2

PABST:

Bodziec — reakcja, reakcja — bodziec

Ustaw ich sobie

Pociągnij za sznurki, a zrobią, co chcesz.

Bo tak reagują na bodziec.


Dźwięki fletu unosiły się nad krążącymi po sali Aristoi.

Gabriel stanął w pobliżu stołu i przekazał wyrazy uszanowania Pan Wengongowi, głównemu architektowi wskrzeszonej Ziemi2. Najstarszy Brat był najmłodszym, lecz jedynym żyjącym członkiem pierwszej dzielnej generacji Aristoi, którzy w burzliwych i niebezpiecznych wiekach po zagładzie Ziemi1 skupili się wokół kapitana Yuana i bez trwogi stosując swą doskonałą wiedzę techniczną, wyznaczyli nowe perspektywy ludzkości.

Pan Wengong nie wyglądał na swoje tysiące lat. Był pulchny, pyzaty i ciągle wesół. Miał ugruntowaną pozycję wśród Aristoi i w historii. Cieszyło go, że przez tak długo udało mu się uniknąć prawa średnich. Ziemia2 i zamieszkane układy gwiezdne wokół wchodziły w skład jego domeny. Przez wieki po wielkiej rekonstrukcji nie przejmował się zbytnio obowiązkami administratora — Theráponi wykonywali za niego większość pracy, a Najstarszy Brat odpoczywał w którejś z kopuł przyjemności skonstruowanych przez niego na Ziemi lub w jej pobliżu. Jako jeden z nielicznych Aristoi był teraz fizycznie obecny w Persepolis, w oneirochrononie zaś miał połączenie ze wszystkimi innymi. Korzystał z tego, co najlepsze w obu światach: z towarzystwa równych sobie oraz z możliwości rzeczywistego jedzenia i picia.

Pan mówił coś do Saiga, surowego i ponurego mężczyzny, który zwykle nie pojawiał się na przyjęciach. Saigo, specjalista od ewolucji zarówno ludzkiej, jak i gwiezdnej, przetransmitował swego skiagénosa z większej odległości niż inni goście. Sam Saigo znajdował się daleko od zamieszkanego kosmosu, w odległym rejonie przestrzeni zwanej Sferą Gaal, gdzie samotnie prowadził badania.

Popatrzył na Gabriela swymi smutnymi oczyma, przyjął Postawę Formalnego Szacunku i oddalił się szybko. Gabriel i Pan wymienili uściski i najnowsze dowcipy. Pan zaproponował Gabrielowi widmowego drinka, ale Gabriel odmówił, choć wiedział, że doznanie zostałoby fachowo przygotowane. Będąc w oneirochrononie, unikał jedzenia i picia, gdyż w przeciwnym razie dręczyło go tylko łaknienie, którego nie mógł zaspokoić.

Podchodzili inni Aristoi, by wyrazić szacunek Pan Wengongowi. Gabriel porozmawiał krótko z Maryandroidem, potem zbliżyła się do niego Cressida.

— Aristos kai Athánatos — użyła formalnego tytułu. — Wybacz, że ci przerywam.

— Wybaczam — odparł Gabriel nieco zdziwiony.

Cressida była starszą Ariste. Zdała egzaminy ponad trzysta lat temu i ograniczyła zasięg swej domeny, poświęcając się wyłącznie badaniom. Była szanowana, niedostępna, ekscentryczna. Podczas kilkakrotnych spotkań z Gabrielem traktowała go z kurtuazją, brakło jej jednak cierpliwości.

Z ciemnoskórej twarzy patrzyły na Gabriela baczne, ptasie oczy.

— Therápōn Protarchōn Rubens y Sedillo, który pozostaje w mej służbie, przybędzie za kilka dni na Labdakos. Chce zwiedzić Warsztaty Illyriańskie — powiedziała. — Zamierzam powołać podobną akademię tu na Malarzu i mam nadzieję, że oddasz mi przysługę i poinstruujesz pracowników warsztatów, by pozwolili mu wszystko obejrzeć.

— Doprawdy? — Cressida nigdy nie wykazywała zainteresowania rzemiosłem. — Oczywiście, z przyjemnością służę wszelką pomocą.

Na przyjęcie Cressida nie wystroiła się specjalnie. Miała na sobie skromny błękitny mundur, jaki noszą jej domownicy. Można by go uznać za nieco romantyczny, pomyślał Gabriel, fason jednak był bezlitośnie praktyczny: wiele kieszeni i żadnej ornamentacji ani dystynkcji. Szpakowate włosy obcięła krótko i skromnie.

— Byłabym zobowiązana — ciągnęła Cressida — gdybyś w dogodnym dla ciebie czasie wyznaczył Therápōnowi Rubensowi prywatne spotkanie, by mógł przekazać ci moje osobiste pozdrowienia i podziękowania. — Skłoniła głowę, spuściła oczy w Pierwszej Postawie Szacunku. — Do usług, Aristos.

— Do usług — wymamrotał Gabriel. Cressida przeszła dalej.

O co tu chodziło? — pytał Gabriel.

Postawa neutralna, ale majestatyczna — odpowiedział mu Augenblick. — Twarz neutralna. Żadnych mimowolnych ruchów mięśni ani zmian w średnicy tęczówki. Formalnie uprzejmy wyraz twarzy.

