gałęziami. Jeszcze tylko małe poruszenie na niebie — Aurelia uniosła głowę — to bocian kołował nad barbakanem.
Usiadły przy kamiennym stole pod rozłożystym dębem. Złapana po drodze przez Jannę służąca przyniosła dzbaniec mleka i miodu, bochen chleba, michę pełną wędlin, drugą z parującym gulaszem i trzecią z zupą rybną.
— Co miałabyś zepsuć, co miałabyś zepsuć — zrzędziła Janna, krojąc zamaszyście chleb. — Najlepszy dowód, że sama nawet nie zdajesz sobie sprawy. Hej, czy ty w ogóle jesteś przytomna?
— Przepraszam, oczy mi się kleją.
— Mój Boże, ależ z ciebie jeszcze dziecko…
Aurelia prychnęła suchym dymem. Sadza opadła na doniesiony właśnie ser i jaja. Janna-z-Gniezna starła ją powoli kciukiem, który ocierała z kolei o rękaw bluzy, raz, dwa, trzy — poziome linie czerni.
— Dziecko, dziecko, dziecko. Nie wiem, jaką on rolę ci przeznaczył, ale więcej możesz zepsuć przez swoją ignorancję, więc — jedz, czemu nie jesz — więc przynajmniej ostrzegę cię na przyszłość.
— Mhm, przed czym? Skąd on się tu w ogóle wziął? Król Vistulii. Nie wiedziałam, że lecimy do Ostroga na spotkanie z nim; esthlos Berbelek miał wstąpić do domu. Strategos ma tu jeszcze jakąś rodzinę, prawda?
— Sądzisz, że po co mu było to zwycięstwo w Kolenicy?
— Przekonać Kazimira. Da mu wojsko, pójdą z Thorem na Czarnoksiężnika. Nie? No przecież dlatego.
— A spróbuj pomyśleć jak strategos. Spróbuj pomyśleć jak kratistos.
— Po co? Nie jestem nimi.
— Więc uwierz mi na słowo: mogłaś wszystko zepsuć.
— Król się zgodził.
— Co?
— Kazimir się zgodził na wszystko. A w każdym razie zgodzi się. Na pewno. Podaj mi ten — dziękuję. Zgodzi się esthlos Berbelek już go naprostował.
— Ach. Tak. Naprostował. No proszę.
— Wątpiłaś? Pokona Czarnoksiężnika, pokona adynatosów.
Janna zaczęła rechotać, kręcąc i potrząsając głową, aż siwy warkocz zawinął się jej wokół szyi.
Aurelia skończyła zupę i poluzowała tasiemki herdońskiej sukni.
— Śmiejemy się.
— Naprawdę sądzisz, że takie są plany Hieronima?
— Przecież zbiera armie i sojuszników, organizuje ofensywę, zmawia kratistosów przeciwko adynatosom, byłam świadkiem.
— Pomyśl, głupia: z tego rośnie jego potęga, taka morfa się przed nim otworzyła — że nawet Illea z góry opłaca mu wojsko, jakie tylko sobie zażyczył. Hieronim byłby idiotą, gdyby tego nie przyjął; i byłby skończonym idiotą, gdyby zaraz potem wszystko to odrzucił.
— Mhmmm, a zatem, powiadasz, plan jest taki: wyciągnąć z Pani jak najwięcej, zdobyć jak najlepszą pozycję i utrzymać ją za wszelką cenę. A reszta to zaledwie kłamstwa, porzucane w miarę zużycia.
— Nie wszyscy szukają tylko chwalebnej śmierci na polu bitwy. Są ryterzy i są ci, co ich w bój posyłają.
— Nie — odrzekła Aurelia. — Są ryterzy i są ci, za którymi ryterzy idą w bój. Ten Hieronim Berbelek, o którym mówisz — kogo by za sobą porwał, skąd czerpał siłę, jak zwyciężał? Przed czym miałby się ugiąć król Kazimir. W Formie opartej na kłamstwie nie ma siły. Dlaczego zdobył Kolenicę, dlaczego Cudzybrat się poddał? Zemsta była prawdziwa, nienawiść była prawdziwa.
Janna polała sobie chleb miodem i teraz oblizywała lepkie palce.
— Oszukiwali cię dotąd wielcy teknitesi psyche, dziewczyno — cmoknęła z politowaniem.
— O, ja wierzę, że to właśnie uważasz za prawdę! — Teraz to Aurelia się zaśmiała, zaiskrzyły jej oczy. — I być może esthlos Berbelek świadomie pozwolił ci tak myśleć. Czemu nie? Oszustwa są w tobie. Spytaj Antidektesa, na czym polegają najstraszliwsze choroby — lepra, gnilica, ospa, rak — skąd się w ludziach biorą. Nie pojawią się w człowieku silnej Formy. To soma odbija pęknięcie morfy i wewnętrzne szaleństwo, tkanki buntują się przeciwko tkankom. Tak kłamie ciało. Bo — odchyl tę opaskę, pokaż mi się. No dalej! Stać cię, dlaczego nie wynajęłaś teknitesa somy? Może żaden już nic nie może poradzić na tak krzywą Formę? Co? Kłamstwo jest w tobie.
Janna rzucała skrawki kiełbasy psom, zbiegły się pod dąb z całego dziedzińca, gryzły się i przepychały u jej stóp, co agresywniejsze odkopywała dalej od kamiennej ławy — lecz karmiła je nadal.
— No, no, no. Gorący charakterek; a może to już Światowid cię dotknął, jak tę staruchę? — Zmrużyła oczy w słońcu, które zaczynało już zaglądać pod gałęzie drzewa, i na twarzy przybyła jej setka nowych zmarszczek. — Stara Janna i młoda Aurelia. Kto ma rację? Bogowie rzucają kośćmi. Bogowie nie rzucają kośćmi. Przecież się wkrótce przekonamy, gdy Hieronim będzie musiał wybrać, postąpić tak lub tak. No więc jak? Ile postawisz?
— Czy ty mi proponujesz zakład?
— Aha.
— Nie chcę pieniędzy.
— Wiem. O jeden rozkaz.
— Jaki?
— Jakikolwiek.
— Nie. Złożyłam przysięgi.
— Zatem nic wbrew twoim przysięgom.
Aurelia otarła usta.
— Dobrze. I ty — jeden rozkaz. — Jeden rozkaz.
— Wygnam cię do Herdonu, do Ziemi Gaudata.
— Tak, tak, na pewno. — Janna uśmiechnęła się krzywo. Cisnąwszy psom ostatni kawałek kiełbasy, uniosła wzrok. Aurelia ziewała szeroko.
— Aż tak znudzona?
— Muszę wracać do łóżka, padnę nosem w talerz. Dobranoc.
Obudziwszy się po raz czwarty, obudziła się na dobre. Król ze swymi ludźmi już wyjechał i dwór ostrogowy wydawał się pusty. Tak naprawdę ile osób mieszka tu na stałe? Po wyjeździe z kolei strategosa i ludzi strategosa — pozostanie tylko ta cisza i pustka, i zielone światło lasu. Obudziła się bowiem Aurelia w owej najcichszej godzinie tuż po świcie i chodziła pustymi korytarzami i wysokimi halami o ścianach ze starożytnego drewna (parter głównej części budynku wzniesiony został wyłącznie z drewna, na fundamentach z kamieni czarnych ze starości). Powietrze aż lśniło i drżało od wiosennego słońca, tryskającego przez każde okno, strzelnicę, szczelinę, jednak gdy Aurelia schodziła w cień tych ścian, które pamiętały narodziny i pierwszą śmierć Światowida, obejmował ją chłód prawie że dotykalny, chropowata materia chłodu, całun ciemnej wilgoci, oddech parował z jej ust i skraplał się natychmiast w tej parzeTak, podług słów Antidektesa Alexandryjczyka, cefery aerowe obracają się w cefery hydorowe, arche gorące i wilgotne w arche zimne i wilgotne, albowiem nawet samożywioły rodzą się i umierają.
