11

SCHÖN: Co to ma znaczyć?

LULU: Jak to co? Nóż i twoja śmierć!


Rankiem Gabriel był zakochany. Podczas przyjęcia bezlitosny Deszcz po Suszy podchodził Remmy’ego, jak Wroński podążający za Anną przez pociąg — wciskał się w szpary w zbroi, prowokował, odrzucał wszelkie odmowy, konsekwentnie określał przez mgiełkę sprzeciwów chłopca jego prawdziwą naturę. Gabriel opuścił przyjęcie w powozie Remmy’ego, został zaproszony do jego garsoniery w dzielnicy Santa Leofra. Deszcz po Suszy smakował swój triumf. Wszystko dlatego, że Gabriel wiedział, jak funkcjonuje psychika, w jaki sposób ciało ją odzwierciedla; jak wymodelować każdą pozycję, każdy ruch, każdy tryb fizyczny; jak kroczyć pewnym szlakiem przez umysł drugiej osoby.

Ci ludzie o podzielonej psychice nie mogli się oprzeć pełnemu człowiekowi, który zechciał skierować przeciw nim całą swą siłę.

Aristos mógł tu zrobić dosłownie wszystko. Gabriel zastanawiał się, czy Saigo to odkrył i czy przypadło mu to do gustu — mały kosmos, gdzie istniały wyłącznie ofiary.

Szczęście dla wszystkich, że ja nie mam prawdziwych wad, myślał Gabriel.

Remmy spał. Gabriel skończył swój zwykły dwugodzinny odpoczynek, po czym włożył kamizelę i poszedł myszkować po mieszkaniu.

Apartament był mały, tylko trzy pokoje upchane pionowo wokół schodów w rogu budynku: sypialnia na szczycie, salon w środku, wejście i pokój służby na samym dole. Był elegancko urządzony w zielono-morelowej tonacji i miał wypolerowane parkiety. Zgromadzono tu ikony i krzyże. Stał też mały ołtarzyk. Remmy uklęknął i zmówił przed snem pacierze, co rozbawiło Gabriela. Na ścianach obok instrumentów muzycznych wisiały ręcznie pokolorowane litografie. W salonie na drugim piętrze, na czterech grubych nogach stał klawikord.

Wczesnym świtem Gabriel wyjrzał na ulicę. Zobaczył tylko robotników udających się do swych zajęć, śpiących w bramach biedaków i jednego szykownie ubranego mężczyznę w pelerynie z kapturem, bardzo dobrze uzbrojonego. Wychodził z jakiegoś zgromadzenia. Budynki stanowiły dziwaczną mieszaninę majestatycznych konstrukcji i przepełnionych czynszówek.

Dzielnica Santa Leofra. Widocznie właśnie tę część miasta różne klasy obrały sobie za miejsce spotkań.

Mimo to, nie działo się tu nic ciekawego. Nuda znów zalała Gabriela. Zastanawiał się, czy nie nawiązać łączności z Cressidą, by załatwić korespondencję i sprawy we własnej domenie, lecz uznał, że zbyt wielka odległość dzieli go od dalekosiężnego nadajnika znajdującego się w jego bagażu. Gdyby z niego skorzystał, przekaz musiałby przejść przez dużą część miasta, mógłby go więc wykryć Saigo lub któryś z jego pachołków.

Gabriel przyjrzał się instrumentom. Stwierdził, że nie są zbyt wysokiej jakości, ale przecież ta garsoniera nie była główną siedzibą Remmy’ego. Zdjął ze ściany pięciostrunowy instrument przypominający gitarę, przebiegi palcami po strunach. Pudło wyłożono macicą perłową, lecz instrument był poobijany i wymagał nastrojenia. Gabriel usiadł na sofie, dostroił go i zagrał. Gryf nie miał progów, lecz Gabriel eksperymentował, wbudowywał odruchy w swoje reno i wkrótce udało mu się nieźle wykonać (Cyrus dokonywał transkrypcji na nowy instrument, ciut wyprzedzając palce Gabriela) sonatę Bacha.

Usłyszał skrzypnięcie drzwi, podniósł wzrok. Remmy wchodził przez drzwi z klatki schodowej, w szlafroku z aplikacją w miejscowym, „tureckim” stylu. Jego twarz zdradzała zaintrygowanie.

— Co to za muzyka?

— Z mojego kraju.

— Ale wykonywana na instrumencie mojego kraju. — Remmy stanął niezdecydowany. Sonata Bacha płynęła nieprzerwanie. Remmy patrzył z dezaprobatą.

— Przepraszam za ten nędzny instrument. Wszystko w tym mieszkaniu jest tandetne, gdyż wcześniej czy później zostanie skradzione. — Rozglądał się zdegustowany. — Nawet na niego nie patrzysz, gdy grasz.

— Bardzo się koncentruję.

— Nastroiłeś go w dziwaczny sposób. I powinieneś grać na nim kością — dodał surowo. — Podszedł do komody, ugiął kolana przed wbudowanym w nią ołtarzykiem. — Tu jest kość, w górnej szufladzie.

Palce Gabriela zastygły.

— Czy w jakiś sposób cię obraziłem?

Remmy otworzył szufladę, zawahał się, zamknął.

— Zachęciłeś mnie, bym uległ słabości — rzekł, ciągle odwrócony plecami do Gabriela.

Znowu ten zaimek zwrotny. Ty jesteś się mnie zachęcający… Gabriel odłożył instrument, wstał z sofy.

— Sądzę raczej, że pozwoliłem ci wyrazić pragnienie twego serca — rzekł.

— Moje serce. — Remmy odwrócił się, oparł o komodę, spojrzał na błyszczącą podłogę. Wypowiadał słowa w afektowanym stylu wyższych klas, kpiąc zarówno z siebie, jak i ze stylu; był w tym jakiś podtekst, którego Gabriel nie rozumiał. — Moje serce to jedno królestwo. Mój obowiązek mężczyzny, to inne. Przysięgałem święcie Santo Lorenzowi, że nie wykorzystam tego miejsca do czegoś innego niż… — przez jego twarz przebiegł skurcz — akceptowane występki — dokończył. — Dobry Boże! Nie byłem nawet pijany.

Ton Remmy’ego zrobił na Gabrielu wrażenie. Zdał sobie sprawę, że zdanie o sercu i męskim obowiązku było cytatem.

Zastanawiał się, czy ma do czynienia z przesadnym poczuciem winy młodego człowieka, czy rzeczywiście ludzie z tej warstwy są nietolerancyjni. Historycznie rzecz biorąc (tak poinformowało go reno), wyższe klasy zajmowały w sprawach preferencji seksualnych zazwyczaj postawę dość liberalną.