— To niezbyt wiele.

Przepraszam, Aristosie. Skiagenosy są przeważnie trudne do analizy, a ona prawdopodobnie bardzo się starała, by tę analizę uniemożliwić. Tak postępuje większość Aristoi.

Reno — rozkazał Gabriel — przygotuj dane o Stephenie Rubensie y Sedillo, klasa Therápōn, ranga Protarchōn, zatrudnionym przez Cressidę Ariste. ‹Priorytet 2›

Do usług, Aristos. ‹Priorytet 2› ‹inicjalizacja programu poszukującego› Wykonane. Therápōn Rubens jest na pokładzie jachtu Lorenz przebywającego obecnie na orbicie wokół Illyricum. Cztery godziny temu zameldował się kontroli ruchu. Właścicielem Lorenza jest Ariste Cressida. Rubens wysłał do twojej skrzynki prośbę o osobiste spotkanie.

Precyzyjna koordynacja — stwierdził Deszcz po Suszy. — W tym jest coś więcej, niż nam się zdaje.

Gabriel myślał chwilę.

Reno, ile razy Cressida ze mną rozmawiała? — spytał.

Pięć, Aristosie. Cztery razy przekazała po prostu uprzejme pozdrowienia, a raz skrytykowała twoje zachowanie na przyjęciu u Coetzee’a po twojej Promocji…

— Bardzo dobrze to pamiętam, dziękuję.

— Do usług, Aristosie.

Znów skupił uwagę na gościach.

Coś się kroiło, ale nie wiedział, co takiego.

Miał jednak wrażenie, że szukając odpowiedzi, będzie się dobrze bawił.


Muzyka — anielskie głosy i diabelskie fagoty — rozbrzmiewała w doskonałej akustycznie komnacie Psyche. Gabriel skomponował ten utwór dawno temu — muzyczna ilustracja „Wiatru miłości” Sandora Korondiego.

Po kilku godzinach spędzonych z Clancy w Jesiennym Pawilonie, Gabriel postanowił nazywać ją Zapłonioną Różą. Zaakceptowała to nowe imię z pewną przyjemnością, ale i z pewną dozą sceptycyzmu.

Nazwała go Burzycielem Spokoju.

Leżała na łóżku, z twarzą zwróconą do dołu, dokładnie w tej samej niewinnej pozie, jaką upodobał sobie Ludwik XV dla swych portretowanych kochanek. Gabriel siedział obok, urzeczony różowymi podeszwami jej stóp. Cała jest w ciepłych jesiennych barwach, pomyślał, jak ten pawilon, jak moje myśli, w kontraście do Czarnookiego Ducha, całego w bladych i ponocnych tonach. Opuszkami palców wodził po plecach Clancy, andante zaś grało w jego sercu.

Goździkowy Apartament, przypomniał sobie, jest nie zamieszkany.

— Obiecałem ci śniadanie — powiedział. — Czy mam poprosić swoje reno, by złożyło zamówienie? Kem-Kem, mój kucharz, to geniusz improwizacji. Poda, cokolwiek zamówisz.

Clancy oparła podbródek na dłoni i zmarszczyła czoło.

— Miałbyś coś przeciwko temu, gdybyśmy zażądali, by maszyna dostarczyła nam jedzenie?

— Nie. Ale dlaczego?

GABRIEL: Reno. ‹Priorytet 2› Zapytanie: Rabjoms.

RENO: ‹Priorytet 2› Rabjoms. Pełne nazwisko Thundup Rabjoms Sambhota. Nieformalny małżonek Therápōn Clancy. Wiek: trzydzieści osiem lat. Klasa: Demos. Zajęcie: rzemieślnik ‹drugiej klasy›, w Zakładach Maszynowych Lowlanda, w Labdakos na Illyricum. Urodzony: Gomo Selung, prowincja Kampa, Phongdo…

GABRIEL: Dziękuję. Fini.

RENO: Do usług.

— Bo jeśli Rabjoms ma się o tym dowiedzieć, wolałabym, żeby dowiedział się ode mnie, a nie od personelu kuchni.

— Aha. — Wziął ją za rękę. — Czy będzie to dla ciebie problemem?

Popatrzyła na niego przez ramię.

— Tak, to problem natury… taktycznej. Jak mam mu powiedzieć, nie…

— Czy mógłbym ci być w czymś pomocny?

— Nie, to moje kłopoty. Uśmiechnęła się niewyraźnie. On jest wyrozumiały.


Spojrzał na plecy Clancy, na wstęgę napiętych, posplatanych muskułów, które w ciągu ostatnich kilku sekund uwydatniły się między łopatkami, i zaczął je masować. Andante łkało nadal. Clancy westchnęła.

— Jak długo jesteście razem?

— Sześć lat. Od kiedy tu przybyłam. — Westchnęła. — To dobry człowiek.

Dobry człowiek, pomyślał. Rzemieślnik (Drugiej Klasy) i do tego Demos, nawet nie Therápōn. Rabjoms na pewno nie jest odpowiednim partnerem dla Therápōn, która awansuje i pragnie zająć ważną pozycję.

