LOUISE:
Kochasz mnie? Poważnie?
To co cię obchodzi, że ja nie?
Grupa Gabriela przesiadła się do własnego powozu w dzielnicy Santa Leofra. Czekał tam na koniu hrabia Magnus, zawinięty w błyszczącą pelerynę przeciwdeszczową. Za szarfę wetknął dwa pistolety, na wypadek gdyby pojawili się bandyci lub inkwizytorzy. Objął brata, ucałował go i — zupełnie rozsądnie wręczył mu sakiewkę z pieniędzmi.
— To wszystko, co mieliśmy w domu — rzekł.
— Wywieziemy go z kraju — rzekł Gabriel. — Może warto, byś schronił się u przyjaciół, panie. Udało nam się wszystko załatwić po cichu i do rana chyba nikt nie podniesie hałasu. Musieliśmy jednak zabić kilku ludzi.
— To Piscoposa Peregrina zabiłeś — oznajmił Remmy. — Szefa Wasali Argosy.
Magnus patrzył przerażonym wzrokiem. Przeżegnał się.
— To był on? — spytał Gabriel. — Dobrze. — Odwrócił się do Magnusa i wręczył mu podrobiony nakaz. — Weź swoją pieczęć, panie. Może zechcesz przyczepić ją z powrotem do oryginalnego dokumentu, na wypadek gdyby ktoś zapragnął rzucić na nią okiem.
— S… spalę resztę.
— Dobry pomysł — oświadczył Gabriel. — Uściskał Magnusa. — Dziękuję ci, panie — rzekł. — Zaopiekujemy się Remmym, do czasu aż będzie mógł powrócić.
— Jeśli to w ogóle kiedykolwiek nastąpi — odparł Magnus. — Mój Boże! Zabiliście P… Piscoposa!
— Wrócimy tu z Remmym wcześniej, niż ci się wydaje, panie — oznajmił Gabriel.
Wskoczył do powozu, nadał rozkaz Białemu Niedźwiedziowi. Konie fryzyjskie rozpoczęły swój niesamowity marsz. Powóz ruszył.
Kiedy powrócę do Vila Real, myślał Gabriel, przywiozę tu oświecenie i cywilizację, zburzę Starą Świątynię i z jej kamieni zbuduję coś użytecznego.
A potem zrobię to samo na całej planecie.
Powóz toczył się w nocnej ciszy przez podmiejski krajobraz, gdy upłynął termin alarmu. Prywatny układ łączności Gabriela został przypuszczalnie uaktywniony. Prawdopodobnie około dwóch trzecich Aristoi zostało powiadomionych, że w sferze Gaal popełnia się zbrodnie.
Niewykluczone, że została wypowiedziana wojna, spiskowcy zastosowali uderzenie wyprzedzające, skierowali mataglap przeciw każdemu z Aristoi.
W ciszy, daleko stąd.
Gabriela dręczyły te koszmarne wizje. Przeczekał tę chwilę, próbował zasnąć.
— Usiłowali zmontować oskarżenie przeciw tobie — rzekł Remmy. — Peregrino uważał, że pokonałeś Silvanusa przy pomocy czarów… — Przewidująco przygryzł wargę i stłumił krzyk, gdy powóz zakołysał się na wybojach. Ból jednak nie nastąpił; na twarzy Remmy’ego pojawiło się zdziwienie. Manfred swym wydrążonym zębem wstrzyknął mu poprzednio starannie dobrany środek znieczulający, który eliminuje ból, lecz nie odbiera świadomości. Clancy zaaplikowała rozmaite lekarstwa zmniejszające opuchliznę i zszywające porwane tkanki.
Remmy w śledztwie trzymał się długo. Najpierw miażdżono mu palce w imadle, a potem kleszczami ściskano czaszkę. W końcu, by go zmusić do zeznań, wybili mu z kolan rzepki.
Ostrożnie, pod znieczuleniem, Clancy wmasowala rzepki na miejsce, potem obandażowała kolana, by rzepki nie wypadły.
— Nie interesują mnie podejrzenia Peregrina — oświadczył Gabriel. — Odpoczywaj.
Ozwało się drapanie. Manfred, zmieniając pozycję, skrobał pazurami o podłogę powozu.
— To ważne — upierał się Remmy. — Jeśli kiedyś wrócisz, na pewno będziesz chciał wiedzieć, o co zamierzają cię oskarżyć.
— Sądzę, że zabójstwo Piscoposa przeważy wszystko, co mają na mnie w swoich teczkach. — Gabriel położył dłoń na ramieniu Remmy’ego. — Naprawdę, nie jest to dla mnie istotne.
Ale Remmy, raz zmuszony do wyznań, nadal musiał je czynić.
— Najpierw badali Geriusa i doktora Laviniusa — opowiadał. — Musiałem się temu przyglądać. Gerius powiedział, że go zaczarowałeś. Że miałeś przy sobie demona w postaci psa. A Lavinius zeznał, że Clansai postrzeliła go magiczną kulą, a potem czarami wyleczyła mu ramię.
— Po co miałabym robić obie te rzeczy? — spytała rozsądnie Clancy.
Czy Peregrino wydałby nakaz aresztowania Manfreda? — zastanawiał się Gabriel.
— Przyznali się, że spiskowali, by mnie zabić? — zapytał.
— Tak, i powiedzieli, że stał za tym książę Adrian.
Jak orientował się Gabriel, Peregrino był sprzymierzeńcem Adriana. Sytuacja jednak mogła się zmienić i Peregrino prawdopodobnie zapewniał sobie dalszą jego współpracę, mając w zanadrzu obciążające go, złożone pod przysięgą, zeznania.
Teraz, po odkryciu ciał, dojdzie prawdopodobnie do drobiazgowego królewskiego śledztwa i dokumenty całej sprawy zostaną upublicznione. Po powrocie Gabriela, sprawy w Vila Real mogą przedstawiać się zupełnie inaczej.
Pozostawała jedynie nadzieja.
Powóz znowu podskoczył. Remmy przygotował się, ale ponownie zrobił zdziwioną minę.
— Twoje lekarstwa to błogosławieństwo, pani doktor — rzekł.
Clancy spojrzała na niego.
— Wielu rzeczy możemy nauczyć tutejszych ludzi — stwierdziła.
— Prawie nic im o pani nie powiedziałem — zwrócił się do Clancy. — Wiem jednak, że według nich praktykujesz medycynę w sposób nienaturalny.
Uśmiechnęła się ponuro.
— Spodziewałam się, że tak pomyślą.
Remmy spojrzał na Gabriela, dotknął jego dłoni.
— Przebacz mi, Ghibreel. Przyznałem się do… czynów z tobą. Gabriel uśmiechnął się pobłażliwie.
— Jeśli tylko mówiłeś im prawdę.
— Powiedziałem im, że potrafisz grać na instrumentach, których nigdy przedtem nie dotykałeś. Że znasz języki, zdobyłeś wiele innych umiejętności… Że powiedziałeś, iż masz w sobie ducha, który cię tego uczy.