Z sieni obwieszonej łbami puszczańskich bestii wyszła na dziedziniec — w wirujące chmury przebudzonych owadów, w gorący blask — do sadu, do lasu. Oznaczoną wypalonymi w korze runami ścieżką zeszła wprost nad ostrogowe stawy rybne. Zarosłe zielonymi kożuchami tafle wody zdawały się płaskimi polanami rozciągniętymi między zwartymi szeregami drzew. Kudłaty chłop kręcił leniwie sękatym drągiem w jednym ze stawów. Na widok Aurelii rozdziawił gębę, zamarł w pół ruchu, prawie wpadając za puszczonym drągiem w ciemną toń. Aurelia cofnęła się w las. Te drzewa — tu wszystko, co rośnie, rośnie dziko, nawet to, co sadzone i hodowane przez człowieka, jabłonie, pszenica, cebula: półdzikie, wyrywające się na wolność, ku formom prastarym, przedludzkim, bezcelowym. Tu, w głębokim anthosie Światowida.
Ledwie po kilkudziesięciu krokach, gdy światło przesieki zniknęło między pniami, utraciła zupełnie orientację. Szła tak, jak ją prowadziły pochyłości ziemi, splątane systemy korzenne, labirynty to gęstszego, to rzadszego poszycia. Już nie mogła unikać dotyku lasu, przedzierała się przez wilgotną zieleń, pajęczyny przylepiały się do jej skóry, zielsko obwijało wokół stóp. Wszystko to było tak zimne i mokre… Ziemia, znajdowała się na Ziemi, w świecie błota i chaosu. Ta sama morfa odbijała się wszak także i poza aurą Światowida — błoto i chaos, w ciałach i umysłach. Ludzie jacyś tacy niedorobieni, niedoformowani, roztelepani miedzy morfą i morfą, bez linii prostych i ostrych krawędzi, nieustannie próbują pogodzić prawdę z kłamstwem. Czy tacy byliśmy niegdyś wszyscy, czy stamtąd przyszliśmy, stamtąd wydobyła nas Pani? Czy wszechświat narodził się z Kłamstwa…? A dąży do doskonałości, zastępując stopniowo niewiarygodne wiarygodnym, nieprawdziwe prawdziwym. Ewolucje i zmiany zakończą się w momencie dotarcia do Prawdy, która przecież może być tylko jedna, niezmienna. Tymczasem żyjemy w Kłamstwie, żyjemy Kłamstwem, żyjemy, bo Kłamiemy.
Potknęła się o kanciaste kamienie. Między omszałymi pniami otwierało się wyłożone płaskimi głazami wzniesienie. W jego środku — podeszła, pochyliła się — ustawiono głaz największy, ociosany w graniastosłup o gładkich bokach. Teraz oczywiście również porośniętych przez mech. Graniastosłup był wysoki na trzy pusy, do połowy jednak krył go stos zsypanego naokoło śmiecia. Rozgarnęła je stopą — jakieś kości, czaszki — przykucnęła — wszystkie identycznego kształtu, żuki i stonogi umykają przez puste oczodoły i pod żuchwami, gdy roztrąca szczątki — nie ludzkie, te czerepy są długie, wąskie, o niskich, płaskich czołach i kłach drapieżników — wilki? lisy? psy? Niektóre już zmurszałe, a niektóre, te na wierzchu, zaskakująco świeże, jeszcze z krwawymi przebarwieniami, nie do końca oczyszczone przez robactwo. Kto je tu znosi i w jakim celu? Usunęła je spod głazu, uderzyła weń otwartą dłonią, potem starła spaleniznę. Jak przypuszczała, wykuto tu napis. Nie rozpoznała vistulskich słów, choć alfabet był łaciński. Tylko jedno rzuciło się jej w oczy: BERBELEK. To grób, stała na grobie. Znalazła arabskie cyfry: 1161 1179. Jakiś krewny strategosa. Szukała imion w bezpośrednim sąsiedztwie nazwiska. NADIJA. REGINA. SLUVA. A może po prostu vistulskie słowa, których nie rozumie. Strategos nigdy nie wspominał o nikim takim. Może inna gałąź rodziny? Ale czy ma w ogóle jakąś inną rodzinę?
Od grobu odchodziło kilka ścieżek, wybrała tę na pierwszy rzut oka najbardziej wydeptaną. Po kilkunastu minutach wyszła na brzeg rzeki. Błotnista skarpa schodziła stromo ku mętnej, żółtej wodzie. Ścieżka prowadziła w prawo, gdzie stadion dalej brzeg opadał ku szerokiemu brodowi, otwierającemu się po drugiej stronie rzeki w owalną polanę z kilkudziesięcioma drewnianymi chałupamiJedna z wiosek ostrogowych, lenno Berbeleków. Dymiły już kominy, ludzie krzątali się między zabudowaniami. Aurelia weszła wyżej między drzewa i usiadła na obalonym pniu, wpółskryta za zaroślami. Stąd mogła się bezpiecznie przyglądać ziemskiemu życiu. Często było to jej główne i jedyne zajęcie, gdy tak podróżowała ze strategosem lądem, morzem i powietrzem po połowie globu — cofała się w cień i patrzyła, słuchała. Nic innego nie miała do roboty przez całe dni i noce. Choćby i chciała porozmawiać — i tak nikt by jej nie zrozumiał; nie rozumiał jej nikt, nawet spośród tych, co znali grekę.
Bo i z esthlosem Berbelekiem nie dane jej było się w Ostrogu zobaczyć. Natomiast przez Porte dowiedziała się, iż czekają już tylko na powrót „Łamichmura”, strategos ma umówione kolejne spotkania — również z królami? Haser Obol przebąkiwał o masowym przerzucie dwóch Kolumn afrykańskiego Horroru na granice Babilonu. Czyżby strategos istotnie szykował się do frontalnego ataku na Siedmiopalcego? Bez wsparcia Aegiptu, bez wsparcia izmaelitów efremowych i książąt Indusu, bez przymierza z Macedonią? A może już wsparcie takie uzyskał? Z czyichś ziem ten atak będzie musiał przeprowadzić. Z czyich? Czyżby liczył jednak na uległość Nabuchodonozora? I to teraz, gdy Hypatia trzyma w niewoli Lakatoię?
Nie to ją niepokoiło, że nie potrafiła przeniknąć planów strategosa, bo dlatego przecież był strategosem, że konstruował plany, których inni nie potrafili przeniknąć — lecz to, że przez te kilka dni od Aurelii przebudzenia do powrotu „Łamichmura” esthlos Berbelek ani razu się z nią nie zobaczył. Przez moment nawet pomyślała, iż Janna-z-Gniezna. może mieć rację — i zrozumienie, że w ogóle otworzyła się na taką myśl, wygnało Aurelię na kilkanaście godzin w ostrogowe puszcze, gdzie nie musiała znosić niczyjego wzroku, wstyd był tylko jej. Na Księżycu biegałaby z furią po spielnikach i pyrowiskach do ostatecznego zmęczenia ciała i umysłu; tu chodziła powoli ciemnymi ruczajami i wąwozami, bacząc, by nie wywołać pożaru. Spotkała kilkoro myśliwych. Znacznie więcej zapewne widziało ją, nie będąc przez nią widzianymi. Unosiła w powitaniu puste dłonie. Czy i tu opowiadano już o niej straszne bajki? Być może król Kazimir słusznie się domyślał. Gdyby wszak Pani jej zabroniła — głosem któregoś ze swych hegemonów — Aurelia nie poleciałaby z Berbelekiem. Zatem Pani chciała, by Aurelia towarzyszyła na Ziemi Strategosowi Labiryntu.
