10

PABST:

Wystawię aktorów do walki przeciw sobie

Doprowadzę do szaleństwa różnymi żądaniami

Co zrobi to półdzikie zwierzątko domowe,

Gdy wysmagam ją biczem i swymi rozkazami?


Przepyszne nowe zapachy zaatakowały zmysły Gabriela: skóra, mokra ziemia, koński pot, roślinność wybujała po niedawnym deszczu i wszędzie nawóz. Za oknami przemykały czerwone dzikie kwiaty, odbijając się przelotnie w srebrnych wypukłościach pistoletów skałkowych, które miały odstraszać bandytów; długie jak ludzkie ramiona, nieporęczne, tkwiły w haftowanych, przyozdobionych frędzlami przyokiennych futerałach. Gdy z łoskotem gnali przez gościniec, rozbryzgi wybijanej kołami wody mieniły się tęczowo. Wrażenia zmysłowe cechowała taka głębia i wszechstronność, że jedynie najstaranniejsze programowanie oneirochroniczne mogłoby odtworzyć coś takiego. Nawet dacza Zhenling nie miała w sobie tyle autentyzmu.

Serce Gabriela rosło. Nareszcie wydostał się z Cressidy i poruszał się po powierzchni planety Saiga — Terriny, jak zwali ją miejscowi. Ściskał dłoń Clancy, śmiał się, rozpierała go radość życia.

Liczył na wspaniałą przygodę.

Wszystko zaczęło się dość awanturniczo. Z łoskotem przemknęli przez atmosferę w rozżarzonej aerodynamicznej kapsule. Z jej krawędzi spływu, podczas zmagań z gęstniejącym powietrzem, lały się płomienie… Nowy spiek ceramiczny Rubensa sprawował się tak, jak przypuszczano. Gabriel postanowił nie wprowadzać Cressidy zbyt głęboko w układ planetarny. Razem z towarzyszami przeniósł się na Pyrrho i wysłał mniejszy jacht na zapętloną trajektorię przechodzącą obok planety Saiga. Statek nie musiał podczas pobytu w układzie używać generatorów grawitacyjnych, by zbliżyć się do planety.

Po oddzieleniu się od Pyrrho kapsuła wyhamowała w atmosferze do prędkości poddźwiękowej, przybrała kształt umożliwiający powolne szybowanie do celu — pastwiska graniczącego z drogą uważaną przez miejscowych za ważny gościniec. Na wypadek gdyby akcję należało przerwać, kapsułę wyposażono w rakiety o napędzie chemicznym, nie użyto ich jednak. W kapsule nie było generatorów grawitacji, które wysyłałyby wykrywalne fale. Gdy szybowiec wyrzucił pasażerów i ładunek, nano rozpuściły całą konstrukcję, zmieniły ją w ciągu kilku minut w rozsypujące się grudki rozwiewanego wiatrem pyłu.

Kareta stanowiła staranną kopię najnowocześniejszych powozów poruszających się po drogach Terriny. Nie resorowana, ze środkiem ciężkości umieszczonym niebezpiecznie wysoko, tył i boki miała jednak przepysznie zdobione malowidłami krajobrazów — kopiami Canaletta z jego londyńskiego okresu. Przystrajały ją również przemyślne rzeźby w drewnie: promienne nimfy i baśniowe bestie, wszystko obite złotą folią. W zaprzęgu szła czwórka dobranych karych „nowoczesnych” koni fryzyjskich — cała populacja koni zniknęła wraz z Ziemią1, więc nowoczesne odtworzono, twórczo interpretując stare dane. W tym przypadku czwórka została dobrana idealnie pod każdym względem — identyczne czworaczki wyhodowano według tego samego projektu genetycznego i wyposażono w reno, by Biały Niedźwiedź, jako niedoświadczony woźnica, mógł nimi sprawniej sterować przez oneirochronon. Imponujące konie, unoszące wysoko kopyta w synchronicznym biegu, wspaniale harmonizowały ze złotą karetą.

Therápōn Yaritomo siedział na koźle obok Białego Niedźwiedzia. Muszkiet trzymał pionowo między kolanami. Za powozem kłusowały dwa wierzchowce, genetycznie „nowoczesne” polskie araby. Miały być używane w mieście. Na ławce z tyłu powozu, z nogami dyndającymi nad widokiem Tamizy przy Hampton Court, pędzla Canaletta, tkwił Quiller w kapeluszu z szerokim rondem i w pelerynie przykrywającej liberię sługi. Pod ręką miał miecz w pochwie i parę pistoletów.

Starożytną broń mieli tylko na pokaz. Grupę Gabriela chroniła inna broń, która nie rzucała się tak w oczy i była bardziej poręczna.

Pięciu łowców przygód nazwało się Obserwatorami, w odróżnieniu od trzydziestu Analityków, którzy pozostali na pokładzie Cressidy.

Manfred wystawił łeb z karety i wdychał wonie, Gabriel poszedł za jego przykładem. W dali płynęły cumulonimbusy o kształtach kowadeł, grożąc późną ulewą. Tuż przy drodze stała drewniana chata kryta strzechą. Wąskie owalne okienka były otworzone na zewnątrz. Na polach rósł, sięgający powyżej pasa, jęczmień, przeznaczony prawdopodobnie dla browarów.

Od czasu do czasu Biały Niedźwiedź ćwiczył swój piękny tenor. Na pobliskim wzgórzu stały obrośnięte bluszczem ruiny zamku, u stóp którego pasły się owce.

Saigo posunął się aż do tego, że wypełnił swój świat ruinami, pozostawionymi tu jakoby przez inne cywilizacje, w rzeczywistości nigdy nie istniejące. Kultury, jakie powołał do życia, wyposażył w sztuczną przeszłość.

Na wzniesieniu powóz zwolnił, a potem zjechał w dolinę, nabierając szybkości. Poprzez listowie Gabriel dostrzegł rozległą, spokojną nizinę. Na niej srebrzysto-niebieską rzekę wijącą się łagodnie jak Tamiza na pejzażu Canaletta. Po obu brzegach małe miasteczka w istocie przedmieścia położonej dalej stolicy… Widok idealny, bardziej spokojny i symetryczny niż na capricciach Canaletta.