— To wszystko prawda — odrzekł Gabriel. — Co tu jest do wybaczania? Że mówiłeś prawdę?
— Ponieważ to nasza prawda. Dzielenie się nią z innymi jest zdradą.
Gabriel spojrzał na niego. Peregrino go rozbił, zniszczył mu ciało, umysł, dumę. Teraz Remmy był kaleką, i to nie tylko w sensie fizycznym. Do końca życia w jego głowie może tkwić daimōn, który nazwie go bezwartościowym, niezdolnym do przyjaźni zdrajcą, wybrykiem natury, plugawym, ketshańskim. Odezwie się za każdym razem, gdy Remmy poczuje kłucie w kolanach lub zobaczy kapłana na ulicy.
Gabriel będzie musiał przebudować jego ciało, wyegzorcyzmować daimōna, wznieść ducha. Uczynić z Remmy’ego osobę silniejszą niż przedtem. Poprzysiągł sobie, że tego dokona.
— Naprawimy twoje ciało, Remmy — rzekł. — A potem nauczymy cię różnych rzeczy. Zaczynając od spraw prostych, jak stać, jak chodzić. Jak rozumieć, co mówią inni, nawet wtedy, gdy nie wyrażają tego słowami.
— To ma być proste? — spytał Remmy.
— Tak, jeśli się opanuje zasady. Znasz już większość z nich, ale nie masz świadomości, że to wiesz. A kiedy już się dowiesz, że… — zacisnął palce na dłoni Remmy’ego. — Rzeczy wielkie. — Może będziesz hegemonem kontynentu.
— To są fantazje, Wasza Książęca Wysokość — odrzekł Remmy.
— Rzeczy wielkie — powtórzył Gabriel.
Ale najpierw musi wygrać wojnę.
Koniom dano wypocząć i napojono je w przydrożnej gospodzie. Obserwatorzy jedli posiłek na stołach na wolnym powietrzu. Remmy’emu w powozie cały czas ktoś dotrzymywał towarzystwa, podawał jedzenie.
Gabriel spojrzał na swoich Theráponów, zobaczył, że Yaritomo i Quiller jedzą w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Za dużo ocierali się o śmierć; zabili gołymi rękami; niecały dzień wcześniej zginęli wszyscy ich koledzy.
Za mało o tym rozmawialiśmy, pomyślał Gabriel.
Ruszyli dalej. Konie kłusowały gościńcem. Remmy drzemał, jego głowa kołysała się lekko w rytm ruchu powozu. Gabriel zawezwał swe daimony, śpiewały mu smutno w mózgu. Ułożył dłoń w mudrę wzywającą do uwagi.
— Przyjaciele — nadał. — Ostatnio przeżyliśmy śmierć bardzo wielu osób.
Przez swoje reno odebrał ich milczące potwierdzenie. Dłonie Gabriela ułożyły się w mudry nauczające.
— Nasi towarzysze zginęli, a my nie mieliśmy czasu, by uczcić ich pamięć — rzekł Gabriel. — Proponuję, byśmy zrobili to teraz.
Zaaprobowali.
— Wymieńmy ich — rzekł Gabriel. — Stephen Rubens y Sedillo, Therápōn Protarchōn. Obcy dla nas; porzucił swój dom na podwodnej rafie, by ostrzec nas przed niebezpieczeństwem, przed którym stanęła teraz cała ludzkość. Człowiek wielkich zdolności, wielkiego poświęcenia, który stał się naszym przyjacielem. Ludzkość powinna go opłakiwać. Uczyńmy to w imieniu ludzkości.
— Opłakujemy go — odpowiedzieli chórem.
— Therápōn Marcus, Czarnooki Duch. Kochanek i przyjaciel o gorącym sercu, stale młodzieńczy. Nosił w sobie dziecko nadziei. Opłakujmy go.
— Opłakujemy go — zawołali.
Wymienił wszystkich, wyobraził sobie wszystkich, wspomniał ich przerwane życie. Gdy nie znał kogoś zbyt dobrze, prosił innych, by podali imię i wygłosili inwokację. Uczczono całą załogę Cressidy.
— Innych również powinniśmy opłakiwać — rzekł Gabriel. — Nie wszystkich znamy z nazwiska. Lecz pierwszy, którego poznaliśmy z imienia to Equito Pontus, młody człowiek z dobrej rodziny. — Kiedy wymienił imię Pontusa, tamci się zdziwili. — Nie wiemy, dlaczego służył Wasalom Argosy, czy doprowadziła do tego wiara, ambicja czy zwykły przypadek. Musiałem go jednak zabić, by ratować przyjaciela i naszą wolność, byśmy mogli wypełnić naszą misję. Wyrażam z tego powodu żal i w imieniu ludzkości opłakuję go.
— Opłakujemy go.
— Piscopos Peregrino był mężczyzną leciwym — mówił dalej Gabriel — lecz nie osiągnął przychodzącej z latami mądrości. Nosił w sobie nieodparty przymus, jakiegoś daimōna, który kazał mu zadawać rany i niszczyć. Czynił zło, lecz być może wina nie leży całkowicie po jego stronie. Przyszedł na świat w tym miejscu i wychowano go bez właściwego przewodnictwa. Okoliczności zmusiły mnie, bym zabił go własnoręcznie. Wyrażam żal i w imieniu ludzkości opłakuję go.
— Opłakujemy go — słowa zabrzmiały chórem w mózgu Gabriela.
— Pozostałych nie znam. Czterej anonimowi mężczyźni, którzy dorastali w tym brutalnym świecie i z nieznanych nam przyczyn wybrali brutalne zajęcie. Wyrażam żal, że okoliczności zmusiły mnie, bym rozkazał ich zabić. W imieniu ludzkości opłakuję ich.
— Opłakujemy ich.
Zapadła chwila milczenia. Gabriel rozmyślał, słuchał głosów swych daimonów.
— Prawdopodobnie są dalsze ofiary — rzekł wreszcie. — Obecnie może już toczy się wojna, która ogarnęła ogromną część ludzkości. Musimy jeszcze raz z poświęceniem spróbować, nie bacząc, że to próba rozpaczliwa, zapobiec dalszemu niszczeniu życia. Jeśli stąd zdołamy wpłynąć na bieg wojny, musimy to zrobić i zadać wrogowi nieodwracalny cios.
— Miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie — rzekła Clancy.
— Miejmy nadzieję — powtórzył Gabriel. — Miejmy nadzieję, że dzięki nam nie trzeba będzie opłakiwać innych ludzi.
— Miejmy nadzieję.
Gabriel dopuścił teraz Cyrusa, jego głos brzmiał jak kościany flet grający pieśń pogrzebową Gabriela. Oszczędne, pozbawione ozdobników wykonanie Cyrusa było doskonałe — nuty, flet, posępny nastrój przemawiały same za siebie.
Potem zapadła cisza. Gabriel robił plany. Najlepsze jakie w tej sytuacji potrafił.