Oni w Ostrogu jeszcze najczęściej ją widywali: myśliwi oraz zwierzęta — których, nie będąc nimrodem, nie potrafiła w porę dostrzec i rozpoznać, zwłaszcza drapieżników: lśniące ślepia w mroku i nagłe szelesty w zaroślach. Lasy Światowida pełne były zwierząt, dzikich, najdzikszych, o morfach nie tkniętych ludzką przemyślnością, bezcelowych, służących tylko celom Lasu. Zrozumiała wkrótce, że tego nie sposób rozdzielić — Światowida i lasu — że nie rozróżniali ich sami Vistulczycy. Natykała się na wykonane przez nich toporne rzeźby, słupy totemiczne jak osie obrotu rozpędzonej zieleni, wbijane tu i tam podług tajemnego planu, w niezmiennym wzorze od tysiącleci — pieczęć anthosu Światowida, lecz starsza od samego Światowida. Przypomniała sobie jedno z bluźnierstw Antidektesa: bogowie nie istnieją, lecz istnieją ich Formy, gotowe na wypełnienie przez pierwszą lepszą Potęgę, narodzone wraz z narodzinami człowieka.
We dworze, oprócz dziesięciu horrornych, Janny i strategosa ze służbą, chyba zresztą wcale nie opuszczającego swych pokoi we wschodnim skrzydle, rezydowało jedynie kilku starych Vistulczyków, z którymi Aurelia oczywiście nijak nie mogła się porozumieć. Od Porte wiedziała o jakiejś leciwej „pani dworu”, której komnaty znajdowały się tuz pod Hieronimowymi — to musiała być owa esthle, którą widziała nocy drugiego przebudzenia.
Spotkała ją jeszcze raz, w noc ostatnią.
Tuż po zmierzchu spadł deszcz; Księżyc przeglądał się w kałużach dziedzińca, przedziwny widok. Siedząc na kamiennym stole pod dębem, Aurelia jadła światowidowe gruszki i smakowała powietrze po nocnej ulewie — wiedziała że tego zapachu nie będzie w stanie opowiedzieć po powrocie do domu.
Pestkami gruszek pluła pod cembrowinę studni.
Siwowłosa esthle wyłoniła się z cienia sadu. Rękawy sukni podwinięte miała wysoko, ręce czarno ubrudzone, egzotyczna poświata Księżyca zagęszczała wszystkie kolory. Stara zatrzymała się przy studni, pchnęła żuraw, opuszczając wiadro w głąb, drewno zatrzeszczało głośno. Aurelia patrzyła w milczeniu. Esthle wyciągnęła cebrzyk i pochyliła się, by obmyć ręce. Wtedy Aurelia w końcu rozpoznała tę barwę, lśnienie tej czerni.
Zeskoczyła ze stołu.
Esthle obejrzała się na nią.
— To ty.
— Po to je tu trzymasz, całe stada psów.
— Aurelia, tak?
— Kto to był?
— Moja córka. Podejdź.
Aurelia podeszła. Esthle otrzepała dłonie.
— Masz go strzec.
— Strzegę go.
— Nigdy już potem nie był sobą. Ją jedną kochał. Nie wierz w to, co teraz o nim mówią.
— Kim —
— Esthle Orlanda Sluva z Moskwy. Ale umrę tutaj, w Ostrogu.
Zsunęła w dół rękawy sukni, odstawiła wiadro. Z bliska Aurelia widziała liczne ciemne plamy na pofałdowanym materiale, cała suknia była pokrwawiona — zapewne tak samo jak podczas pierwszego ich spotkania, wówczas jednak Aurelia nie zwróciła uwagi.
— To nic nie pomoże, esthle.
Esthle Orlanda już nawet nie patrzyła na Księżycankę.
— Rozszarpały ją — nuciła stara swym dziewczęcym głosem. — Nauczył ją polować, zabierał ze sobą, myślałam, że…
— Tak?
— Wszystko się zmieniło. — Zamrugała. — Popatrz. Palisz się.
— Esthle.
— Masz go strzec, on tu kiedyś wróci, już po mojej śmierci, ale wróci do siebie, nikt nie rodzi się strategosem, moja Aurelio, nikt nie rodzi się victorem i tyranem.
— Toż musiałbym być szaleńcem! Po tym, co przeżyliśmy nad Lodem…! — zakrzyknął Omixos Żarnik. — Popatrz na te ptaki, esthlos. Jeśli zejdziemy jeszcze niżej, aether nie wytrzyma, łódź mi się rozpadnie.
— Przecież cumowałeś już nawet na powierzchni Ziemi, po kilkanaście godzin — zauważył strategos Berbelek. — Nad Lodem też zeszedłeś na pół stadionu.
— I drugi raz nie popełnię tego błędu — stwierdził hegemon „Urkai”.
Aurelia spojrzała w dół przez uranoizową podłogę kajuty hegemona w głowie „Urkai”. Wirujący korpus łodzi (skrzydła złożone, ogon wyprostowany) dzieliło od pstrokatej dżungli prawie dwa stadiony. Lecieli z południowego zachodu. Jeśli wierzyć mapom strategosa — popękane pergalony esthlosa Berbeleka przesłaniały połowę krajobrazu — jeśli im wierzyć, znajdowali się dokładnie nad geograficznym centrum Afrykańskiego Skoliodoi, pięćset stadionów na południe od Żółwiej Rzeki, osiem tysięcy od wybrzeża Zachodniego Okeanosu. Położenie owego centrum dało się z tej wysokości dosyć dobrze ocenić gołym okiem, albowiem wraz z postępującym Skrzywieniem dżungla traciła formę dżungli i już nawet nie dominowała w niej zieleń, w istocie nie dominował żaden kolor, spoglądali z przestworzy na jakąś chaotyczną mieszaninę wszystkich możliwych barw i odcieni, bolesny dla oczu bełkot światła. Czy tam w ogóle jeszcze rosły jakiekolwiek drzewa? Nie sposób powiedzieć. Skały, rośliny, zwierzęta, woda, ogień, ruch czy bezruch, kształt czy koniec kształtu, obłoki twardego powietrza czy budowle i rzeźby z dymu i płomienia — przymrużysz lewe oko, widzisz co innego, przymrużysz prawe oko, widzisz co innego, zamkniesz obydwa, o, może to jest prawda!
