SCHIGOLCH:
„Chan Kubla kazał w Xanadu”…
— Facet nie żyje, po co to gadu-gadu.
Po alarmie BŁYSK sprawy przejął Pan Wengong. Musiał sobie najpierw poradzić z oneirochroniczną widownią podenerwowanych Aristoi śpieszących z dobrymi radami. Na szczęście odpowiedź na atak nano, była przewidziana i zaplanowana od dawna i nie wymagała zbyt wielu czynności. Od czasu gdy Ziemia1 zniknęła pod migoczącą, bąbelkowatą jak czarny kawior falą indonezyjskiego „nano-mataglapa”, starannie opracowano procedury reakcji oraz w każdej ludzkiej kolonii lub w jej pobliżu rozmieszczono odpowiedni sprzęt awaryjny.
Gdyby „Oni” postanowili zabić Cressidę, myślał Gabriel, nie wypuściliby tego draństwa na planetę.
Z pewnością są jacyś „Oni”. Saigo, oddalony o całe wieki świetlne, musiał mieć wspólników w pobliżu planety Malarz.
— Wcale nie — spekulował Horus. — To mogło być ukryte wiele lat temu i teraz zdalnie zaktywizowane za pomocą tachlinii.
Ta wersja wydarzeń jakoś nie dodała Gabrielowi otuchy.
— Na każdej planecie mogą tkwić ulokowane tam wcześniej agresywne nano — ciągnął Horus. — Na wypadek, gdyby wyszła na jaw tajemnica Sfery Gaal.
— Mówisz jak Mataglap — stwierdzi! Gabriel. — Według mnie nano jest zbyt niebezpieczne, by je tak po prostu gdzieś powtykać.
— Niekoniecznie. Zamiast rozmieszczać sam mataglap, wystarczy rozmieścić nano przeznaczone do jego wytwarzania.
Gabrielowi pozostawała nadzieja, że w tym przypadku postąpiono inaczej. I tak sprawy przedstawiały się okropnie. Kazał Horusowi wdrażać plan, który on, Horus, sam wcześniej opracował.
Tymczasem kamery i czujniki, wystrzelone na polecenie Pan Wengonga z pobliskich orbitalnych habitatów, zajęły pozycje wokół Sanjay. Przekazywane przez nie informacje stopniowo wzbogacały oneirochroniczny obraz sytuacji.
Sanjay był wydrążonym, nieregularnym asteroidem w kształcie ziemniaka, ustawionym na orbicie przez doczepione generatory grawitacyjne. Gabriela przebiegł dreszcz, gdy zobaczył brudnobiałą pianę pokrywającą planetkę. Ku powierzchni powoli wznosiły się bańki. Pękając, przez chwilę zostawiały po sobie otwory, które natychmiast wypełniały się połyskującym nano. Od czasu do czasu powstawało iskrzenie — w słońcu ukazywały się na sekundę błyszczące sześciokątne kształty. Przypominały halo dyfrakcyjne tworzące się wokół drobin pyłu na soczewce aparatu fotograficznego.
Skanery podczerwieni ujawniły, że powierzchnia jest gorąca. Nano były nadal aktywne, ciągle nad czymś pracowały.
Oni to samo zrobią u mnie, pomyślał Gabriel.
Może komuś udało się tam przeżyć. Jeśli nano rozpoczęło działania na zewnątrz asteroidu, były szanse, że w środku zostały obszary, dokąd mogłaby się bezpiecznie wycofać obsługa stacji.
Na wypadek gdyby nano korzystały z energii świetlnej, Najstarszy Brat rozmieścił między Sanjay a słońcem ekran szerokości kilku kilometrów. Mierniki podczerwieni wykazały niemal natychmiastowy spadek temperatury powierzchni.
Pan Wengong przydusił to diabelstwo.
Następnie do akcji rzucono artyfagi typu myśliwi-zabójcy, jednej z wielu odmian anty-nano. Miały rozerwać mataglap i przekształcić go w nieszkodliwą materię. Ten szczególny gatunek artyfagów mógł w tym przypadku zawieść, wówczas okazałoby się konieczne zastosowanie innej odmiany. Gabriel był jednak dobrej myśli. Małe sześciokątne świetliste punkty wytwarzane przez mataglap sugerowały, że był to ten sam rodzaj nano, który zniszczył Ziemię1. To stanowiło wskazówkę, jaki typ artyfagów należy w tym przypadku zastosować.
Małe rakiety na paliwo stałe ukazały się w polu widzenia i zanurkowały w białą kipiel. Gabriel przez chwilę wstrzymał oddech, obserwując zapis spektrograficzny. Linie odpowiadające wodorowi wahnęły się, zgrubiały. Poprzez oneirochronon Gabriel wyczuł entuzjastyczny doping. Artyfagi zamieniały nano w wolny wodór.
Na asteroid spadały z pluskiem dalsze rakiety. Nano wściekle się pieniły. Pojawiły się ciemne, coraz szersze smugi. Na powierzchni wybuchały bąbelki wodoru. Trzecia fala artyfagów zaatakowała pienistą powierzchnię i brudnobiałe nano zaczęły ustępować.
Niebezpieczeństwo jeszcze nie zostało zażegnane. Podczas bąbelkowania część mataglapu mogła się oderwać i pożeglować ze słonecznym wiatrem. Dzięki fotoczułym własnościom mataglap potrafił zachować aktywność i, napotkawszy statek, satelitę, asteroid lub księżyc, mógł je zacząć niszczyć jak zniszczył Sanjay. Przez najbliższe lata w całym układzie Malarza musi trwać alarm o najwyższym priorytecie.
Gabriel słyszał, jak Pan Wengong poleca, aby sprawdzić na wszystkich satelitach, habitatach i statkach, czy nie ma tam mataglapu. Kazał również, by do wszystkich odległych habitatów wysłano zapasy artyfagów.