Dołączywszy w dole do innej drogi, gościniec rozszerzył się nagle. Pod kołami nieco inaczej zazgrzytał żwir. Na poboczu minęli szubienicę. Zwisała z niej klatka z zardzewiałej żelaznej taśmy, w niej rozkładające się zwłoki bandyty przebitego rdzewiejącym, tasakowatym mieczem, którym wcześniej go wypatroszono. Przy ciele wartę pełnił starzec o siwej brodzie, w garnkowatym hełmie, uzbrojony w długi kij.

Nie, pomyślał Gabriel. To nie Canaletto. Niezupełnie.

Zatrzymasz się w gospodzie na drugie śniadanie, Aristosie? — odebrał oneirochroniczne pytanie, przekazane przez reno i nadajnik ukryte — a raczej wbudowane — w jeden z kufrów Gabriela.

— Bardzo dobrze.

Gabrielowi już brakowało kuchni Kem-Kema.

Przed wizytą w metropolii powinni przetestować swe wcielenia w małym miasteczku.

Miasto, pachnące nawozem, składało się z przytulnych, bielusieńkich kamiennych domów. Wąskie i wysokie, z oknami przystrojonymi skrzynkami kwiatów, stały po obu stronach wąskiej drogi. Biały Niedźwiedź wjechał na podwórze gospody; stajenni pośpieszyli nakarmić i napoić konie; siwobrody sługa w jakimś nieokreślonym mundurze otworzył drzwiczki od strony Gabriela i podstawił schodek.

Grazame.

Gabriel odwiesił swój miecz i wysiadł z powozu. Jego małe sztywne buty niezgrabnie balansowały na bruku. Kusiło go, by usunąć blizny i kaszaki z twarzy sługi, ale się powstrzymał, po czym podał dłoń Clancy.

Strój kobiecy składał się z krępujących ruchy warstw spódnic przykrywających obfite pantalony, ale Clancy ćwiczyła noszenie tego kostiumu na pokładzie Cressidy i teraz szła z takim wdziękiem, jakby ubierała się tak od urodzenia. Na głowie miała szeroki, przybrany kwiatami kapelusz o rondzie podwiniętym z przodu i z tyłu. Piersi obciskał jej gorset z polerowanego drewna. Zwykle malowano na nim jakiś symbol kobiecej działalności — na przykład kompozycję kwiatową lub przybory koronkarskie.

Symbolem Clancy był flet.

Gabriel miał na sobie tę samą wyciętą z przodu czarną kamizelę, którą oneirochronicznie założył na przyjęcie w Persepolis. Oba style niezbyt się różniły — strój Gabriela zdradzał jedynie, że jest on cudzoziemcem. Musiał tylko dodać szeroki kapelusz z rondem podpiętym wysoko z jednej strony.

Zmienił jednak swój wygląd. Włosy były teraz smolistoczarne, dłuższe i proste, oczy piwne. Zostawił przyoczne mongolskie fałdy, spotykane tu wprawdzie rzadko, ale miał przecież uchodzić za cudzoziemca.

Clancy udało się bez przeszkód opuścić powóz i oboje sunęli ku gospodzie. Sługa podniósł wzrok na Gabriela. Uśmiechnął się, ukazując dziurawe żółte zęby.

Sas ekhselencias reąuirn refresco? — zapytał.

Gabriel łaskawie skinął głową i odpowiedział, arystokratycznie przeciągając samogłoski.

Pet’ merendas solement’. No mi impelero frettero bar la capital’. Dziwne użycie zaimka zwrotnego, myślał Gabriel. „Jedziemy ‘się’ w pośpiechu do stolicy”.

Siwobrody sługa udał wielkie przejęcie. Odwrócił się do stajennych i krzyknął „Gitme-gitme”, by ich popędzić.

Nad drzwiami straszliwe potwory, rzeźbione w gipsie, gniewnie zerkały na przybyszów bazyliszkowymi ślepiami. Wewnątrz na bielonych ścianach namalowano pyszną alegorię religijną: grzesznicy wleczeni do piekła. Gdy Gabriel i Clancy czekali na „drugie śniadanie” — pet’ merendas, w odróżnieniu do bardziej wyszukanego gran merendas — podano im sos z czosnku, cebuli i papryki na małych okrągłych kromkach chleba. Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo jedli w sali dla służby. Piwo podano ciepławe, korzenne, drugie śniadanie — proste, lecz obfite. Potępieńcy z piekła patrzyli na strawę wygłodniałymi oczyma.

Gabriel był rozczarowany, że nikt go nie spytał, kim jest. Opowieść miał dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach.


Oficjalna nazwa kraju brzmiała Beukhomana, lecz mieszkańcy zwykle nazywali go Ter’Madrona, Ziemia Macierzysta. W kraju tym używano języków romańskich — gdyby nie przypuszczenie, że cała biosfera istniała najwyżej kilka stuleci, można by to uznać za dowód istnienia w przeszłości na tej planecie dużego łacińskiego imperium w stylu Cesarstwa Rzymskiego na Ziemi1. Tymczasem świadczyło to tylko o oszczędności Saiga, który po prostu zaszczepił warianty w istniejących już zasobach językowych.

Dzięki temu oszczędnemu systemowi, mikrosondy Gabriela, słuchając języka Beukhomany, doskonale go rozumiały i potrafiły zanalizować.

Populację Ter’Madrony stanowili głównie długogłowi biali. Jednak ich własna tradycja historyczna głosiła, że przed trzema czy czterema wiekami zostali podbici przez mongoloidalnych, krótkogłowych zaborców używających języka z tureckiej grupy językowej. Dopiero niedawno zostali wyparci w serii wojen wyzwoleńczych, które natychmiast po zjednoczeniu i zmilitaryzowaniu Beukhomany przekształciły się w wojny zaborcze i religijne. Język, pochodzenia łacińskiego, zawierał teraz nieco tureckich określeń i zwrotów gramatycznych, a wśród ludności krążyły mongoloidalne geny, zwłaszcza w klasach panujących.