— To Demos — powiedział Gabriel.

— Nie mam ambicji tego typu. — Wzruszyła ramionami. — W ogóle nie mam ambicji. Od dziewięciu lat nie przystępowałam do egzaminów i nie mam nawet zamiaru. Lubię to miejsce, gdzie teraz jestem. Zawód lekarza. Narodziny, śmierć, urazy, kuracje… jedynie na tym mi zależy i w to się angażuję.

— Nie powiedziałaś o mnie ani słowa. Uśmiechnęła się i znowu spojrzała przez ramię.

— A czy powinno mi na tobie zależeć, Aristosie?

— Kocham cię. — Gdy to mówił, Psyche wzniosła się w jego umyśle.

— A ja ciebie, Aristosie — oznajmiła z wdziękiem.

Wyprostował się i zaczął jej się przyglądać. Nie była w typie, jaki zwykle wybierał. Ciało — naturalne, miękkie i zaokrąglone — nie miało tego zaplanowanego, wymodelowanego, wspartego genetyką czy chirurgią piękna, które zwykle zaspokajało jego zmysł estetyczny. Pociągała go i nie było to zwyczajne; nie potrafił przewidzieć, czym się skończy i jak długo potrwa. Może (ukłuła go drzazga wątpliwości) połączył ich wspólny entuzjazm dla ciąży Marcusa. Pomyślał o wezwaniu Augenblicka i Deszczu po Suszy, ale doszedł do wniosku, że nie chce, by zostało to opracowane. Przynajmniej nie na ich sposób.

Nigdy nie należałem do tej wielkiej rzeszy,

Która twierdzi, że człek tylko wtedy się cieszy,

Gdy kochankę ma lub przyjaciela,

Wszystko inne, choć mądre i piękne, ma skazać

Na zimne zapomnienie.

Uśmiechnęła się.

— A ty łatwo się nudzisz.

— Owszem. — Nie chciał zaprzeczać faktom powszechnie znanym.

Odwróciła się na plecy i patrzyła na niego rozszerzonymi oliwinowymi oczyma.

— Czy uczynisz mnie swoją maîtresse en titre?

— Chcesz tego? Zaskoczyłaś mnie.

— A mogłabym nią zostać?

— Jeśli tego właśnie pragniesz?

Zaśmiała się i potrząsnęła głową.

— Tak się składa, że nie, ale chciałabym wiedzieć, czy byś mi to dał.

Zdumienie zalało go falą.

— „Piękne oczy, zwierciadło mego zdziwionego serca, co za cudowne cnoty są w was zawarte…” — rzekł.

— Wszystko sobie w życiu ułożyłam. Nie sądziłam… — dobierała słowa — że uderzy ten piorun. Tak późno. — Uśmiechnęła się krzywo. — I to taki piorun.

— Ale uderzył. — Pocałował ją. — Czy znowu ma uderzyć?

Drżała z emocji.

— Tak, Aristosie. Oczywiście.

Narzucone dźwiękiem altówek i elektrycznej gitary presto nastąpiło po andante, a wreszcie finale.


Gabriel przechadzał się wśród gości. Pozdrowił Nieskazitelną Drogę i Księcia Stanisława. Udało mu się uniknąć spotkania z Ikoną Cnót. Melodia fletu przydawała barwy wszystkim rozmowom.

GABRIEL: Reno, proszę o statystykę Gregory’ego Bonhama.

RENO: Bonham, formalny małżonek Zhenling Ariste przez trzynaście ostatnich lat. Nie zdał egzaminów w ostatniej rundzie, plasując się na trzydziestym pierwszym miejscu wśród tych, którzy nie zdali.

Usłyszał, że ktoś wymawia jego imię, odwrócił się i zobaczył Zhenling. W opuszkach palców poczuł przyjemne mrowienie.

— Witaj, zdobywczyni Mount Mallory — powiedział.

Zhenling, szczupła, wysoka, kobieta o sprężystych ruchach, tatarskich kościach policzkowych i skośnych ciemnych oczach, miała silne, doskonałe ciało, o muskulaturze dzikiego kota. Nosiła wiśniowe spodnie, wysokie buty, błękitną marynarkę ze złoceniami. Na ramiona zarzuciła ciemniejszą niebieską huzarską kamizelkę obramowaną gronostajami, również ze złotym brokatem. Futrzaną czapkę, ozdobioną srebrnym pyłem i perłami, przekrzywiła na jedno ucho. Ciemne włosy kobiety, poprzetykane drogimi kamieniami, opadały po jednej stronie twarzy, sprawiając wrażenie miłej asymetrii.

RENO: To jego druga porażka. Przebywa w aneksie rezydencyjnym Laboratoriów nanotechnologicznych Fioletowy Jadeit na niskiej orbicie wokół Tienjin…

GABRIEL: A Zhenling rezyduje obecnie w…?

RENO: Pierwotna rezydencja w Jadeitowym Ogrodzie, Wyspa Pierścienna, Tienjin.

WIOSENNA ŚLIWA: ‹zachwyt nad kontrastem między drogocennymi kamieniami a błyszczącymi włosami›

CYRUS:

Ach ta surowość śród uroku,

Ach ta słodycz pośród siły.