Którą to już godzinę tak lecieli po niebie ponad Skoliodoi, wstrząsani porywami gwałtownych wiatrów wypluwanych ze Skrzywienia, zakręcając powoli podług energicznych wskazówek strategosa, trochę bardziej na północ, trochę bardziej na wschód — tu, tu, patrzcie, tu rozegra się bitwa najcięższa, oblężenie. Aurelia przyciskała czoło do ciepłego aetheru, wyciągnięta na nagiej podłodze, osłaniając oczy dłońmi, by zajrzeć głębiej w kolorowy chaos pod „Urkają”. Zaiste, nie mogło być porównania do Skoliodoi Lodowego czy do tych kilku znacznie słabszych adynatosowych przyczółków wykrytych na samotnych wysepkach Okeanosu Wschodniego i Zachodniego, niekiedy tak małych, że nie posiadających nazwy i nie opisanych przy żadnych żeglarskich szlakach. Na pytanie, skąd zatem ma tak precyzyjne mapy okeanosowej Skoliozy, strategos wyznał, że sporządziła je już kilka lat temu Panna Wieczorna, opierając się na zebranych przez siebie doniesieniach o nowych potworach morskich i uzyskanej od pilotów okeanosowych wiedzy o prądach; to dlatego odwiedzała była wszystkie największe porty Europy. Aurelii dopiero po chwili przyszło do głowy, że kakomorf, który zaatakował okręty szczurów, nie musiał być więc dla esthlosa Berbeleka zaskoczeniem; że esthlos Berbelek najprawdopodobniej celowo wybrał był takie miejsce ich spotkania. Miał mapy.
„Urkaja” wzbijała się do sfer aetheru, rozkładała skrzydła, dawała się porwać epicyklom uranoizy i ponownie zwijała skrzydła, okrążywszy Ziemię do nowej destynacji — tak spadali ku oślepiająco białemu Lodowi Południowemu, ku zielonym otchłaniom Okeanosu, ku żółtym piaskom Afryki.
Skoliodoi Lodu to jedna wielka burza śnieżna, rozpędzony na kilkuset stadionach biały wir, przesłaniający ziemię, lód i to, co na lodzie. Łódź księżycowa zeszła tuż nad ów wir, było to prawie jak starcie z anairesem, drobne, ostre odłamki zmarzliny wbijały się w aetheryczny pancerz „Urkai”: nieustanne trrrrrrsztrukkk, jakby szorowali burtami po grzbietach lodowych raf; wszystkich we wnętrzu łodzi przechodziły dreszcze. Po powrocie do sfery niebieskiej Aurelia wraz z wujem i gwiezdnymi nawigatorami wyszła w aether, by przyjrzeć się poczynionym szkodom. Powierzchnia uranoizowego kadłuba, normalnie gładka jak lico młodej perły, przypominała teraz żużlowy spiek, blizna zachodziła na bliznę, gdzie nie spojrzeć, gdzie nie dotknąć — rysy, szczerby, bruzdy. Co gorsza, zetknięcie z adynatosową demorfą zostawiło swój ślad także w samej konstrukcji łodzi, w spójności jej mekanizmów i precyzji wiecznomakin: tu i tam, jedno i drugie drobne skrzywienie orbity, zwiększenie lub zmniejszenie epicyklu, podczas gdy różnica nakłada się na różnicę i skrzywienie się kumuluje… Omixos był przerażony. Spędzili na orbicie Ziemi blisko tydzień, mekanikosi „Urkai” cierpliwie stroili aether łodzi. Aurelia wykorzystała okazję, by dostroić swoją zbroję. Zajęcie miał także pokładowy medyk: prawie wszyscy doulosi „Podgwiezdnej” cierpieli na skutek zetknięcia z Lodowym Skoliodoi na rozmaite kakomorfie: zamarznięte gałki oczne, topiące się paznokcie i zęby, nie dawał im spokoju ciągły ból stawów, języki przymarzały im do podniebień, na koniec jedna z niewolnic zmarła; sofistes rozciął potem zwłoki, ujawniając płuca pełne śniegu i czerwony sopel przebijający serce. Hegemon Żarnik z góry stanowczo odmówił podejmowania kolejnych prób tak bliskiego podchodzenia do miejsc desantu adynatosów. Raczej nie należy oczekiwać, że strategos zdoła go teraz przekonać lub że okaże się na tyle głupi, by wydać taki rozkaz.
Nawet do tych bezludnych wysp pośrodku Okeanosu nie schodziła „Urkaja” bliżej niż na stadion. Antidektes bardzo chciał zejść osobiście na ich brzeg i przyjrzeć się, jak to mówił, „Skoliodoi nienarodzonemu”, „adynatosom nagim i bezbronnym”. Ale nie otrzymał zgody. Okrążali wyspy w bezpiecznej odległości. Chociaż czy była ona naprawdę bezpieczna — tego nigdy nie mogli z góry stwierdzić. Wyspa leżąca w dziesiątym liściu zachodnim stanowiła siedlisko latających ryb, hydorowoaerowe kakomorfy szybowały gęstymi ławicami. Wyroiwszy się z podmorskich legowisk w rafach otaczających atol, przebijały z szumem taflę wody i wypryskiwały złotobłękitną fontanną w niebo, setki, tysiące aeryb, łuski błyskały oślepiająco w tropikalnym słońcu, gdy ławica zakreślała na niebie skomplikowaną spiralę. Raz napotkała na swej drodze kilkanaście mew, trfuch, i po mewach ujrzeli tylko spadający do morza obłok skrwawionego pierza. Ryter Żarnik od razu podniósł „Urkaję” o kolejny stadion.
Strategosowi i sofistesowi pozostało obserwować wyspy przez lunety. Potężne księżycowe opticum, zamontowane w głowie łodzi, pozwalało zniwelować tę odległość, lecz przecież nadal było to spojrzenie z zewnątrz, nie pozwalające na wejrzenie do środka Skoliodoi, na ujrzenie jego prawdziwej postaci — widzieli jedynie ten pozorny chaos, jak migotanie powierzchni okeanosu. — Dopóki jej nie przebijesz, nie zanurzysz się i nie otworzysz oczu pod wodą — mówił Antidektes — nie poznasz prawdy o życiu okeanosu, oślepiony przez słoneczne refleksy, pisać będziesz durne rozprawy o kształcie fal i kolorach bałwanów. Antidektes gotów był zejść nawet w Skoliodoi Lodu.
Chciał przeprowadzać rozmaite eksperymenty. Jeszcze w Vistulii kupił kilkadziesiąt zwierząt w drewnianych klatkach — kur, kotów, psów, węży i gryzoni — i zabrał je ze sobą na „Urkaję”. Aurelia przypomniała sobie, ile kłopotu było z ich przeniesieniem z „Łamichmura” na „Urkaję”. Oroneigesowy aerostat i łódź księżycowa spotkały się w umówionym punkcie, pięćdziesiąt stadionów nad dachami Uuk. Była ciemna noc, światła miasta przesłonięte przez chmury, światło Księżyca w trzeciej kwadrze też słabe i blade. Zimny wiatr zawodził na wysokościach. Między oroneigesową wieżą i aetherowym skorpionem przeciągnięto tuziny lin i sieci. Do skorpiona można było wejść jedynie przez otwór w jego głowie, tak zatem wycelowano anioła, jego kosa lśniła zimnym błękitem, aether „Podgwiezdnej” płonął niebieskim blaskiem. Z okien i balkonów minaretu wychylali się Oronejczycy z pochodniami i lampami w rękach, wiatr gasił płomienie, zapalano je od nowa, kołysał okrętami, to zbliżając je do siebie, to oddalając, sieci się napinały, by zaraz zapaść się głęboko w tę szczelinę światła i mroku między aniołem i skorpionem, a wicher porywał przekleństwa i trwożliwe okrzyki przechodzących po sznurowych pomostach. I rzeczywiście, jeden z niewolników strategosa podczas przesiadki spadł z rozciągniętej między okrętami sieci i zniknął z wrzaskiem w wietrznej ciemności. Przenosił klatkę ze szczurami i szczury spadły razem z nim. Antidektes klął i złorzeczył.
Wiedział był, że „Urkaja” poleci nad Skoliodoi, przygotował sobie cały plan.
