LULU:
Wprowadzisz ich, przygotujesz
Skórę im rozprujesz
Wzdychają i jęczą, bezlitośnie ich ssiesz,
I w ten właśnie sposób wygrywasz, jak wiesz.
LOUISE: (refren) Przygotuj mi drinka!
Gabriela znużyło przyjęcie. W Persepolis był wczesny ranek, lecz tutaj wczesny wieczór — spoglądając w dół z Pyrrho, widział światła migoczące na całym kontynencie. Przeszedł z Pyrrho do promu, usiadł w fotelu drugiego pilota i dał znak ręką swemu pilotowi, Białemu Niedźwiedziowi.
— Włącz napęd grawitacyjny — powiedział. — Postaraj się nie rozwalić planety.
— Zrobię, co się da, Aristosie. — Biały Niedźwiedź zaśmiał się basem. Potężny, brodaty, o bladej skórze i jasnoblond włosach, zasługiwał na swój przydomek. Gabriel widział, że mężczyzna jest zadowolony. Gabriel lubił sam pilotować i Biały Niedźwiedź prawie nigdy nie miał okazji wykonywać pracy, do której został najęty.
Gabriel zamknął oczy, gdy Biały Niedźwiedź przebierał palcami po konsoli specjalnie licencjonowanego generatora grawitacyjno-inercyjnego. Biały Niedźwiedź komunikował się z kontrolą ruchu przez swoje reno, oszczędzając w ten sposób Gabrielowi połowę nudnej rozmowy. Prom w zupełnej ciszy odczepił się od Pyrrho i zaczął opadać ku atmosferze.
W głowie Gabriela kłębiły się domysły na temat sekretnych planów Cressidy. Nie miał ochoty teraz się nad tym zastanawiać i oznajmił swemu reno, że chce zajrzeć do skrzynki pocztowej.
Pierwszy pojawił się list od matki, zaopatrzony w najwyższy priorytet. Gabriel zapamiętał to, ale nie odpowiedział.
Rubens prosił o audiencję — Gabriel wyznaczył mu spotkanie na jutrzejszy ranek, po czym posłał na ten temat notatkę Quillerowi, chudemu sekretarzowi o nosie przypominającym dziób.
W jego polu widzenia przepływały dalsze wiadomości. Administratorzy prosili o wyjaśnienia, wskazówki, albo chcieli zepchnąć na swoich przełożonych odpowiedzialność za decyzje. Niektórzy nadskakiwali mu lub schlebiali, inni wyrażali oszołomienie. Wolał już ten ostatni rodzaj listów od pierwszych dwóch. Przekonał się, że nadskakiwanie i pochlebstwa innych są nierozerwalnie związane z jego pozycją. Demos jakoś nie mogli zdać sobie sprawy, że pochlebstwa dla Aristosa znaczą niewiele. Szybko załatwił rutynowe sprawy i po raz kolejny wbił do głowy swym ludziom, że nie chce się zajmować banałami.
Następnie nadeszła prośba od dyrygenta orkiestry z Thanatogenes, w domenie Ariste Dorothy, o pozwolenie wykonania jednego z utworów z cyklu Muzyka dla oka. Gabriel zdziwił się, gdyż Muzyka dla oka przeznaczona była do indywidualnego czytania partytury, nie zaś do publicznego wykonywania. Utwór pisany ku rozrywce, pełen żartów teoretycznych i pomysłów, które mogły docenić jedynie osoby wprawne w czytaniu partytur. Ćwiczenie intelektualne, muzyka wyabstrahowana, mająca tyleż wspólnego z muzyką „rzeczywistą”, co problem szachowy z prawdziwą partią szachów.
Dyrygent myślał prawdopodobnie inaczej. Przedstawił dość wiarygodne wyjaśnienie, że odegranie utworu będzie kształcące i miał zamiar pokazywać partyturę przez oneirochronon jednocześnie z wykonywaną muzyką.
A niech tam. Gabriel wysłał pozwolenie, ale zastrzegł, by słuchaczom jednoznacznie wyjaśniono, że kompozytor nie planował przedstawiania utworu w taki sposób.
Atmosfera szarpnęła promem aż się zakołysał. W brzuchu Gabriela zawirowało.
Zdał sobie sprawę, że odkłada rozmowę z matką. Równie dobrze mógł to już odfajkować.
Therápōn ex-Hextarchōn Vashti była jednym z głównych rodziców Gabriela. Z punktu widzenia prawa miał ich sześcioro, ale geny dzielił tylko z dwojgiem głównych. Swój biologiczny wiek ustabilizowała w okolicach dwudziestki, o kilka lat mniej niż Gabriel. Na swej dekantacji Gabriel wyglądał przypuszczalnie tak jak Vashti w latach dziewczęcych, ale od wieku dziecięcego oboje zmienili swój wygląd i wszelkie podobieństwo zostało zamazane.
Vashti (obraz skiagénosa rozkwitł w mózgu Gabriela) miała ostre przenikliwe spojrzenie, delikatną skórę, modnie przybrązowioną dodatkiem melaniny, wygięte dumne brwi, mające nadawać jej tajemniczy wygląd, i platynowoblond włosy splecione w warkocz tworzący koronę na szczycie głowy. Długie szpilki do włosów i ozdobione kamieniami spinki miały symbole religijne — mandale, półksiężyce, swastyki, i Gabrielowe Oko-Totha. Gdy kilkadziesiąt lat temu wycofała się z życia zawodowego, poświęciła cały swój czas organizacji oficjalnego kultu Gabriela.
— Dobry wieczór — powiedział Gabriel. — A może powinienem powiedzieć Cześć ci, O Vashti Geneteira? Mam nadzieję, że pora jest odpowiednia.
— Dla Geneteiry zawsze jest odpowiednia pora na wizytę Kourosa Athánatosa, jej boskiego potomka.
To oznaczało, jak przypuszczał Gabriel, że Vashti miała widownię. Jej ciało, bez względu na to, gdzie się znajdowała, przybrało prawdopodobnie postawę osoby całkowicie pochłoniętej odbiorem boskich emanacji. Wokół (jak sądził Gabriel) zgromadzili się zapatrzeni wierni.
Mógł się założyć, że to ostatnie zdanie powiedziała głośno, by wszyscy wiedzieli, że właśnie nawiedza ją bóstwo.
Tak jakby w każdej upływającej sekundzie miliardy nie komunikowały się przez oneirochronon.
Gabriel wzruszył ramionami.
— Zrobię wszystko, co potrzebne dla wzmocnienia mistycznego nastroju.
Skiagénos Vashti uniósł dumne brwi.
— Posłuchaj no, moja praca polega na tym, by brać to na serio.
— Ale nie moja.
— Obawiam się, że masz niewielki wybór, Kourosie. Już nie. — Pozwoliła swemu obrazowi na zimny oneirochroniczny uśmieszek. — Nawiasem mówiąc, frekwencja wzrasta.