— …świat jest wielki — rzekł Gabriel. Omal mu się nie wyrwało: „wszechświat”. — Tylko tutaj takie rzeczy traktowane są jako występek.

— Tylko tutaj żyję — odparł surowo Remmy. — I jestem lojalnym synem Kościoła.

Jak mu wytłumaczyć, zastanawiał się Gabriel, że jeszcze rok czy dwa i to wszystko nie będzie miało znaczenia. Na niebie pojawią się statki Logarchii i wyzwolą tych ludzi od ich przesądów, nieszczęść i okropnych krwiożerczych zwyczajów.

Gabriel podszedł do chłopca, dotknął jego karku. Remmy nie patrzył na niego.

— Jesteś tym, kim jesteś — rzekł. — Tłumienie własnej wewnętrznej natury to gorzka tortura.

Remmy podniósł na niego wzrok.

— W Nanchanie jest może inaczej, ale tutaj sodomię uważa się za rozpustę ketshańską, prawdziwy Beukhomananin tego by nie zrobił.

Ketshan był jednym z pseudotureckich królestw, które w przeszłości, być może sfabrykowanej, panowało na tym terytorium.

— Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale wszystko, co robiliśmy, nie było, ściśle mówiąc, sodomią — oznajmił Gabriel.

Remmy zaśmiał się krótko.

— Wiesz, to ważne, jak różnica między stosem a więzieniem. Może.

Gabriel przyciągnął go do siebie, uściskał, posadził na sofie i znów ujął instrument.

— Jestem cudzoziemcem — rzekł. — Tutejsze przesądy są dla mnie niezrozumiale. Po co wznosić mur między człowiekiem a jego szczęściem?

— Szczęście słusznie należy się prawdziwym Beukhomanańczykom, nie mieszańcom czy półludziom. Nie pogańskim Ketshańczykom czy potępieńcom. — Podwinął rękaw szlafroka. — Widzisz? Dowód, że miałem zbyt wielu ciemnoskórych przodków, dowód herezji i degeneracji. Żyły nie są dostatecznie niebieskie.

— Uważam, że to bardzo ładne żyły — stwierdził Gabriel. Zaprogramowane palce zmieniały tonację.

Remmy zaczerwienił się.

— Są również przyczyny polityczne — wymamrotał. — Chcesz o tym posłuchać?

— Oczywiście.

— Mój ojciec jest wprawdzie diukiem, lecz niezbyt bogatym. Rodzina potrzebuje pieniędzy, ale Stara Partia Dworska jest w niełasce i mój ojciec razem z nimi. Dziedzicem będzie mój starszy brat, ja jednak też odgrywam ważną rolę w planach ojca — mam poślubić jakieś biedactwo ze znacznym posagiem, by pomógł mi zrobić karierę wojskową oraz nadał mojej pozycji stosowną oprawę. Jeśli Partia Ortodoksyjna ustąpi, a do władzy dojdzie nasze stronnictwo, królewska łaska mogłaby się zwrócić ku mnie… Tymczasem Ortodoksi postarają się kogoś skompromitować, aby tylko utrzymać się przy władzy — popatrz, co zrobili kanclerzowi. I jeśli usmażą mnie na ruszcie, nie wyjdzie to na zdrowie ani mnie, ani mojej rodzinie, ani mojej partii. — Spojrzał ponuro na Gabriela. — Czy mniej więcej to rozumiesz?

— Tak. Mam pytanie: czy Stara Partia Dworska to to samo co Frakcja Starej Kobyły?

Remmy uśmiechnął się blado.

— Tak. Tak nazywają nas nasi rywale. — Wyprostował się, zaczerpnął powietrza. — Są również inne powody. Mam się wkrótce ożenić, tak powiada ojciec, i nie chcę być źródłem udręki dla mej żony, tak jak, z zupełnie innych przyczyn, mój ojciec był dla mojej matki. Jestem zdolny do czerpania pełnej przyjemności w obcowaniu z kobietami. Jeśli mi się uda, pokocham tę dziewczynę i postaram się nie zawlec do ślubnego łoża jakiejś straszliwej choroby czy… — Odwrócił się i dotknął krucyfiksu na ścianie: Chrystus umierający, półnagi, podobny do łabędzia. — Przyzwyczajeń zbyt mocno wpojonych, nie dających się złamać.

Pozwól, że ja to załatwię — zasugerował Deszcz po Suszy. — Dostosowanie go zajmie mi zaledwie chwilkę.

Gabriel zastanawiał się przez moment. Przerwał grę, stłumił drgania strun, odłożył instrument. Powoli wstał z sofy, podszedł do Remmy’ego, splótł dłonie na jego karku i kazał zniknąć Deszczowi.

— Twe obowiązki względem rodziny, partii, Boga i żony są jasne — stwierdził. — Ale jakie masz obowiązki względem siebie? Jakaż satysfakcja ma ci przypaść w udziale?

Remmy wyglądał na kompletnie zgnębionego.

— Weź to pod rozwagę — rzekł Gabriel. — Powinieneś czuć się szczęśliwy, nie zgnębiony. Swojej przyszłej rodzinie winien jesteś ostrożność i dyskrecję, ale oni również są ci coś winni, mianowicie zrozumienie.

Gabriel opuścił ręce, powrócił na sofę i znowu zaczął grać. Remmy wyglądał na nieszczęśliwego. Westchnął, podszedł do sofy, usiadł i wpatrzył się w sufit.

— Gdzie się nauczyłeś tak mówić po beukhomanańsku? — spytał. — Masz lekki akcent, ale jesteś zbyt elokwentny, nawet jak na zdolniachę.

— Na pokładzie okrętu żeglującego na ten kontynent.

— Żeglarze nie mówią tak jak ty.

— Potrafię dobrze naśladować. Podchwyciłem tę umiejętność, tak jak umiejętność gry na tym instrumencie.

— Nazywa się larozzo.

— Opowiedz mi o Starej Partii Dworskiej. I o Ortodoksach. I o Velitosach.

Remmy strzepnął dłońmi — gest wyrażający stylizowane zakłopotanie, jak silne wzruszenie ramionami.

— Kiedyś te etykietki coś znaczyły. Stara Partia Dworska to była szlachta, Ortodoksi — kościół, Velitosi… trudno powiedzieć. To byli ci pozostali. Ale wszystko to już nic nie znaczy — po prostu odróżnia się tych, którzy mają władzę, od tych, którzy jej nie mają. Ortodoksi są teraz u steru, lecz jeśli sięgną po zbyt wiele lub jeśli wplączemy się w następną wojnę, król będzie mógł się zwrócić jedynie do nas.

— Zatem Stary Dwór prze do wojny?