— Powróz likotowy, trzy stadiony długości — pokazywał Aurelii — Na pewno wystarczy. Będę je spuszczał w samo serce Skrzywienia. Mam najlepszy zegar cygański, powinien wytrzymać, zapiszę wszystko co do minuty. Jakie zmiany po jakim czasie, i gdy powtórzę, w jakim oddaleniu od centrum, czy szybciej, czy wolniej — tak wykreślę precyzyjne mapy natężenia arretesowej morfy. Gdyby przeprowadzać te badania co tydzień, co miesiąc, a choćby co rok, zyskalibyśmy także konkretną, to znaczy wyrażalną numerologicznie, wiedzę o sile i tempie rozszerzania się Skoliozy, a po kilku latach — nawet o możliwej zmianie tego tempa, przyśpieszeniu lub zwolnieniu. Że mógłbym wyliczyć, czy i kiedy nadejdzie taki dzień, gdy istotnie nieludzka Forma obejmie całą Ziemię: Skoliodoi połączy się ze Skoliodoi i ostatnia wysepka starego świata, z górami, rzekami, łąkami, kwiatami, zwierzętami i ludźmi, ich miastami, rzemiosłami i sztukami, historią, językami i religiami — zostanie pochłonięta. Kilka klatek ze zwierzętami. Pomóż mi.
Ale koniec końców nie miał okazji przeprowadzić żadnego eksperymentu. Gdy po zejściu nad Lód Południowy „Urkaja” wróciła na kilka dni do sfery niebieskiej i okrążała Ziemię w tradycyjnym epicyklu dryfu, podhalsowała do niej z księżycowej sfery „Eloa”: łódź Pani, wielka ćma czarnego aetheru. Złożyła gigantyczne skrzydła, przyśpieszając tym samym wirowanie długiego, obłego korpusu, i zbliżyła się swym idealnie kulistym łbem do białej głowy skorpiona, Złączyły się w aetherycznym pocałunku, światło przepłyneło do światła, zadrżał jadowy ogon i ciężki odwłok. Na Pokład „Urkai” wszedł Hierokharis, Pierwszy Hyppyres, Hegemon Księżyca. Dla Aurelii było to oczywiście wielkie wydarzenie, dotąd tylko kilka razy widziała głównodowodzącego hyppyroi, wnuka Pani, nigdy z bliska, nigdy on sam nie zwrócił na nią swego spojrzenia. I tym razem zniknął zaraz ze strategosem Berbelekiem w kajutach Omixosa, omawiali przez długie godziny plany kampanii; Aurelii znowu nie dopuszczono do sekretu.
Została na zewnątrz, symboliczny strażnik, w przejściu prowadzącym do wewnętrznego szkieletu „Urkai”. Stąd widziała, jak pokładowi doulosi przenoszą z łodzi na łódź dobytek Antidektesa — oto spełniało się największe marzenie starego sofistesa, poleci na Księżyc, otworzą się przed nim wrota Biblioteki Labiryntu. Aczkolwiek stojąc teraz z boku i nadzorując tę przeprowadzkę, nie miał najszczęśliwszej miny.
— Zwierzęta zostawiam, wyrzućcie, jeśli będą zawadzać. Szkoda, że już nie sprawdzę mych hipotez.
Żuł w zamyśleniu ziarna qahwy. Aurelia podążyła za jego spojrzeniem. Patrzył pod nogi, gdzie za rozpędzoną aetheryczną burtą „Podgwiezdnej” płonął oślepiającą zielenią wąski sierp Ziemi: skrawek Azji, Wschodniego Okeanosu i Ziemi Gaudata. Aurelia przypomniała sobie, jak sama spoglądała na oddalającą się tarczę Księżyca, gdy opuszczała jego sferę dwa i pół roku temu wraz z esthlosem Berbelekiem. Naszła ją przykra myśl, że w istocie wcale się tak bardzo nie różni od Antidektesa Alexandryjczyka, że poruszają nimi te same daimoniony, nim być może potężniejszy, skoro gotów jest dla boskiej ciekawości opuścić swój świat na zawsze. Dotąd nie darzyła go wielką sympatią: wiedział, kim ona jest, i od początku traktował ją z pogardą, utrzymując Aurelię na dystans. Dopiero po jakimś czasie pojęła, że tak zachowywał się wobec prawie wszystkich. Co oczywiście nie czyniło go bardziej sympatycznym. Z różnych uwag rzucanych przez strategosa domyśliła się historii Antidektesa: był przekupny, miał wielu politycznych wrogów, był przekupny i był zadłużony, kończył mu się czas. Z drugiej strony, nie sprzedał się esthlosowi BerbelekoWi za pieniądze. Chociaż istotnie na Księżycu wierzyciele już go nie dopadną.
— Ale nie wierzyłeś naprawdę w to wszystko, co im opowiadałeś — pół stwierdziła, pół spytała. Sofistes nie uniósł wzroku. Aurelia myślała sobie tak: to najpewniej ostatni raz gdy go widzę, strategosowi też nie jest już potrzebny, mogę mówić, co chcę. — Ciekawe, w jakiej części zofia, te wszystkie mądrości zgromadzone w wielkich bibliotekach, w jakiej części stanowią one owoc podobnych zamówień.
Uśmiechnął się pod nosem.
— Za mądrości się płaci, to oczywiste. Gorzej, gdy płacą za głupoty. — Wrzucił do ust kolejne ziarno. — Pytasz, czy mówiłem im prawdę. Nie wiem, jaka jest prawda, więc na pewno też nie kłamałem.
— Kłamałeś, gdy mówiłeś, że wiesz.
— Czyżbyś nie popierała planu swego strategosa?
— Adynatosów trzeba zniszczyć.
— Ale Czarnoksiężnik biedna ofiara?
— Nie on jednak sprowadził adynatosów. Prawda? Antidektes spojrzał na nią ze złośliwą satysfakcją.
— Jak ja lubię tak zagorzałych miłośników prawdy! Trzymałem sobie zawsze kilku w akademei i gdy psuł mi się humor, szedłem i zadawałem jakieś proste pytanie, w rodzaju: „czym jest byt?”, albo „czym jest dobro?”, albo „kto jest twoim przyjacielem?” Od razu mi się poprawiało. — Rozgryzł i wypluł qahwę. — Chcesz wiedzieć, w co wierzyłem, a czego im nie mówiłem? Nie chcesz. Skąd adynatosi mogli powziąć zainteresowanie sferami ziemskimi? Co takiego mogli ujrzeć, poczuć tam, poza sferą gwiazd stałych, że wzbudziło to ich ciekawość i przywiodło do nas? Porządek jest niezmienną harmonią; to, co powtarzalne, nie budzi zdumienia, milionkrotny bieg Słońca wokół Ziemi nie stanowi żadnego wydarzenia. Znakiem jest zmiana, znakiem jest nieregularność, znakiem jest złamanie harmonii. Pięćset czterdzieści lat temu kratista Illea Kollotropyjska opuściła sferę Ziemi i osiadła na Księżycu. Dzisiaj macie tam całe miasta, świat zamknięty w swojej własnej hierarchii sfer, drugi porządek, nakładający się na porządek sfer Ziemi, drugi środek kosmosu, ku któremu układają się żywioły. Posłuchaj tej muzyki. Słyszysz, jak to brzmi? Święty rytm, odwieczna melodia rozdarta przez narastający z każdym wiekiem dysonans, zgrzyt idący przez całe niebo. Trrrrrrrrrrr! To właśnie usłyszeli, to właśnie poczuli — że ktoś, coś rozbija porządek tych sfer — i przylecieli. A dokąd? Gdzie nastąpiło pierwsze spotkanie, pierwsza bitwa? Czy nie zachowują się w istocie jak medyk, usiłujący znaleźć źródło choroby? Dokąd się skierowali przede wszystkim? Strategos mówił, że trzymacie tam nawet jeńca. Taak. Ona musi się przynajmniej domyślać, czyja to wina. Oczywiście, że chce za wszelką cenę ich przegnać.