Gabriel i Yaritomo, obaj posiadający fałdy oczne, dobrze wcielili się w cudzoziemców — Beukhomana utrzymywała stosunki handlowe z niektórymi krajami zamieszkanymi przez „azjatyckie” typy ludności.

Gabriel przekonał się, że na Terrinie, ubogiej w rasy i języki, wszelkie analogie stosunków między „Łacinnikami” i „Turkami” Terriny czy „Europejczykami” i „Azjatami”, wzięte z historii Ziemi1, byty w istocie przypadkowe. Biali zasiedlili obszar większy, nie tak wyraźnie zakreślony jak tak zwana „Europa”, i żyli na półkuli południowej. Mongoloidzi mieszkali na północ i zachód od nich i rozsiedli się na trzech kontynentach; Negroidzi mieli dla siebie dwa małe lądy, oba na równiku i zmonopolizowali ożywiony handel morski.

Jednak mimo tych wszystkich zmian Terrina była najbardziej rozpoznawalnym z zamieszkanych światów Saiga — może była pierwszym z nich, a przy tworzeniu następnych projektanci eksperymentowali z większą swobodą. Druga planeta stanowiła obszar jednej kultury neolitycznej. Ludzie żyli w piramidalnych blokach mieszkalnych z betonu i kamienia i porozumiewali się sztucznym językiem, niemającym żadnego odnośnika w ludzkiej historii. Reno na pokładzie Cressidy, wykorzystując znaczną część swej ogromnej pojemności, analizowało strukturę tego języka, jednak dotychczas bez większego powodzenia.

Trzeci ze światów Saiga zasiedlały zarówno wodne humanoidy ze skrzelami, jak ludy wysokogórskie o niezwykle wydajnych płucach. Kolejny świat zamieszkiwali ludzie z genetycznie wzmocnioną inteligencją. Wszystkie te stworzenia znajdowały się na niskim poziomie technicznym — od Epoki Szarej neolitu do Epoki Pomarańczowej dzikusów ze strzelbami. Pod tym względem rasy inteligentniejsze nie osiągnęły lepszych wyników od swoich mniej rozgarniętych braci.

Łącznie dziewięć planet — przynajmniej do tylu dotarły sondy Gabriela — ale tylko z jednej przechwycono sygnał. Stąd, z Terriny, ze stolicy Beukhomany, miasta zwanego Vila Real.

Stolicy.


Czy jest pan realistyczny? W taki sposób Gabriel zrozumiał pytanie agenta nieruchomości. Nie chciałbym niczego wynajmować komuś nierealistycznemu.

Naprawdę słowo to brzmiało realistico. Gabriel zdał sobie sprawę, że to od real, „królewski”. Tak jak w Vila Real, Królewskim Mieście. Agent nie pytał jednak, czy Gabriel jest rojalistą. Miał na myśli Iuso Rex, Chrystusa Króla.

Czy jesteś chrześcijaninem? To chciał wiedzieć.

Chrześcijaństwo, do którego nawiązywał, i jego podstawowe dokumenty były specyficzne dla Terriny — chrześcijaństwo bez żadnego odwołania się do Żydów. Saigo bądź ktoś, kto rozwijał tę kulturę, doszedł widocznie do wniosku, że judaizm jest zjawiskiem ściśle zależnym od pierwotnych warunków i nie da się go przeszczepić, jeśli nie poświęci się temu bardzo wiele wysiłku. Elektroniczni szpiedzy Gabriela dobrze się przyjrzeli Biblii Beukhomanańskiej i odkryli, że większość Starego Testamentu usunięto. Zostawiono tylko pewne, bardzo zmienione teksty zapowiadające nadejście Mesjasza. Podstawowy Nowy Testament pozostawał zasadniczo bez zmian, choć zmodyfikowano wzmianki o Żydach, Faryzeuszach i Rzymianach w taki sposób, by wszystko pasowało do fałszywej historii planety.

Fuszerka, myślał Gabriel. Gdyby sam miał okazję, zrobiłby to lepiej.

Na Terrinie żyli również muzułmanie, lecz ich świętej księdze w tłumaczeniu powiodło się lepiej — przeszła prawie bez zmian. Oto przewaga inspiracji nad historią.

Realisticosi nie mieli papieża, który ustalałby zasady doktryny, czy też raczej mieli ich zbyt wielu, w wielu narodach i żadne z ich eklezjastycznych pism nie krążyło w Beukhomanie, gdzie zamiast papieża funkcjonowała wyznaczona przez króla rada biskupów. Powstawały rozmaite religie i schizmy, niektóre legalne, inne nie. Herezję karano śmiercią, lecz w tym powszechnym zagubieniu trudno było orzec, kto jest heretykiem, a kto jedynie zagubionym.

— Oczywiście, jestem realistyczny. — Gabriel wyprostował się, udając lekką urazę. — Ewangelia już dawno temu dotarła do naszych wybrzeży. Jestem wyjątkowo gorliwym chrześcijaninem.

Agent miał sztywny kark i głowę stale pochyloną. Co rusz robił dziwną minę, odnosiło się wrażenie, że na twarzy nosi maskę.

— Proszę Waszą Ekscelencję o wybaczenie — rzekł agent. — Wasale Argosy są w mieście bardzo aktywni. Dobrze by było, gdyby Ekscelencja przetrawił to wszystko w kościele.

— Zrobię to — oświadczył Gabriel.

Jego reno nie dostarczyło mu żadnych wyraźnych danych o Wasalach Argosy, lecz sprawa przetrawienia wydawała się jasna.

— Niech Ekscelencja się postara, by go widziano.

To było Ostrzeżenie.

Agent zerknął na Clancy, która z drugiej strony pokoju oglądała sztukaterię, i przysunął się bliżej Gabriela. Ściszył głos.

— Gdyby życzył pan sobie wynająć dyskretny gabinecik w dzielnicy Santa Leofra, jestem do pańskiej dyspozycji.