Gabriel wiedział, że naraził się na pewną śmieszność, gdy pozwolił na rozwój własnego kultu. Doszedł jednak do wniosku, że gdyby wydał bezprecedensowy zakaz wyznawania jakiejś religii, byłoby to coś bardziej nieprzyjemnego od kontaktów z dokuczliwymi dewotami. Pozwolił więc kobiecie z Demos, o imieniu Diamond, na zainicjowanie nowego wyznania. Cały czas jednak dawał wszystkim jasno do zrozumienia, że to jej własny pomysł.
Gabriel godził się z tym, że Demos pragną religii. I musiał przyznać, że sam był przyjemniejszym bogiem niż wielu innych, których mógłby wymienić.
Chcąc mieć pewność, że jego czciciele nie zrobią z niego większego pośmiewiska, niż to absolutnie konieczne, Gabriel ściśle nadzorował działalność kościoła Nowego Totha — jak bez polotu nazwano całe przedsięwzięcie. Wymagał, by wszyscy kapłani mieli kwalifikacje terapeutów i psychoanalityków, oraz by całą wolną gotówkę przeznaczano na szlachetne cele, przede wszystkim na szkoły architektury, muzyki i projektowania.
Diamond nie była wprawdzie zadowolona z tych warunków — Gabriel domyślał się, że miała całkiem inne plany: pragnęła, aby ją czczono jako prorokinię Gabriela — ale w efekcie powstała seria wspaniałych świątyń i katedr, w których wykonywano bardzo dobrą muzykę sakralną. Gabriel miał nadzieję, że ludzie będą pamiętali tę muzykę jeszcze długo po wygaśnięciu jego kultu.
— Frekwencja wzrasta? — pytał Gabriel. — Może to dzięki chórowi. Myślę, że przyczynił się do tego nowy dyrygent.
Vashti powoli pokręciła głową.
— Obawiam się, mój drogi, że jesteś bogiem. Lepiej, żebyś się do tego przyzwyczaił. Zmieniasz bieg rzeczy. Twoja interwencja sprawia, że zwyczajne życie staje się lepsze.
— Jak często to robię? Załatwiam… ile… kilka petycji na miesiąc?
— Twoje mistyczne interwencje zdarzają się częściej. Każdego tygodnia słyszę o cudach.
Gabriel pohamował jakoś skrzywienie się z niesmakiem.
— Mam nadzieję, że moi koledzy Aristoi tego nie słyszą.
— Usłyszą, jeśli ich to zainteresuje. Niczego nie robimy w tajemnicy.
— Dzięki restrykcjom, jakie nałożyłem na kościół.
Skiagénos przytaknął.
— Dzięki tobie. Najważniejsza jest dla nas boska wola naszego Kourosa.
Prawdopodobnie to ostatnie zdanie również powiedziała głośno, by je słyszeli współwyznawcy. Była w tym bardzo dobra, musiał przyznać.
Znacznie lepsza niż Diamond. Gdy Vashti zakończyła swe administracyjne obowiązki w domenie Pan Wengonga — mimo że była wściekle ambitna, a może właśnie z powodu tej ambicji, nigdy nie osiągnęła pozycji wyższej niż Hextarchōn — Gabriel skorzystał z okazji i osadził Matkę Boga wyżej w hierarchii od założycielki Kościoła. Diamond sądziła, że Vashti odegra jedynie rolę ceremonialną, ale Gabriel dobrze znał matkę. Po paru tygodniach Diamond została całkowicie zdominowana i wysłana do pracy misyjnej, skąd już nie powróciła.
Vashti nigdy, ani przedtem, ani potem, nie miała wątpliwości, czy aby na pewno chce, by oddawano jej cześć.
— Zdaje się, że mnie wzywałaś — powiedział Gabriel. — Czy to jakaś szczególna wiadomość?
— A, zapomniałam. W następnym tygodniu odbędą się Rytuały Inanna. Weźmiesz udział w uroczystości?
— Nie sądzę. Pijaństwo i przypadkowa kopulacja…
— …tworzą nieodzowne ożywcze składniki świętowania idei płodności. — Uśmiechnęła się do niego. — Dlatego właśnie wymyśliłam ten rytuał.
Gabriel westchnął.
— Baw się dobrze, mamo.
— Może te rytuały są odpowiedniejsze dla Geneteiry. Ale przecież przed chwilą powiedziałeś, że zrobisz wszystko dla wzmocnienia mistycznego nastroju.
— Nie mówiłem tego serio. Wiesz o tym.
— Czy mógłbyś przysłać któregoś daimōna?
— Prawdopodobnie będę zajęty na Promocji.
— Z pewnością przynajmniej jeden z nich chętnie by wziął udział w naszym święcie. Mamy ciało robota-kukiełki, w którym mógłby zamieszkać. Jest świetne, zupełnie jak żywe.
— Mam nadzieję, że bezpłodne.
— Jak sobie życzysz, wszystkowiedzący.
Dzieci poczęte podczas orgii uważane były za potomków Gabriela — z punktu widzenia religii, jeśli nie prawa. Kobiety zapewniały sobie płodność w okresie tych świąt i niektóre z nich żywiły nadzieję, że Gabriel sam weźmie udział w uroczystości i pobłogosławi je swą boską esencją.
Raz rzeczywiście — za namową Vashti — wziął udział w obchodach, ale od tamtego czasu nie miał już ochoty na powtórkę. Wolał seks bardziej spontaniczny, a partnerów albo mniej onieśmielonych i czołobitnych, albo mniej pijanych.
— Poradź się zatem swych daimonów. Za dwa dni, jak zwykle, nastąpi requiem przy grobowcu Patera.
— Nie przybędę — odparł zdecydowanie.
Zmarszczyła brwi.
— Msza jest dość przyjemna. Nie rozumiem, dlaczego…
— Ze swego prywatnego żalu po ojcu nie będę czynił publicznego widowiska — rzekł Gabriel. — Nawet gdyby miało to być widowisko w dobrym guście.
Vashti westchnęła.
— Dobrze. Jak sobie życzysz, Athánatos Kouros.
— Czy powinnaś aż tak udawać? Gdy umarł, od sześćdziesięciu lat żyliście w separacji.
— Jesteśmy na zawsze połączeni — uśmiechnęła się pogodnie — w chwale i boskości naszego potomka.
Gabriel spojrzał ostro na skiagénosa Vashti. Wirtualne oblicze było nieprzeniknione.
— Czasami zupełnie nie mogę rozpoznać — rzekł — kiedy mówisz poważnie.
Jej uśmiech poszerzył się nieznacznie.
— A jak się miewa piękny Marcus?
— Jest w ciąży.