— Milcz.
— Teraz mi powiedz, Płomienna: czy kłamię? Czy kłamię? Czy ja kłamię? No? Żegnam.
Aurelia wyrzuciła w aether klatki ze zwierzętami i resztę rzeczy pozostawionych przez sofistesa, gdy tylko „Eloa” z nim na pokładzie rozłożyła czarne skrzydła i na powrót wzbiła się do Księżyca. Teraz Aurelia trochę żałowała, byłaby dobra okazja spuścić kurę czy psa w ten rozgotowany bulion kolorów i form. Czynić rygorystycznych obserwacji i eksperymentów ponawianych w regularnych seriach nie miała ochoty, lecz przydałoby się sprawdzić, jaka właściwie jest siła tego Skrzywienia. Przyjdzie im przecież stoczyć bój pod arretesowym anthosem — im: hyppyroi — w tej wojnie zetrą się ludzie z tym, co nieludzkie, a w pierwszym szeregu staną Jeźdźcy Ognia — jeśli nie na Ziemi, to w aetherze na pewno, nie w tym roku, to w następnym, nie pod strategosem Berbelekiem, to pod innym hegemonem. Czuła, że ta bitwa została jej przeznaczona, że urodziła się dla tej bitwy.
Za jej plecami (nie podnosiła głowy nad uranoizową podłogę) Omixos dyskutował z esthlosem strategię ofensywy.
— Lód Południowy i te wyspy okeanosowe są rzeczywiście na tyle oddalone i odseparowane od zamieszkanych ziem że trudno przeprowadzić na nie jakikolwiek skoordynowany atak — mówił Omixos. — Ale też nie ma potrzeby go przeprowadzać — póki właśnie pozostają odseparowane. Oni rzeczywiście wybierali miejsca o minimalnej szansie kontaktu z cywilizacją, przyczółki dobrze ukryte.
— Ale tu, ale to — już dotyka Złotych Królestw, odciska się na Axum, Aegipcie, Huratii. Stąd mogą wyprowadzić bezpośredni szturm i tu są najsilniejsi. Tu, w Afryce musimy uderzyć.
— Wiem, esthlos, wiem. No ale — sam widzisz.
Minęli już środek Skoliodoi, zmierzali ku Żółwiej Rzece. Aurelia obserwowała, jak zmieniają się pod „Urkają” barwy i formy nie-dżungli — jak się nie zmieniają, dla zmiany trzeba bowiem złamania jakiejś regularności, a gdzie nie ma żadnej regularności lub gdzie regularność jest tak porażająco absolutna, o żadnej zmianie nie może być mowy. Strategos wspominał jej o „mieście adynatosów”, o plotkach roznoszonych przez miejscowych dzikusów — plotkach o wielkich konstrukcjach, sztucznych tworach, budowlach wzniesionych w głębi Krzywych Krain. Wypatrywała czegokolwiek, co przebija powierzchnię wrzącej kakomorfii. I istotnie, zdarzały się od czasu do czasu odstępstwa od jednolitej pstrokacizny amorficznej dziczy, obiekty wychylające ponad, drobne różnice: coś jakby skała, coś jakby kość, coś jakby łuk wodny, coś jakby noc, coś jakby stojące tornado, a noc w jego wnętrzu — przelecieli ponad i zajrzała. Czasami przemykały nad Skoliodoi ptaki. Oczywiście kakomorfy, ale jeszcze na tyle przypominające ptaki — posiadały skrzydła, a niekiedy i dziób — że można je było przyypisać tej Formie. Obserwowała pilnie ich lot. Jeśli chodziły nazbyt nisko, zmieniały się w locie w inną Forme, większość spadła w nie-dżunglę jak kamień — może istotnie skamieniawszy. Raz ujrzała zaś proces odwrotny: fragment nieruchomej żółtoczerwonoczarnej kakomorfii zmienił się wtem w cieniu „Urkai” w skrzydlatego żółwia i wzbił się w powietrze; zaraz skrzydła obróciły mu się w tęczowe meduzy, a skorupa zaczęła dymić, i kakomorf z powrotem runął w Skoliodoi.
— Walki w dżungli — nie ma nic gorszego. I jak ich otoczyć? Skąd wyjdziesz, esthlos? Z Axum?
— Złote Królestwa otworzą się przed każdą wystarczająco silną armią. Oczywiście, również Axum, trzeba będzie pójść od wschodu, Efrem pójdzie. Pokaż no tę mapę. Widzisz, jak układają się góry, rzeki i pustynie? Pójdziemy, o, stąd i stąd, tak.
— Zepchnąć ich do Zachodniego Okeanosu. Tak.
— Ale spójrz na same odległości. Dziesiątki tysięcy stadionów. Pory suche, pory deszczowe, linie zaopatrzeniowe, na litość Pani, samo zaopatrzenie to problem godny Odyseusza. Mówisz o kampanii na miarę Alexandra, esthlos.
— Tak. To potrwa, wiem. Zapewne znacznie dłużej niż wojna w aetherze.
— No i ta dżungla… Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Popatrz: ktokolwiek w to wejdzie
— Myślałem o tym. Szukałem rozwiązań. Konsultowałem się z astromekanikami Labiryntu. Hierokharis przywiózł mi najnowsze obliczenia. Wy na Księżycu wywołujecie w ten sposób sztuczne pyrowniki, ściągacie je bezpiecznie na pustkowia. Wyładowania ze spięcia epicykli Ognia, pioruny czystego pyru wprost ze sfer niebieskich. Gdyby się udało…
— Zamierzasz spalić pół Afryki.
— Wyżegać Skoliodoi.
— Kyrios…
— Wiem. Dlatego Pani chce, bym ja podejmował decyzje. Ale to nie jest takie proste: sofistes Aker Numizmatyk twierdzi, że najpierw trzeba by z powrotem objąć te krainy ziemską morfą, położyć tu anthos starego porządku, gdzie ogień się pali, woda płynie, a powietrze roznosi płomienie, inaczej mogę walić pyrownikami do woli i nie spalę ni źdźbła trawy. Bo też tam nie ma już trawy. Ofensywa musi pójść tak czy owak. Teraz patrz. Sprawdzisz mi następujące trasy.
Aurelia słyszała tę rozmowę i rozumiała słowa, lecz żadne wyobrażenia nie były już w stanie wywołać u niej silniejszej reakcji emocjonalnej. Kosmiczne pioruny palące pół kontynentu — to z pewnością będzie piękne i straszne widowisko.
Znów czuła się jak mała dziewczynka przysłuchująca się w ukryciu za żywopłotami żargaju rozmowom dorosłych, fascynującym opowieściom hyppyroi o bitwach staczanych z anairesami po Drugiej Stronie i o długich żeglugach przez wysoki aether, do sfery Merkurego, Wenus, do palącego Słońca, świętej sfery hyppyroi, gdzie niektórzy ryterzy pyru popadają w obłęd, dopada ich śmiertelna tęsknota, przypinają do zbroi ikarosy i lecą prosto w Słońce, nie da się ich powstrzymać, to głos ognistej krwi… Przerażające, fascynujące, niezrozumiałe opowieści, powtarzane szeptem między dziećmi i odradzające się potem w stugodzinnych snach małej Aurelii, księżycowych snach, które są jak pieśń Homera, jeden raz je prześnić to za mało. Wiedziała, że w następnym miesiącu przyśni się jej bitwa w afrykańskiej niedżungli i Dzeusowy pyrownik spadający z nocnego nieba na tę skłębioną wełnę kakomorfii, która przesuwa się teraz pod wirburtą „Urkai”.