— My zawsze przemy do wojny. Oznacza dla nas zatrudnienie i łupy. — Remmy uśmiechnął się nieznacznie. — I dla mnie pracę w charakterze dowódcy szwadronu kawalerii, a może nawet pułku.

— A Piscopos Ignacio?

— Ach. — Uśmiechnął się niewyraźnie. — Ojciec Ignacio jest Piscoposem Kaplicy Królewskiej. Lubię go, przy różnych okazjach udzielał mi rad. Wielki umysł, ale jego rad nikt nie słucha. Uważa, że chrześcijanie powinni dowodzić swej lojalności, idąc za naukami Chrystusa, zamiast zarzynać tych, których uznają za mniej doskonałych. Cieszy się powszechnym szacunkiem, ale nikt u władzy nie może sobie pozwolić na kierowanie się jego radami.

Frakcja erazmijska pomyślał Gabriel. Ignacio jest prawdopodobnie tą osobą, z którą Aristoi mogliby się porozumieć, kiedy już ludzie odpowiedzialni zaczną zajmować się ludobójstwem w Sferze Gaal.

— Peregrino?

Remmy zadrżał, przeżegnał się i wyprostował.

— On właśnie spaliłby nas obydwu, gdyby nas złapał. Piscopos Katedry Męczenników, szef Wasali Argosy.

— To znaczy… — Gabriel zawahał się chwilę. Chciał posłużyć się zwrotem „policja kościelna”, lecz uświadomił sobie, że w jego zasobie słów nie ma wyrazu oznaczającego „policję”. Jego reno cofnęło się do łacińskiej politia i Gabriel zbudował próbną konstrukcję. Polizia dominica? — zakończył.

— Masz na myśli politicia. — Remmy uśmiechnął się. — Wiesz, po raz pierwszy usłyszałem, jak robisz błąd językowy. A jednak… Zaśmiał się. — „Policja”. Jakie dziwne pojęcie. Tu nie ma żadnej policji, jedynie gangi, które pracują dla ważnych osób. Wasale Argosy to mordercy i łotry na usługach kościoła i króla. Likwidują wywrotowców i heretyków — według Peregrina nie ma między nimi różnicy — ich kwatera główna i więzienie znajdują się przy Starej Świątyni. Tej, przed którą wypatroszyli kanclerza… Ortodoksi posłużyli się Peregrinem do swej brudnej roboty.

— Widziałem Katedrę Męczenników Peregrina. Jest nie dokończona.

— Jeśli ktoś chce zachować względy Peregrina, ofiarowuje relikwiarz lub witraż. — Nikły uśmieszek znowu pojawił się na wargach Remmy’ego. — Znane są przypadki, że taka ofiara wstrzymywała toczące się śledztwo. Większość ludzi uważa, że to dobra inwestycja.

Z ulicy dobiegły piski. Gabriel wstał z kanapy i wyjrzał przez okno. Na wpół ubrana kobieta, wrzeszcząc obelgi, szła za udręczonym szermierzem. Ten próbował ją ignorować. Przechodnie dorzucali do tej sprzeczki swe własne komentarze. Szermierz nadal milczał, lecz przyśpieszył kroku.

Scena jak z opery komicznej. Gabriel chwilę obserwował rozbawiony, potem odwrócił się od okna.

— Opowiedz mi o dzielnicy Santa Leofra. Ktoś zaproponował mi wynajęcie tu mieszkania.

— Wielu ludzi, pragnących zachować dyskrecję, ma tutaj mieszkania. Dzielnica Santa Leofra jest częścią Księstwa Pontanus, domeny królewskiej, leżącej w zasadzie na północnym wschodzie, z nielicznymi małymi enklawami gdzie indziej. Jurysdykcja władz cywilnych tu się nie rozciąga, chyba że posłużą się one Żółtym Nakazem z Węzłem i Pieczęcią, a takie dokumenty wydaje tylko król. W tym miejscu roi się więc od cudzoziemców, kryminalistów, kurew, uciekinierów, dłużników, heretyków… — Znowu strzepnął dłońmi. — I ludzi dobrze sytuowanych, takich jak ja, którzy prawdopodobnie powinni być mądrzejsi.

— Zdaje się, że to najbardziej fascynująca z dzielnic, jakie dotąd widziałem.

Gabriel znów wyjrzał przez okno w nadziei, że zobaczy coś interesującego. Nigdy dotychczas nie widział, by ktoś zachowywał się jak tamta kobieta i szermierz. Cała scenka miała teatralny smaczek, który Gabrielowi zdał się rozkoszny. A przecież, przyznał bezstronnie w myślach, mogła ona wyniknąć z jakieś okropnej tragedii.

Ulice w szarówce przed świtem wyglądały zwyczajnie. Gabriel, rozczarowany, usiadł na kanapie obok Remmy’ego.

— Podoba mi się twój kraj — stwierdził.

Remmy znów uśmiechnął się zaciśniętymi wargami.

— Dlatego, że nie znasz go dobrze.

Gabriel położył dłoń na złotą rękę Remmy’ego.

— Pewne jego części znam bardzo dobrze, lecz nadal je lubię i chciałbym poznać lepiej.

Remmy wyprostował się na kanapie i spojrzał na dłoń leżącą na jego ręce. Kąciki ust uniósł w uśmieszku.

— Cóż — rzekł. — Jeśli mam spłonąć, mogę równie dobrze gruntownie na to zasłużyć.


Powóz Remmy’ego powrócił o wyznaczonej godzinie przed południem, dokładnie gdy rozległ się czwarty gong porannej straży. Gabriel określił Remmy’emu, gdzie mieszka w Santo Georgio. Dowiedział się, że Remmy też tam mieszka, w domu ojca, razem z resztą rodziny.

Gdy wjechali już na przedmieście, Gabriel udał, że zmylił drogę i skierował powóz na ulicę, z której pochodził przekaz. Wezwał daimony i obserwował wielki dom… ogromne szczyty okienne wiszące nad otoczonym murami dziedzińcem, żłobkowane kominy, wyrzeźbionego nad drzwiami potwora. Okna przysłonięto okiennicami, więc prawdopodobnie w domu nikogo nie było.

— To piękny dom — powiedział Gabriel. — Podziwiałem go wczoraj.

— Siedziba diuka Sergiusa — odrzekł Remmy bez zainteresowania.

Udając zakłopotanie, Gabriel wychylił głowę z okna powozu.

— Zdaje się, że wprowadziłem cię w błąd — rzekł, nadal obserwując budynek. — Może… — Podniósł głos, by słyszał go woźnica. Gdybyśmy skręcili w lewo, w następną przecznicę.

Znów zwrócił się do Remmy’ego.

— Opowiedz mi o tym Sergiusu — poprosił. — Słyszałem gdzieś to imię.