Gabriel znieczulił się na woń oddechu mężczyzny. Spotkanie tutaj kogoś ze zdrowymi zębami ciągle jeszcze było pieśnią przyszłości.

— Nie sądzę, bym chciał mieć takie miejsce — odpowiedział — lecz jeśli okaże się potrzebne, zawiadomię pana.

— Będzie pan potrzebował służby. Mogę to załatwić.

— Jutro. — Gabriel ujął mężczyznę za rękę i skierował go ku drzwiom. — Dziękuję, senatorze. Mój człowiek, Quil Lhur, panu zapłaci.

W pięknych monetach z solidnego, wytworzonego przez nano złota, a nie tym zdeprecjonowanym śmieciem, które uchodziło za beukhomanańską monetę państwową.

— Trzecie stadium kiły — rzekła Clancy, gdy mężczyzna odszedł. — Sztywna szyja? Parkinsonowska maska migająca na twarzy? Zauważyłeś?

Jeszcze na Cressidzie wypełniła swe reno danymi wytępionych chorób.

— Widziałem i myślałem o tym.

— To już czwarty przypadek, jaki dzisiaj spotykam. Saigo pobłogosławił Terrinę tyloma dobrodziejstwami… — Głos jej zanikł. Podeszła do okna, skrzyżowała ramiona, wyjrzała na zewnątrz. — Saigo musiał chyba kiłę odtworzyć — oryginalny krętek zginął razem z Ziemią1. W szpitalach widzieliśmy ospę, cholerę i dur brzuszny. Wszystko wynalezione od nowa, by mógł nimi dręczyć tutejszych ludzi. — Zaczerpnęła powietrza i z trudnością odetchnęła. — Taka pełna oddania praca.

Gabriel podszedł do niej z tyłu i objął ją ramionami. Czuł jej napięcie.

— Za kilka miesięcy wypędzimy stąd te choroby — rzekł.

— Może byśmy go zaprosili razem ze służącymi, których nam przyśle — rzekła Clancy. — Mogłabym mu wrzucić antybiotyk do piwa.

— Przynajmniej my jesteśmy chronieni.

Ich przebudowany system odpornościowy był około dwa tysiące procent bardziej skuteczny niż jego tutejsza odmiana, a takich rzeczy można by wskazać znacznie więcej.

— Wszystkim do piwa. Do kadzi w browarze. We wszystkich browarach… — Głos jej się załamał, fantazja również.

Gabriel kołysał Clancy w ramionach, patrząc na brukowaną ulicę. Ich mieszkanie znajdowało się w bogatej dzielnicy o nazwie Santo Georgio, w połowie drogi między pałacem królewskim a śródmieściem stolicy. Ulica była dość szeroka i stosunkowo pusta. Kilku służących pchało taczki, śpiesząc na rynek po zakupy dla swych panów. Żebracy tkwili dyskretnie w bramach domów, każdy na swym miejscu, wyznaczonym — jak poinformował ich agent — przez żebromistrza, ich syndyka, który często zmieniał ich wygląd, stosując prymitywne zabiegi chirurgiczne, by byli bardziej godni litości i wsparcia.

Gabriel przeniósł wzrok z ulicy na linię dachów. Dzielnica była dość nowa, zbudowana ze złocistobrązowego kamienia, który o zachodzie pałał delikatnym odcieniem czerwieni. Budynki o fałszywych frontonach i ozdobnych szczytach w stylu nieco barokowym, prezentowały się w taki sposób, że można by pomyśleć, iż są siedzibą pulchnych, bogatych i zadowolonych mieszkańców.

Nad każdymi drzwiami, nad każdym oknem znajdowała się płaskorzeźba baśniowego potwora o groźnych obnażonych kłach i szponach. Symbol powszechny — nawet najnędzniejsza rudera miała nad drzwiami prymitywny wizerunek węża lub smoka.

Oczy Gabriela szukały na horyzoncie jednego szczególnego zarysu, utworzonego przez komin i okno mansardy. Znalazł ten dom — pięć szczytów, ołowiany dach i ceglane kominy, powykręcane gustownie w spirale.

Według jego informacji, jedyne miejsce na Terrinie dysponujące wyższą techniką niż Kultura Pomarańczowa. Punkt źródłowy przekazu.

Musiał to obejrzeć. Dlatego właśnie na miejsce zamieszkania wybrał Santo Georgio.

— Powinienem przedstawić swe listy polecające Monopolowi Szafranowemu — rzekł. — Czy chciałabyś mi towarzyszyć?

Clancy westchnęła.

— Ty masz być cudzoziemskim panem, ja jestem tylko służącą, którą zaszczycasz swoim towarzystwem. Czy ta szafranowa osobistość nie pomyśli, że to trochę dziwne, że jestem z tobą?

— Być może. Po cudzoziemskich panach jednak wszyscy oczekują dziwnych zachowań.

— Dzisiaj zajmę się raczej sprawami domowymi. Chciałabym sprawdzić kuchnie i cysterny, by mieć pewność, że nie otrujemy się wodą ani jedzeniem. — Znowu westchnęła. — I spryskam łoża, by nie było pluskiew, wszy i pcheł.”

Nie wynikało to z przypływu niezwykłego u niej domatorstwa: nie chciała po prostu wychodzić na ulicę, gdzie przetaczali się zniekształceni ludzie, którym Saigo narzucił choroby. Wyleczyłaby te dolegliwości, gdyby dano jej szansę. Spojrzała na ulicę, na żebraków, którzy musieli się poddawać deformującym zabiegom chirurgicznym, by zapewnić sobie środki utrzymania.

Spędzali już drugi dzień na Terrinie. Poprzedniej nocy przewidzianą burzę przeczekali w oberży naprzeciw Katedry Męczenników.