Ich głosy docierają z drugiego brzegu snu na jawie.
— Potem polecisz bezpośrednio nad Amidę, jak się umawialiśmy. Te orbitalne mapy Zauralia nie są w tej chwili najważniejsze. Wszystko jasne?
— Tak, esthlos.
— Za ile będziemy nad tą oazą? On już tam czeka.
— Wyskoczymy do aetheru, złapiemy silny epicykl północny, trzy godziny, esthlos.
— Więc już. Rozkazy!
Aurelia patrzyła, jak skąpane w słońcu Skoliodoi oddala się od nich, ucieka w dół spod uranoizowego pancerza wznoszącej się łodzi, i dziwną rzecz wówczas zauważyła: wzrok obejmował coraz większe przestrzenie, zmieniała się skala postrzeganego chaosu, lecz gdyby nie znaki zewnętrzne — krzywizna horyzontu, drżenie powietrza, wreszcie chmury — nie byłaby w stanie tego stwierdzić. Skoliodoi pozostawało takie samo, z jakiejkolwiek wysokości widziane, w jakiejkolwiek mierze rozciągnięte były fale jego kakomorfii — pusów, stadionów czy setek stadionów. Ta sama, nieodróżnialna, bezimienna aforma.
Z nawiedzonego na krótko aetheru spadli potem na powrót w sfery pyru i aeru, i znowu pyru, jak się wydawało Aurelii, gdy wirująca „Podgwiezdna”, ze złożonymi skrzydłami i wyciągniętymi w przód skorpionowymi szczypcami, mknęła ponad nieskończonością białego piasku, ponad północną Sadarą, najstarszą w niej pustynią, całą aż rozdygotaną od wydalanego żaru. Aurelia czekała końca tej monotonii symetrycznych diun i cieni ich zboczy — cieni coraz dłuższych, w miarę jak Słońce opadało do poziomu lewego ramienia skorpiona. Purpurowe promienie prześwietlały rozpędzony aether.
Oaza Zazdrosnego Szkieletu znajdowała się na samej granicy dzikiej Sadary, na granicy anthosu Nabuchodonozora Złotego, 3000 stadionów na południowy zachód od Alexandrii. Strategos Berbelek wybrał ją na miejsce spotkania, ponieważ od czasu Wygnania Illei nie przechodziły tędy żadne szlaki handlowe i można się było nie obawiać przypadkowych świadków. W istocie Oaza Zazdrosnego Szkieletu to była jedna podpiaskowa studnia, jeden starożytny pylon, obalony, na wpół zagrzebany i oszlifowany przez wiatry i dżinny do kościanej gładkości, oraz skupisko kilkudziesięciu porowatych głazów. Za Illei rosły tu palmy, zieleniła się trawa, śpiewały ptaki — nie pozostał po tym ślad.
„Urkaja” przycumowała do szczytu pylonu, wbiła skorpioni ogon w ziemię. Z pyska łodzi spuszczono likotowe sieci. Aurelia schodziła przed strategosem. Zeskoczyła na gorący piasek, wbijając się weń po kostki. Ludzie stojący przed rozstawionymi między głazami namiotami przyglądali się w milczeniu, osłaniając oczy przed błękitnym światłem łodzi księżycowej, niektórzy czynili gesty oduroczne, inni pluli w piasek; Negrowie zaś, których w oddzielnym obozie za głazami było kilka tuzinów, przykucnęli, unosząc swoje skórzane tarcze.
Aurelia nie czekała, aż z „Podgwiezdnej” spuszczą bagaż, i podążyła za esthlosem Berbelekiem. Wysiadali tu tylko oni dwoje. Jannę, Hasera Obola z horrornymi, nawet Porte i służących, i doulosów, wszystkich ich strategos odesłał już wcześniej „Łamichmurem”. Porte wrócił do domu w Alexandrii, ale dokąd udali się żołnierze? Aurelia przypuszczała, iż strategos ugiął się jednak pod szantażem Nabuchodonozora i w rzeczy samej szykuje atak na Babilon.
— Esthlos.
— Królu.
Hieronim Berbelek uścisnął nadgarstek Mariusza Seleukidyty. Król Bez Korony pierwszy wyszedł był mu naprzeciw od namiotów; za nim postąpiła cała zbrojna świta, Aurelia rozpoznała barwy pergamońskiej diaspory. Nad namiotami powiewał sztandar Seleukidytów oraz drugi z Czwórmieczem, symbolem Czwartego Pergamonu, znanym dotąd tylko z bazgrołów na murach miejskich Aegiptu, Babilonu, Macedonii i Rzymu: trzy złamane miecze, czwarty, o złotej klindze, cały. To prawda, Oaza Zazdrosnego Szkieletu to nie Rynek Świata, niemniej wzniesienie tych sztandarów stanowiło znak nieomylny. Aurelii zabiło szybciej serce Amida od półwiecza znajdowała się pod anthosem Czarnoksiężnika, Pergamon — Siedmiopalcego. Wszystko albo nic; nie będzie można już się cofnąć.
Mariusz poprowadził strategosa do swojego namiotu. Aurelia nie odstępowała esthlosa. Otoczyli ją Amidańczycy w zapiaszczonych dżulbabach, abach i burnusach, brudnych turbanach i trouffach, z tłustymi brodami, z ciężkimi keraunetami w dłoniach i krzywymi kandżarami przy pasach. Sama, idąc za przykładem strategosa, wdziała białą kirouffę. Żadnej broni nigdy nie nosiła, zbyt łatwo niszczył ją ogień. Nie znali jej, była w ich oczach bezbronną kobietą obcej morfy.
Natomiast iganazi z pozoru nie różnił się od zwykłych ludzi. Gdyby nie wyjątkowo masywna budowa ciała, szerokie bary i gruby kark oraz gęste, sztywne włosy, nie różniłby się wcale. Aurelia szła tuż za nim i gdy opuściła wzrok, zobaczyła, że Mariusz jest boso i pomimo swego ciężaru, nie tylko nie zapada się w piasku, ale nie pozostawia na nim w ogóle śladów. Mógł — i musiał — się z tym kryć, lecz ludzie mu najbliżsi zawsze będą wiedzieć, iż jest, kim jest, Daimonem Ziemi, iganazi, gesomatą.
W namiocie paliły się już lampy oliwne i kadzidła. Niewolnice gotowały wodę. Seleukidyta uczynił gest żegnający wszystkich swych towarzyszy, lecz Aurelia, mimo ciężkiego spojrzenia strategosa, postanowiła tym razem nie dać się wyprosić i narzuciwszy na głowę kaptur kirouffy, usiadła szybko w kącie namiotu, w cieniu za masztem i przeciągniętym od niego perskim kobiercem. Na kobiercu siedziała zielononiebieska papuga; ona jedna całkowicie zignorowała Aurelię. Niewolnice, o ciałach pokrytych kolorowymi tatuażami i twarzach obwiązanych trouffami, obwieszone tanią biżuterią dzwoniącą przy każdym ruchu, podały Mariuszowi i esthlosowi Berbelekowi wodę do obmycia, haszisz, qahwę, placki cynamonowe i owoce. Klapę namiotu opuszczono, odtąd tylko migotliwy blask blaszanych lamp oświetlał duszne wnętrze. Od ciężkiej, tłustej woni kadzidła zbierało się Aurelii na wymioty, ale nie odezwała się i dopiero po jakimś czasie jedna z niewolnic z własnej inicjatywy podała jej czarę gorącej qahwy. Wówczas namiot wypełniał już słodki zapach przyprawowego hasziszu. Król i strategos wymienili pierwsze grzeczności i tak — od pustynnego milczenia do pustynnego szeptu — rozpoczęła się narada wojenna. Mówili po grecku, Aurelia rozumiała każde słowo.