WIOSENNA ŚLIWA: ‹rozbawienie›

AUGENBLICK: Jesteśmy zainteresowani?

DESZCZ PO SUSZY: Jesteśmy zainteresowani.

AUGENBLICK: Trudno odczytać skiagenosy. To chwilę potrwa.

GABRIEL: Informujcie mnie na bieżąco.

Od niedawna znajdowała się wśród Aristoi, przyjęta w ich szeregi dwanaście lat temu. Z astrograficznego punktu widzenia była sąsiadką Gabriela, gdyż jej domena rozszerzała się z rejonów bliskich jego domenie.

— Dziękuję — odrzekła. — Mam już w planach następny szczyt tym razem Mount Trasker.

Jej imię przetłumaczone dosłownie na język demotyczny brzmiało: „Prawdziwy Dźwięk”. W przenośni jednak znaczyło „Prawdziwy Jadeit”, od czystego dźwięku, jaki wydaje uderzony jadeit.

— Wyglądasz przebojowo — powiedział Gabriel.

— A ty wyglądasz na bardzo zadowolonego.

— Doprawdy? Nie mam pojęcia dlaczego.

— Może przyszłe ojcostwo?

Gabriel pozwolił sobie na to, by jego skiagénos przybrał zdziwiony wyraz twarzy.

— Nie zdawałem sobie sprawy, że ktokolwiek o tym wie.

— Nietrudno się było dowiedzieć. Twój rozkład zajęć z poprzedniego tygodnia zawierał między innymi i to.

— Czy mam to traktować jako pochlebstwo, że zadawałaś sobie trud i prześledziłaś mój rozkład zajęć z poprzedniego tygodnia?

— Z całego roku. Przestudiowałam również wiele innych, dotyczących ciebie faktów.

Gabriel uniósł swe widmowe brwi.

— Po co, jeśli można zapytać?

— Można zapytać.

Ponad nimi przepłynęła modliszkowata Dorothy i Gabriel zamilkł (jego reno szukało w zbiorach czegoś odpowiedniego). Słychać było tylko dźwięki fletu. Gabriel odezwał się dopiero, gdy Dorothy oddaliła się na tyle, że nie mogła już podsłuchiwać.

— Wypytywanie — rzekł — to nie jest styl rozmowy między szlachtą.

— Wydaje mi się, że Johnson powiedział również, iż językiem miłośników literatury są klasyczne cytaty.

— Czy ja jestem miłośnikiem literatury? Nigdy tak o sobie nie myślałem.

— Literatura, stara się przekazać siłę; ‹To De Quincey, według Wordswortha, powiedziało reno Gabriela› wszystko, co nią nie jest, przekazuje wiedzę.

— Zdaje się, że nasze reno mają niezły zasób dziewiętnastowiecznych cytatów — stwierdził Gabriel. — Proszę, oto moje ramię. Porozmawiajmy.

— Jak sobie życzysz. Ale będziemy wyglądać jak para lokai na Kongresie Wiedeńskim.

— Nie lokai, co najmniej kamerdynerów królewskich. A może nawet arcyksiążąt. Wałęsało się ich tam mnóstwo.

Jej ramię, jakkolwiek nie istniejące w rzeczywistości, było dość ciepłe: Augenblick i Deszcz po Suszy wygłosili pełne nadziei komentarze.

— Powiedziano mi, że ty i Astoreth macie zamiar wywrócić nasz miły galaktyczny porządek.

— Astoreth wcale nie ma takich zamiarów.

— Aż się narzuca następne pytanie, ale chyba przed chwilą potępiłem ten rodzaj rozmowy.

— Astoreth chce wywołać zamieszanie, by znaleźć się w centrum uwagi. A ja…? — Spojrzała na niego i Gabriel zachwycił się programem, który wykreował taką głębię spojrzenia. — Chcę przedstawić pomysły — powiedziała. — Nie jestem jeszcze pewna, co to będzie.

— Na swój sposób postępowałaś zgodnie z jej programem. Rozniecałaś ducha przygody, organizując na przykład swe własne wyprawy i tak dalej.

— Po prostu lubię się wspinać i niebezpiecznie manewrować łodzią podwodną. To wcale nie znaczy, że realizuję czyjś program.

— Ale według ciebie problem wymaga zdecydowanych kroków.

— Przede wszystkim trzeba go dostrzec.

— Jeśli zebrałaś dane…

— Iluż danych potrzebujemy? — Okazywała niecierpliwość. — Tym razem do egzaminów przystąpiło tysiąc Theráponów. A ilu z nich zdało? Dziewięcioro. Ilu Aristoi zmarło lub ogłosiło odejście na emeryturę w okresie między tą a poprzednią sesją egzaminacyjną? Sześcioro.

— Wiesz, że ta kwestia omawiana jest od dziesięcioleci.

— Ponieważ większość z nas ogranicza liczbę ludności w swych własnych dominiach. Demos, jeśli chcą mieć dzieci, muszą zasiedlać nowe domeny. A ponieważ tym razem przybędą tylko trzy domeny, ludzkość powiększy się w zasadzie tylko o trzech Aristoi.

— Demos mogą mieć również dzieci, przenosząc się do słabo zaludnionych domen.