Tej nocy, kilkanaście kilometrów od gospody, gdzie zamierzali zatrzymać się na noc, by konie odpoczęły, powóz zaatakowała grupa rabusiów na koniach, wywijając mieczami i pistoletami. Przed tymi ludźmi podróżni nie musieli skrywać swych prawdziwych możliwości. Zostawili w spokoju śmieszne, noszone na pokaz pistolety skałkowe i użyli, zamiast nich, swej prawdziwej broni. Mimo ciemności, groźne sylwetki napastników były wyraziste dla istot widzących w podczerwieni. Wszyscy jednocześnie oznaczyli cele i przez powietrze pomknęły z sykiem samonaprowadzające kule. W ciągu trzech sekund padły wszystkie konie bandytów. Ludzie, nagle spieszeni, nie potrafili zdobyć się na odwet. Wkrótce pozostawiono ich z tyłu. Podekscytowany Manfred szczekał drwiąco z okna powozu.
Gabriel czuł, że samopoczucie grupy nieco się poprawiło. Ten nic nie znaczący triumf nad grupką śmiesznych przeciwników był jednak pewnym zwycięstwem.
Remmy wyciągał już swój skałkowiec o srebrnej kolbie, spojrzał na pozostałych i z powrotem wsunął pistolet do olstra.
— To jakaś broń? — zapytał. — Nie słyszałem hałasu.
Gabriel pokazał mu mały, mieszczący się w dłoni pistolet. Krótka gruba lufa wystająca między drugim a trzecim palcem zaciśniętej dłoni, magazynek połączony z lufą jak poprzeczka litery T, zaprojektowany do trzymania w zaciśniętych palcach.
Remmy wyciągnął dłoń.
— Mogę zobaczyć? — zapytał. — Będę ostrożny.
Gabriel wręczył mu broń. Remmy popatrzył na gładką masę z twardego plastiku, gładkie czarne krzywizny, które pasowały do odpowiednich krzywizn w dłoni Gabriela. Obrócił pistolet w dłoni, potrząsnął głową.
— Widziałem pistolety kieszonkowe — oznajmił — ale były zupełnie inne. — Podniósł wzrok. — Dlaczego on nie wywołuje hałasu?
Gabriel chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
— Materiał miotający — rodzaj prochu, który stosujemy — został przymocowany do kuli i spala się wolniej niż proch, do którego jesteś przyzwyczajony. Kula odpala się raczej jak raca, niż jak pociski, które znasz, i wydaje syk jak fajerwerk.
Remmy zważył pistolet w dłoni.
— Wasze race muszą być malutkie. W jaki sposób potrafią czynić szkody?
— Mają w środku trochę materiału wybuchowego — wyjaśnił Gabriel. — Wchodzą w cel i wybuchają.
Gabriel postanowił nie wspominać o czujnikach w rakiecie, o oneirochronicznym systemie odpalania, połączonym z jego reno, który wystrzeliwał na wydany w myślach rozkaz, o systemie celowania w swym reno. Nie powiedział też o tym, że pistolet zawiera dwa magazynki, jeden z nabojami wybuchającymi, drugi z szybko działającym środkiem usypiającym.
— Dlaczego nie użyliście swojej broni przeciw Peregrinowi?
— To by wywołało zbyteczne komentarze — odparł Gabriel. — Po znalezieniu ciał zranionych w sposób, którego nikt nie rozumie, zaczęto by nas znacznie energiczniej szukać.
A środek usypiający w strzałkach, nawet wprowadzonych do tętnicy szyjnej, przynosił efekty dopiero po kilku sekundach. To wystarczyłoby Wasalom na wszczęcie alarmu.
Remmy usiłował wszystko zrozumieć. Gabriel zerknął na Clancy — obserwowała zamyślonego Remmy’ego. Podniosła wzrok; spojrzeli sobie w oczy.
— Nie ma spustu — rzekł Remmy. — Ani spłonki. W żaden sposób nie da się włożyć spłonki. Jestem żołnierzem i taka budowa broni przeczy wszystkiemu, czego uczyłem się o swym rzemiośle. Podejrzewam — ujął broń w rękę, celując w okno — że jeśli spróbuję z tego wypalić, nie wystrzeli.
Nie wystrzeli sam z siebie. Gabriel widział, jak od ściskania pistoletu bieleją Remmy’emu knykcie. Mężczyzna spojrzał zamyślony na Gabriela.
— Winny ci jestem życie Ghibreelu — rzekł — i również swą miłość.
Nie żywię do ciebie urazy, że wprowadziłeś mnie w błąd, lecz teraz rozumiem, że wy wszyscy nie jesteście z Nanchanu, więc wyjaśnijcie mi lepiej, kim właściwie jesteście.
Clancy przeniosła wzrok z Remmy’ego na Gabriela. Skinęła głową.
— Powiedziałabym mu to, co jest w stanie pojąć, Aristosie — doradziła.
Gabriel potwierdził szarpnięciem podbródka, wyciągnął dłoń, Remmy położył na niej broń, a Gabriel ją schował.
— Wiele z tego, co powiedzieliśmy, jest zgodne z prawdą oświadczył. — Jestem księciem swego kraju, Clansai jest lekarką, Quil Lhur moim sekretarzem, a pozostali mymi sługami.
Remmy szarpnął podbródkiem. Z ciemności patrzył na Gabriela rozszerzonymi źrenicami.
— Przybyliśmy do Beukhomany w poszukiwaniu pewnej osoby z mojego kraju — ciągnął Gabriel. — To jeden z najznakomitszych szlachciców, ale złamał nasze prawa i życie wielu ludzi wystawił na niebezpieczeństwo.
— I to książę podejmuje się takiego zadania? — Ton Remmy’ego nie był w zasadzie sceptyczny, przypominał raczej ton człowieka unikającego formułowania ostatecznej opinii i przed wyciągnięciem wniosków czekającego na wszystkie fakty.
— To inny książę popełnił te zbrodnie — wyjaśnił Gabriel. — Ten książę wykorzystał do swych celów własną potęgę, służbę i rozległą fortunę.
Rozległ się dźwięk mosiężnej trąbki — Yaritomo zawiadamiał przydrożną gospodę, że do niej dojeżdżają.
— Książę, powiadasz? — spytał Remmy. — Gabriel dosłyszał w jego głosie ostrzejsze tony, widział napięte mięśnie wokół oczu. — Mówią… wybacz mi, Ghibreelu… że niektóre diabły królują i są panami w piekle.
Gabriel zdołał powstrzymać uśmiech.
— Nie, nie przybyłem z piekła — rzekł.
— A może z nieba? Przybyłeś, by znaleźć diabła i zabrać go z powrotem tam, gdzie jego miejsce?
— Nie. Ani ja, ani on nie jesteśmy istotami nadnaturalnymi. Lecz nasz wróg, to niezwykły i potężny człowiek. Nadzwyczaj niebezpieczny.
Remmy wydawał się bardziej zafrapowany niż uspokojony. Mimo tortur zachował zdrowe zmysły, doszedł do wniosku Gabriel. Spowodowano, że identyfikował się ze swym oprawcą, całkowicie akceptował manichejską kosmologię Peregrina.