Zbudowano ją na miejscu słynnej rzezi. Ponury, nie dokończony kościół przykucnął nad dzielnicą jak ogromna szara bestia. Z malutkiego owalnego okienka na piętrze Gabriel i Clancy widzieli portale kościoła otoczone reliefami przedstawiającymi barbarzyńskich niby-Turków wycinających beukhomanańskich zelotów. Kości rzeczonych zelotów — jak twierdzili pielgrzymi spożywający z Gabrielem obiad — umieszczono na ścianie w bocznej kaplicy w gustownych geometrycznych wzorach. Modły do nich miały stanowić remedium na rozmaite dolegliwości, a nawet pomagały się pozbyć kłopotliwych sąsiadów — jeśli sprawa była słuszna.

Gabriel chciał rano obejrzeć kości, ale po prostu zabrakło mu czasu.

Spojrzał w dół z okna swego mieszkania i zobaczył pośpiesznie odchodzącego agenta. Jego szyja wciąż przechylała się pod dziwacznym kątem.

Lekarstwo w napitku, pomyślał Gabriel: dobrze. Choć, nim minie tydzień, jego żona lub kochanka zarażą go z pewnością ponownie.

Pocałował Clancy w policzek i wyszedł z mieszkania, przypiąwszy uprzednio miecz. Prosty, obusieczny „damski” szeroki miecz używany w wushu, a nie cięższe narzędzie, którym wywijali miejscowi. Stajenny (zatrudniony przez gospodarza) osiodłał mu araba. Gabriel upuścił monetę na podołek beznogiego żebraka na progu i odjechał.

Żebrak miał na głowie stalowy hełm, co miało sugerować, że stracił nogi w królewskich wojnach, lecz Gabriel zastanawiał się, czy kikuty nie są produktem ich żebromistrza.


— Książę Ghibreel? — W zaciemnionym pokoju Monopolista spoglądał na Gabriela oczyma kaprawymi od zaćmy. — Jest pan krewnym króla Nanchanu?

— Jestem Kuzynem Dwudziestego Trzeciego Stopnia — odrzekł Gabriel. — Jego Cesarska Wszechwiedza i ja mamy wspólnego pradziadka.

— Cesarza, a nie króla. Błagam o wybaczenie.

— Nanchan jest daleko stąd, Wasza Wysokość. Nie ma powodu, żeby tutejsi przestrzegali dworskiej etykiety.

Gabriel miał przynajmniej taką nadzieję. Bliźniacze wyspy Nanchanu znajdowały się po drugiej stronie planety, na północnej półkuli, i Beukhomana miała z nimi niewiele kontaktów.

Monopolista patrzył ostrym wzrokiem, choć sprawiało to trochę niesamowite wrażenie, gdyż pokrytymi bielmem oczyma wpił się w ramię Gabriela. Miał około czterdziestki — wyglądał znacznie starzej. Włosy i broda ułożone na gorąco lokówką były siwe. Policzki pomalowane różem na podkładzie z bieli ołowianej, która prawdopodobnie ohydnie rujnowała mu wątrobę. Brwi ogolone i wyrysowane w połowie czoła w kształcie dziwacznych półkoli. Zęby miał czarne, prawdopodobnie z powodu kiły. Wargi — zabarwione czerwono betelem. Importował go i próbował wprowadzić w modę. Okna przysłonięto ciężką krepą, by utrzymać w pokoju mrok, dzięki czemu źrenice mężczyzny rozszerzały się wokół bielma i pozwalały mu coś niecoś widzieć.

— Z Nanchanu otrzymujemy gałkę muszkatołową i goździki — rzekł Adrian. — Nie wie pan przypadkiem, czy zbiory się udały?

— Znaki zapowiadały dobry urodzaj. Nie zajmuję się jednak tymi sprawami. Jestem z wyspy północnej i fortuna mojej rodziny opiera się na handlu solą.

Monopolista szarpnął nieco podbródkiem na prawo w geście potakiwania.

— Zawsze niezawodny interes.

— W istocie. Bogu niech będą dzięki.

Dom Szafranu znajdował się w samym śródmieściu, nad Kanałem Królewskim. Tu właśnie wielki monopolista, książę Adrian, spędzał popołudnia, doglądając swego interesu. Prawo do monopolu uzyskał jego dziadek w zamian za darowanie długu ówczesnemu królowi. Bogactwo i tytuł Adriana miały swe źródło w handlu, nie w królewskim pochodzeniu.

Gabriela nieco zdziwiło, że to nie zastępcy prowadzili interesy, lecz widocznie rodzinna firma była pasją księcia i, mimo pogarszającego się wzroku, trzymał nos w księgach.

Książę Adrian zerknął na (idealnie podrobiony) list wprowadzający napisany rzekomo do niego przez członka rodziny w Kundzarze, faktorii handlu szafranem oddalonej aż o pięć miesięcy morskiej podróży. Położył go obok przyniesionego przez Gabriela prezentu, srebrnej szkatułki ozdobionej emaliowaną inkrustacją przedstawiającą sceny mitologiczne — kopią wspanialej pracy wykonanej całe wieki temu przez Celliniego.

Gabriel czuł się rozczarowany, że Adrian nie zwrócił uwagi na szkatułkę. Może to zbyt wykwintne, myślał, może powinienem po prostu pokryć przedmiot prymitywnie oszlifowanymi kawałkami drogich kamieni.

— Życzy pan sobie być wprowadzonym do towarzystwa, drogi książę? — spytał monopolista. — Bardzo dobrze. Jutro wieczorem mamy przyjęcie u hrabiego Rhomberta z okazji zaręczyn jego siostrzenicy ze starym generałem Baiazdem. To dodatkowy głos popierający powrót Rhomberta na Dwór, rozumie pan.

— Niezupełnie rozumiem, Ekscelencjo.

— To nie jest istotne. Istotne są warunki, pod którymi zgodzę się pana wprowadzić — dorzucił ostro.

Gabriel pochylił się do przodu.

— Zamieniam się w słuch, Wasza Wysokość.

— Będzie pan unikał grupy piscoposa Ignatia. W kwestiach doktrynalnych popieramy Peregrina. Jest pan realistico, prawda?

— Oczywiście, Ekscelencjo.