— Wiesz dobrze, że istnieją powody, dla których te domeny są słabo zaludnione.

— Wiem doskonale. Uważałem po prostu, że należy wymienić wszystkie możliwości.

— W porządku. Zatem możliwe jest albo ustawienie się w kolejce emigrantów na nową planetę, księżyc lub habitat, co czasami trwa dekady a nawet stulecia, albo poddanie się rygorystycznym programom społecznym w słabo zaludnionych — nie bez powodów — domenach.

— Ciekawe, skąd Pan Aristos wziął ten utwór na flet. Jest nadzwyczajny. (Reno ustawione na szerokie poszukiwania, ‹priorytet 3›, partytury).

Zhenling pozwoliła sobie na wyrażenie irytacji. Gabriel nachylił się ku niej.

— Wybacz. Jeden wątek myśli splótł się z drugim. Słuchałem.

— Mnie czy muzyki?

— Jestem w stanie śledzić i to, i to.

— Miałam nadzieję, że cię zwerbuję.

— Dlatego więc prześledziłaś mój harmonogram z ostatniego roku. — Westchnął. — Rozczarowałem się. Miałem nadzieję, że motywy były bardziej osobiste.

Gabriel (oraz Augenblick) zauważył, że Zhenling nie wydawała się (lub nie pozwoliła sobie na to, by się taką wydawać) poirytowana tą uwagą. A mogłaby być.

— Czy twoje życie nie jest przypadkiem i tak już wypełnione bez tych dodatkowych komplikacji? — spytała. — Dziecko w drodze, nowa przyjaciółka wprowadza się do… — jej reno przekazywało dane przez tachlinię — do „Goździkowego Apartamentu”?

Deszcz po Suszy zacierał z radości metafizyczne ręce i szeptał do czułek Gabriela.

— Jesteśmy Aristoi — powiedział Gabriel. — Z wieloma komplikacjami potrafimy poradzić sobie z wdziękiem, z radością, z…

— Beze mnie — wpadła mu w słowo Zhenling. — Jak wiesz, mam męża.

— Który nie jest tobie równy.

— Zda egzaminy — powiedziała z uporem. — Ostatnim razem niewiele brakowało.

— Twoja grupa chce więcej Aristoi. — Gabriel pogłaskał się po brodzie. — Zastanawiam się, czy to zbieg okoliczności.

— Zdaje się, że ty również chcesz więcej Aristoi w swym życiu?

— Tylko jednej.

— Szkoda. — Przerwała na chwilę, zamyślona, potem lekko wzruszyła ramionami. — Potraktuj to jako rzadkie przeżycie. Jak często doświadczasz prawdziwej frustracji? Pielęgnuj ją, póki trwa.

— Dopóki trwa — powtórzył, usiłując pocałować ją w rękę, ale Zhenling zdematerializowała swój skiagénos i dłoń Gabriela przeszła przez jej dłoń. Wyprostował się, spojrzał na nią. Wybuchnęła śmiechem.

— Szkoda, że nie widzisz swojej miny — powiedziała. — Rzadko ci się coś takiego zdarza, prawda?

Gabriel uspokoił siebie i syczący, jak czajnik, Deszcz po Suszy.

— Może później wymienimy pocałunki — powiedziała Zhenling, co ukoiło Deszcz po Suszy bardziej, niż potrafił to zrobić Gabriel. Ale teraz chciałabym zapoznać się z chemią twego mózgu.

— Z czym?

— Z poziomem wazopresyny — zaczęła wyliczać na palcach — dopaminy, serotoniny, lecytyny, tiaminy, noradrenaliny, fosfatidylocholiny, endorfiny… wiele tego jest. Kilkanaście. Twoje reno potrafi dokonać takiej analizy?

— Oczywiście — odparł Gabriel — ale nie jestem pewien, czy chciałbym przejść do takiego poziomu intymności, nie wymieniwszy przedtem przynajmniej pocałunku.

Miała poważny wyraz twarzy.

— Jutro mam zamiar zaproponować rozpoczęcie badań wyjaśniających, co sprawia, że Aristoi stają się Aristoi.

— Próbowano to wyjaśnić. Okazało się, że to pojęcie nie da się ująć w formuły. — Wykonał ruch ręką. Nieskazitelna Droga, patrząc na to tak, jakby była wycięta z różowego, przezroczystego kryształu, odpowiedziała gestem. — Spójrz na tych wszystkich ludzi — rzekł Gabriel. — Zdali egzaminy, każdy z nich ma prawo posługiwać się jakąś niebezpieczną techniką i każdy z nich przewodzi jakiejś domenie… ale są indywidualnościami i po latach każda z domen podporządkowuje się jego osobowości… Obywatele zainteresowani muzyką lub architekturą przesiedlają się do mojej domeny, zainteresowani politologią — na terytorium Ikony lub Coetzee’ego, ci, którzy szukają pocieszenia w filozofii, przemieszczają się do domeny Sebastiana, a ty, jak sadzę, musisz mieć u siebie sporo alpinistów. Wiesz, jak ekscentryczni są niektórzy z nas. Cóż możemy mieć ze sobą wspólnego?

— Przypuszczam, że poprzednich badań nie przeprowadzono we właściwy sposób. Albo nie postawiono właściwych pytań.