— Gratulacje. Jestem pewna, że będzie dobrym ojcem dla twego dziecka…
— Naszego dziecka.
— Twojego małego bożego dziecięcia. Nie mogłeś poczekać do Rytuałów Inanna?
— Nie.
Na twarzy Vashti malowało się rozczarowanie.
— Mógłbyś ułatwić mi zadanie. Teraz będę musiała wystąpić z objawieniem, głosząc, że powiększy się boska rodzina. — Skiagénos przybrał pełną nadziei minę. — Przywiedziesz dziecko na chrzciny?
— Nie, jeśli będę miał w tej sprawie coś do powiedzenia.
— Ach. — Vashti uśmiechnęła się. — W takim razie porozmawiam o tym z Marcusem.
— Tylko proszę, nie w najbliższych dniach. Wciąż jeszcze dostosowuje się do nowej sytuacji.
Spojrzała przenikliwie.
— Ten twój Marcus utrzymał się przy tobie przez pewien czas. W każdym razie dłużej niż inni.
— Ma czułe serce.
Energicznie uniesiona brew oznaczała odrzucenie określenia „czułe serce”.
— To ty masz czułe serce — rzekła Vashti. — Moim zdaniem, zbyt czułe. Ten pałac, który dla niego budujesz…
— Fala Stojąca nie jest pałacem.
— To rezydencja w parku.
— Dom, w którym zamieszka twój wnuk.
To ją powstrzymało.
— Cóż — odparła mrukliwie. — Jesteś Aristosem.
— Przeciwnie. — Gabriel uśmiechnął się. — Jestem bogiem.
Gabriel skończył rozmowę z Vashti i otworzył oczy. Po drugiej stronie ekranu widokowego rozciągała się precyzyjna krata lądowiska przy Rezydencji, żarząca się w świetle reflektorów. Gdy Gabriel skupiał się na oneirochrononie, Biały Niedźwiedź wylądował bezdźwięcznie i bez wstrząsów.
— Dziękuję — powiedział Gabriel nieco zdziwiony. Pomaszerował w kierunku Rezydencji, żądając od swego reno ustalenia, gdzie jest Clancy.
Clancy — otrzymał informację Gabriel — przebywa w szpitalu w Labdakos i na oddziale intensywnej terapii nadzoruje kurację sześcioletniego dziecka z infekcją mózgu.
Gabriel przesiał dalsze pytania, po czym zażądał, by dostarczono mu środek transportu naziemnego. Reno sterujące ruchem usunęły z drogi inne pojazdy. Wezwany samochód przemknął i po dziesięciu minutach Gabriel znalazł się u boku Clancy.
Wystrój szpitala cechowała celowa niefrasobliwość. Pokoje i korytarze były przestronne, podczas dnia wypełnione słonecznym światłem; wszędzie drzewa, kwiaty, patia i krużganki; ściany udekorowano kopiami dzieł sztuki z Galerii z Czerwonej Laki — ale kopie były co do molekuły dokładne. Rutynowa działalność większości szpitali polegała na przeprowadzaniu zabiegów chirurgii kosmetycznej, na wymianie organów lub wszczepianiu implantów. Pacjenci, przebywający tu ze swego wyboru, powracali do domów podniesieni na duchu dzięki takiemu otoczeniu.
Niewiele dało się zrobić, by oddział intensywnej terapii emanował radością. W pomieszczeniu znajdowała się trójka pacjentów z Załamaniem, wszyscy (oczywiście) w stanie agonalnym, i małe dziecko z zapaleniem opon mózgowych.
Clancy spacerowała samotnie po niewielkim gabinecie. Ubrana w mokasyny, miękkie spodnie i luźną ciemnozieloną marynarkę z kieszeniami, jaką noszą chirurdzy. W pomieszczeniu rozbrzmiewała muzyka — sonata Schuberta — a wideo na całą ścianę przekazywało przepiękne, uspokajające nerwy widoki. Znajdowały się tam również pluszowe fotele, molekularna reprodukcja Anatomii doktora Tulpa. Wszędzie unosiła się woń kwiatów.
To wszystko jednak nie pomagało.
Gabriel wszedł i pocałował Clancy. Obejmowali się przez chwilę. Widmowe wspomnienie fantomatycznych ust Zhenling przepłynęło przez pamięć Gabriela — przegnał je niechętnie.
— W takich chwilach — powiedziała Clancy — wolałabym specjalizować się w chirurgii kosmetycznej, gdzie są pieniądze i klienci.
— Co się stało?
— Głupota ludzka — odparła Clancy. — Kiedyż wynajdziemy na to lekarstwo?
— Zobaczę, co się da zrobić.
Clancy nie było do śmiechu.
— Sześć dni temu zaimplantowałam chłopcu reno — wyjaśniła. — Powiedziałam rodzicom, że występuje minimalne ryzyko infekcji i opisałam im objawy, ale trójka z nich oczywiście musiała pojechać z dzieckiem na wakacje do Merrick Peak, by uczcić Dzień Implantu tego chłopca. A tam na miejscu nie chcieli sobie psuć wakacji tylko dlatego, że dziecko rano wykazywało objawy — jak utrzymywali — zapalenia ucha i zachowywało się przekornie. Potem dostało afazji, ale oni uważali, że jest rozkoszne, bawi się słowami. Dopiero gdy zaczęły się konwulsje, uświadomili sobie, że wakacje się skończyły.
To odrażające zaniedbanie wywołało gniew Gabriela. Dzieci były rzadkością, dlatego ceniono je i uwielbiano.
Clancy wyczuwała jego nastrój.
— Nie wiedzieli, jak wygląda choroba. Żadne z rodziców, a przynajmniej ta trójka, nigdy nie chorowało. Ich pierwsze dziecko też nie. To dziecko także nie chorowało, aż do tej chwili. Właśnie dlatego — załamała ręce sfrustrowana — zawsze tak starannie opisuję wszystkie możliwe objawy.
— Co z tym robicie? — spytał.
— Usiłujemy rozsadzić bakterie od środka za pomocą wirusów myśliwych-zabójców. Pałeczka wykazała odporność na pierwszą dawkę, więc zastosowałam następną, ale jeszcze za wcześnie, by stwierdzić, czy to pomoże. Zostały sporządzone płyny rdzeniowe i kultury krwinek. Połączyłam się z Asteroidem Semmelweis i skleciłam pakiet nano, który powinien zadziałać przeciw tym bakteriom. Jest skuteczny, przynajmniej tak wykazuje symulacja. Jeśli myśliwi-zabójcy nie zaczną zaraz działać, sprowadzę pakiet na dół, ale nie chciałabym stosować więcej tych cholernych mechanizmów w jego mózgu. I tak ma ich tam sporo.
Przygryzła wargę i spojrzała na Gabriela.
— Oczywiście potrzebuję twojego pozwolenia na sprowadzenie pakietu nano.