— Niewiele o nim wiem — odparł Remmy. — Choć zajmuje dość wysoką pozycję. Filozof, przyjaciel króla i Piscoposa Ignacia. Prawie go nie widuję, większość czasu spędza w swojej wiejskiej posiadłości.

Albo w innej części Ramienia Oriona, pomyślał Gabriel.

— Ma tam bajeczny dom — ciągnął Remmy — odmienny od wszystkiego, co budowano dotychczas.

— Być może go widziałem — rzekł Gabriel. — Jak on wygląda?

— Wielki, ciemnowłosy. Skośne oczy, takie jak twoje. Dość ponury.

Saigo, to całkiem jasne.

Remmy spojrzał z pewnym zaskoczeniem na Gabriela.

— Teraz, gdy o nim myślę, wydaje mi się, że w jakiś sposób jest do ciebie podobny. Jak sądzisz, skąd to wrażenie?

— Nie mam pojęcia. Zdaje się, że wcale nie wyglądamy podobnie.

— Czy sądzisz, że ty i on — Remmy starał się zrobić subtelną aluzję — możecie dzielić pewne upodobania?

Gabriel ukrył swe rozbawienie.

— Czemu tak sądzisz?

— Ponieważ… — Remmy przybrał zaintrygowany wyraz twarzy. — Naprawdę, nie mam pojęcia. Nie jest żonaty, nigdy jednak nie słyszałem, by ktoś wspominał… — Nachmurzył się. — Zawsze uderzało mnie, że stoi i porusza się w interesujący sposób. Stylizowany, prawie pozuje, jak tancerz. I ty też chodzisz podobnie.

Księga postaw, pomyślał Gabriel. Kolejne, zbyteczne już, potwierdzenie.

— I mówisz, że osobiście zna króla?

— O, tak. Powiadają, że jest jednym z najbliższych doradców królewskich. Jest bajecznie bogaty i rozgłosił, że nigdy nie przyjmie urzędu ani nie przystanie do żadnej partii, więc prawie nikt nie ostrzy sobie na niego noża.

Bajecznie bogaty. To dość łatwe, gdy ktoś potrafi produkować złoto z podstawowych pierwiastków.

Niczym bóg-zegarmistrz, Saigo zbudował ten kraj i wprawił wszystko w ruch. A potem musiał się wtrącać, nie mógł się powstrzymać.

Bogaty i cieszący się prestiżem. Doradca króla. Szara eminencja całej tej cholernej planety. A może nawet całej Sfery Gaal.

Gabriela ekscytowało to, że za wroga ma geniusza kalibru Saiga.

Nie można było sobie wyobrazić większego pochlebstwa.


Jeden z kilku nowych sług Gabriela otworzył przed nim drzwi. Gabriel nie zdawał sobie sprawy, że będzie musiał mieć w domu aż tylu służących: Clancy potrzebowała dwóch pokojówek do sznurowania gorsetów.

Napisał do księcia Adriana krótkie przeprosiny, a potem wysłał do niego jednego ze swych nowych lokajów, by odebrał konia. Wspiął się dwa piętra po szerokich skrzypiących schodach i wszedł do swego mieszkania. Znalazł Clancy w salonie. Siedziała w fotelu i patrzyła nieobecnym wzrokiem na rysujące się za oknem dachy domów. Miała na sobie miejscową bluzkę i własne luźne spodnie.

Nowych służących niewątpliwie gorszył ten zestaw.

Podniosła się, gdy wszedł, i ucałowała go na powitanie. Na jej twarzy malowało się radosne podniecenie, poruszała się rytmicznie, zrywami, inaczej niż Clancy znana Gabrielowi. Daimōn.

— Cześć, jestem Spadająca Woda. — Wyraźny głos, w oczach zalotna iskierka.

— Czy doktor Clancy jest zajęta?

— Tak, pracuje nad projektem badawczym. Mogę ją zawołać, jeśli sprawa nie cierpi zwłoki.

— Nie, poczekam.

— Czy chciałbyś zjeść śniadanie? Mogę zadzwonić.

— Sam to zrobię.

Zadzwonił.

— Jest dla ciebie wiadomość, zaproszenie na przyjęcie dziś wieczór w domu hrabiego Bertrama.

Zaproszenie leżało na tacy. Poznał Bertrama zeszłej nocy — małego wieprzkowatego drapieżnika pokrytego bielą ołowiową.

Pójdę, pomyślał. Może przedstawię Clancy niektórym z tych ludzi. Jeśli będzie nudno, po prostu wyjdziemy. Napisał bilecik o przyjęciu zaproszenia i przekazał go przez sługę, którego posyłał właśnie do Adriana.

— Czy chcesz, żebym zagrała na flecie? — spytała Spadająca Woda.

— Jeśli mogłabyś to zrobić, nie przeszkadzając Clancy, byłoby mi miło.

Spadająca Woda pochyliła głowę, uśmiechnęła się i zatrzepotała rzęsami.

— Z łatwością — odparła.

Gabriel zjadł gran merendas z jakichś pędzonych w cieplarni owoców i potrawę z jajek, która wydawała się dość przyzwoitą, choć za mało wyrazistą kombinacją naleśnika, omletu i kremu. Potem zamknął oczy i słuchał, jak Spadająca Woda gra sonatę Sher Bahadura. Jednocześnie skontaktował się z Cressidą i wykorzystał statek jako przekaźnik do swej domeny. Załatwił korespondencję i sprawy administracyjne, lecz odłożył (kolejny raz) nawiązanie łączności z matką.

Czekał go stos wiadomości od Zhenling — odpowiedź również odłożył na później.

Potem przesłał zakodowane hasło do swej nowej sieci komunikacyjnej i opóźnił o następne trzy dni wysłanie nowości o Sferze Gaal.

— Burzycielu? Chciałabym, żebyś coś obejrzał, jeśli masz chwilę czasu.

To był głos Clancy, lecz kontakt wydawał się raczej oneirochroniczny, nie zachodził w Świecie Zrealizowanym, gdzie flet Spadającej Wody brzmiał nadał, nie pomijając ani jednej nuty.

— Jeśli chwilkę poczekasz.

Dopełnił najważniejszej sprawy — poświadczenia wyników wyborów na Brightkinde — i kazał Horusowi dokończyć resztę.

Clancy czekała w wygodnym biurze oneirochronicznym: miękkie skórzane krzesła, regały z wydawnictwami encyklopedycznymi, projektory trójwymiarowe, drukarkokopiarka, pięknie wykaligrafowane dyplomy, półka z kolekcją starodawnych pieczęci.

— Chciałabym, żebyś mi powiedział, czy jestem na właściwym tropie — poprosiła.