Gdy zlikwidowano całe nano, z asteroidu prawie nic nie pozostało — zaledwie kamienny szkielet, długi i kruchy, przypominający grubą kość przeżartą kwasem.
Nikt nie przeżył. Wiedziano, że na stacji przebywało czternaście osób, w tym Cressida Ariste.
— Bracia — nadawał Pan Wengong do wszystkich Aristoi — o godzinie tysiąc sześćsetnej czasu persepoliskiego odbędzie się uroczystość ku czci zmarłych, po której nastąpi dyskusja na temat tego, jak rozdysponować domenę naszej zmarłej kuzynki.
— Czy zostawiła jakichś krewnych? — spytał ktoś.
— Dwoje dzieci i siostrę. Dwóch byłych małżonków.
Pan przekazał ich nazwiska i oneirochroniczne adresy. Potem podał dane pozostałych ofiar oraz ich krewnych.
Gabriel przypomniał sobie jajo ze smokami. Nigdy już nie ofiaruje Cressidzie tego prezentu. Powinien skontaktować się z Rubensem.
Pozostawił Horusa, by obserwował przez oneirochronon dalszy rozwój wypadków, a sam mógł się zająć sprawami Goździkowego Apartamentu.
Wziął Clancy za rękę. Spojrzeli po sobie.
— Udaję się na pokład Pyrrho i opuszczam system — powiedział. — W ciągu najbliższego tygodnia. Tydzień to najkrótszy okres, w którym można tu, do układu, wprowadzić szkodliwe nano, i to przy założeniu, że Zhenling Ariste, moja najbliższa sąsiadka, należy do spisku. To daleko idące przypuszczenie, które wysuwam tylko dlatego, że nie mogę go całkowicie wykluczyć.
— A wybory na Brightkinde? Miałeś tam być podczas ceremonii przekazywania władzy.
— Będę musiał to zrobić przez oneirochronon.
— Clancy, zamyślona, przygryzła wargi.
— Co chciałbyś, żebym zrobiła? — spytała.
— Byłbym szczęśliwy, mając cię przy sobie — odparł.
Spojrzała na swe kolana.
— Musisz wybrać to, co jest dla ciebie najlepsze — dodał. Uścisnął jej rękę. — Na pokładzie Pyrrho jest laboratorium nano. Może ta informacja pozwoli ci podjąć właściwą decyzję. Mogłabyś tam kontynuować swoje prace nad konstrukcją pakietów do zwalczania rzadkich chorób, jeśli możesz bez przeszkód całkowicie się oderwać od tutejszej działalności.
Zatrzepotała rzęsami.
— Czy tu mi coś grozi?
— Prawdopodobnie nie — odparł z wahaniem. — Jeśli tylko będziesz zachowywała się w sposób nie wzbudzający ich podejrzeń.
Patrzyła na niego poważnie.
— Burzycielu Spokoju, zdaje się, że żyjesz teraz tak, by uzasadnić swój przydomek.
— Nie miałem zamiaru. Przynajmniej nie tym razem.
— Dobrze, zatem jadę z tobą.
Gabriel pocałował ją w drugą dłoń. Dzwoneczki zagrały cichutko.
— Dziękuję ci, Zapłoniona Różo.
— Dokąd się udajemy?
— Do Sfery Gaal.
Spojrzała zdziwiona.
— Myślałam, że w jakiś bezpieczny rejon.
— Nie spodziewają się nas tam. A kiedy Pyrrho dotrze na miejsce, będę już gotów na wszelkie niespodzianki, jakie mogą mnie czekać. — Zaśmiał się. — To przecież tylko Saigo. Nadęty, ponury jegomość, nienawykły do kontaktu z ludźmi. Myślę, że nieźle się zabawimy.
Przygryzła wargi. Pocałowała go. Otoczył ją ramionami. Dzwoneczki zadzwoniły, a w umyśle Gabriela pojawił się obraz: odpływ, zachodzące słońce, w dali mewy.
Na temat Cressidy wiedział jedynie, że była bardzo przywiązana do tej fantazji z dzieciństwa.
Oraz, że zabito ją za zbrodnię — rozmawiała z nim na osobności.
Gabriel skontaktował się z Pan Wengongiem i powiedział mu o smaganej przez wiatry drewnianej nadmorskiej chacie. Najstarszy Brat, wykorzystując Kod Dostępu Aristosa, zlokalizował ten krajobraz w oneirochronicznych osobistych zbiorach Cressidy i na uroczystość ku jej czci sprowadził Aristoi do nadmorskiego domku.
Aristoi stali na wilgotnej plaży. Nieskazitelna Droga, uczennica i przyjaciółka zmarłej, wygłosiła mowę pogrzebową. W górze przeleciało stado białych gęsi. Setki ptaków. Machały głośno skrzydłami, na tle nieba ich sylwetki wydawały się srebrzyste; po ziemi sunął długi cień. Z komina wzniósł się prosty słup dymu — dla uczczenia Cressidy.
— Życie poświęciła wiedzy, dziełu postępu ludzkości.
Podjęto już decyzję, co zrobić z jej domeną. Cressida nie przejawiała pod tym względem ambicji, wolała skupić się na badaniach naukowych. Jej terytorium składało się jedynie z trzech układów planetarnych. Teraz każdy z nich miał zostać wchłonięty przez jednego z trzech sąsiadów. Dołączenie pojedynczego układu nie oznaczało zbytniego zwiększenia obowiązków. W ten sposób również uniknięto sytuacji, w której nowo promowany Aristos musiałby zadowolić się domeną zbyt małą w stosunku do swoich aspiracji.
— Tragiczny wypadek. Chwila nieuwagi w laboratorium nano, być może nieuwagi któregoś ze współpracowników.
Od trzydziestu dwóch lat żaden Aristos nie zginął w wypadku z nano, poinformowało Gabriela reno. Poprzednio zdarzało się to dość często. Technika rozwinęła się jednak i wypadki miały miejsce najwyżej co jakieś dwadzieścia lat. Tak długi okres bez wypadków jest mimo wszystko rekordowy.