— Lepiej, żeby pan był i to ortodoksyjnym. — Adrian skierował ku niemu upierścieniony palec. — Również będzie pan unikał ludzi ekskanclerza, tak zwanych Velitos. Oni wszyscy założą miedziane medale żałobne, gdyż Jego Wysokość, za moją poradą — monopolista uśmiechnął się — postanowił wypatroszyć tego starego sukinsyna. I po trzecie, nawet nie przyjmie pan do wiadomości istnienia Stronnictwa Starej Kobyły, chodzi zwłaszcza o diuka Tenzina. Od śmierci Ladimero stali się prawdziwym zagrożeniem.

Gabriel myślał przez chwilę. Drugi z jego podrobionych listów wprowadzających adresowany był właśnie do Tenzina we własnej osobie. W końcu jednak doszedł do wniosku, że Adrian mu wystarczy.

— Po czym mam ich poznać, Ekscelencjo? — zapytał. Adrian obdarzył go pełnym zadowolenia uśmiechem.

— To będą właśnie ci, których panu nie przedstawię.

Gabriel już chciał skinąć głową, lecz reno przypomniało mu, by szarpnął nieco podbródkiem w prawo.

— Rozumiem, Ekscelencjo.

— Czy są to warunki do przyjęcia?

— Oczywiście, Ekscelencjo.

Adrian wziął list wprowadzający, ponownie zerknął na pieczęcie i odłożył go na stos innej korespondencji.

— Niech pan przyjdzie jutro do mego domu na Via Maximilianus, o trzecim gongu wieczornej straży. Stamtąd udamy się na miejsce. Niech pan nie bierze ze sobą powozu ani towarzyszy — jutro ja pana wprowadzam, a kiedyś w przyszłości pan może wprowadzić ich.

— Tak, Ekscelencjo.

— Bardzo dobrze, mój młody książę. — Adrian uśmiechnął się mocnymi czarnymi zębami. — A teraz może się pan oddalić.

Gabriel wstał z wyściełanego skórzanego krzesła i przybrał Postawę Formalnego Szacunku, potem opadł na kolano — sługa podsunął mu wcześniej poduszkę — skłonił głowę i wnętrzem prawej dłoni dotknął czoła.

Adrian szarpnął podbródkiem.

— Do widzenia, książę. Niech cię Bóg prowadzi.

— Ciebie również, panie.

Dom Szafranu stał w najstarszej części śródmieścia, w dzielnicy handlowej. Stare ulice zatłoczone były wozami, ręcznymi wózkami i taczkami. Wokół Gabriela wrzało życie — ekscentryczne, gorączkowe i dzikie.

— Hej tam! — zawołała staruszka ze złamanym nosem. — Czy ten koń, z takim wklęsłym łbem, ma w ogóle jakiś mózg?

Gabriel zaśmiał się szczerze — kobieta wyglądała malowniczo, jak postać z powieści. Nachmurzeni, uzbrojeni w miecze mężczyźni, przystrojeni szarfami i wzięci z tej samej bajki, zaproponowali, że zbiją kobietę za drobnym wynagrodzeniem. Gabriel zwrócił uwagę na przeguby ich prawych dłoni, których używali do wywijania mieczem — miały dwa razy większy obwód niż lewe, więc odmówił. Pijane dzieci o brudnych twarzach pobiegły za nim, prosząc o drobne „na piwo”, oznajmiło jedno z nich, jakby przypuszczało, że Gabriel pochwali te aspiracje. Postanowił jednak nie zaspokajać ich apetytów. Znieważały go brzydkimi słowami i schyliły się po brukowce.

Przyśpieszył. Przejechał most. Poniżej, na kanale, wąskie barki przewoziły towary. Kamienie nie dosięgnęły Gabriela.

W niewielkiej odległości od tej scenerii, za starą zniszczoną bramą miejską wykorzystywaną obecnie jako więzienie, leżała ładna dzielnica obszernych domów i zadrzewionych alei, a między nimi Via Maximilianus, przy której Adrian miał dom. Tu stały dziedziczne rezydencje wielu starych miejskich rodzin.

W drodze powrotnej Gabriel przejechał przez tę dzielnicę. Podobnie jak na przedmieściu — Santa Georgia, teren przeznaczono tu wyłącznie na rezydencje, i ulice przeważnie były puste, jeśli nie liczyć posłańców, sług i żebraków. Gabriel zastanawiał się, jak taka dzielnica wyglądałaby w jego czasach. Mieściłyby się tu restauracje, butiki, parki, galerie, może filharmonia lub teatr.

A tutaj — pustka. Ulice, o zmroku niebezpieczne nawet w tej dzielnicy, nie tętniły nocnym życiem. Nie było ani kawiarnianej socjety, ani nawet żadnej dobrej restauracji. Lepsze towarzystwo jadało u siebie, w domach znajomych lub, podczas podróży, w oberżach za mocnymi drzwiami, zaryglowanymi przed intruzami.

Krajem rządziła szlachta, wyznaczała stanowiska w sądach i urzędach. Należało do niej mniej niż trzysta rodzin. Obcy, który chciał obracać się w tym kręgu, musiał dostarczyć listy polecające od którejś z tych osób.

Dlatego Gabriel podrobił takie listy. Teraz okazało się, że, pokazując się jednemu z członków towarzystwa, wplątał się w beznadziejną łamigłówkę dworskiej polityki, zawiły labirynt, tak pogmatwany, że nawet wszechobecne podsłuchiwacze Cressidy niewiele z tego rozumiały.

Velitos? Stronnictwo Starej Kobyły? Czy to inna nazwa, co Starej Partii Dworskiej, której podsłuchiwacze również słyszały?

Może w tym wypadku najlepiej dać się prowadzić księciu Adrianowi. Stary monopolista przeżył przecież i jakoś prosperował pośród tego wszystkiego.

Gabriel powrócił do Santa Georgia, gdzie czekała go doskonała, choć jarska, kolacja — mięso na rynku nie wyglądało zachęcająco — muzyka na flecie w wykonaniu Clancy, niesłychanie obskurna wygódka i łóżko zdolne pomieścić króla ze sporym haremem.