Słowa były prozaiczne, zdania krótkie, ton beznamiętny. Najlepiej zapamięta właśnie ten ton. Zdawało się, iż wszystko zostało przesądzone: to już się dzieje lub stanie się wkrótce, dziać się zaczęło. Daty, miejsca, imiona, liczby. Z podsłuchiwanych strzępów informacji budowała sobie obraz rozpoczynającej się wojny. Nie będzie szturmu murów Amidy i oblężenia miasta — powstańcy wejdą do środka wraz z innymi podróżnymi, z karawanami kupieckimi i transportami niewolników. Zajmą garnizon, opanują mury, a bramy w nich utrzymają otwarte, póki nie przybędzie z zachodu, od Pergamonu i od Alexandretty, Horror Berbeleka. Trzy pełne Kolumny Horroru wylądują pod Pergamonem, na znak z „Łamichmura” przybijając do brzegu — czekają teraz na Morzu Śródziemnym na statkach Domu Kupieckiego Njute, Ikita te Berbelek, na statkach Aneisa Panatakisa i Kompanii Afrykańskiej. Amidę dzieli od Pergamonu ponad 4000 stadionów. Zatrzymując lub strącając wszystkie obce świnie powietrzne i ptaki pocztowe (tym zajmie się skorpion Ombcosa Żarnika), uzyskujemy co najmniej sześć dni przewagi; linia aegipskich heliografów nie przechodzi tamtędy. Czy więc oblegać do skutku potężny Pergamon, czy iść na Amidę, nie czekając, byle koronować Mariusza? Tu znowu zaczynały się różne warianty, przypuszczenia i plany. Czy Powstanie Amidańskie poderwie wystarczająco wielu ludzi, by zapewnić Mariuszowi armię zdolną przejąć kontrolę nad całym krajem? Czy po pięćdziesięciu ośmiu latach rozbioru i nieistnienia państwa jego Forma mimo wszystko pozostała na tyle mocna, by przezwyciężyć teraz anthosy Czarnoksiężnika i Siedmiopalcego, Formę ich państw? To, co prawda, jest sama granica ich aur — lecz kto zagwarantuje, że Król Bez Korony okaże się wystarczająco potężnym Królem W Koronie? Strategos rzucał na ten temat ironiczne komentarze. Mariusz tylko wydmuchiwał hasziszowy dym. Zdawało się Aurelii, że traktują rzecz obaj jako błahy żart; gdy powracał, kwitowali go niemymi spojrzeniami i wzruszeniami ramion. Co zrobi Maksym Rog? Co zrobi Siedmiopalcy? Jeśli Czwarty Pergamon nie otrzyma szybko wsparcia któregoś z sąsiadów — a między Babilonem, Imperium Uralskim, Macedonią i Aegiptem mogli przecież liczyć najwyżej na ten ostatni — zostanie zmiażdżony w ciągu miesięcy. Strategos wszakże sprawiał wrażenie pewnego, że Aegipt wsparcia udzieli. Wywiązał się długi dialog o politycznych konsekwencjach przewrotu. Zaczęły padać imiona córek Hypatii i sprośne żarty. Plan esthlosa Berbeleka obejmował także zmianę porządku dynastycznego w Afryce Alexandryjskiej.
Niemożliwe, żeby Janna miała rację — niewątpliwie jednak ona lepiej zna Hieronima Berbeleka. Aurelia pojęła, że to nie jest kwestia wyboru, wierności, nie kwestia prawdy lub kłamstwa. To zimna logika siły i słabości. Oto bowiem przed jakim paradoksem stała Księżycowa Wiedźma: ci, którzy są zbyt słabi, by sprzeciwić się jej Formie, są z pewnością także zbyt słabi, by stanąć naprzeciwko kratistosa adynatosów; ci zaś wystarczająco silni — są zbyt silni, nie potrzebują Illei, sami stanowią Potęgę. Kto więc pójdzie w niebiański bój i zabije Ojca Skrzywienia?
Tylko bogowie i szaleńcy poświęcają się dla ludzkości — reszta natomiast zdolna jest do poświęceń jedynie dla tych, których uważa za lepszych od siebie.
Słuchała w bezruchu i milczeniu, kaptur kirouffy krył jej oblicze, tylko iskry błyskały w cieniu. Jeśli strategos zdradzi Panią, nie pozwolę, nie mogę pozwolić ujść mu wolno. Czyż nie po to zostałam tu posłana? Uczynię, co przystoi ryterowi — zanim przyjdzie wypełnić rozkaz Janny.
O świcie Mariusz Gesomata zwinął obóz i wyruszył wraz ze swymi ludźmi w długiej karawanie wielbłądów i humijów naprzeciw podnoszącemu się Słońcu, w drogę przez Sadarę, przez Nil i Morze Erytrejskie, i na północ przez Efremowy Dżazirat al’Arab, do Amidy, miasta swych przodków. Nie miał jeszcze armii, ale miał sztandary.
W Oazie Zazdrosnego Szkieletu pozostały tylko cztery humije i dwa z nich były przeznaczone dla strategosa i Księżycanki. Aurelia odmówiła, nigdy nie dosiadała żadnych wierzchowców. Będzie biegła obok zwierząt, wraz z negryjskimi wojownikami. Zdjęła kouriffę, by nie krępowała jej ruchów. Wojownicy szczerzyli do niej krzywe zęby. Strategos powiedział jej, że nazywają się N’Zui, a ten, który ich prowadzi, to ich nowy wódz, N’Te; niedawno zabił ojca i był w wielkim poważaniu. On jeden posiadał keraunet. Szczerzył się do Aurelii najradośniej.
Strategos zapisał coś jeszcze w swoim dzienniku i dał znak ryktą. Negrzy podnieśli jękliwy zaśpiew. Rykta wskazywała na północ, w morfę cywilizacji, w stronę Aegiptu i Alexandrii. Słońce wspinało się coraz wyżej ponad horyzont, w jego wielkiej, jasnej tarczy, w którą tylko Aurelia mogła spoglądać, roztapiały się figurki amidańskich powstańców, jeszcze tylko błysnęło złoto Mariuszowego sztandaru — i zniknęli w świcie.
Strategos smagnął humija, Aurelia doskoczyła do boku zwierzęcia, piasek zamienił się w szkło pod jej stopami — biegnąc w ogniu, pozostawiała za sobą ślady pioruna.
— Nnnyaaaiiii! — zakrzyknęli N’Zui. Strategos zaśmiał się pełną piersią.
— Tak upadają imperia! — Machnął ryktą, obejmując gestem pół setki nagich Negrów uzbrojonych w krótkie dzidy i bawole tarcze. — Tak imperia powstają!
20 Martius 1197 PUR, Dies Jovis. Za dwa miesiące Mariusz Seleukidyta zasiadać będzie na tronie Amidy lub będzie martwy, odniesie tryumf lub upadnie w proch; a Hieronim Berbelek wraz z nim.