Gabriel nie przypomniał swemu reno, że to nie był jednak wypadek.
— Niech dzieło naszej Siostry będzie kontynuowane. Ona wskazała drogę innym.
Gdy Nieskazitelna Droga skończyła, Pan Wengong wygłosił krótką mowę o niebezpieczeństwach związanych z nano. Cressida, jak stwierdził, miała opinię uczonej ostrożnej i drobiazgowo dokładnej, a jednak w chwili nieuwagi dopuściła się oczywistego błędu albo nie dopilnowała któregoś ze swych współpracowników. Powinna wykryć ten błąd, gdyż mataglap, który ją uśmiercił, nie stanowił nowości.
Od czego konkretnie umarła? Gabriel zastanawiał się, jak czuje się człowiek, gdy coś zjada go kolejno po jednym atomie. Czy w ogóle coś czuje?
Wpadł w ponury nastrój. To krwotok, wywnioskował. Wykrwawiła się, gdy mataglap pożarł jej główne naczynia krwionośne. Albo udusiła się, gdy zalała ją fala tej substancji lub gdy mataglap rozhermetyzował stację. Albo zabił ją żar, nim dosięgły ją nano — pod koniec, gdy małe mikromechanizmy zaczęły naprawdę rozrabiać, powierzchnia Sanjay była tak gorąca, że mógł się tam zagotować ołów.
— Na temat kataklizmu Ziemi1 jest obszerna dokumentacja — podpowiedział usłużnie Horus. — Osiem miliardów czterysta milionów ofiar; wiele z nich, gdy umierało, przekazywało obrazy do satelitów.
Gabriel nie potrzebował tego przypomnienia. Kazał się Horusowi zamknąć.
Promocja trwała nadal, według wzorca — spotkania w Persepolis były zbyt ważne, by je odraczać. Nieobecność Gabriela rzucałaby się w oczy, więc teraz przesuwał się wśród gości i cały czas się zastanawiał, co z tego wszystkiego zostało zepsute, a co jeszcze ma prawdziwe znaczenie.
Tym razem przyjęcie Olimpii Ariste nie było sukcesem jak zazwyczaj. Przypuszczalnie nie przejmowała się tym — zmarła (Załamanie) ponad czterysta lat temu. Niektóre z jej programów nadal funkcjonowały w Hiperlogosie i tradycyjnie jeden z nich wydawał przyjęcie w dzień po Promocji. Każde z przyjęć odbywało się w innej oneirochronicznej scenerii, za każdym razem grała inna muzyka, oferowano odmienne rozrywki, demonstrowano nowe efekty. Olimpia musiała poświęcić dziesiątki tysięcy godzin na projektowanie coraz to nowych środowisk albo równie wiele czasu na stworzenie programu, który by to za nią robił.
Na razie nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek wyczerpie się zapas krajobrazów. Nie słabła również jej wyobraźnia — być może elektroniczna.
W tym roku przyjęcie odbywało się w olbrzymiej hipersferze ze skomplikowanymi labiryntami, obszernymi pomieszczeniami, w których, po escheriańskich schodach, skiagenosy mogły spacerować albo prawoskrętnie w dół, albo lewoskrętnie w górę. Drzwi prowadziły nie do sąsiedniego — w sensie euklidesowym — pokoju, lecz w jakieś zupełnie inne miejsce.
Budowla nieustannie się zmieniała. Te same drzwi otwierały kilka różnych pomieszczeń, w zależności od tego, w jakim momencie się przez nie przeszło. Pokoje ciągle ulegały modyfikacji, ale nie wtedy, gdy ktoś na nie patrzył.
Gdyby nie śmierć w rodzinie, wszyscy by się świetnie bawili.
Gabriel z wachlarzem w dłoni sunął przez hipersferę. Zauważył pomysłowość konstrukcji, ale cały czas podświadomie dumał o ludzkiej śmierci. Horus sporządzał spis rzeczy potrzebnych na wyprawę do Sfery Gaal, kilka innych daimonów Gabriela z uznaniem, wszechstronnie oceniało nowy projekt architektoniczny Olimpii. Jego samego obie te rzeczy niezbyt zaprzątały.
Przeszedł przez bramę i znalazł się nagle nie tam, gdzie zamierzał. Zobaczył Sebastiana oraz Ikonę Cnót, zbyt późno, by się wycofać.
Tych dwoje fanatyków przyjaźniło się, choć ich systemy filozoficzne były nie do pogodzenia. A może łączył ich absolutny brak poczucia humoru?
Sebastian, nadal w postaci kuli — jednej z Idealnych Form, jakie wyprowadził ze swego platońskiego modelu doskonałości. Kula była dla niego kształtem niezmiennym, ale jej barwa i kompozycja zmieniały się ciągle. Dziś, utrzymana w tonacji połyskującego srebra, odbijała szary i pomięty mundur Ikony Cnót.
— Bardziej jestem zainteresowany ukierunkowaniem nowych idei Astoreth niż ich potępianiem — mówił Sebastian. — Jej niespokojna energia powinna zostać zaprzęgnięta do konstruktywnego poszukiwania Ideału. Jej krytyka jest w istocie słuszna, ale rozwiązania, jakie proponuje — nie.
— Jej krytyka — odparła Ikona Cnót — to ekshibicjonizm wierszoklety. Chciałaby zrestrukturyzować całą ludzkość gwoli swej próżności.
— Zgoda. — Na kuli zawirowały rozmaite kolory w barwnym spektrum aprobaty.
(Wiosenna Śliwa nie mogła się powstrzymać od uwagi, że Sebastian oraz Ikona Cnót więcej zrobili dla zreformowania ludzkości niż wszyscy pozostali Aristoi razem wzięci. Jeśli to nie próżność, pytała, cóż to jest w takim razie?)