Remmy skłonił się z powagą.
— Dziękuję, Wasza Książęca Wysokość, że udzielając mi odpowiedzi, nie potraktowałeś mnie protekcjonalnie.
— Zasłużyłeś na to, by usłyszeć prawdę. — Gabriel dotknął lekko nogi Remmy’ego, pod opuszkami palców poczuł bandaż. — Ciężko zapracowałeś.
Yaritomo ponownie zadął w trąbkę, Manfred zawtórował mu szczekaniem.
— Czy znam tego zbrodniarza, którego poszukujecie?
— Lord Sergius. Choć uważamy, że jego prawdziwe imię brzmi Saigo.
— Sergius? — Po raz pierwszy w głosie Remmy’ego brzmiało powątpiewanie. — Sergius urodził się w Ter’Madronie, Wasza Książęca Wysokość. Jego ród jest znany, a genealogia sięga całe wieki w przeszłość.
— Według nas, człowiek, którego znasz pod imieniem Sergius, to oszust.
Gabriel w pełni zdawał sobie sprawę, jak śmiesznie brzmią jego słowa. Sceptycyzm na twarzy Remmy’ego był w najwyższym stopniu usprawiedliwiony.
— Wasza Książęca Wysokość, jak to możliwe? — pytał Remmy.
Gabriel zastanowił się, co mu odrzec.
— Obecnie odpowiedź na to pytanie nie będzie dla ciebie nic znaczyła — oświadczył. — Ale kiedy zdobędziesz odpowiednie przygotowanie, spróbuję ci to wyjaśnić w zrozumiały sposób.
Skrzypnęły wrota, zaszczekały psy, koniuszy podbiegli, by wprowadzić konie do ogrodzonego murem zajazdu. Zapachy płonących pochodni i dymu z cedrowego drewna sączyły się do powozu.
— Remmy może już w zasadzie chodzić — zameldowała Clancy. — Ale odradzałabym mu to, niech poczeka jeszcze przynajmniej dzień.
Prawie całą terrińską dobę temu Clancy wstrzyknęła mu lekarstwa, jeden zestaw przyśpieszał gojenie, drugi usuwał natychmiast powstające strupy.
Gabriel wyskoczył z wolno toczącego się pojazdu i przywołał dwóch służących z gospody, by wnieśli Remmy’ego do środka. Remmy wystawił głowę z okna powozu i zawołał do Gabriela:
— Wasza Dostojność, gdzie jest ten kraj, z którego przybyłeś? Gabriel podniósł wzrok na Via Lactia, jaśniejący welon, który spowijał południowy horyzont.
— Stamtąd — rzekł.
Remmy — trzeba mu to przyznać — zupełnie nie okazał zdziwienia.
W gospodzie kilka dostępnych dla gości pokoi mieściło się na górze, dokąd prowadziły wąskie schody. Remmy’ego położono w małej, służącej za jadalnię wnęce przy ogólnym pokoju. Gabriel pozostał z nim, by dotrzymać mu towarzystwa.
Karczmarz zdawał się zdziwiony i trochę rozczarowany, że grupa uciekła bandytom, którzy rutynowo napadali na jego gości. Czyżby mężczyzna był z nimi w zmowie? — zastanawiał się Gabriel. To mogli być przecież jego najlepsi klienci, jeśli chodzi o jadło i alkohol.
Gabriel i Remmy rozmawiali do późna. O statkach żeglujących między gwiazdami, o medycynie, o maszynach, których myśl jest szybka jak światło. Remmy wykazywał nadspodziewany sceptycyzm, lecz również otwartość na informacje. Przynajmniej nie przyzywał Wasali Argosy, by wybawili go od demonów.
W końcu Remmy zmówił pacierze i odpłynął w sen, a Manfred ułożył mu się w zgięciu ramienia. Gabriel opuścił pokój, wspiął się schodami pod słomianą strzechę, spryskał się środkiem przeciw wszom, kleszczom i innemu robactwu, po czym położył się obok Clancy w miękkim łóżku.
Zbudził się przed świtem, zobaczył, czy Remmy śpi spokojnie, potem wyszedł na dziedziniec, by się pogimnastykować i poćwiczyć wushu. Chciał osiągnąć koncentrację, zatopić się w swadhishatana chakra. Czuł pod sobą potęgę ziemi, jej moc płynęła przez Gabriela jak oddech. Ciało promieniowało energią. Czuł, że jest wojownikiem wypełniającym swą misję.
Na wschodzie wstawał blady świt, jaśniejąc nad niebieskim łańcuchem pagórków.
Po godzinie powóz znowu znajdował się na trakcie. Droga do tego miejsca kręciła, wznosiła się i opadała, to wjeżdżali na pagórki, to z nich zjeżdżali. Ogólnie jednak nabierali wysokości, opuszczając dolinę rzeczną Vila Real. Teraz rozpoczęli długi podjazd serpentynami, prowadzącymi do przełęczy we wschodnich górach. Spienione konie fryzyjskie ciężko harowały. Prócz Remmy’ego i Białego Niedźwiedzia, wszyscy musieli wysiąść z powozu. Gabriel i Yaritomo wskoczyli na araby.
Wyjechali stępa przed powóz. Nad prymitywną, zrytą koleinami drogą zwisały gałęzie drzew owocowych, rozświetlonych pachnącymi wiosennymi kwiatami. Gabriel wyobraził sobie, jak podróżni wyrzucają przez okna swych powozów ogryzki oraz pestki czereśni i śliwek, po pewnym czasie nasiona kiełkują przy drodze i wyrastają drzewa dające pożywienie wnukom tamtych podróżnych.
W końcu powietrze ochłodziło się, nabrało zapachu sosen, gęsto porastających zbocza gór. Co pewien czas mijali kamienne szałasy, zbudowane dla podróżnych. Sosnowe igły tłumiły tętent kopyt. Westchnienia wiatru w lesie brzmiały jak odgłos spienionych fal dalekiego oceanu. Gabriel obiecał sobie, że wykorzysta ten dźwięk w swym utworze na orkiestrę.
Kilka godzin po południu osiągnęli najwyższy punkt na przełęczy; przed sobą i za sobą mieli niebieskie rzeczne doliny, srebrzyste, dryfujące obłoki, które rzucały cienie na lasy i pola, a w dali błyszczały gdzieniegdzie błękitne rzeki.
Gabriel musiał przyznać, że Saigo zbudował piękny świat.
Manfred patrzył przez chwilę na tę scenerię swymi słabymi oczyma, potem znalazł sobie drzewo i ulżył pęcherzowi.
Quiller i Clancy przesiedli się na chwilę na araby, a Gabriel i Yaritomo wrócili do powozu. Gabriel odwinął Remmy’emu kolana i przeprowadził z nim serię zaleconych przez Clancy ćwiczeń rehabilitacyjnych — zginanie nóg w kolanach i biodrach, w pozycji siedzącej. Remmy’ego zdumiało to, że wszystko zagoiło się tak szybko, choć brzydkie fioletowe siniaki nadal pokrywały mu nogi.