Jego reno przejrzało wszystko, czego dowiedziały się podsłuchiwacze o miejscowej polityce. W domu i w biurze Adriana umieszczono słuchające ćwieki. Gabriela interesowało, co monopolista myślał o swym gościu.

Najprawdopodobniej zupełnie nic. Gdy Gabriel wyszedł, Adrian ani razu nie napomknął o księciu Ghibreelu żadnemu ze swych współpracowników.

Gabriel, rozczarowany, uważał, że Aristos wart jest przynajmniej wzmianki.


— Hrabia Gerius — rzekł Adrian — Sekretarz Węzła. Hrabina Fidelia. Jego Ekscelencja książę Ghibreel z Nanchanu.

Na zatłoczonym przyjęciu nie starczyło miejsca dla formalnych ukłonów. Ludzie zbici byli w pocącą się, nieprzyjemnie pachnącą masę, a wciąż dochodzili nowi. Gabriel, najwyższy z obecnych, ogarniał wzrokiem beukhomanańską elitę, ale jego perspektywa ograniczała się głównie do widoku starannie ufryzowanych włosów i spoconych czół. Dzięki ogromnemu prestiżowi księcia Adriana, wokół jego fotela powstał odstęp — wyraz respektu — tylko dlatego Gabriel mógł skrzyżować dłonie na piersiach i z szacunkiem nachylić tors ku Geriusowi i jego damie. Hrabina, w zaawansowanej ciąży, wyglądała na szesnaście lat. Sekretarz Węzła miał w brodzie pasma siwizny, a kosmetyków stosował więcej od swej żony. Ciężki w barkach, o grubych przegubach dłoni, nosił przy sobie miecz.

— Co to za zabawkę ma pan przy boku? — zapytał.

— To miecz z mojego kraju — wyjaśnił Gabriel.

— Wydaje się lekki, jak dla kobiety.

— Owszem, jest lekki, właśnie dlatego nazywa się go „damskim mieczem”, a czasami „mieczem scholarza”.

— A pan, to kto?

Gabriel spojrzał w oczy Geriusa i zobaczył tam płonącego dzikiego daimōna, może nieco pijanego.

— Dama — przynaglał Gerius — czy scholarz?

Stawiał kropkę nad „i”, na wypadek gdyby Gabriel go nie zrozumiał. Dla Gabriela nie było jasne, czemu przynależność do którejś z tych kategorii miała być uwłaczająca, lecz w tym kontekście najwyraźniej była.

Napełnił pierś powietrzem, wyprostował nogi, by podnieść swój środek ciężkości wyżej niż środek ciężkości hrabiego, i przybrał Pierwszą Postawę Wzbudzania Respektu.

— Jestem księciem mego kraju — mówił Zasadniczą Modulacją Rozkazodawcy — i mistrzem Osiemnastu Technik Wojennych. — Postąpił lekko naprzód, subtelnie naruszając przestrzeń osobistą hrabiego i przybrał kociopodobną Drugą Postawę. Zniżył głos, by umniejszyć dźwięczącą w nim groźbę.

— A pan, to kto?

Gerius zakołysał się nieco w tył. Tak naprawdę, nie dał kroku do tyłu, ale nawet to małe wachnięcie oznaczało przegraną bitwę. Teraz mógł jedynie przelicytować Gabriela, eskalując wyzwania aż do użycia siły.

Gabriel był całkowicie przekonany, że przeciwnik nie posunie się do tego w tym miejscu.

(Jednak na wszelki wypadek Mataglap poczynił przygotowania: klasyczne O-Lo-Dzai Stylu Modliszki, Zahacz-Chwyć-Szarpnij, idealne w zamkniętych przestrzeniach, takich jak tutaj, lecz Gabriel nie zwracał uwagi na te szczegóły).

Gerius mrugnął. Potem uśmiechnął się — a raczej podjął świadomy wysiłek, by się uśmiechnąć — i klepnął Gabriela po ramieniu.

— Brawo, mój byczku! — obrócił wszystko w żart. — Musimy kiedyś razem poćwiczyć. Moim mistrzem jest senator Osano ze Starego Dworu Wytwórców Żagli. Jestem w jego galerii popołudniami w dni Marii.

— Będę zaszczycony, Ekscelencjo.

— W takim razie, za trzy dni!

Gerius uśmiechnął się. Wypacykowany kosmetykami z bieli ołowiowej, z policzkami pokrytymi różem i namalowanymi brwiami przypominał klauna. Ukłonił się Adrianowi i odholował swą brzemienną żonę.

Podczas całego spotkania pusty wyraz twarzy hrabiny nie zmienił się ani na jotę.

Gabriel czuł zadowolenie z siebie. Aristos, myślał, potrafi zrobić dosłownie wszystko. Gdybym tu pozostał, za trzy lata rządziłbym tym królestwem.

Książę Adrian położył dłoń na ramieniu Gabriela i uśmiechnął się poplamionymi betelem ustami.

— Dobra robota, książątko — rzekł. — Choć do walki by nie doszło. Gerius ma już czasy walki za sobą, jeśli chce utrzymać dworską nominację. Sprawdzał tylko wielkość twoich kamieni.

— Jego żona sprawia wrażenie czarującej. — Gabriel taktownie zmienił temat.

— Ta jałówka o pustym spojrzeniu? To jego czwarta. Ożenił się z nią dla posagu. Jej ojciec to mieszczanin zabiegający o wpływy na dworze i o całkowite zwolnienie z podatków.

— Dostanie to, czego chce?

— Prawdopodobnie nie. Gerius ma już posag oraz inne plany dręczenia króla. Stać go na to, by hrabina umarła przy porodzie, tak jak inne. Wtedy ruszy na poszukiwanie następnego ojca-mieszczanina z kolejnym posagiem.