Gabriel, ukrywając swe rozbawienie, usiłował się cichcem przemknąć.
— Wybaczcie, Aristoi — powiedział.
— Proszę cię o wyrażenie opinii, Aristosie — rzekł Sebastian. (Gabriel kazał swemu reno trzymać na podorędziu teksty Platona).
Nie chciał angażować się w dyskusję z tymi osobami, zwłaszcza że miał tyle innych rzeczy na głowie. Uprzejmość jednak obowiązywała.
Przynajmniej Deszcz po Suszy się zabawi.
Gabriel pochylił się ku zawieszonej w powietrzu sferze.
— Nie mam specjalnej ochoty na żadne rekonstrukcje w wielkiej skali — oznajmił. — Odpowiada mi świat taki, jaki jest.
— Co zrobiłeś, by służyć Demosowi? — zażądała odpowiedzi Ikona Cnót.
— Przede wszystkim pozwoliłem, by Demos sam sobie służył. I oczywiście dostarczyłem im biosystemów, w których mogą to realizować.
— Obowiązkiem Aristoi jest przewodzić, a nie biernie czekać, by sprawy biegły własnym torem. Poświęcam przeciętnie osiemnaście godzin dziennie, pracując dla dobra ludzi w mojej domenie. Tego samego wymagam od tych, którzy są u mnie na służbie.
— Rozporządzając każdym szczegółem ich prywatnego życia — mamrotał Cyrus. Deszcz po Suszy przesiał jednak inną myśl: zarządzanie cudzym życiem to nie taka zła rzecz.
— Ach, tak — powiedział Gabriel (reno dostarczyło mu najnowszych danych). — Moi urzędnicy przez dwie godziny dziennie wykonują swe zadania, natomiast moich Theráponów nieco bardziej obciążam obowiązkami.
Twarz Ikony, podobna do ostrza, zwróciła się groźnie w kierunku Gabriela.
— Jak wiele tego czasu przeznaczasz na nauczanie Demos, jak uniknąć błędów? Jak odrzucić materializm, kroczyć drogą umiarkowania, służyć sobie nawzajem?
— Miałem wrażenie, że twój system jest właśnie oparty na materializmie? — rzekł Gabriel. Teraz cytował poprawnie z niemieckiego oryginału (korygując wieki przekłamań): — „Od każdego według jego możliwości, każdemu według jego pracy”. Jeśli pracujesz osiemnaście godzin dziennie, to z pewnością, zgodnie ze swym credo, zasługujesz na tych kilka ogrodów i pałaców.
— My odrzucamy materializm fałszywy. Umiłowanie luksusu, popisywanie się, samo… — Spojrzała na Gabriela, na długie do kostek brokatowe szaty, na wachlarz i kapelusz mandaryna przystrojony pawim piórem.
Gabriel otworzył wachlarz z czarnej laki, demonstrując namalowane na nim złote arabeski.
— Moje ubranie reklamuje Warsztaty Illyriańskie — oświadczył. — One zaś dają możliwość ukazania godności ręcznego trudu.
— Trud zaprzęgnięty do wytwarzania rzeczy zbytkownych jest trudem pozbawionym prawdziwej godności.
Kula Sebastiana lekko podskoczyła, by zwrócić na siebie uwagę.
— Oboje — zagaił — koncentrujecie się na tym co w „Republice” boski Platon nazwał konsumpcyjnym żywiołem społeczeństwa. Ty, Ikono, na podstawowych potrzebach takich jak pożywienie i dach nad głową, a ty, Gabrielu, na estetyce przyjemności. Ale to obejmuje wyłącznie rzeczy postrzegalne, w odróżnieniu od niedostrzegalnego prawdziwego Bytu. Gdzież są inne cele społeczne? Gromadzenie mądrości, metafizyka Ideału?
Cala domena Sebastiana była zorganizowana zgodnie z zasadami platońskiej metafizyki. Każdy, kto chciałby u niego robić karierę, musiał być gotów do dyskusji nad Teorią Form i jej związkiem z systemem rządów, techniką, edukacją lub ceną fasoli. Formy idealne, relacje, harmonie zostały nieubłaganie zredukowane, skatalogowane i poddane analizie. Mnóstwo pieśni pochwalnych poświęcono Duszy i Dobru. W świątyniach, o idealnych geometrycznych kształtach, zwolennicy jednego poglądu prowadzili wyczerpujące debaty ze swymi filozoficznymi przeciwnikami. A obie strony cytowały najlepszego — Aristosa, unikając argumentów sprzecznych z jego doktryną.
Gabriel nie lubił sposobu bycia Sebastiana nie z powodu tego nieustannego poszukiwania prawdy, lecz raczej dlatego, że wytworzył on społeczeństwo głupawych, gadających po próżnicy nudziarzy.
— Prawdziwe istnienie — rzekła Ikona Cnót bezbarwnym głosem — to tylko akumulacja zmysłowych odczuć. Nie da się dowieść istnienia niczego innego.
— Nie zgodziłbym się z tym — odparł Gabriel.
Jak przekonał się Gabriel, z Sebastianem należało dyskutować inaczej niż z Ikoną. Ikonę miało się ochotę obrazić, by sobie poszła i nie zawracała więcej głowy; Sebastianowi należało cytować jego własne święte pisma.
— W Gorgiaszu, ale również w innych miejscach — mówił Gabriel, a reno podsuwało mu odpowiednie teksty — Platon, przez osobę Sokratesa, zdaje się opowiadać za całkowitą wolnością sumienia, konieczną do autentycznego rozpoznania prawdy i moralności. Tutaj dyskutuje z Kalliklesem, którego teorie na temat siły woli znajdują odzwierciedlenie w poglądach szanownej Ikony. Nie mylę się, prawda?
— Oczywiście — odparł Sebastian.