W powozie niewiele można było zrobić, jednak Gabriel udzielił Remmy’emu kilku podstawowych lekcji oddechu, postawy, koncentracji umysłu. Tę wiedzę dzieci w Logarchii nabywały w wieku sześciu lat. Remmy uczył się chętnie, lecz nadal zachowywał sceptycyzm, który Gabriel zauważył już wcześniej. Gabriel posiadał pewne cenne umiejętności, w to Remmy skłonny był uwierzyć, uważał jednak, że wyciągnie własne, odmienne wnioski.
Po tym wszystkim, Remmy jak zwykle się nieco zgarbił i wyjrzał przez okno.
— Wciąż się zastanawiam, czy będą nas ścigać — rzekł.
— Cały pościg ruszy ku granicom — odparł Gabriel. — Może zamknęli porty i twierdze graniczne. My jednak jedziemy do środka kraju, do Ocarnio, a dla zbiegów byłoby to dziwne miejsce schronienia. Z łatwością wyprzedzimy wszelkie wiadomości.
— Mogli nas dostrzec na tej drodze — zauważył Remmy. — Taki kaleka jak ja… jakim byłem… rzuca się w oczy. Naszym śladem mogą galopować uzbrojone grupy.
— Uzbrojone grupy nie sprawią nam kłopotów. Widziałeś to zeszłej nocy.
— Niemniej, Ghibreelu… — Remmy spojrzał Gabrielowi w oczy, wyciągnął swą wielką dłoń i ujął jego przegub. — W Starej Świątyni przyznałem się przecież do zbrodni głównej. Nie chcę tam wracać.
— Nie wrócisz.
Remmy mocniej ścisnął jego rękę.
— Proszę, Ghibreelu, użyj swego magicznego pistoletu. Obiecaj, że zabijesz mnie, bym nie wpadł znowu w ich łapy.
Podziw dla odwagi Remmy’ego rozgrzał Gabrielowi serce. Odwagi zbytecznej — Gabriel uważał, że Wasale Argosy nie stanowią istotnego problemu, a jednak prośba była absolutnie szczera.
— Dobrze, zrobię to, przyrzekam.
— Dziękuję. — Ponury uśmiech podciągnął kąciki ust Remmy’ego. — Chyba nie macie Zarazy Pamięci w arsenale swych sztuczek, prawda? Gdybyśmy zaaplikowali dawkę Wasalom Argosy, zapomnieliby o nas.
W mózgu Gabriela coś zabrzęczało, daimony podniosły się nagle i nadsłuchiwały z uwagą.
— Opowiedz mi o Zarazie Pamięci — rzekł.
Jego reno przeczesywało swe ograniczone pliki, szukając tego hasła, ale go nie znalazło. Nic dziwnego — większość danych lingwistycznych znajdowała się albo na pokładzie Cressidy, albo w prywatnym banku informacji Gabriela, dostępnym jedynie za pośrednictwem potężnych reno Cressidy.
Remmy uniósł brwi.
— Naprawdę? — zapytał. — Nie wiesz o tym?
— Najwyraźniej nie.
— Tej nazwy używał mój nauczyciel, który pochodził z prowincji Khorar, dość daleko stąd. Na ogół nazywa się ją Wielkim Spustoszeniem lub Wędrującą Chorobą.
Reno Gabriela znalazło odnośniki do obu tych nazw, jednej z większych plag w historii planety.
— Tak — rzekł. — Słyszałem oba te terminy.
Słuchając, nadawał do swych towarzyszy i otworzył kanał dla słów Remmy’ego.
— Trzysta lub czterysta lat temu — opowiadał Remmy — z północy nadeszła zaraza i przetoczyła się przez kraj. Większość ludzi po prostu osłabła i gorączkowała, lecz wielu zapomniało o różnych sprawach — kim są, kto jest ich małżonkiem, jak mają wykonywać swą pracę. Zapomnieli o swych rodzinach, dzieciach, o wszystkim.
Niektórzy po prostu udali się na wędrówkę i nigdy nie powrócili. Nastąpił wielki chaos. To właśnie wtedy Ketshańczycy i inni barbarzyńcy zjednoczyli się, by nas podbić.
— Kultury mniej złożone otrząsają się pierwsze — stwierdził Yaritomo. — Mają mniej do pamiętania.
— Wtedy właśnie planeta zbudziła się — rzekł Gabriel. — Teraz znamy datę narodzin tego ludu.
— Nie wszystkie zaimplantowane wspomnienia się przyjmują. — wyjaśniła Clancy. — Zespół Saiga nie mógł zaimplantować pamięci wszystkim ludziom planety, wiele umiejętności i zdolności musiano zaimplantować z zastosowaniem jakiegoś fraktalowego algorytmu do generowania pamięci i umiejętności. A gdy to nie działało, lub gdy pominięto coś ważnego…
— Wymyślono Zarazę Pamięci, by ukryć braki — zakończył Gabriel. — Tak więc ludzie mogli winić chorobę.
— Wyglądasz, jakbyś był w transie, Gabrielu — rzekł Remmy. — Czy w tym, co powiedziałem, coś cię zaintrygowało?
— Tak — potwierdził Gabriel. — Zaraza pamięci wiele tłumaczy.
— Co mianowicie?
— Później do tego przejdziemy. Tyle trzeba najpierw wyjaśnić.
Remmy dumał przez chwilę.
— Bardzo dobrze.
— Opowiedz mi wszystko, co wiesz o Zarazie Pamięci.
— Jeśli mi powiesz, dlaczego to ważne.
Gabriel szarpnął podbródkiem.
— Bardzo dobrze. Ale potrwa to dość długo.
Remmy spojrzał na siebie, westchnął.
— Wasza Dostojność, zdaje się, że nie mam nic innego do roboty, jedynie słuchać.
— Więc ten Saigo to bóg, który stworzył mój świat — rzekł Remmy. — A ty jesteś bogiem, który przybył, by z nim walczyć.
Powóz zakołysał się znowu. Manfred skrobał pazurami, szukał oparcia, wspinając się na tylne łapy i wyglądając przez okno. Droga z przełęczy była w gorszym stanie niż droga na górę. Dno doliny osiągną dopiero po zmierzchu. Gabriel uśmiechnął się.
— Nie jesteśmy bogami.
— Jakaż to różnica? Ten Saigo stworzył świat i wszystko, co na nim jest.
— Pomagano mu. Remmy strzepnął dłońmi.
— Miał więc aniołów. Stworzył cały świat, ludzi. A teraz ty… — podniósł wzrok na Gabriela — przychodzisz i wszystko chcesz zmienić. Pokonać Saiga, zakończyć wszystkie sprawy. Spowodować Apokalipsę. — Remmy wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. Jakby czaszka się uśmiechała. — Jesteś Diabłem, Ghibreelu.
Gabriel obrzucił go spojrzeniem.
— Fakty są inne.