— Dostaniesz je. — Zawezwał Horusa, kazał mu wejść w oneirochronon i załatwić niezbędne pozwolenia. Posłużył się również swym priorytetem Aristosa, by zapis symulacji ściągnąć do, swego reno, gdzie mógł go obejrzeć i upewnić się, czy przez pomyłkę nie sprowadza zabójczego nano-mataglapa.
Wiedział, że Clancy jest dobrym specjalistą. Działała jednak w pośpiechu, a on chciał mieć całkowitą pewność.
— Gdy tu jechałem, sprawdziłem dane dotyczące pałeczek — powiedział. — Dowiedziałem się, że mogą one wniknąć do organizmu z wody w doniczkach. Czy powinniśmy usunąć stąd wszystkie kwiaty?
— Nie musimy, jeśli uzyskamy coś, co zabija te bakterie. Nie wiemy również, czy kwiaty przekazują chorobę. Najprawdopodobniej jakaś bakteria się zmutowała, przybierając nową postać i… Wszystko dokładnie sprawdzimy. Kwiaty niech zostaną, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. — Spojrzała na niego. — Czy wiesz, jak rzadko to występuje? Sprawdziłam. Jeden przypadek na jedenaście miliardów ludzi. Nigdy nie wykonywałam kultur rdzeniowych, jedynie na ćwiczeniach. Użyłam myśliwych-zabójców ogólnego zastosowania. Pałeczki są teraz tak rzadkie, że nikt nie prowadzi badań nad specjalnymi środkami leczenia. — Zacisnęła usta w wąską linię. — Dlatego chciałabym mieć laboratorium nano, Burzycielu — dodała. — Chcę zajmować się tymi przypadkami, które są tak rzadkie, że właściwie nikt nie opracował metod ich leczenia.
Ujął jej dłoń.
— Zapłoniona Różo, będziesz miała to laboratorium, kiedy tylko zapragniesz.
— Ono nie przyniesie dochodu, Burzycielu. Jeden przypadek na jedenaście miliardów ludzi to niezbyt liczna klientela.
— Powinnaś zobaczyć zgłoszenia, jakie dostaję na Dzień Nano. Najbardziej barokowe projekty. Budowa hoteli, planet, kosmicznych habitatów z materii podstawowej. Prawie żadna z nich nie jest tak ważna, jak twoja. Zainwestuję i… — Uśmiechnął się. — Jeśli zabraknie mi pieniędzy, wybuduję nową planetę i sprzedam ją.
— Dziękuję. — Przytuliła się do niego.
— „Pamiętaj Dziewczynkę w Zielonej Spódnicy” — zacytował Niu Shiji — „i wszędzie bądź czuła dla trawy”.
Nagle coś ją zaintrygowało — skoncentrowała uwagę na czymś innym, gdy daimony przemawiały do niej. Cofnęła się i spojrzała na niego.
— Jego stan polepsza się. Chyba myśliwi-zabójcy wykonują swe zadanie. Czy chciałbyś zobaczyć pacjenta?
— Tak, oczywiście.
Dziecko leżało na boku i wyglądało na śmiertelnie chore. Oddychało za pomocą respiratora, gdyż opuchnięty pień mózgu wylał się z czaszki i uciskał centra oddechowe. Mięśnie chłopca były sparaliżowane medykamentami, przeciwdziałającymi dręczącym go konwulsjom. Szrama po implantacji reno jeszcze nie została zlikwidowana. W żyle szyjnej umieszczono cienką jak papier jednostkę monitorującą populacje bakterii we krwi; na rdzeniu kręgowym znajdowała się równie cienka jednostka do monitorowania płynów rdzeniowych.
Clancy pogłaskała skronie chłopca.
Dzień Implantu był jednym z dwóch wspaniałych rytuałów inicjacyjnych dzieciństwa. Chwilą, gdy dla młodego mózgu otwierał się szerszy świat Hiperlogosu. Drugi — Dzień Sterylizacji — miał miejsce we wczesnym okresie dojrzewania i oznaczał dla młodej osoby wzięcie odpowiedzialności za sprawy reprodukcji.
— Oczywiście w mózgu pozostaną szramy — orzekła Clancy. — Będziemy musieli przeprowadzić sporą rekonstrukcję za pomocą nano, a do żyły i tętnicy szyjnej muszą iść upusty, by odprowadzić ciepło. I fizykoterapię, by ponownie nauczyć go tego, co prawdopodobnie utracił. — Potrząsnęła głową. — Normalnie pacjent może przenieść się do oneirochrononu na czas leczenia, ale ten chłopiec miał reno bardzo krótko i nie nabrał wprawy. Ciekawe, czy w ogóle zechce kiedykolwiek posługiwać się reno. Będzie mu potrzebne do przeżycia i jeśli nabierze do tego wstrętu… będę musiała polecić jakiegoś dobrego terapeutę. — Spojrzała na Gabriela. — Burzycielu, czy twoje reno ma imię? Czy zaprogramowałeś mu osobowość?
— Nazywam go „Reno” i działa jak maszyna. Uważam, że to inspirujące… i tak mam dużo osobowości.
— Moje nazywa się Caroline. Nadałam mu nawet wygląd: przypominałoby moją siostrę, gdybym miała siostrę. Jesteśmy w wielkiej przyjaźni. — Spojrzała na chłopca. — Ciekawe, jak on nazwie swoje reno. Śmierć?
Gabriel ujął ją za rękę.
— Jeśli chłopak będzie rozsądny, nada mu imię na cześć dostawczyni. Reno Zapłoniona Róża.
Clancy mocniej zacisnęła swą dłoń na jego dłoni. Trzymał jej rękę, dopóki siły witalne chłopca nie wzmocniły się i objawy choroby zaczęły ustępować.
Clancy odwołała zamówienie na pakiet nano i Gabriel — skoro już tu przyszedł — odwiedził innych pacjentów na oddziale. Załamanie, zwane chorobą Doriana Graya, było wstrętnym sposobem umierania, pomijając wypadki, samobójstwa czy coś równie rzadkiego, jak zakażenie pałeczkowcem. W przypadku załamania każda komórka ciała buntowała się nagle przeciw procesowi reprogramowania, który gwarantował jej młodość. W ciągu jednej nocy rozwijały się nowotwory, organy wewnętrzne całkowicie zawodziły, sieć neuronowa i mięśnie zanikały. Nie do wyleczenia, nie do powstrzymania. Załamanie było przynajmniej miłosiernie szybkie, trwało najwyżej parę dni. Kuracja polegała na tym, by stworzyć pacjentowi jak najlepsze warunki. Wcześniej czy później, Załamanie dosięgało wszystkich. Można by sądzić, że jest ono wynikiem jakiegoś chaotycznego procesu w organizmie, gdy wszystko naraz, wytrącone ze stanu równowagi, zmierzało do dziwnego atraktora gwałtownego rozkładu. Jednak większość ludzi dożywała trzeciego stulecia, nim dopadało ich Załamanie, a kilku szczęśliwców, na przykład Pan Wengong, żyło już drugi tysiąc lat.