Ikona konferowała ze swymi daimonami o Gorgiaszu, ale nim zdążyła powiedzieć, że Kallikles to reakcyjny łotr, Gabriel mówił pośpiesznie dalej:
— Urządziłem więc swą domenę zgodnie z zasadami Sokratesa. Każdy członek Demos może rozwijać sumienie i talenty zgodnie ze swą wolą. Nie może jedynie wykorzystywać technik, które uznaliśmy za niebezpieczne dla ludzkości.
— Zaniedbałeś obowiązku prowadzenia ich ku cnocie — stwierdziła Ikona.
— Tutaj zgadzam się z Ikoną — rzekł Sebastian. — Obowiązkiem męża stanu jest prowadzenie ludu ku prawdzie. Mężowie stanu, Aristoi, kierują władzą wykonawczą — Theráponami — w ich wysiłkach oświecania Demos. Jak pokazano w Republice, kształcenie jest najważniejszą funkcją państwa.
— W Republice — ripostował Gabriel — Sokrates przyznaje w końcu, że nie potrafi wskazać absolutnej metody wyprowadzenia postulatów z ostatecznych oczywistych zasad. Po cóż więc kierować Demos ku ideałom, których prawdziwości nie można dowieść?
— Tu ich zażyliśmy! — chichotał Deszcz po Suszy.
— Transcendentny Ideał nigdy nie da się w pełni zrozumieć — powiedział niewyraźnie Sebastian — ale jego sens może być pochwycony przez osoby, które idą po ścieżce mądrości.
— Ale czy da się to przekazać innym przy pomocy dogmatów? A może sumienie powinno pozostać wolne, by samo potrafiło uchwycić sens Ideału?
— Ja jestem sumieniem w mej domenie — stwierdziła Ikona Cnót. Ja i nikt inny. Moim obowiązkiem jest narzucić cnoty ludowi.
— W Prawach Platon ostrzega przed niebezpieczeństwen autokracji — rzekł Gabriel.
— Właśnie. — Na kuli pojawiły się wielobarwne zmarszczki. — Według niego pożądana jest równowaga między wolnością — eleutheria, a władzą — monarchia.
— U Platona znajdujemy wiele pożytecznych wskazówek dotyczących rządów i własności — rzekła Ikona Cnót. — Natomiast jego metafizyka jest niedorzeczna i na szczęście cały ten system filozoficzny uważa się dziś za przestarzały.
— Ideał nigdy nie jest przestarzały! — krzyknął Sebastian. Kula z wściekłości rozbłysła na niebiesko.
Gabrielowi udało się kolejny raz napuścić na siebie tych dwoje męczących maniaków, okazał więc Postawę Poważania i, wachlując się, odszedł. Przez oneirochroniczną bramę wszedł do komnaty, gdzie ludzie siedzieli na zapętlonych ścieżkach pod różnymi w stosunku do siebie kątami. Niektórzy tańczyli w rytm wesołej muzyki jednego z Trzech synkopowanych tańców Evansa.
Pokój coś mu przypominał; Gabriel przystanął i zastanawiał się przez chwilę, gdzie widział te kształty.
Nagle w jego umyśle pojawiła się Psyche i z jej rozświetlonego ducha spłynęła odpowiedź, a serce Gabriela drgnęło. Po chwili Psyche zniknęła ze świadomych obszarów jego umysłu, on zaś zaczął szukać osoby, z którą mógłby podzielić się swymi spostrzeżeniami.
— Chciałbyś zatańczyć, Aristosie?
Spojrzał w górę i ponad swą głową zobaczył Zhenling ulokowaną na ścieżce. Miała na sobie spódnicę w niebiesko-zieloną szkocką kratę, na głowie szkocką czapkę w biało-niebieską szachownicę ze zwisającymi na szyję małymi frędzelkami.
— Czy kształt tego pomieszczenie czegoś ci nie przypomina? — Zamaszyście poruszył wachlarzem.
Zhenling rozejrzała się z uwagą.
— Jest w tym coś znajomego, nie wiem tylko, co — odparła.
— To glif z Zaangażowanej Ideografii, oznaczający taniec — wyjaśnił Gabriel. — Cały pokój ma kształt glifu „ruch”, a dróżki tworzą wzory: „radość”, „rytm”, „muzyka”. Nie jestem jednak pewien, co ma przedstawiać ten występ na ścianie.
— To znak nakazu, ale musiałbyś spojrzeć z mojej perspektywy. Z twojego miejsca tego nie widać.
— Aha!
— Bardzo bystra obserwacja, Aristosie. — Zhenling rozejrzała się po sali swymi skośnymi oczyma i kiwnęła głową. — Otoczenie zmusza nas do określonego zachowania.
Popatrzył na nią w górę.
— Czy nadal masz ochotę zatańczyć?
— Nie. To przestaje być frajdą, gdy na parkiet każe ci ruszyć ktoś martwy od wieków.
— Może jest to właśnie stosowne, zważywszy, że oboje akurat wróciliśmy z pogrzebu.
— Nie. Nie mam nastroju. — Rozejrzała się wokół. — Zobaczmy, jakie jeszcze rozkazy nam wydano.
Gabriel poruszył wachlarzem i ponownie starał się pojąć topologię sali.
— Nie bardzo wiem, jak moglibyśmy się wzajemnie spotkać — powiedział. — Mam wrażenie, że żadna ścieżka nie prowadzi ode mnie do ciebie.
— Może jeśli skoczę bardzo wysoko…
— Rozpocznijmy zatem poszukiwania, by się odnaleźć.
— Dobrze. To stosowna metafora. — Uśmiechnęła się jak kotka. Przynajmniej z twojego punktu widzenia. — Odwróciła się, skłoniła i przeszła przez drzwi.
Drzwi za Gabrielem prowadziły do miejsca, gdzie Sebastian z Ikoną czyhali na nieostrożnych wędrowców. Gabriel obejrzał pomieszczenie i wspomniał formujące je glify: „debata”, „spór”, „kłótnia”.