— Dla kogoś takiego jak ja, jakaż to różnica? — Znowu strzepnął dłońmi. — Ten Saigo stworzył mnie w jakimś celu, nawet jeśli nie wiecie, co to takiego. A jednak chcesz wszystko zmienić, skończyć z moim narodem, religią, cywilizacją. Zaprzeczyć niepoznawalnemu celowi mojego Boga.
— Chcemy was wyzwolić — rzekł Gabriel. — Dać wam oświatę. Skończyć z chorobami, które powodują takie marnowanie życia, położyć kres wojnom, które niszczą życie i dobytek. Saigo popełnił zbrodnię, zamykając całemu światu dostęp do nauki, pozwalającej żyć w wolności i dobrobycie.
— Kusisz mnie, Ghibreelu — w głosie Remmy’ego odezwała się histeria. — Kusisz mnie owocem z Drzewa Wiadomości.
— Bez wiedzy nie możecie mądrze wybierać. A nie ma wolności bez mądrego wyboru.
— Tak właśnie mówiłby diabeł, prawda? — Remmy zaśmiał się. — Chcecie dać mi wiedzę, bym odrzucił swojego Boga.
Gabriel się wyprostował, przyjął władczą postawę. Jeszcze nie pora na Modulację Rozkazodawcy, pomyślał.
— To bzdury, Remmy. To rozumowanie Peregrina, nie twoje.
Remmy patrzył na niego wstrząśnięty. Oczy zaszły mu łzami.
— Przepraszam, Ghibreelu — powiedział. — Nie zdawałem sobie sprawy…
Gabriel wziął Remmy’ego w ramiona.
— Straciłeś orientację, tak — rzekł. — Ale my się tobą zaopiekujemy.
— Pchacie się w niebezpieczeństwo — stwierdził Remmy.
— Nie narazimy cię. Nie możesz walczyć z Saigiem, i nie oczekujemy, że podejmiesz walkę. Kiedy wyzdrowiejesz, będziesz mógł pójść dokąd zechcesz. Dostaniesz sakiewkę pełną pieniędzy, a cały świat stanie przed tobą otworem.
Remmy przywarł do niego.
— Nie porzucicie mnie? — zapytał z przejęciem.
— Będziesz wolny — odrzekł Gabriel — Będziesz mógł zrobić, co zechcesz.
— Nie chcę wolności! — oświadczył Remmy. — Chcę, by zwrócono mi mojego Boga.
Gabriel nie znalazł na to odpowiedzi.
Zapadła noc, a oni jeszcze nie zjechali z gór. Droga była zbyt stroma i niebezpieczna, by przemierzać ją po ciemku. Nocowali w jednym ze zbudowanych przez tutejszych mieszkańców kamiennych szałasów. Dość ciepłym. Przy palenisku zgromadzono stos suchego drewna. Remmy postawił swe pierwsze ostrożne kroki zdumiony, że chodzi i nie odczuwa bólu.
Powóz wyruszył na szlak o świcie, przed południem opuścił góry i wjechał na rzekomo starożytną drogę wojskową, która, prosto jak sierpem rzucił, biegła w poprzek kraju do Ocarnio. Saigo nie mógł się oprzeć pokusie sprawienia sobie pierwszorzędnej drogi do stolicy, na wypadek gdyby Sergius musiał z niej korzystać.
Bogatą, pofałdowaną okolicę przecinały rzeki i kanały. Brody i mosty utrzymywano w dobrym stanie. Karczmy były zatłoczone i raz Gabriel z towarzyszami musiał spać w powozie. Tłumy zmierzały na festiwal ludowy w Romeon, stolicy Prowincji Ocarnio, gdzie zanoszono modły do świętych, prosząc o błogosławieństwo dla nowych zasiewów.
— Czy lord Sergius zaszczyci festiwal swą obecnością? — spytał Gabriel.
— Najprawdopodobniej — odpowiedział jeden z pielgrzymów z nadzieją. — Zawsze błogosławi ludzi z miasta ogromną ilością piwa, wina i jadła.
Saigo nie może się powstrzymać, by przed swymi ludźmi nie odgrywać wielkiego pana, pomyślał Gabriel.
— Przy odrobinie szczęścia — nadał — nie będziemy musieli z nim walczyć na jego terenie.
Spokojnie czynili przygotowania.
Za garść złota wynajęli w Romeon pokój, który był już zarezerwowany dla kogoś innego; za garść srebra dostali szybkie konie, by mogli się sprawnie wycofać. Na szczycie wzgórza, za murami, stało miasto, otoczone umocnieniami z czerwonego kamienia, gdzie na wąskich brukowanych przejściach tłoczyli się pielgrzymi.
W końcu placu przed ratuszem, na przybranym girlandami podium, stał honorowy fotel, nad nim baldachim. Na takim fotelu zasiadają zazwyczaj dygnitarze. Gabriel miał nadzieję, że zobaczy wśród nich lorda Sergiusa.
Docierając do miasta, minęli drogę do wiejskiej rezydencji lorda. Według oceny Gabriela, Sergius mieszkał jakieś dwanaście kilometrów stąd.
Gdy przejeżdżali w pobliżu posiadłości Sergiusa, ich reno odbierały bezpośrednie, nieekranowane przekazy tachliniowe. Nic poważnego, mały przeciek, jaki reno normalnie ignorowały, ale to wystarczyło za dowód, że dotarli do właściwego miejsca, a wrogowie nie mają pojęcia, że są podsłuchiwani.
Lord Sergius nie stawił się, lecz owoce jego działalności widoczne były wszędzie: długie rzędy stołów, beczek i kadzi z jedzeniem i piciem, Kolegium Tkaczy Świętego Marka (opiekun — Lord Sergius), Lecznica i Szpital Santa Antonia (ufundowane przez Lorda Sergiusa), Szkoła Powszechna Lorda Sergiusa dla Ubogich Dzieci i Dom dla Starszych i Niedołężnych Świętego Sergiusa (ku czci jego patrona).
— To nieprzyzwoite — rzekła Clancy. Nie nadawała z obawy, że zostanie odebrana przez reno jakiegoś pachołka. — Funduje szpitale, by leczyły ludność z chorób, które sam tu narzucił. Tego, co oni tam wyprawiają, nie można też nazwać leczeniem.
Remmy strzepnął dłońmi.
— On obdarza i odbiera.
Gabriel spojrzał na niego, mając nadzieję, że Remmy powiedział to z ironią.
Stali w niskim pokoju w zatłoczonej dwustuletniej gospodzie na głównym placu miasta. Dzwony kościelne wzywały na nabożeństwo. Powietrze pachniało rozlanym piwem, świętym kadzidłem i kwiatami — girlandy nosili prawie wszyscy na ulicach.
Yaritomo i Quiller, ukwieceni, wyszli do miasta i próbowali uzyskać informację, kiedy oczekuje się lorda Sergiusa.
— Chciałbym pójść na mszę — powiedział Remmy. — Mam za co dziękować. Czy będę wam jeszcze potrzebny?