Było to lepsze, mimo wszystko, niż zaniechanie reprogramowania.
Gabriel zebrał się w sobie i zainteresował się chorymi, choć nie był to widok przyjemny. Jeden z pacjentów leżał w śpiączce, bliski śmierci, inni jednak byli rozbudzeni i świadomi. Gabrielowi ścisnęło się serce, gdy chory, rozpoznawszy go, próbował z wysiłkiem przyjąć Postawę Poważania. Gdy Gabriel przekazywał chorym powitalny pocałunek, przypomniał sobie śmierć własnego ojca.
Cichym głosem zapytał umierających, czy jest im wygodnie. Nie narzekali. Lekarstwa przynosiły im ulgę w cierpieniach, a ich umysły podróżowały przeważnie w oneirochrononie, gdzie mogli spotkać się ze swymi bliskimi, i żadna ze stron nie musiała oglądać, co się dzieje z ich ciałami. Gabriel życzył im spokoju, po czym udał się na rozmowę z rodzicami chłopca, których Clancy właśnie powiadomiła, że kryzys minął.
Przybyło ich siedmioro. Życie ludzkie trwało przeciętnie — zgodnie z danymi Hiperlogosu — 355,8 lat, a przestrzeń życiowa ludzkości rosła jedynie wraz z powiększaniem się zastępów Aristoi, konieczne więc było ograniczenie populacji. Jednym z powodów, dla których do Gabriela zgłaszało się kiedyś tylu ochotników do kolonizacji jego domeny, była obietnica, że każdemu będzie przyznane prawo posiadania jednego dziecka. Teraz Gabriel nadal pozwalał, na wzrost liczby ludności, lecz w wolniejszym tempie. Zastosował pewne rozwiązania socjotechniczne obowiązujące w innych domenach. Powszechne były kolektywne rodziny: dorośli zgadzali się ponosić trudy i koszty wychowania dziecka w zamian za dzielenie związanych z tym radości. Niektórzy nawet posuwali się do tego, że samo dziecko czynili kolektywnym — każde z prawnych rodziców przekazywało mu część swych genów. W ten sposób rozwijającej się psychice dziecka poświęcano bardzo dużo uwagi, co czasami nie było dla niego korzystne.
Podchodząc do rodziców, Gabriel spostrzegł, że na ich twarzach ulga walczy ze zdumieniem.
— Przyszedłem odwiedzić waszego… — Reno podpowiedziało imię. — Krishnę. Doktor Clancy mówi mi, że chłopiec wyzdrowieje i wstanie na Festiwal Latawców. Oboje byliśmy bardzo zaniepokojeni.
Deszcz po Suszy postarał się, aby twarz Gabriela wyglądała promiennie i szczerze. Naprawdę troszczył się o dziecko, ale, ponieważ był Aristosem, ta rozmowa miała w pewnym stopniu charakter polityczny. Deszcz po Suszy, nieszczery i bezlitośnie obojętny, był najlepszym politykiem, jakiego Gabriel znał.
Zaskoczona rodzina zaczęła coś mamrotać. Trzej winowajcy nadal mieli na sobie wakacyjne stroje. Na chwilę Gabriel przybrał surową minę i powiedział im, że nie powinni ignorować pierwszych objawów, potem rzucił kilka uwag na temat wartości, jakie ma życie dziecka, i pożegnał się szybko.
Zaczyna się od troski, a kończy na polityce, pomyślał Gabriel, układając sobie poemat. Tak od opieki przechodzimy do rządzenia, dodał w duchu.
Clancy postanowiła pozostać przy łożu Krishny. Gabriel pocałował ją i samochodem pojechał do Rezydencji.
Spał przez trzy godziny, musiał więc być naprawdę zmęczony. Domowe reno poinformowało go, że Clancy śpi w Goździkowym Apartamencie. Zostawiła wiadomość, że Krishna czuje się dobrze. Gabriel ubrał się, poszedł do swego gabinetu, zjadł tam posiłek, siedząc przy swym biurku wykonanym w stylu Ludwika XV. Załatwiał różne sprawy aż do srebrzącego okna świtu, kiedy to Quiller, jego tykowaty sekretarz, przekazał mu wiadomość, że przyszedł Rubens.
Gabriel zakończył załatwianie spraw i przez chwilę zastanawiał się, po co naprawdę Rubens tu przybył. Czy to intryga, spisek, czy coś jeszcze innego. A może zabójstwo? — zaświtały mu podejrzenia. Odrzucił je jednak. Cressida posłała Rubensa w swym własnym jachcie. Gdyby miała mordercze zamiary, na pewno nie zostawiałaby tego rodzaju poszlak.
A jednak Gabriel dyskretnie przeskanował gościa, sprawdzając, czy nie ma broni i dopiero wezwał: najpierw niektóre swoje daimony, potem samego Rubensa.
Wysłannik Cressidy, mężczyzna o oliwkowej skórze, ustabilizował swój wiek biologiczny na trzydziestkę. Na karku miał otwory skrzelowe, gaiki oczne przykrywały trzecie powieki jak u kota. Gabriel zauważył też modyfikacje do środowiska podwodnego, jednak nie tak radykalne jak w przypadku Asteriona. Rubens ubrany był w praktyczny niebieski mundur, jaki nosili ludzie w służbie Cressidy. Jego zachowanie i mowa ciała były uprzejme, lecz bez przesadnego wyrafinowania.
Gabriel pocałował go na powitanie.
— Przespacerujesz się ze mną? — zaproponował. — Ranne światło jest bardzo piękne.
Rubens ostrożnie przytaknął.
— Jak sobie życzysz, Aristosie.
Prawa, ukryta przed gościem, dłoń Gabriela uformowała mudrę, otwierającą prywatne przejście do galerii łączącej pokoje z jego apartamentami. Gabriel wziął Rubensa za rękę. Brokat zaszeleścił. Ruszyli galerią. Czekał tam Manfred — jeśli miał to być obrzydliwy spisek, Gabriel wolał, by pies o diamentowych zębach z usypiającą śliną, znajdował się w pobliżu. Gabriel poprowadził Rubensa ze szklanego atrium do ogrodów, a bulterier podążył za nimi. Trzecie powieki Rubensa częściowo przesłoniły gałki oczne, chroniąc go przed jasnym porannym światłem. Augenblick i Deszcz po Suszy brzęczeli w głowie Gabriela, a w tle podejrzliwie unosił się Mataglap, na wszelki wypadek, gdyby w tej sprawie, mimo wszystko chodziło o jakieś gwałtowne rozwiązania.