Ruszył dróżką wyłożoną czerwonym dywanem. Ledwie widoczną srebrną nicią wpleciono w chodnik glify: „ruch”, „skok”, „sus”. Wybrał następne drzwi i przeszedł przez nie.
Hall był „powitaniem”, salon — „wygodą” i „relaksem”, bar — „radością”, „szczęściem” i „niedyskrecją”. Gabriel dostrzegł Zhenling w pokoju przypominającym kaplicę, ciemnym, wysokim i uroczystym. Na jego jakby ceglanych ścianach subtelnym odcieniem wypisano polecenie: „refleksja” i „myśl”. Maty tatami miały po brzegach glif „wezwanie Boga”. Czuło się tam przytłumiony zapach kadzidła, a w zależności od miejsca, słyszało się albo melodeklamacje sutr, albo namaszczone dalekie westchnienie organów.
Na powitanie Gabriel pocałował Zhenling i przekazał jej swe spostrzeżenia. Natomiast Zhenling poinformowała go, że sala bankietowa jest „rozsmakowaniem”, sensorium — „folgowaniem”, pokój gier — „zabawą” i „szczęściem”, salonik — „żartem”, „śmiechem” i „baw się dobrze”.
— Nikogo tam nie ma — powiedziała. — Chyba nikt nie jest w odpowiednim nastroju.
— Ja również nie — stwierdził Gabriel. — Może odwiedzę to miejsce, gdy będę miał lepszy humor.
— Możesz ściągnąć program z Hiperlogosu i zainstalować go sobie.
— Mam nadzieję, że program Olimpii nie poniesie strat z powodu naszego dzisiejszego braku wesołości.
— Czy sądzisz, że ona uwzględnia bieżące wydarzenia? — spytała.
— Może spojrzę na kod źródłowy i przekonam się.
— Nie sprawdzaj tylko, co będzie dalej, bo popsujesz całą przyjemność — ostrzegła.
— Nigdy bym tego nie zrobił. Wracamy na zabawę?
— Nie mam ochoty. — Odwróciła się ku niemu. — Skomponowałeś operę — powiedziała — która doskonale odzwierciedla mój nastrój.
— Mufarse.
— Zna twoje dzieło. Dobry znak — zauważył Augenblick.
— A jednak, gdy zapytałam swoje reno o definicję tego słowa, uzyskałam wyłącznie informację… — wzniosła oczy z udawanym wyrazem znudzenia i zaczęła naśladować monotonny głos reno „uczucie melancholii charakterystyczne dla mieszkańców Argentyny [Ziemia2-Ameryka Południowa], zwłaszcza dla Siódmej [Niebieskiej] Epoki Kulturalnej [koniec 19, początek 20 wieku]”. Prześledziłam przypisy w Hiperlogosie — wszystkie powołują się na popularne piosenki lub podłe powieści.
— To zniewalające, nieprzetłumaczalne słowo, które zmusza cię, by je zastosować. Myślę o Rilkem, piszącym pod koniec życia po francusku, gdyż nie znalazł niemieckiego odpowiednika na francuskie absence.
— Nie wiem dokładnie, co znaczy mufarse, ale czuję to. — Podniosła na niego wzrok. — Aristosie, czyżbym w duszy była Argentynką z Epoki Niebieskiej?
— Możliwe. Jednak wydajesz mi się bardziej interesująca.
DESZCZ PO SUSZY: Zaproś ją do tańca. To najlepsze, co możesz teraz zrobić. Wykorzystaj ten jej melancholiczny nastrój.
GABRIEL: Augenblick, czy potrafisz odczytać cokolwiek?
AUGENBLICK: Wyłącznie to, co ona chce, by zostało odczytane, Aristosie. Bardzo kontroluje swego skiagénosa.
GABRIEL: Postawę ma zalotną.
AUGENBLICK: Zatem chce, byśmy właśnie tak go postrzegali.
MATAGLAP: Dlaczego? Dlaczego akurat teraz?
— Dlaczego popadali w melancholię? Twoja opera opowiada o izolowanym osiedlu, odciętym po katastrofie Ziemi1. Epoka Niebieska była jednak znacznie wcześniej, Argentyna zaś nie przeżyła podobnego kataklizmu.
— Był to kataklizm raczej natury psychicznej. Jeśli jesteś tym zainteresowana, subtelności mógłbym ci wyjaśnić za pomocą tańca, który wprowadziłem w operze.
— Tango. Moje reno może mi podać kroki.
— Zatem zatańczysz ze mną? Jeśli mój wykład na temat szczegółów dotyczących mufarse wyda ci się nudny, to taniec wynagrodzi ci tę przykrość.
Zhenling rozejrzała się po mrocznej sali o wysokim łukowym sklepieniu.
— Tutaj? — spytała. — Atmosfera tego miejsca skłania wprawdzie do melancholii, ale…
GABRIEL: Załaduj skiagénosa Jesiennego Pawilonu. Stwórz portal Klasy Jeden prowadzący ze ściany po mojej prawej stronie do północnego muru sali balowej. Zastosuj gotyckie drzwi z Kaplicy Rustykalnej w Rezydencji Wissariona.
RENO: ‹połączenie przez Reno Rezydencji› ‹połączenie przez Główny Program Persepolis› Zrobione, Aristosie.
GABRIEL: Klamka: temperatura 10 stopni Celsjusza; wrażenie dotykowe — kute żelazo.
RENO: Zrobione, Aristosie.
GABRIEL: Sala balowa oświetlona tysiącem świec. Mój strój taki jak laga z drugiego aktu Mufarse. W muszli koncertowej orkiestra południowoamerykańska z trzeciego aktu. Włącz tango „Senor Barassa”.
RENO: Wykonane, Aristosie.