Oneirochroniczny duch Gabriela ucałował Clancy, potem siadł. Słyszał pneumatyczny syk, gdy fotel się dostosowywał do jego kształtu. Miły szczegół.

— Nad czym pracujesz?

— Nad pojemnikiem dla nanomechanizmów z wbudowanymi artyfagami o wzmocnionym działaniu, w przypadku awarii nano.

— Jak pojemnik Kam Winga?

— I tak, i nie.

Uśmiechnął się.

— Opowiedz mi o tym coś więcej.

Budowa bezpiecznego kontenera dla nanomechanizmów od stuleci stanowiła cel projektantów. Narzucał się pomysł konstrukcji pojemnika zawierającego artyfagi kontrananowe, lecz występowały przy tym pewne ograniczenia. Same artyfagi były dość drapieżne pożerając mataglap, w tym samym czasie mogły pożreć również inne rzeczy. I żaden typ artyfaga nie nadawał się do wszystkich gatunków mataglapu.

Kam Wing, znany jako Aristos Rycerz z powodu wyszukanej grzeczności i poświęcenia dla sprawy polepszenia losów ludzkości, przed wiekami zaprojektował pojemnik na nano z wielowarstwową wykładziną. Nano-artyfagi umieszczono między warstwami substancji neutralnej. Jeśliby nano stało się mataglapem, przeżarłoby warstwę neutralnej wykładziny do arryfaga, który zostałby zaktywizowany i mógł z kolei zniszczyć mataglap. Gdyby pierwsza warstwa artyfaga sobie nie poradziła, mogła to zrobić druga i tak dalej.

Zawsze jednak istniały ograniczenia. Proces mógł wyzwalać takie ilości ciepła lub gazów, że pojemnik pękał. Substancje neutralne musiały być dobrane bardzo starannie — niejadalne dla artyfagów, jadalne dla nano. Należało zapobiec wzajemnemu pożeraniu się artyfagów i wreszcie zagwarantować, że substancje neutralne będą się właściwie wiązały ze swymi sąsiadami. Trzeba było wybrać artyfagi stabilne, by nie mutowały, tworząc formy niepożądane. Choć modyfikowana do różnych warunków i różnych odmian mataglapu, podstawowa konstrukcja Kam Winga była tak wnikliwa, że nie została w istotny sposób udoskonalona.

— Dziś rano zajęłam się czymś, co, jak miałam nadzieję, stanie się końcowym etapem pracy nad Kompasowym myśliwym-zabójcą — rzekła Clancy.

Równocześnie nad jej ramieniem ukazał się model wirusa Kompasowego, złośliwy kłębek cukroprotein, który przez lata mógł pozostać w stanie śpiączki w miąższu trzustki. Nagle ujawniał się i w sposób katastrofalny zakłócał wydzielanie amylazy, w procesie, podczas którego powstawał produkt uboczny — toksyna zatruwająca nerwy. Chory umierał albo z powodu zaniku funkcji nerwów, albo z powodu szalonych wahań poziomu cukru we krwi. Lekarze interesowali się zazwyczaj tylko jednym z symptomów.

Sama choroba występowała tak rzadko, że jej nosiciel pozostawał zupełnie nieznany. Prawdopodobnie wirus Kompasowy był spowolnionym mataglapem, zmutowanym nano, które w jakiś sposób przedostało się do środowiska ludzi.

— Wirusa Kompasowego najłatwiej zaatakować wtedy, gdy zrzuca swą otoczkę proteinową i atakuje komórki miąższu — wyjaśniła Clancy. — Nim nastąpi ten etap, i tak nikt go nie szuka.

Pasmo wirusa Kompasowego rozwinęło się i powiększyło. Gabriel widział teraz pojedyncze cząsteczki ułożone w długie włókna. Końce rozciągały się w nieskończoność. Pojawiła się druga długa cząsteczka, zestaw atomów litu, uporządkowanych wzdłuż wirusa Kompasowego jak kły.

— Zaprojektowałam myśliwego-zabójcę, który ukradnie wiązania wodorowe z DNA celu — ciągnęła Clancy. — Jest mniejszy od wirusa i powinien być niepolarny, do chwili gdy napotka wirusa Kompasowego.

Żądne wodoru litowe kły cicho wchłonęły atomy wodoru związujące razem zasady aminowe; fragmenty wirusa Kompasowego zaczęły się rozpadać.

— Aby fragmenty znów się nie połączyły w coś równie zabójczego, dodałam niewielkie grupy funkcjonalne, które przyciągną kawałki DNA wirusa Kompasowego.

Strzępy Kompasowego skakały po symulacji, a potem natrafiły sekcje myśliwego-zabójcy, które miały je przyciągać. Grupy funkcjonalne myśliwego-zabójcy wślizgnęły się w podstawy azotowe wirusa Kompasowego, niczym klucze do dziurek zamków.

— Śliczne — rzekł Gabriel. — A potem co się dzieje z myśliwym-zabójcą?

— Symulacja sugeruje, że powinien być przekazany z płynem trzustkowym do przewodu pokarmowego, po czym wydalony z ciała. Na tym etapie jest już całkowicie bezwładny. Ale oczywiście, to tylko symulacja. Konieczne są dalsze testy.

Gabriel kilkakrotnie prześledził symulację. W tle miał świadomość, że Wiosenna Śliwa pozytywnie ocenia zarówno przebieg adagia Shera Bahadura, jak i samo wykonanie Spadającej Wody. Myśliwy-zabójca działał zgodnie z zapowiedziami.

— Jestem pod wrażeniem, Zapłoniona Różo — oświadczył. — To godne podziwu. Czy chciałabyś zgłosić formalnie ten projekt?

— Myślę, że tak — odpowiedziała z pewnym wahaniem. — Daj mi nieco więcej czasu.

— Jak sobie życzysz. Ale co to ma wspólnego z systemem Kama Winga?

— W ramach procedury sprawdzającej przeczesałam Hiperlogos, by przekonać się, czy stosowano już gdzieś ten konkretny system cięcia i zamykania. Nikt go nie zastosował — przynajmniej nie w tej formie — ale odkryłam, że cel, wirus Kompasowy, ma cechy podobne do mataglapu typu Błyszczący Szmaragd.

— Naprawdę?

— Może jeden z nich jest mutacją drugiego. Sprawdziłam i okazało się, że drobna modyfikacja zmienia myśliwego-zabójcę w artyfaga przeciw Błyszczącemu Szmaragdowi.

— Istnieją już artyfagi dla Błyszczącego Szmaragdu. Romans1 i jego potomek, Romans2.

— Tak, Aristos Rycerz zastosował Romans2 jako główny składnik w systemie swego pojemnika.