— Lubię załatwiać interesy podczas szybkiego marszu — powiedział Gabriel. — Moje reno nawiązuje łączność i dostarcza mi danych, a rytm marszu pozwala się skoncentrować.
— Ja często załatwiam sprawy pod wodą. Mam biuro na wysuniętym koralowcu osiemnaście metrów pod powierzchnią.
— Obawiam się jednak, że osoby o krótkich nogach lub słabych płucach nie są zbyt szczęśliwe w moim towarzystwie.
Rubens uśmiechnął się ostrożnie.
— Wyobrażam sobie, że dla moich klientów moje zwyczaje są również niewygodne.
Rubens, choć spędził wiele miesięcy w izolacji na jachcie, bez trudności dotrzymywał kroku Gabrielowi maszerującemu szybko po żwirowanych ścieżkach ogrodów. Otwory skrzelowe na karku Rubensa rozwierały się lekko z każdym jego oddechem. Palce u nóg miał niewątpliwie przedłużone i połączone błoną pławną, ale długie buty najwyraźniej go nie uwierały, nawet podczas szybkiego marszu.
Po obu stronach ścieżki kwitły cesarskie korony. Manfred, drepcząc, ugniatał żwir. W górze na horyzoncie w łagodnym wietrze unosiło się — jak zauważył Gabriel — ze dwadzieścia latawców. Ćwiczono przed Świętem Latawca, jednym ze świąt w domenie Gabriela.
W innych domenach obchodzono urodziny ważnych osób lub rocznice istotnych wydarzeń. U Gabriela natomiast — poza urodzinami Kapitana Yuana, czczonymi w zasadzie obowiązkowo — świętowano, urządzając wesołe pikniki, zawody latawców, rodzinne przyjęcia i obsypując się prezentami.
— Mam nadzieję, że twój wielomiesięczny pobyt na jachcie za bardzo ci nie doskwierał — rzekł Gabriel.
GABRIEL: Potrafisz go rozgryźć?
AUGENBLICK: Usiłuję.
DESZCZ PO SUSZY: Niech cały czas mówi. Sprowadź rozmowę na jego własne sprawy. Uzyskamy lepszy obraz naturalnego sposobu zachowania Rubensa. I cały czas trzymaj jego dłoń. W ten sposób dostajemy znakomity odczyt ciała.
AUGENBLICK: Spacer na świeżym powietrzu odprężył go trochę. W jego ramionach, w sposobie chodzenia jest mniej napięcia.
— To przestronny statek, doskonale wyposażony do długich rejsów. Załoga dotrzymywała mi towarzystwa, a ponadto byłem zajęty swoją pracą.
— Pracą?
Rubens uśmiechnął się krzywo.
— Odkryłem nowy spiek ceramiczny o niezwykle dużej przewodności temperaturowej. Był to — wzruszył ramionami — szczęśliwy przypadek. Nie szukałem tego tworzywa. Byłoby idealne na powłoki termiczne, ale dysponujemy już powłokami równie dobrymi, nie ma więc na nie rzeczywistego zapotrzebowania. I niestety tworzywo to charakteryzuje się niewielką wytrzymałością na rozciąganie.
AUGENBLICK: Głos ma swobodniejszy. Nie myśli przez cały czas o… czymś-tam.
GABRIEL: Czy w ogóle możecie go zanalizować?
AUGENBLICK: To Protarchōn Therápōn. Nikogo lepszego Cressida nie mogła wysłać. Jeśli on nie chce, byśmy go zanalizowali, będzie to trudne bez zastosowania nadzwyczajnych środków. Cressidzie nie spodoba się, gdy zaczniemy buszować w głowie jej chłopaka.
DESZCZ PO SUSZY: Spraw, żeby cały czas mówił. Może jeszcze zdołamy go na czymś przyłapać.
MATAGLAP: Co to było, ten ruch skrzelami? Przygotowanie do ataku?
AUGENBLICK: Napięte mięśnie karku. Zwiększone napięcie w ramionach.
MATAGLAP: Atak! Przygotuj swobodną rękę. ‹Wizualizacja uderzenia knykciami.›
GABRIEL: Nie zachowuj się paranoicznie. ‹Jednak przygotowanie ręki.›
MATAGLAP: Wszyscy ludzie mają mnie w swych sercach. Nie zapominaj o tym.
DESZCZ PO SUSZY: Sądzę, że to nie jest agresja. To coś bardziej osobistego.
MATAGLAP: Co może być bardziej osobistego niż agresja? Po zadaniu ciosu, oślep go Mudrą Dominacji i spieprzaj stąd, a Manfred niech go napełni środkiem usypiającym.
— Jest zbyt kruche.
— Właśnie. Ale jest idealne do stopów przemysłowych, na wyroby garncarskie i tym podobne, gdyż duża przewodność temperaturowa oznacza krótszy czas wypalania.
— Przybyłeś więc tu, by rzucić okiem na Warsztaty.
— Mam zamiar założyć coś podobnego, ale początkowo na skromniejszą skalę. I nadal żywię nadzieję, że istnieje sposób wzmocnienia tego tworzywa. — Skrzela mu zafalowały. — Zajmowałem się tym podczas rejsu.
— Czy rysuje się jakieś rozwiązanie?
— Niestety, nie. Ale dowiedziałem się innych rzeczy, które kiedyś mogą się okazać użyteczne. I oczywiście Cressida Ariste wyznaczyła mi pewne obowiązki związane z jej badaniami Form Chaotycznych w procesach wewnątrzgwiazdowych. Tak więc moja podróż okazała się dość pracowita.
Gabriel przystanął na chwilę w czaszce rozbrzmiewały mu złowieszcze ostrzeżenia Mataglapa. Nie podejrzewał Rubensa o mordercze zamiary, ale jednak istniały środki bardzo wyrafinowane, nie dające się wykryć zewnętrznym skanowaniem. Samo ciało ludzkie stanowiło oczywiście taką broń, a okoliczności były na tyle niezwykłe, że wszelkie środki ostrożności należało uznać za uzasadnione.
— Czy masz dane na temat tego tworzywa?
AUGENBLICK: Kark napięty! Ręce napięte! Kręgosłup sztywny! Zwiększona respiracja!
MATAGLAP: ZABIJ GO NATYCHMIAST!
DESZCZ PO SUSZY: Zamknijcie się i dajcie mi pomyśleć! Nie o to tu chodzi.
AUGENBLICK: Ulga! Zmniejszenie napięcia! Rozszerzenie naczyń włosowatych! Zagrożenie niewielkie!
DESZCZ PO SUSZY: Aaa! Po prostu chciał zapewnić sobie fortunę, sprzedając ci to tworzywo. Chyba wywęszyłem interes osobisty.
GABRIEL: Ty zawsze węszysz interes osobisty.