MATAGLAP: Powtórzę swoje pytanie. Dlaczego? Dlaczego jest taka uprzejma? Nigdy przedtem nie zachęcała cię do zbliżenia.
DESZCZ PO SUSZY: To dla niej odpowiednia chwila. Bonham znowu przepadł na egzaminach; nigdy jej nie dorówna. Poza tym ktoś z Aristoi zmarł — może czuje się niepewnie.
MATAGLAP: Figę prawda. Jest członkiem spisku, może nawet sama zabiła Cressidę.
DESZCZ PO SUSZY: Bzdury! Naprawdę myślisz, że jest tak naiwna, by nas uwieść dla swej sprawy? Sądzi, że oślepieni miłością staniemy się łatwowierni?
— Pozwól, że stworzę otoczenie bardziej odpowiednie.
Gabriel machnął wachlarzem i w białej ścianie pojawiły się drewniane katedralne drzwi. Zhenling podeszła do nich, nacisnęła klamkę. Gabriel kroczył za nią, dokonując szybkich zmian w programie. Otworzyła drzwi. Weszła do oneirochronicznej symulacji sali balowej Jesiennego Pawilonu. Nagle przeistoczyła się i była ubrana w niebieską balową suknię, wykończoną u dołu falbaną, w stylu południowoamerykańskim. Miała długie, czarne brwi, koralowe usta, włosy kunsztownie upięte. Jej ramiona i ręce połyskiwały złotawo w blasku świec.
Tuż za nią wkroczył Gabriel. Przejście od symulacji Persepolis do programu Rezydencji wyraziło się również w tym, że się zmienił jego kostium. Miał teraz na sobie ekstrawagancki strój z południowoamerykańskiej Epoki Niebieskiej. Obcisłe spodnie z wszytymi z boku srebrnymi monetami, buty na podwyższonym obcasie, koszulę z żabotem, głęboko wycięty z przodu frak.
Surowy wystrój wnętrza — białe ściany, czarny parkiet z równikowego mahoniu ze Strangeways — łagodził blask świec. Na ścianach trójwymiarowe malowidła przedstawiały bladoszare muzy tańczące pośród kolumn. Muszlę koncertową przyozdobiono srebrzystymi lustrami w kształcie rombów.
DESZCZ PO SUSZY: Zdradzimy jej swe plany i tajemnice?
CYRUS: Z punktu widzenia estetyki, jest to dość ciekawa koncepcja. Kto kogo uwodzi? Kto stara się zgłębić czyją ukrytą wiedzę?
GABRIEL: Dzieci, nie zapominajcie o mufarse. Pamiętajcie, co za tym stoi. Pozwólcie mi tańczyć.
DESZCZ PO SUSZY: Właśnie! Zróbmy to jak należy!
GABRIEL: Temperatura dłoni 38,5 stopni Celsjusza, skóra sucha.
DESZCZ PO SUSZY: Dobrze, zobaczmy, czy potrafimy ją rozgrzać.
Ponad głównym wejściem wisiał autoportret Cyrusa, czarno-biały, jak wszystko tutaj. Twarz miał młodzieńczą, brwi sceptycznie uniesione, spojrzenie nieco okrutne. Młody esteta surowo oceniający świat.
W muszli orkiestra grała powolne tango. Gabriel ujął dłoń Zhenling.
Wyjaśniał:
— Fascynacja tangiem, przynajmniej jego wcześniejszą argentyńską wersją, nim przejęli je Francuzi i wszystkim kazali tańczyć jak robotom, wynikała z tego, że łączyło ono w sobie wyjątkową zmysłowość z wyjątkowym dystansem emocjonalnym.
— Zatem róża w zębach nie byłaby tu stosowna?
— Raczej róża za uchem.
Za uchem Zhenling pojawiła się róża: niebieska, pasująca do sukni, pasująca do Siódmej Epoki Kulturalnej. Delikatnym zapachem drażniła zmysł powonienia Gabriela — piękny kawałek programowania.
(Wiosenna Śliwa z uznaniem oceniła niebieską suknię i niebieski makijaż powiek, współgrające z bladą cerą).
Gabriel objął Zhenling i rozpoczął taniec. Dopasowała się z chłodną precyzją.
— Argentyna w Epoce Niebieskiej była krajem mężczyzn — ciągnął. — W niektórych okolicach liczba mężczyzn w stosunku do kobiet kształtowała się jak pięć-sześć do jednego. To dawało kobietom niezwykłą przewagę, którą bez wahania wykorzystywały.
— To świetnie — odparła Zhenling.
Gabriel czuł pod dłonią, jak jej kręgosłup buntowniczo sztywnieje. Augenblick z radością przyjął to jako pierwszą, może autentyczną, informację w języku ciała.
— Chwytasz ogólną ideę — rzekł Gabriel. — Teraz Medialuna.
Zakreślił stopą półksiężyc, po czym wrócił do poprzedniej pozycji.
— Argentyna to kraj emigrantów — stwierdził. — Mężczyźni byli odizolowani nie tylko od swych kobiet, lecz również od swych macierzystych kultur. Skutek: straszna samotność i straszna melancholia.
— Mufarse.
— El ocho.
Puścił jej rękę, odwrócił się do niej plecami i wykonał solo ósemkę, powtarzając ją czterokrotnie. Zhenling leciutko przytupywała, imitując ruchy partnera. (Cyrus przesunął się do nóg Gabriela, utrzymując właściwy rytm, gdy Gabriel mówił).
— W dawnym układzie społecznym kobiety były podporządkowane. Teraz wszystko uległo zmianie — rzekł. — Kobieta grymasiła, wybierała, odrzucała swych partnerów, stosując prawa rynku. Odrzuceni mężczyźni szli do prostytutek, które dawały pocieszenie, ale były jeszcze bardziej interesowne i okradały ich ze wszystkiego. Tango zrodziło się w domach publicznych, wykonywane przez dwójkę rozpaczliwie samotnych ludzi, którzy jednak nie mogli sobie zaufać. Szczerze pragnęli bliskości i nadziei, ale nie potrafili jej sobie ofiarować.