Do Adriana zbliżyła się następna para, by wyrazić mu szacunek — mała baronessa i jej bladolica duenna. Młodsza z kobiet nie ogoliła brwi — Gabriel zauważył, że w tej materii młodzi nie zawsze szli za starszymi. Gabriela przedstawiono. Skłonił się i dla pamięci wprowadził ich imiona do swego reno.

Stawało się to pracą i to dość żmudną.

Jego zainteresowanie podtrzymywała tylko nadzieja, że spotka tu Saiga — rzecz wprawdzie mało prawdopodobna, lecz jeśli to się zdarzy, jest przygotowany.

W dobrze oświetlonej sali Adrian niewiele widział swymi kaprawymi oczyma. Obok fotela stał jego siostrzeniec i szeptał mu nazwiska nadchodzących osób.

Gabriel zaczynał lubić Adriana. Ze wszystkich dotychczas spotkanych osób monopolista najbardziej przypominał mu całkowitą osobowość — Gabriel uważał, że w czaszce księcia mieści się coś więcej niż kupa niesfornych, odruchowo działających daimonów.

Nudził się jednak, gdy tak stał i kłaniał się kolejnym grupom obcych. Czy na tym polega całe przyjęcie? — zastanawiał się.

Prawdopodobnie jednak było to lepsze, niż obserwowanie wyników wyborów w Brightkinde.

W pewnej chwili drzwi wewnętrzne gwałtownie się rozwarły i tłum popłynął ku bufetowi. W dalszym pomieszczeniu orkiestra stroiła instrumenty. Adrian poczekał, aż sala się opróżni, po czym wstał z fotela i pozwolił, by siostrzeniec poprowadził go do stołu z zakąskami.

— A teraz zaczynają się sprawy istotne, mój książę — rzekł. — Przekona się pan, że to nużące, niech pan koniecznie wyszuka pańskich nowych znajomych i spędzi kilka przyjemnych godzin.

Gabriel z radością się wymknął.

Bufet wystawiono w sali balowej, choć dotychczas tu nie tańczono. Piękny parkiet błyszczał, odbijając światło mosiężnych świeczników. Ściany były „pomalowane złotem”, co oznaczało złoty lakier na białym podłożu, bez odrobiny prawdziwego złota. Gipsowe alegorie pompatycznie sunęły przez sufit. Ludzie żonglowali talerzami i filiżankami, ze świec w świecznikach kapał na ich szyje aromatyczny wosk. Wachlarze nad głowami, poruszane przez niewidzialną służbę, mieszały powietrze. Zaczęła grać dwunastoosobowa orkiestra, na szczęście izorytmiczną polifonię, lecz z zaburzającymi harmonię wstawkami. Według Gabriela było ich albo zbyt wiele, albo zbyt mało. Wędrował po pomieszczeniu, słuchając rozmów.

— Sir Leo chwycił kiełbasę; przepiłował ją, lecz dostał rogiem w bok. — mówił posiwiały, jednoręki szlachcic do młodego kleryka, jedyną dłonią wykonując gniotące ruchy. Gabriel dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, że mężczyźni opisują rozszarpywanie byka przez stado psów. Tymczasem starszy zdał sobie sprawę z obecności Gabriela.

— Też pan to lubi, Ekscelencjo? Ma pan stado?

— Niestety, nie, Ekscelencjo.

— Najlepszy sport na tym bożym świecie, przynajmniej po tej stronie loiontańskiej granicy. Tam lubią po prostu podżynać gardła. Zrobił jedyną ręką ruch cięcia. — W każdym razie niech diabli wezmą ten nikczemny królewski pokój.

Gabriel rzucił jakąś neutralną uwagę i odpłynął.

Orkiestra skończyła utwór. Na podium wstąpił pulchny mężczyzna i zaśpiewał czystym, drżącym sopranem. Gabriel nigdy wcześniej nie widział kastrata, podszedł więc, by mu się przyjrzeć. Nie dostrzegano niedorzeczności w tym, że mężczyzna pozbawiony męskości śpiewa jednak namiętną balladę do ukochanej. Pieśniarz załamywał swe pulchne dłonie, pot wystąpił mu na czoło, oczy wychodziły z orbit, a młodzież obojga płci stała półkolem i gapiła się na niego pożądliwym, kierowanym przez daimony wzrokiem.

Gabriel opuścił tę grupę i pożeglował z powrotem do bufetu. Nuda zawładnęła nim na dobre. Przebywanie w tutejszym „kulturalnym towarzystwie” wydawało mu się czymś znacznie gorszym niż tkwienie na pokładzie Cressidy. A honorowego gościa nadal oczekiwano, więc wszystko to miało się jeszcze ciągnąć całe wieki.

Zerknął ponad tłumem i zobaczył osobę prawie równie wysoką jak on, lecz o wadliwej postawie: mężczyzna, młody, może dwudziestoletni, gładko wygolony o czerwonozłotych włosach oraz głębokich zielonych oczach. Miał potężne ramiona i długie delikatne palce. Ubrany był w haftowaną złotem kamizelę koloru głębokiej zieleni. Zachował własne brwi. Rozmawiał z człowiekiem, którego Gabrielowi właśnie przedstawiał Adrian, z diukiem Orsino. (Gabriel odczuł przyjemność, spotkawszy tu postać ze sztuk Szekspira).

Młodzieniec przestał patrzeć na Orsina, spojrzał w oczy Gabrielowi, zamrugał i odwrócił wzrok.

Może wieczór stanie się jednak interesujący.

Gabriel sunął w kierunku rozmawiającej pary. Augenblick i Deszcz po Suszy zanalizowali postawę chłopaka, jego rumieniec, rozszerzone źrenice.

Rzeczywiście, tak — stwierdził Deszcz po Suszy.

Orsino zamrugał.

— Książę… Ghibreel, prawda? To jest lord Remmy, drugi syn diuka Maksymiliana z Zhagali.

Remmy miał dobrą skórę — jak na tutejsze warunki — delikatne złote włosy na wierzchu dłoni i cudownie zdrowe zęby.

Gabriel skrzyżował dłonie na piersiach i formalnie się skłonił.

— Miło mi pana poznać — rzekł.

Загрузка...