DESZCZ PO SUSZY: Bo zawsze jest interes osobisty. Pozwól, że wynegocjuję warunki. Skończy się na tym, że facet zastanie pustkę, w miejscu gdzie spodziewa się kasy. Przynajmniej tyle powinniśmy zrobić, za to, że nas nastraszył.
MATAGLAP: ‹dąsy›
AUGENBLICK: Coraz bardziej odprężony. Wolniejsze, głębsze oddychanie. Rozszerzone źrenice. Trzecia powieka schowana.
DESZCZ PO SUSZY: Opuścił gardę i teraz łatwo go trafić. Zapytaj go, po co tu przybył.
— Tak, Gabrielu Aristos.
— Prześlij mi je. Może wezmę na tę ceramikę licencję dla Warsztatów. — Mordercze ryki Mataglapa powodowały, że w rdzeniu kręgowym Gabriela przebiegały fale napięcia.
Rubens uśmiechnął się.
— Sprawi mi to przyjemność, Aristosie. — Przez chwilę miał nieobecny wyraz twarzy, gdy wewnętrznie nawiązywał jakąś łączność. — Przetransmitowałem dane ze swego statku na twój adres w Hiperlogosie. Możesz je skopiować w wolnej chwili, Aristosie.
— Będziesz na Illyricum przez parę dni, prawda? Postaram się skomunikować z tobą pod koniec pobytu.
— Dziękuję, Aristosie.
Gabriel powoli odetchnął, oczyszczając swe ciało z napięcia. Cynizm Deszczu po Suszy był jak rześka, odświeżająca ulewa po parnym letnim dniu. Ten daimōn, pozbawiony sumienia socjopatyczny manipulator, współpracował zwykle z posługującym się intuicją Augenblickiem. Byli spokrewnieni, stanowili lustrzane odbicie tej samej osobowości, tak jak Horus był spokrewniony z Cyrusem, którego z kolei w nieco bardziej skomplikowany sposób — łączyło powinowactwo z Wiosenną Śliwą.
DESZCZ PO SUSZY: Zarówno on, jak i Cressida mogliby cię poinformować o tym tworzywie przez tachlinię. Zatem przybył z innego powodu.
Mataglap, paranoidalny morderczy wojownik, nie był spokrewniony z nikim. Gabriel nigdy go nie potrzebował i wolał, żeby tak już zostało.
— Przybyłeś tu jednak z misją od Ariste Cressidy, prawda?
AUGENBLICK: Trzecie powieki pulsują. Zwężone źrenice. Wzrost ogólnego napięcia.
DESZCZ PO SUSZY: Mamy go.
MATAGLAP: Uważaj! On cię zabije!
DESZCZ PO SUSZY: Zamknij się.
AUGENBLICK: Postawa niepewna. Duża koncentracja. Zagrożenie niewielkie, ale myśli o czymś intensywnie.
DESZCZ PO SUSZY: Niech cały czas mówi.
AUGENBLICK: Trzecie powieki częściowo nasunięte, być może jest to oznaka podstępu, ale zaprzecza temu otwarta postawa, skoncentrowany wzrok, spokojne powieki, stan rozszerzenia naczyń włosowatych. Widzisz? To lekkie zgarbienie, wzruszenie ramion powstrzymane dzięki treningowi. Oznaka szczerego zaintrygowania.
GABRIEL: Czy te reakcje mogą być udawane?
AUGENBLICK: Jest znakomicie wytrenowany, więc to możliwe.
DESZCZ PO SUSZY: My potrafilibyśmy to zrobić.
GABRIEL: W jaki sposób możemy się upewnić?
Gabriel czuł, że ciało Rubensa znów się napina.
— Owszem — odparł. — Mam to dostarczyć osobiście tylko do twoich rąk.
Rubens zwolnił kroku i wolną ręką sięgnął do jednej z kieszeni munduru. Gabriel zignorował ponowny ryk strachu Mataglapa.
Rubens wyciągnął kość z danymi. Gabriel przystanął, wziął ją wolną ręką i dokładnie obejrzał. Kość powleczona była ochronną warstwą przezroczystego polimeru. Z obu stron nosiła pieczęć Cressidy. Gabriel spojrzał z ukosa na Rubensa.
— Czy wiesz, co się na tym znajduje?
— Nie, Aristosie. Powiedziano mi, że jest opatrzone jej pieczęcią i może być otworzone jedynie przez ciebie. — Twarz Rubensa wyrażała nerwową niepewność. — Polecenia Cressidy nadeszły zupełnie bez uprzedzenia, dała mi tylko dwa dni, abym się przygotował. Od kiedy jestem u niej, nie przypominam sobie, żeby komukolwiek dawała podobne zadanie. Zwykle z rozwagą traktuje ludzi, którym wyznacza specjalne obowiązki.
DESZCZ PO SUSZY: Niech cały czas mówi. Ale nie uzyskamy pewności, dopóki nie zastosujemy Mudry Przymusu albo nie posuniemy się do ostatecznych środków.
AUGENBLICK: Mógłbyś go uwieść. Spróbuj zalotami złamać w nim lojalność dla Cressidy.
GABRIEL: Czy to wyobrażalne?
AUGENBLICK: Język ciała Rubensa sugeruje taką możliwość. Środek ciężkości jego ciała jest nieco skierowany ku tobie. Postawa otwarta na twój wpływ. Bliższa noga, lekko ku tobie zwrócona, odsłania genitalia. Wskazówki słabe, prawdopodobnie nieświadome, ale oczywiście może to być udawane albo po prostu oznacza, że jest gotów ci pomóc. Zorientuję się, jeśli popatrzysz mu prosto w oczy przez kilka sekund.
DESZCZ PO SUSZY: Weź sobie tego gościa. Jest świetnie wytrenowany. Szpieg Protarchōn byłby urozmaiceniem po tej nudnej mieszance seksu i szczerości, którą syciłeś się ostatnio.
GABRIEL: Najpierw przejrzę wiadomość, a potem o tym pomyślę.
Gabriel włożył kość do wewnętrznej kieszeni.
— Więc, cokolwiek by to było, masz wszelkie powody, by przypuszczać, że to coś ważnego.
— Najważniejsza rzecz, z jaką zetknąłem się podczas swej służby u niej.
— Czy poinstruowała cię, co masz mi powiedzieć?
— Nie. Wydała rozkazy krótkie i proste, jak zawsze. — Rubens zmarszczył czoło. — Miałem udać się jachtem Lorenz do Illyricum, odnaleźć cię i zwiedzić Warsztaty, by zobaczyć, co będzie mi potrzebne w moich zakładach ceramicznych.
— Co oczywiście mógłbyś doskonale zrobić przez oneirochronon.
— Naturalnie. Tak miałem zamiar postąpić. Nawiasem mówiąc, Cressida przesłała wiadomość przez skiagénosa. Sprawdziłem.