— Jesteś Ariste i oczywiście możesz badać wszystko, co ci się podoba.

Skłoniła głowę. W jej oczach zamigotało światło.

— To prowadzi do następnej sprawy. Rzeczywiście chciałabym spojrzeć na chemię twojego mózgu. W normalnych warunkach jesteśmy otoczeni przez ludzi, którzy nam ustępują, wszystko nam ułatwiają i bezkrytycznie akceptują nasze opinie. Niektórzy z nas są nawet czczeni jak bogowie.

— O, przestań proszę. — Gabriel uniósł ręce w geście protestu. — Musiałem wymyślić swojej mamie jakieś zajęcie, gdy przestała pracować zawodowo.

— W przeciwieństwie do większości tu obecnych, chętnie ci wierzę. Ale jednak niektórym z nas oddawana jest cześć. Jakie skutki powoduje to w naszych mózgach? Jesteśmy urodzonymi przywódcami — to jedno nas łączy — i wszyscy należymy do naczelnych, nawet ci najbardziej zmodyfikowani. Jesteśmy bardziej autorytarni niż jakikolwiek przywódca stada pawianów. Bardziej niż Ludwik XIV.

— Wolałbym, byś podała cywilizowane przykłady. Nie wiem, którego z tych dwóch wolałbym gościć u siebie w domu, prawdopodobnie pawiana.

Moi aussi, monseigneur. Le roi, c’est l’etat et un cochon. Ale w takim razie chemia jego mózgu musiała być równie nienormalna jak chemia naszego.

— Zażądam pocałunku, jeśli masz zamiar omawiać chemię mojego mózgu i dokonywać ohydnych porównań.

Podeszła do Gabriela i dość zdecydowanie pocałowała go w usta. Jej oddech miał korzenny posmak. Deszcz po Suszy wpadł w ekstazę. Pozostałe składowe Gabriela były równie wzruszone.

Zhenling cofnęła się szybko. Udało jej się przybrać wyraz twarzy osoby dowcipnej, ale też nieco zarozumiałej.

— Chciałabym — powiedziała — porównać chemię twego mózgu teraz i pod koniec Promocji, a potem za jakieś pół roku. Tutaj kontaktujesz się z równymi sobie, a nie z ludźmi, których, z braku lepszego określenia, nazwę „pośledniejszymi”. Poddany jesteś większej presji, my nie jesteśmy tak ustępliwi, jak ludzie, którzy normalnie nas otaczają… to musi mieć jakiś wpływ na twój umysł.

— I do czego masz zamiar dojść?

— Z twoim umysłem? — Zmrużyła swe skośne oczy. — Bardzo daleko… — Deszcz po Suszy rozpoczął triumfalny taniec. — Ale chyba później. — Cofnęła się, przybrała Postawę Poważania zakłóconą jednak przez niedbały ruch ręki. — Muszę porozmawiać z innymi. Jestem pewna, że zobaczymy się na którymś z przyjęć.

— Muszę wiedzieć, czego dokładnie chcesz z tej analizy mózgu.

— Prześlę ci notatkę i podam, co mnie interesuje.

Gabriel patrzył, jak odchodzi. Wsłuchiwał się w głosy w swej głowie.

Metalingwistyka konsekwentnie podbarwiona kokieterią — twierdził Augenblick. — Raczej z rozmysłem.

— Szefie, jesteśmy w akcji — powiedział Deszcz po Suszy.

Gabriel unosił się w tłumie. Widział, że Dorothy St John przymocowała swe oczy na czole Han Fu i zastanawiał się, czy Han o tym wie. Asterion, którego ciało zostało przystosowane do życia pod wodą, płynął elegancko na górze — jego dłonie z błoną pławną i stopy jak u delfina pracowały z wdziękiem w niewidzialnej wodzie.

Utwór, który teraz słyszysz, przekazało wreszcie reno Gabriela, nie ma tytułu i nie został opublikowany, ale skomponował go Tunku Iskander. Partytura nie jest dostępna w Hiperlogosie, ale nagranie istnieje w archiwach Rival Island, gdzie Tunku wykonywał tę muzykę w ubiegłym tygodniu dla Aristosa MacReady.

Niedostępny w bibliotece, lecz zarejestrowany w nieznanym archiwum, pół cywilizowanego świata stąd. Nic dziwnego, że poszukiwania trwały tak długo, prawie cztery minuty. Gabriel wiedział, że Tunku Iskander ma być wprowadzony w szeregi Aristoi jutro i że terminował u MacReady’ego i Dorothy. Gabriel nigdy go nie spotkał ani nie słyszał jego muzyki. Kazał swemu reno zebrać jak najwięcej nagrań i przechować je na później.

Przyjęcie toczyło się dalej, ku finałowi.