Świetlisty model pojemnika Kama Winga, czerwony, zielony i zloty, pojawił się na miejscu pierwszej symulacji. Clancy zademonstrowała, jak działa seria Romans — burzyła cel, tak jak wirus niszczy obraną komórkę. Niewątpliwie była to korzystna cecha. Ale ponieważ Romans2 degradował się w wysokiej temperaturze, Kam Wing umieścił w swych pojemnikach ciężką warstwę izolującą, która chroniła artyfaga przed zniszczeniem przez wydzielający ciepło mataglap Pożeracz Sieci.

— W mojej konstrukcji takiego problemu nie ma — oznajmiła. Nad jej ramieniem pojawiły się symulacje. Widmowy głos Clancy nabrał mocy i tempa. — Zaczęłam od modyfikacji myśliwego-zabójcy Kompasowego w artyfaga dla Błyszczącego Szmaragdu. Wynik… — Uśmiechnęła się. — Miałam czelność nazwać go Zapłonioną Różą1.

Zapłoniona Róża1 — mniej skuteczna niż seria Romansów, gdyż w mniej elegancki sposób niszczyła cel — była stabilna w wyższych temperaturach i nie potrzebowała izolacji cieplnej. Dlatego Clancy mogła swój artyfag umieścić w gumiastym polimerze, który miał dobrze reagować z artyfagiem Letnia Niespodzianka i domieszkowanym fulerenem z węgla60, na tyle śliskim, że artyfag Wielki Całus nie mógł się przyczepić. Te trzy artyfagi dawały sobie radę z siedemdziesięcioma dziewięcioma procentami znanych mataglapów.

Gabriel przypatrzył się obrazom, kazał Horusowi i Cyrusowi przeprowadzić symulacje, odebrał ich meldunki.

— To wspaniały wynik — rzekł w końcu. — Oparłaś się na podstawowych zasadach i wyprodukowałaś cudo.

— Aristos Rycerz nie wiedział wówczas o artyfagu Letnia Niespodzianka. To by uprościło jego pracę.

— Mimo wszystko, to wynik oszałamiający. Jak długo nad tym pracowałaś?

— Zaczęłam o świcie.

— O świcie — powtórzył Gabriel.

Jego skiagénos wyciągnął przed siebie złożone w kielich dłonie. Wokół różowego rdzenia zaczęło się coś żarzyć — lśniąco, złotopromieniście. Łuna uniosła się z połączonych dłoni Gabriela, przemierzyła pokój i osiadła na głowie Clancy. Otoczyło ją halo, promienie jak światło lasera wystrzeliły z jej czoła.

— W twych oczach jest świt, Zapłoniona Różo — rzekł Gabriel. To sama magia i cud.

Przekazał sterowanie aurą Cyrusowi: natychmiast stała się ona bardziej stonowana, posrebrzana neoklasyczna tęcza.

Clancy pozwoliła, by na policzki jej skiagénosa wystąpił lekki szkarłat.

— Dziękuję, Aristosie — rzekła. — Muszę ci przypomnieć, że system jest nie przetestowany i niekompletny.

Wiosenna Śliwa dostarczyła Gabrielowi radosne echo triumfalnego finału Shera Bahadua, la réjouissance.

— Od dziesięcioleci nie było tak wspaniałego i eleganckiego projektu — oznajmił Gabriel. — Reszta, to szczegóły.

Gabriel patrzył na błyszczący skiagénos Clancy i oceniał ją w świetle nowych faktów. Bez wątpienia osiągnie rangę Ariste: rozpoczął się proces scalania, utajony przez długi czas, głębokie zrozumienie wszelkich aspektów zjawiska. Syntetyczne myślenie Aristoi, podczas którego każda idea, umiejętność i pomysł rozszerzają się i wzajemnie wzmacniają.

Psyche śpiewała w jego sercu bezsłowny poemat radości.

— Obserwowanie cię przyniosło mi ogromne korzyści — rzekła Clancy. — Nigdy wcześniej nie byłam odpowiednio blisko jakiegoś Aristosa, by zobaczyć, jak te rzeczy naprawdę się robi.

— Wątpię, czy coś jeszcze nowego mógłbym ci pokazać — oświadczył Gabriel. — Myślę, że po tym wszystkim techniczna część egzaminów nie sprawi ci kłopotu. Jedynie sekcje kulturowe mogą stanowić pewną trudność — prawdopodobnie powinnaś spróbować wyhodować daimōna, by pomógł ci w komponowaniu, projektowaniu miast, czy w innych sztukach kreacyjnych.

Nachmurzyła się.

— Nie wiem, czy potrafię tworzyć w taki sposób.

— Zdolności twórcze to zasób, który można wykorzystać w każdej sztuce, kiedy się już dostatecznie zrozumie samą sztukę.

Spuściła rzęsy.

— Tak, Aristos, ale…

— Nie wiesz, czy chcesz zostać Ariste?

Clancy podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.

— Właśnie.

— Zapłoniona Różo — rzekł — kiedy to nastąpi, nie będziesz już mogła się powstrzymać.

— Ach.

— Władamy ludzkością, gdyż nic na to nie możemy poradzić i ponieważ inni nie są w stanie przejąć władzy, nawet gdyby chcieli. Gdy w twym mózgu pojawił się kształt nowego pojemnika, czy potrafiłaś się powstrzymać przed realizacją projektu?

— Nie. Ale to trochę co innego.

— Przekonasz się, że nie.

Gabriel czuł, jak serce mu rośnie, szybuje z Psyche, z la réjouissance. Jego mózg już pracował nad wynalazkiem Clancy, daimony, tyrające na niskim priorytecie, zajęły nie wykorzystane porcje reno. Prowadziły symulacje i testowały nowe warianty.

Miał już nowe pomysły, nie związane z projektem Clancy, trzepotały na niższym poziomie. Ten gwałtowny przypływ inspiracji Clancy wyzwolił w mniej uporządkowanych, głębszych częściach umysłu Gabriela długi, złożony ciąg skojarzeń. Koncepcje kształtowane przez coś niżej zorganizowanego niż daimony, strzępki form myślowych, zakopane pod świadomym wnioskowaniem.

Musi odbyć głęboką medytację, by wszystkiemu nadać jakąś formę. Zapowiadał się niezwykle twórczy poranek.

Gabriel miał zamiar opracować swoje pomysły, gdyż nie chciał przeszkadzać Clancy. Niech ukończy pracę, niech ten wybuch zdolności syntezy wypali się, a wtedy on pomoże jej dopracować ostatnie szczegóły.

— To wszystko jest poprawne — powiedział. — Nie sądzę, by na tym etapie konieczna była moja pomoc.

— Potrzebowałam otuchy.