— Nie sądzę — rzekł Gabriel. — Pomódl się za nas wszystkich.
Remmy szarpnął podbródkiem. Pocałowali się z Gabrielem na pożegnanie i Remmy wyszedł z pokoju. Clancy chmurnie popatrzyła na drzwi.
— Jest wytrącony z równowagi.
— Któż by nie był? — odparł Gabriel. Objął ją w talii, przytuliła się do niego. — A jednak… niepokoi mnie. Zawsze był pobożny, lecz ten nagły przypływ uczuć religijnych ma w sobie coś niezdrowego.
— Przecież ludzie z partii religijnej go torturowali, na litość boską. Można by przypuszczać, że raczej powinno go to zniechęcić do religii.
Jakiś pijany czeladnik zaintonował sprośną piosenkę. Tłum się dołączył. Gabriel wyjrzał przez okno i zobaczył, jak Remmy w nowym kapeluszu z piórkiem, który kupił mu Gabriel, przechodzi przez tłum, zmierzając w stronę niewielkiej miejskiej katedry.
Zapukano do drzwi — wszedł Yaritomo. Nie był wysoki, lecz mimo to musiał pochylić głowę, by nie uderzyć czołem w nadproże.
— Dowiedziałem się od jednego z ludzi Sergiusa, że szef przybywa dziś po południu, by odebrać nagrodę od burmistrza — powiedział.
Gabriel przesunął dłoń wokół talii Clancy, wyczuł pod szarfą pistolet.
— Będziemy przygotowani — stwierdził.
Och, to przecież nie jest Saigo, pomyślał Gabriel, gdy Sergius wysiadł z powozu.
Znał Saiga, a po śmierci Cressidy przestudiował starannie jego oneirochroniczne nagrania. Sergius to nie on. Saigo był niższy i potężniejszy, jak borsuk, natomiast ten, szczuplejszy, przypominał orła. Wyglądali inaczej, poruszali się inaczej… a jasne spojrzenie bystrych tatarskich oczu nie miało nic wspólnego z melancholijnym wzrokiem Saiga, wydawało się czymś bardziej żywiołowym, iskrą wykrzesaną stalą o krzemień.
To może być ciało-kukiełka, Gabriel wiedział o tym, android lub klon sterowany przez oneirochronon. Jeśli jednak pod maską ukrywał się Saigo, czemu kukiełka nie miałaby wyglądać tak jak on — nikogo przecież tu nie musiał zwodzić. A jeśli to Saigo, jakaś część jego osobowości powinna uzewnętrznić się w Sergiusu.
Ale się nie uzewnętrzniała.
Sergius to Aristos lub przynajmniej człowiek z Logarchii. To było oczywiste. Poruszał się elegancko, przesuwając stopy, trzymał się prosto w Postawie Wzbudzania Respektu, jedną dłoń — może podświadomie — ułożył w Mudrę Wrażliwości. Nosił aksamity o barwie głębokiego fioletu, lamowane złotem; miał siwe włosy i brodę w szpic. W tej osobowości tkwiło coś niepokojąco znajomego. Za chwilę, myślał Gabriel, zorientuję się, kim jest Sergius.
Dwaj młodzi ludzie, którzy dołączyli do niego w trakcie uroczystości, także pochodzili z Logarchii. Cechowała ich taka sama jak Sergiusa spokojna pewność siebie, ślizgający się chód i czujna postawa. Ich przenikliwe oczy spoglądały na tłum.
Gabriel przez chwilę wsłuchiwał się w wewnętrzne głosy. Może Głos miał coś do powiedzenia.
Nie, milczał.
Gabriel przepychał się przez tłum do przednich rzędów, cały czas pamiętając, by się garbić. Przystroił girlandami swój kapelusz z szerokim rondem, kwietne naszyjniki spowijały mu szyję, zasłaniając podbródek. A nałożone artystycznie kosmetyki bardzo zmieniły mu rysy twarzy. Długie ciemne włosy zaplótł i wepchnął pod kapelusz.
Podpity tłum okazywał radość. Burmistrz, równie pijany, tłusty, z gołą głową, z medalionem na szyi, stąpał z przesadną ostrożnością na swych spuchniętych, artretycznych stopach. Podreptał przez zasypane kwiatami podium, ucałował Sergiusa w oba policzki, poprowadził do honorowego stolca pod baldachimem. Dwaj asystenci Sergiusa trzymali się z tyłu podium — jeden nosił oficjalny łańcuch, prawdopodobnie dystynkcję sekretarza czy może ochmistrza Sergiusa.
Burmistrz pogładził się po siwej brodzie i rozpoczął przemówienie.
— Ridentum dicere verum ąuid vetat? — zapytał, pokazując, iż jest wykształcony, a potem dość swobodnie przełożył Horacego dla ewentualnych nieoświeconych: — Czemu prawda nie miałaby być radosna?
Burmistrz otrzymał dwukrotnie oklaski — od wykształconych i od prostaków.
Burmistrz znowu przeszedł na łacinę. Gabriel uznał, że to chwilę potrwa.
Dotarł do pierwszych rzędów, przyczaił się za szerokimi barkami jakiegoś udrapowanego kwiatami wieśniaka, poszukał wzrokiem innych. Quiller zajął już swoje stanowisko po lewej stronie Gabriela, Yaritomo stał tuż za nim. Wielka sylwetka Białego Niedźwiedzia przesuwała się na pozycję po prawej, niedaleko miejsca, gdzie stali dwaj asystenci, i Gabriel widział sunący za nim kapelusz Clancy. Miała na sobie męskie ubranie, gdyż spódnice przeszkadzałyby w ucieczce.
Gabriel czaił się za barczystym gapiem. Sergius w swych fioletowych aksamitach obserwował burmistrza z wyrazem całkowitej uwagi. Daimony były dobre w takich sprawach.
Coś zamigotało w umyśle Gabriela. Prawie pochwycił tożsamość Sergiusa.
Gury, pomyślał dokładnie w tej samej chwili, gdy jego zespół osiągnął gotowość. Ostatni raz widział Sergiusa łysego, z sumiastymi wąsami, otwierającego drzwi powozu Zhenling.
Nie było czasu na analizowanie, co ten fakt oznacza.
— Zabić — rozkazał i wyciągnął broń. Jego reno mignęło, celując w obrazy w oneirochrononie, nałożyło je na obecną rzeczywistość. Gabriel wysunął broń z tłumu, na wysokości biodra barczystego mężczyzny. Nie musiał nawet celować, gdyż zajmowało się tym oprogramowanie.
Gdy wystrzelił pierwszy pistolet, Sergius już się poruszał. Jego receptory przechwyciły impuls tachliniowy — w tak bliskiej odległości Gabriel nie mógł temu zapobiec — i zaalarmowały go, że w pobliżu obecni są przybysze z Logarchii. Biały Niedźwiedź odstrzelił mu część ramienia, kula Yaritoma drasnęła mu plecy i eksplodowała w oparciu fotela, pocisk Gabriela wyrwał kawał czoła z prawej strony.