— Postąpiłeś zatem bardzo sumiennie. — A to oznaczało, że Gabriel niczego więcej nie uzyska, nawet gdyby nakłonił Rubensa, aby ten pozwolił mu zajrzeć do pliku z nagraniem przekazywania tych instrukcji.
Gabriel przystanął i rozejrzał się wokół. Galeria z Czerwonej Laki i Jesienny Pawilon pozostały daleko w tyle, przed sobą mieli oficjalne ogrody. W pobliżu, na płaskim trawniku, dzieci pracowników Rezydencji odbywały zajęcia w Szkole Rezydencji — lekcje Postaw. Wszystkie, od pięciolatków do nastolatków, trenowały swe ciało i umysł w zasadach metalingwistycznej kultury Logarchii, na których opierał się system porozumiewawczy całej ludzkości. Na dalszym planie znajdowały się lasy poprzecinane kanałami i starannie zaplanowany krajobraz.
— Chciałbyś zwiedzić park danieli albo zoo? — spytał Gabriel. — Może królikarnię? Małą Wenecję albo Palazzo?
Rubens zerknął na Manfreda.
— Mam wrażenie, że twój bulterier najszczęśliwszy będzie w królikarni — odparł.
Gabriel ciepło pomyślał o człowieku, który — choć w końcu może się okazać szpiegiem — ma na względzie potrzeby psa.
— Zatem do królikarni — stwierdził i ruszył naprzód.
Potem, w swym gabinecie, usiadł przy biurku i postukał w blat, w intarsję z macicy perłowej, wytworzonej w Warsztatach Illyriańskich. Z wypolerowanej powierzchni wysunął się mahoniowy prostokąt. Gabriel wyjął z kieszeni kość z danymi od Cressidy, przycisnął kciukiem pieczęć na plastikowej kopercie, złamał pieczęć i wsunął kość do otworu w biurku. Mahoniowy klocek powrócił na miejsce, na idealnie równym blacie nie było widać żadnych złączeń.
Biurko poinformowało Gabriela, że dane opatrzone są Pieczęcią Aristoi i do ich odczytu konieczne jest potwierdzenie identyfikacji Gabriela. Gabriel postukał w macicę perłową, przycisnął palce do blatu i pochylił się, by wmontowane lasery małej mocy mogły zeskanować jego siatkówkę. Mahoniowa powierzchnia nabrała głębi, pojaśniała. Z jej wnętrza patrzył na Gabriela jasnymi piwnymi oczyma skiagénos Cressidy.
— Załączam plany bezpośredniej tachlinii transmisyjnej między twoją obecną pozycją a Malarzem. Przypuszczam, że zdołasz wyświadczyć mi przysługę i jak najszybciej to przygotujesz.
— Mam nadzieję — oczy wwiercały się w Gabriela — że okażesz mi pomoc w tej sprawie. Nie mogę cię zmusić, ale zapewniam, że mam niezwykle ważne powody. Wprawdzie nasze poufne wiadomości, przesyłane obecnie chronioną tachlinią przez Hiperlogos, nie są może przechwytywane, wydaje mi się jednak, że zaproponowane przeze mnie rozwiązanie jest najbezpieczniejsze. Przepraszam, jeśli sprawia ci to jakieś kłopoty.
— Oszalała — stwierdził Deszcz po Suszy. — Steruje nią jeden z jej daimonów.
— Cressida? — zdziwił się Gabriel. — Od wieków znajduje się w szeregach Aristoi i jeśli ktokolwiek potrafi całkowicie panować nad swymi daimonami, to właśnie ona.
— Zmiękła. Nie mogła tego dłużej znosić. Nauka, nauka, nauka; dyscyplina, dyscyplina, dyscyplina. Musiała nad wszystkim panować, nawet nad procesami wewnątrzgwiezdnymi.
— Nie sądzę, żeby teoria Form Chaotycznych zajmowała się akurat tym.
— Chcesz dowodu? Użyła skiagénosa do komunikacji z tobą. Nie ważyła się zastosować vidcamu na żywo — mógłbyś wówczas rozpoznać, że to przemawia daimōn.
— Może istnieje prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Z czyjej strony? Nie… po prostu straciła kontakt z rzeczywistością. Usiłuje wplątać cię w swoje ułudy.
— Możliwe. Ale w takim razie, dlaczego akurat mnie?
Deszcz po Suszy nie znalazł na to odpowiedzi. Gabriel zawezwał inne daimony, ale żaden z nich nie przedstawił użytecznej analizy. Przez swoje reno połączył się tachlinią z Hiperlogosem; pobrał dane dotyczące Cressidy i Rubensa — zarówno z dostępem publicznym, jak i ograniczonym. Z danych Cressidy niczego nowego się nie dowiedział. Rubens cały czas piął się w górę, służąc u Sebastiana i Cressidy — dwóch Aristoi znanych z tego, że trudno ich zadowolić. Nie zdał egzaminów osiem lat temu, ale był bardzo bliski sukcesu. Podczas kolejnego cyklu egzaminacyjnego może stać się Aristosem.
Tyle dane biograficzne.
Przez reno Gabriel zawołał Therápōn Tritarchōn Fletę, która opiekowała się siecią komunikacyjną, i polecił jej zainstalować tachlinię.
— To poufne, Therápōn — powiedział. — Nie chcę, by ktokolwiek się o tym dowiedział, z wyjątkiem ludzi, którzy będą się zajmować instalowaniem tachlinii.
— Robot przygotuje miejsce montażu — zamruczała Fleta. — Oprogramowanie i pomiary telemetryczne zarówno dla robotów, jak i dla tachlinii, zrobię sama. — Miała wygląd wróżki-elfa o gładkich krzywiznach, duże ciemne oczy i lśniącą skórę barwy niebieskiego akrylu. Znacząco opuściła powieki. — Nikt się nie dowie, jedynie my dwoje, Aristosie — rzekła.
— Dziękuję — odparł Gabriel. — Fini.
Przypomniał sobie, że zawsze coś mu mówiło, by Fletę zachować raczej na później. Forma jej ciała i duże niewinne oczy z domieszką kociej zmysłowości wyraźnie sugerowały chęć manipulacji. Kiedy ją widział, zawsze pojawiały się sygnały ostrzegawcze.
Reno Gabriela przypominało mu o spotkaniach oczekujących, odłożonych, mniej pilnych. Zamigotała również wiadomość od Marcusa.
Ponownie prześledził nagranie od Cressidy. Nie oczekuje się odpowiedzi.
UWIERZ JEJ! Rozbrzmiał głos w jego umyśle. Daimony zaterkotały zdziwione.
Nakazał im ciszę i łagodnie sondował, chcąc wybadać źródło głosu. Bez powodzenia.
Tachlinia zostanie zainstalowana za kilka godzin.
Wkrótce się dowie.