Gabriel, z włosami przewiązanymi z tyłu złotą wstążką, samotnie trenował wushu na murawie za Galerią z Czerwonej Laki. Rześkie poranne powietrze chłodziło mu członki. Jego umysł był w oneirochrononie, a Wiosenna Śliwa kierowała formą z dwoma mieczami, sterując jego ciałem z wdziękiem i wyobraźnią. Ciężkie obusieczne miecze cięły przestrzeń, ciach-ciach, a czerwone chorągiewki przyczepione do gard, rysując w powietrzu smocze ogony, wywoływały ponaddzwiękowe trzaski. Gabriel swą podstawową świadomością odbierał niewyraźnie napięcie mięśni, tętno, szorstkość oddechu w krtani, rejestrował obroty, uniki i pozycje wushu, sztuki walki przypominającej taniec, co bardzo odpowiadało psyche Wiosennej Śliwy. Widział, jeśli chciał, źdźbła zielonej trawy, długą perspektywę Galerii z Czerwonej Laki, szare szczyty gór za złotą siecią Labdakos — wszystko wirowało w piruecie… ale jego umysł pozostawał w oneirochrononie, skoncentrowany na Zaangażowanej Ideografii Kapitana Yuana.

Ideografia Yuana oparta była na idei, że pismo wywiera tym większy wpływ, im więcej pobudza zmysłów. Pismo europejskie w starym stylu nadawało się do efektywnego przekazywania danych, ale z trudnością osiągało ten rodzaj oddźwięku psychicznego, na jakim zależało Yuanowi. Powinno nie tylko komunikować, lecz także angażować.

Stare azjatyckie pismo lepiej się do tego nadawało. Ideogramy nie tylko przekazywały słowa, lecz kreśliły — co prawda dość abstrakcyjne — obrazy. W proces tłumaczenia angażowały głębsze poziomy mózgu i korzystniej oddziaływały na świadomość — przynajmniej z punktu widzenia Yuana.

Bezpośrednia Ideografia Yuana, w której Psyche ułożyła dla Marcusa swój poemat poczęcia, oparta była na starych chińskich znakach, przystosowanych jednak do współczesnej gramatyki, słownictwa i środków wyrazu.

Znaki Pośrednie stanowiły jedynie etap do Zaangażowanej Ideografii. Te skomplikowane hieroglify oparto na wyznawanych przez Pierwszych Aristoi poglądach dotyczących struktury ludzkiego umysłu i jej związku z informacją. Były one kolejnym krokiem ku złożoności i symbolizmowi na wyższym poziomie. Przypominały dziwacznie poskręcane glify Majów i schematy obwodów elektrycznych. Ich pierwiastki, modyfikatory i podmodyfikatory zaprojektowane zostały w ten sposób, by uaktywnić jak największą część kory mózgowej. Gdy się ich używało, wymagały intensywnej koncentracji, ale nic lepiej nie służyło przekazaniu dużej ilości informacji w zwięzłej formie. Pismo było niekompletne, gdyż Yuan nie dokończył swego dzieła. Udał się w długą wyprawę do centrum galaktyki, podczas której najprawdopodobniej zginął. Jednak ideografię rozwijało potem na różne sposoby tysiące uczonych i teoretyków informacji.

Używając Zaangażowanej Ideografii, Gabriel projektował oneirochroniczną pieczęć dla Clancy, która umożliwiałaby jej dotarcie do zabezpieczonych obszarów Rezydencji. Wkrótce miał zjeść z nią śniadanie w pokoju Wiosennej Śliwy w Jesiennym Pawilonie, i chciał, by pieczęć była gotowa.

Użył glifu na „różę”, pierwiastka na „czerwienić się”, modyfikatorów na „medycynę”, „muzykę”, „przyjemność” i „miłość”. Chciał wywołać dokładny efekt, stworzyć poemat w formie glifu.

Zdał sobie sprawę, że Wiosenna Śliwa skończyła formę wushu i że jego ciało przybrało pozycję pozdrowienia, a miecze ciążą mu w dłoniach. Kazał swemu reno zanalizować stan ciała. Doszedł do wniosku, że wystarczająco długo trenował, i zawezwał Kourosa, aby wykonał ćwiczenia wyciszające. Daimōn Kouros, dziecię beztroskie i szczęśliwe, nie był za nic odpowiedzialny. Skakanie po murawie i ogrodach — ćwiczenia wyciszające — to coś w sam raz dla niego.

Natomiast sam Gabriel oddał się tworzeniu hieroglifu.

Gdy ćwiczenia dobiegły końca, miał wrażenie, że pieczęć jest gotowa. Wykąpał się, ubrał i kazał podać śniadanie do pokoju Wiosennej Śliwy, gdzie stał zgrabny palisandrowy stół i szafa do kompletu, zawierająca porcelanowy serwis o posrebrzanych brzegach, pomalowany w białe kwiaty śliwy. Wiosenną Śliwę zawsze fascynowały szczegóły botaniczne. Ciemne jedwabne draperie na ścianach pokryto precyzyjnie przedstawionymi roślinami — płatki, słupki, pylniki, a na nich perełki błyszczącej rosy.

Clancy podeszła do drzwi. Gabriel objął ją, pocałował na powitanie i poprowadził do bufetu. Jedzenia wystarczyłoby dla kilkunastu gości. Clancy nalała sobie kawy, wzięła biszkopta, dżemu i skulona usiadła w fotelu haftowanym w kwiaty derenia. Gabriel nałożył sobie na talerz owoce i usiadł przy niej.

Clancy wsłuchiwała się w muzykę.

Tien Jiang Chun.

— Tak.