— Chętnie ci jej dodam, a wraz z nią przyjmij mą cześć i podziw. Zapewniłaś sobie również majątek. Gdy powrócimy, możesz dostać własne laboratorium na asteroidzie. Skończ pracę, Therápōn, a potem skontaktuj się ze mną.

Skłonił głowę w Postawie Pokory i zniknął z oneirochrononu. Spadająca Woda zaczęła następną sonatę na flet; jej czarne rzęsy trzepotały figlarnie.

Lewa ręka Gabriela rysowała coś końcem noża na stole nakrytym do śniadania. Spojrzał na nią zaskoczony. Dłoń nadal rysowała.

Nachylił się, by lepiej widzieć. Na języku czuł dziwny metaliczny smak. Tępy koniec noża wygniótł na obrusie znak — piktogram Bezpośredniej Ikonografii — Strzeż się.

Dłoń zadrżała, wypuściła nóż, który uderzył z brzękiem o porcelanę.

Gabriel rozkazał dłoni, by zacisnęła się w pięść i odsunęła stół: rozkazy wykonano.

Przy pomocy reno sporządził szybki przegląd swych daimonów. Jego zasadnicza osobowość była praworęczna, większość jego daimonów również, z wyjątkiem Cyrusa i Augenblicka. Obydwaj wyparli się odpowiedzialności za piktogram.

Sterująca ciałem Wiosenna Śliwa słuchała fletu Spadającej Wody. Była także praworęczna. Gdy odwróciła uwagę, jakaś Ograniczona Osobowość zawładnęła lewą stroną ciała.

Strzeż się. Złowieszcza, krótka wiadomość. Ten styl wydawał się znajomy. Głupi Głos.

Zaradny Głos. Na tyle pomysłowy, by przejąć sterowanie nad ciałem, gdy Gabriel zajmował się czym innym. Należało to przemyśleć.

Ale nie w tej chwili. Gabriel wstał z krzesła, założył ręce z tyłu i chodził po pokoju.

W głowie mu wrzało i nie życzył sobie, by go w dalszym ciągu coś rozpraszało.


— Witaj, książę Ghibreelu. Jaką śliczną towarzyszkę przyprowadziłeś ze sobą. Z twego rodzinnego kraju?

— To mój osobisty lekarz — wyjaśnił Gabriel. — Doktor Okhlanu-Sai. W nanchańskim był to niestety najbliższy fonetyczny odpowiednik słowa Clancy.

Brwi hrabiego Bertrama — gdyby nie wymalowano ich wysoko na czole — z całą pewnością uniosłyby się do góry.

— Lekarz? W Nanchanie mają kobiety-lekarzy?

— Przynajmniej jednego, jaśnie panie — rzekła Clancy, schylając się wdzięcznie w długim, formalnym ukłonie. Dłonie skrzyżowała na piersiach.

Bertrama bawiła ta niezwykła — jak uważał — mistyfikacja. Uśmiechnął się, ukazując drobne zęby drapieżnika: jeszcze jedno rozrywkowe zwierzątko w jego zwierzyńcu.

— Wspaniale! Fenomenalnie! Witam panią w moim domu, doktor…

— Może Clansai bardziej pasuje do tutejszego języka — odparła gładko Clancy.

— Nie ma pani nic przeciw temu, żebym skracał nazwisko? Niech cię błogosławi Santa Marcia, dziecino. — Zwrócił się do Gabriela. — Jesteście oczywiście kochankami?

— Oczywiście.

Bertramowi to oświadczenie starczyło za wszelkie wyjaśnienia.

Gabriel ofiarował swemu gospodarzowi prezent — buteleczkę z emaliowanego złota, zawierającą wspaniałe perfumy — po czym razem z Clancy weszli do salonu Bertrama. Ludzie gromadzący się przed starymi obrazami, przedstawiającymi mroczne krajobrazy, spojrzeli na nowo przybyłych z uprzejmą ciekawością. W drugim końcu sali młoda dziewczyna śpiewała ładnym mezzosopranem przy akompaniamencie klawikordu. Cicho rozmawiano. Sala iskrzyła się w blasku świec.

Przyjęcie zeszłego wieczoru u hrabiego Rhomberta miało oficjalny charakter, tu natomiast zgromadzili się znajomi i ludzie, o których przypuszczano, że okażą się interesujący.

Może więc, mimo wszystko, nie będzie tu nudno.

Gabriel nie miał ochoty iść na to przyjęcie. Podekscytowany mnóstwem nowych pomysłów, nie chciał ich porzucić. Przyrzekł jednak, że zbada, jak stoją tu sprawy i już wcześniej powiadomił Bertrama, że przyjdzie.

Horus z Cyrusem nadal trudzili się nad nowymi projektami, korzystając z wysokiego priorytetu dostępu do reno. Daimony Clancy były równie zajęte — olśniewający pomysł zmienił się w masę kłopotliwych detali, których opanowanie wymagało ciężkiej harówki.

Jeśli brać pod uwagę tylko wyniki minionego dnia, podróż Cressidy opłacała się, bez względu na to, czego jeszcze dokonają w Sferze Gaal.

Głos sopranistki dawał interesujące efekty w wyłożonej boazerią sali. Gabriel przedstawił Clancy ludziom, których spotkał u Rhomberta. Wśród gości był bratanek księcia Adriana, młody człowiek, który wtedy stał przy boku stryja i szeptem przedstawiał mu podchodzących.

Gabriel spojrzał na młodzieńca, ale bratanek księcia go zignorował.

Sługa wysłany po konia do domu Adriana na Via Maximilianus powrócił zarówno z koniem, jak i ze srebrną szkatułką Celliniego, podarkiem Gabriela dla księcia. Wszystko wskazywało na to, że Adrian zerwał stosunki ze swoim nowym podopiecznym.

Gabriel czuł z tego powodu lekki żal. Polubił cynicznego starca.

Szkoda. Jednak nie miało to raczej wpływu na stosunki z obecnymi tu osobami. Wszyscy przyjmowali go dość uprzejmie.

Zaczął więc zachowywać się tak, by wzbudzić zainteresowanie.

Zadanie nie było trudne: dryfował po sali i rzucał na boki komentarze. Na ogół czerpał z wielkich historycznych kpiarzy, z kojącym przekonaniem, że nikt z jego słuchaczy nie słyszał o Sheridanie, Wildzie czy Benie Jonsonie.

Śpiewaczka — jak dowiedział się Gabriel, córka jakiegoś wielmoży, demonstrująca swe umiejętności przy okazji szukania męża — ukłoniła się i wycofała wśród oklasków. Gabriel uważał, że jej występ zasługiwał na lepszą publiczność, bardziej skupioną. Potem zagrał kwintet, niezły, zważywszy fatalną jakość instrumentów. Hrabia Bertram miał albo dobry słuch, albo dobry gust przy wybieraniu doradców.