Gabriel zakończył el ocho i znowu objął Zhenling. (Cyrus zachwycał się gładkim łukiem jej karku). Spojrzała na niego z doskonałym chłodem. (Nie ufaj jej, powiedział Mataglap, tak celnie komentując nastrój tańca, że Gabriel ledwo powstrzymał uśmiech).
— Napięcie — powiedział Gabriel, rozpoczynając figurę winorośl — tęsknota, melancholia, samotność.
— Manipulacja. Tajemnice. Maski.
— El corte. — Zakołysał nią w przód i w tył tak głęboko, że niemal leżała mu na udach, zwrócona do niego twarzą.
— To taniec dla szpiegów — rzekła. Ich oczy były teraz blisko siebie. — I dla ludzi, którzy kryją jakieś tajemnice.
Znowu ją podniósł i poprowadził po ciemnym parkiecie. Oboje patrzyli w prawo, ponad swymi ramionami.
— Tajemnice tak rozpaczliwe, że jedynie nasze ciała mogą je wyjawić — powiedział.
— Nasze? Ta pierwsza osoba liczby mnogiej trochę mnie niepokoi.
— „Maleńka śmierć na wstrętnych skrzydłach” — Gabriel improwizował za Nerudą — „weszła w każdego jak krótki sztylet, i rozpoczęto oblężenie chlebem albo nożem…”
— Asediado? — Pochylił ją znowu w el corte. Oczy miała tuż przy jego oczach. — Zaczynasz mnie przerażać.
— Mowa ciała potwierdzona. — Deszcz po Suszy sygnalizował przyjemność z tego, co odczytał Augenblick.
— To jej skiagénos jest przerażony — zaznaczyła Wiosenna Śliwa. — Tylko pytanie, czy odzwierciedla jej prawdziwe reakcje.
Gabriel podniósł Zhenling i zaczął się ostrożnie wycofywać, prowadząc ją w tańcu za sobą ku centrum wyimaginowanego okręgu, potem znowu wykonał el corte.
— Wyobraź sobie, jak to musiało być po zagładzie Ziemi1 — powiedział. — Izolacja, spustoszenie, paniczny strach. Większy niż ten, którego doświadczyli biedni argentyńscy emigranci. Ich świat nadal przecież istniał, choć oni nie byli jego częścią. I oczywiście nasze przeżycie w dalekich koloniach zależało od tej samej nanotechniki, która sprzeniewierzyła się ludzkości.
Taniec przeszedł przez mediacorte do cruzado. Gabriel oparł dłonie na biodrach i cofał się z biodrami wysuniętymi do przodu, Zhenling skradała się za nim krokiem pantery.
— W twojej operowej kolonii jest więcej mężczyzn niż kobiet stwierdziła. — W żadnym habitacie tak nie było. Sprawdziłam to.
— Swoboda librecisty.
— I wszyscy zginęli.
— To się zdarzyło, tu i ówdzie.
— Uważam Mufarse za najlepsze twoje dzieło.
Spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem.
— Byłem wtedy bardzo młody.
— Kolejne utwory wydają mi się zbyt manieryczne.
Okręcił ją i rozpoczął krok skorpiona.
— Żyjemy w epoce manieryzmu.
— Epoce manieryzmu, bez żadnych sekretów.
— Przypuszczalnie tak — odparł.
— Ciągle robisz do czegoś aluzje, ale nie wiem, do czego.
Gabriel objął ją i poprowadził do tyłu.
— Może chciałbym cię zafascynować.
— Może ci się udaje.
— Punkt dla nas — powiedział zadowolony z siebie Deszcz po Suszy.
— O! — Skiagénos Gabriela uśmiechnął się zimno. — To prowadzi nas do pewnych pytań związanych z mufarse. Czy mogę ci ufać, czy nie?
Mediacorte, obcasy migają.
— A dlaczegóż by nie? — spytała.
— Ty wiesz najlepiej, Ariste Zhenling.
Zadowolony, że rozmowa tak gładko wróciła do punktu wyjścia, Gabriel poinstruował Cyrusa, by zakończył utwór po następnej frazie.
Wykonali obrót i zatrzymali się w niepewnej równowadze, gdy orkiestra nagle zamilkła.
— Udało ci się rozproszyć mój smutek. — Spojrzała na niego uważnie. — Dziękuję.
Pocałowała go; na ustach poczuł płatki fiołka. Fantomatyczne palce przesunęły się po jego krzyżu — przyjemny efekt oneirochroniczny. W odpowiedzi przesłał jej dotyk babiego lata na karku przesuwanie się jedwabistych pasm. Gabriel wydał komendę, tysiąc świec zamigotało.
Zrobiła krok do tyłu, spoglądając na niego uważnie.
— Zauważą, że nas nie ma.
— Ostatnia osoba, z którą rozmawiałem zupełnie prywatnie, tragicznie zginęła.
Uniosła brwi.
— Czy wiążesz ze sobą te fakty?
— A ty?
Nagle przyszło mu do głowy, że swoimi uwagami naraził ją na niebezpieczeństwo. W sercu poczuł chłód.
Musi to zamaskować, kontaktując się na osobności z innymi Aristoi. Uczynić Zhenling jedną z wielu.
Zawahała się, ruszyła do drzwi, potem spojrzała ponad swym nagim, złocistym ramieniem.
— „Cień powtarza cień, zeschłe liście na ziemi, labirynt natury drży odbity w stawie” — zacytowała Cortesa.
Gabriel skłonił się w milczeniu. Patrzył, jak odchodzi. Spowita w błękit Zhenling stała przez chwilę, jakby oprawiona w ramę drzwi, po czym wkroczyła do innej elektronicznej rzeczywistości.
Mam powody do zadowolenia z siebie, pomyślał.