— Grałam go przed laty na Darkbloomie. Na uniwersyteckim recitalu. Akompaniowałam przyjaciółce, która śpiewała pieśń do słów Li Jingchao.

Reno Gabriela delikatnie przesiewało życiorys Clancy.

— Grasz na fortepianie, flecie i persefonie.

— Na fortepianie kiepsko, gdyż nie miałam czasu na ćwiczenia. Na flecie zbyt powściągliwie. Na persefonie z nadmierną finezją, gdyż współczesne instrumenty na to pozwalają.

— Komponujesz?

— Nie.

— Powinnaś. Powinnaś znaleźć daimōna, który ci pomoże.

— Nie stworzyłabym nic nadzwyczajnego. — Sączyła kawę. — Jestem natomiast wybitnym lekarzem i chirurgiem, i cholernie dobrym genetykiem. — Powiedziała to obronnym tonem.

— Wiem — oznajmił łagodnie. Ujął jej dłoń i pocałował.

— Marcus — rzekła.

— Tak?

— Czy między wami skończone?

— „Jak się od siebie oddaliłem, od dawna nie widziałem Księcia Changa w mych snach”. — Uśmiechnął się. — Buduję mu dom.

— Dom? Miałeś na myśli posiadłość.

— Zgoda, posiadłość. Czemu nie. Z zachwycającym widokiem, z wielkim pokojem dziecinnym i pomieszczeniem na wszystkie zabawki i gadżety, które tak lubi konstruować.

— Nie buduj mi czegoś takiego, gdy przyjdzie czas.

Wyczuł napięcie w jej ramieniu. Znowu ucałował jej dłoń.

— Nie wybuduję, jeśli sobie tego nie życzysz, Zapłoniona Różo. Architektura to jedna z moich specjalności. Irytuje mnie, gdy nie mogę się jej oddawać.

Uśmiechnęła się do niego.

— Jeśli chcesz, wybuduj mi klinikę. Na asteroidzie, gdzie mogłabym pracować z nano.

Gabriel z przyjemnością odkrywał, że Clancy jest ambitna.

— Powiedz mi, gdzie ją chcesz mieć i co tam ma być, a jest twoja. Teraz. Nie musimy jej traktować jako prezent na rozstanie.

Clancy patrzyła na niego, mrugając.

— Czasami zapominam, że istotnie możesz tego dokonać. Machniesz ręką i zrobione. Z taką łatwością, jakbyś był w oneirochrononie.

— Wymaga to nieco więcej wysiłku, niż mówisz.

— A jednak. Nic cię to nie kosztuje, prawda?

— Dlaczego miałoby mnie kosztować? — Uśmiechnął się, wziął nóż i zaczął obierać cieplarnianą brzoskwinię. — Lubię sprawiać ludziom przyjemność. Mam takie możliwości. Dlaczego nie miałbym sobie pobłażać, zajmując się nieszkodliwą filantropią?

Zastanawiała się nad tym, wreszcie wzruszyła ramionami.

— Rzeczywiście. — Teraz w jej głosie usłyszał inne tony. Clancy przekrzywiła głowę. — Powiedziałam Rabjomsowi.

— Mam nadzieję, że dobrze poszło.

— Sadzę, że jest nieco… przygnębiony. — Uśmiechnęła się blado. — Ja również, naprawdę. Rabjoms nie chce stawiać oporu… część z tego to uwarunkowanie, w porządku, ale… — W jej oczach mignęła niepewność. — No cóż, ja również nie chcę stawiać oporu.

Gabriel wstał z krzesła, usiadł naprzeciw niej po turecku i umieścił sobie na udzie jej stopy.

— Jestem zadowolony, Zapłoniona Różo.

Patrzyła teraz niepewnie.

— Czy chcesz, żebym przeprowadziła się do Rezydencji?

— Byłbym zadowolony, mając cię blisko. Goździkowy Apartament jest otwarty, a jego wystrój i kolorystyka doskonale pasują do ciebie.

— Zatem się przeprowadzę.

— Pozwoliłem sobie zaprojektować dla ciebie oneirochroniczną pieczęć, która umożliwi ci dostęp do zabezpieczonych stref, prywatnych przejść i galerii Rezydencji. Włożyłem ci ją do skrzynki i wydałem Rezydencji instrukcje, by udostępniła ci zamknięte strefy.

W jej oczach błysnęło zainteresowanie.

— W Rezydencji są sekretne przejścia?

— Nie sekretne. Po prostu prywatne. Jeśli chcesz gdzieś pójść, nie natykając się na ludzi. — Uśmiechnął się do niej. — Uważam, że to się przydaje.

Patrzyła przez chwilę w swój talerz, potem spojrzała na Gabriela.

— Burzycielu Spokoju, czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego jest mi smutno?

Nie potrafił powiedzieć.

— Co mogę zrobić, byś była szczęśliwa? — spytał.

Uśmiechnęła się do niego.

— Powinnam wrócić do pracy.

— Jeśli sobie tego życzysz. Ale wciąż jeszcze mogę ogłosić ogólnoplanetarne wakacje.

Uśmiechnęła się szerzej.

— To nie będzie konieczne.

— Może innym razem — powiedział.

Загрузка...