Clancy sama krążyła wśród gości. Wokół siebie miała młodych mężczyzn zafascynowanych jej nieskazitelną różową cerą i dłońmi. Gabriel słyszał, że trzymała ich na dystans, omawiając tematy medyczne.

Spróbował przekąsek z bufetu.

— Doświadczenie — rzekł, parafrazując Wilde’a — to nazwa, jaką ludzie nadają swoim pomyłkom.

Słuchało go dwóch młodych mężczyzn i cyniczna starsza dama. Zaśmieli się wszyscy. Za nimi stał mężczyzna wysoki, długoręki, o karykaturalnej twarzy grubo pokrytej pudrem i szminką, zaabsorbowany własnymi sprawami.

Gabriel wziął ciastko, skosztował, odłożył na swój talerz. Zbyt słodkie.

Żałował, że nie ma tu kawy. A herbaty były mdłe. Sięgnął po kieliszek wina, który wcześniej odstawił na stół.

— Kpi pan sobie ze mnie, co?

Nabrzmiały groźbą głos cedził słowa, był prawie własną parodią. Słuchacze Gabriela westchnęli. Gabriel podniósł wzrok i spojrzał w oczy długorękiego mężczyzny, który stał wpatrzony w bufet.

Gabriel zebrał swe daimony, podciągnął się do Pierwszej Postawy Wzbudzania Respektu. Mężczyzna patrzył mu prosto w oczy.

— Czy kpię z ciebie, panie? — rzekł Gabriel. — Nie kpię sobie z ciebie. Nawet cię, panie, nie znam.

Mężczyzna postąpił do przodu. Słuchacze Gabriela zeszli mu z drogi, tylko staruszka nie ruszyła z miejsca. Mężczyzna musiał obejść ją półkolem.

Silny makijaż sprawił, że jego twarz była trupio biała. Brodę i długie włosy miał ufryzowane gorącą lokówką, usta umalowane karminem, dwie czerwone plamy tworzyły idealne kręgi na policzkach. Wyrysowane brwi zbliżyły się do siebie na wściekle wykrzywionej twarzy.

— Zaprzeczasz, panie, że spróbowałeś ciastka i odłożyłeś je? — spytał.

— Zaprzeczam, że zrobiłem to, zamierzając z ciebie zakpić, panie.

Mamy tu coś dziwnego — zameldował Augenblick. — Jego to nie obchodzi — to zwykła deklamacja.

Mataglap doradził Gabrielowi, by cofnął prawą nogę i przyjął Trzecią Postawę Pewności Siebie, jako układ gotowości. Gabriel wyraził zgodę i tak postąpił.

W pokoju zapadła cisza. Kwintet grał dalej, lecz goście zwracali uwagę na przedstawienie Gabriela, a nie na muzykę.

— Przed chwilą ja zjadłem takie ciastko — rzekł mężczyzna. — Pan wziął ciastko i odłożył je, odgryzając jeden kęs. Takie postępowanie może oznaczać jedynie szyderstwo.

— Wcale nie.

Mężczyzna uśmiechnął się zdawkowo.

— Przed chwilą nazwałeś mnie kłamcą, cudzoziemcze.

Jego to wcale nie obchodzi — stwierdził Augenblick. — To wszystko jest pro forma. Ciastko jest mu zupełnie obojętne; to tylko pretekst.

Ten człowiek właśnie popełnia samobójstwo — zauważył Deszcz po Suszy. Nie wzbudzało to w nim odrazy.

Gabriel, nie mając nadziei na odwrócenie biegu wydarzeń, spróbował jednak przelicytować mężczyznę, podnosząc dialog na wyższy poziom.

— Dlaczego pan chce mnie sprowokować? — spytał bez ogródek. Mężczyzna tylko charknął i splunął na podłogę. Czubek prawego buta postawił na plamie i wyrysował literę X.

Widzowie westchnęli. Kątem oka Gabriel zobaczył Clancy — zbliżała się, patrząc na wymalowanego mężczyznę.

Czy mam go wyprowadzić? — rozległ się głos Clancy przez oneirochronon.

— Nie, chyba że spróbuje użyć siły. Dziękuję, Therápōn.

Wyprostował się do Pierwszej Postawy Wzbudzania Respektu. Odwrócił się tyłem do mężczyzny.

— Jestem cudzoziemcem, obawiam się, że nie rozumiem tych zwyczajów — rzekł do widzów. — Co mam teraz zrobić?

— Wyznacz swego kolegę — powiedział mężczyzna. — Mój kolega go odwiedzi.

Gabriel udał, że chwilę się namyśla, po czym wymienił hrabiego Geriusa, Sekretarza Węzła. Najbardziej użyteczne nazwisko, jakie mu przychodziło do głowy.

Mężczyzna szarpnął podbródkiem.

— Bardzo dobrze.

Gabriel posunął się kilkanaście centymetrów naprzód, przyjmując Drugą Postawę.

— Czy mogę poznać twe imię? — zapytał.

— Rycerz Silvanus.

Użyte słowo brzmiało Equito. Z tłumu dały się słyszeć westchnienia — widocznie imię było znane.

Silvanus uśmiechnął się. Daimōn gorący, podekscytowany zapłonął w jego wilgotnych oczach.

Teraz jest w tym uczucie — rzekł Augenblick — a nie tylko recytacja.

— Nigdy o panu nie słyszałem — powiedział Gabriel.

Daimōn zniknął bez jednego mrugnięcia. Twarz Silvanusa straciła wyraz. Zwrócił się do gospodarza, hrabiego Bertrama.

— Panie, dziękuję za czarujący wieczór.

Bertram odpowiedział mu krótkim skinieniem. Silvanus ruszył do wyjścia. Gabriel patrzył za nim chmurnie.

Kto go na nas poszczuł? — zastanawiała się Clancy. Gabriel spekulował, czy to przypadkiem nie Saigo. Miał nadzieję, że to nie Adrian.

Strzeż się, pomyślał.

Podszedł do niego Bertram.

— Nie zaprosiłbym tutaj takiego człowieka — rzekł szybko. — Musiał przyjść w czyimś towarzystwie.

Pod warstwami pudru twarz miał zaczerwienioną. To starcie przeraziło go, ale też przekształciło przyjęcie w sukces towarzyski. Ludzie będą o nim mówić przez całe dnie.

Gabriel ujął go za ramię.

— Nie czyń sobie z tego żadnych wyrzutów, panie — rzekł.

Myślał już o czym innym.

Nie miał wątpliwości, że przeżyje każdą potyczkę.

Pozostał problem: dlaczego w ogóle do tego doszło?

Загрузка...