Sergius nadal się poruszał. Dostrzegł Gabriela i pędził susami wprost na niego. Gabriel miał wrażenie, że w świecących oczach mężczyzny widzi błysk rozpoznania.
Kukiełka. Demony Gabriela zaskrzeczały z trwogą. Nieważne, ile tkanki mózgowej stracił Sergius. Prawdziwy umysł znajdował się gdzie indziej. Będą musieli posiekać go kulami na kawałki.
Gabriel prawdopodobnie przegrał swą wojnę, całkowicie przegrał w tym właśnie momencie. Zalała go rozpacz, podsycając determinację.
Jeden z dwóch asystentów — ten z łańcuchem — przewrócił się z krzykiem, trafiony strzałem Białego Niedźwiedzia; drugi, straciwszy część twarzy, nadal stał na nogach.
Pistolet Gabriela zdążył wypluć następny pocisk, nim zaniepokojony wieśniak odwrócił się i zmienił linię strzału.
— Co to takiego, cudzoziemcze? — spytał mężczyzna, spoglądając na broń.
— Gabriel! — wyskrzeczał Sergius. Słowo było zdeformowane z powodu strzaskanej szczęki. Yaritomo i Biały Niedźwiedź nadal pakowali w niego pociski. Bryzgając czerwienią, Sergius skakał przez pokrytą kwiatami barierkę, fioletowy płaszcz powiewał za nim. Burmistrz dopiero teraz, w połowie swej łacińskiej frazy, zorientował się, że coś nie gra. Osłupiały tłum zatoczył się w tył, gapie wpadali na siebie, każdy rzucał się wprzód, by lepiej widzieć. Rozległy się wrzaski. Gabriel wyswobodził rękę, wystrzelił jeszcze kilka pocisków.
— Co to jest, cudzoziemcze? Broń? — Dłoń podejrzliwego wieśniaka zamknęła się na jego przegubie.
Sergius był tuż tuż, Gabriel dźgnął kciukiem barczystego mężczyznę w oko, wyswobodził rękę, ponownie wypalił. Okrwawionymi palcami Sergius usiłował dźgnąć go w oczy. Gabriel gwałtownie cofnął głowę, wpakował lufę pistoletu w gardło Sergiusa, wypalił. Dzikie szponiaste dłonie chwyciły go już za ramiona — dopiero wtedy jedna z kul Gabriela rozłupała kręgosłup Sergiusa i przerwała ulepszone połączenie między ciałem a umysłem.
Drugą kukiełkę, jednego z asystentów Sergiusa, rozbił na kawałki skoncentrowany ogień Białego Niedźwiedzia i Clancy. Mężczyzna z łańcuchem — prawdziwy człowiek — od dawna już wtedy nie żył.
Cofając się od poszarpanego, zakrwawionego trupa Sergiusa, Gabriel widział wściekłe oskarżenie, nadal palące się w jego inteligentnych jastrzębich oczach.
Uciec było łatwo. Pięcioro ludzi wiedziało, co robi, reszta tłumu — nie. Remmy trzymał konie w bocznej ulicy. W tym samym momencie, gdy wszyscy dosiedli koni, a Manfred wskoczył na siodło Gabriela, Biały Niedźwiedź sformował je w rząd i skierował ku wrotom miejskim. Pokłusowały, bijąc kopytami ziemię w synchronicznym rytmie. Pozostali podążyli za nimi. Zostawiali za sobą powóz, lecz fryzyjczyki transportowały większość sprzętu, łącznie ze skrzynką wytwarzającą pieniądze.
— Do posiadłości Sergiusa — polecił Gabriel. — Musimy znaleźć prawdziwego człowieka, zabić go, przejąć jakoś dowodzenie.
— To najprawdopodobniej niemożliwe — rzuciła Clancy.
— Najprawdopodobniej.
— Doskonale.
Akceptowała los w sposób szalony i rozkoszny. Miłość i rozpacz śpiewały w sercu Gabriela.
Gabriel był pewien, że tylko jeden z ich grupy nie umrze w ciągu następnych kilku minut.
Tłum pierzchał fryzyjczykom z drogi. Wrota miejskie mieli przez chwilę wysoko nad sobą, potem zostawili je z tyłu. Gabriel spiął konia ostrogą, podjechał do Remmy’ego, pocałował go, wcisnął mu w dłoń woreczek złota.
— Nie udało nam się i teraz umrzemy — rzekł. — Uciekaj do granicy i niech cię moja miłość prowadzi.
Wziął na ręce Manfreda i przekazał teriera Remmy’emu. Remmy spojrzał na niego, oczy nabiegły mu łzami, potem popędził piętami konia i już go nie było. Gnał po bezdrożach na wschód. Koń zapasowy kłusował tuż za nim, przywiązany rzemieniem. Biały Niedźwiedź usunął fryzyjczyki z drogi i cała reszta pogalopowała na swych szybszych koniach na zachód, ku posiadłości Sergiusa. Fryzyjczyki szły za nimi swym dudniącym chodem.
Będziemy musieli utorować sobie drogę ogniem, sądził Gabriel. Jeśli jednak Sergius — Gury — był sprytny, już opuścił to miejsce.
Ale nie mieli już dokąd jechać, nie mieli nic innego do roboty.
Bogata okolica przemykała obok. Pieśń żałobna grała w sercu Gabriela. Rogi, kontrabasy, czasem odzywała się grzechotka.
Szkoda, że nigdy nie zapisze tych dźwięków. Koń pod Gabrielem mknął z łatwością po prymitywnej drodze. Podkowy krzesały iskry na kamieniach.
Docierali już do domu, kiedy nadszedł koniec. Wjechali pędem na trawiasty pagórek, Gabriel prowadził. Ze szczytu otworzył się przed nim widok — biały dom nad połyskującym sztucznym jeziorem, dom cały ze szkła, bogato rzeźbiony, beztroska fantazja, nie przypominająca niczego na tej planecie. Nad wszystkim górowała wieża z kopułą w kształcie makówki.
Gabriel miał tylko chwilę, by to sobie uzmysłowić, zdać sobie sprawę z głębi tego całego spisku i zdrady. Wtem padł na niego cień — w górze wisiał prom, latacz osobisty na cichych, dwunastometrowych skrzydłach. Gabriel nie dostrzegł nikogo, kto by mógł stanowić cel, a wobec statku jego broń była bezsilna.
— Rozproszcie się — rozkazał Gabriel i podniósł pistolet, by wystrzelić pozostałą zawartość magazynku. Pusty gest, lecz tylko to mógł zrobić. Prom już strzelał. Pojemniki z gazem wybuchały wokół przerażonych koni. Gabriel nakazał sobie wstrzymanie oddechu, lecz nie miało to znaczenia. Czuł, jak poszczególne jego części wyłączają się, gdy ogarniał go gaz. Koń zatoczył się pod nim. W mózgu orkiestra grała mu symfoniczny Armagedon.
Na kulejącym koniu podjechał do Clancy i zdążył ją pocałować, nim jego arab potknął się i świat wokół zniknął.