POGROMCA ZWIERZĄT:
W ich obliczach ujrzycie
Zwierzęta jak ty i ja.
— Silvanus? Mówi pan poważnie? — Hrabia Gerius nachmurzył się. — Wasza Wysokość musi uciekać z kraju.
— Uciekać przed takim facetem? — Gabriel poklepał hrabiego po ręce. — To niedorzeczne.
— Zabije pana. Zwyciężył w ponad dwustu walkach.
— Aż tylu? Nic dziwnego, jeśli walczy o ciasteczka. — Na Gabrielu zrobiło to niejakie wrażenie. Strzepnął dłonią, kierując się tutejszymi zwyczajami. — Czy nic nie uczyniono, by go powstrzymać?
— Są prawa, ale któż je wyegzekwuje?
— Może ja.
Gerius złożył ramiona. Stali w salonie oświetlonym zaledwie jedną, przyniesioną przez sługę świecą. Gerius miał na sobie szlafrok w stylu tureckim i haftowaną szlafmycę w kształcie rondelka z frędzlem. Gabriel niepokoił go już po jego oficjalnym débotter.
— Bardzo starannie wybiera swoich przeciwników — oznajmił Gerius. — Wie, że nie ma pan żadnych szans. Naprawdę musi pan uciekać.
— Nie zrobię tego. — Gabriel uśmiechnął się. — Pokażę mu to i owo. Może nawet postaram się go oszczędzić.
Gerius zamknął oczy i smutno potrząsnął głową.
— Będzie z pana bardzo dzielny trup, Wasza Wysokość. Chyba że pan ucieknie.
— Wszyscy mężczyźni byliby tchórzami, gdyby tylko śmieli. — Gabriel zacytował lorda Rochestera. Zestaw dowcipów w reno miał stale na wierzchu.
Gerius szarpnął podbródkiem.
— Nie mogę mieć z tym nic wspólnego — oznajmił. — Moja pozycja na dworze mi na to nie pozwala. Ale przedstawię pana mojemu bratankowi, wojskowemu. Doskonale się będzie nadawał.
— Dziękuję, panie hrabio.
Gerius wziął świecę i podszedł do biurka.
— Szkoda, że nie będę miał okazji lepiej pana poznać, Wasza Wysokość — rzekł.
Gabriel uśmiechnął się.
— Zwyciężę, może być pan pewny, panie hrabio.
Gerius nie odpowiedział.
Clancy czekała zamyślona w rogu powozu. Gabriel usadowił się obok. Ucałował ją w rękę. Wysłał oneirochroniczną wiadomość Białemu Niedźwiedziowi, by obrał drogę do położonej nad wodą dzielnicy, gdzie znajdowała się kwatera bratanka Geriusa.
— Ten kraj mnie fascynuje — rzekł Gabriel.
— Nie było cię całą noc — zauważyła. — Znalazłeś widocznie coś wartego fascynacji.
— Raczej kogoś.
— Obrzuciła go długim spojrzeniem.
— Tak przypuszczałam. Nie dostrzegłam tu jednak nikogo, kto mógłby przypaść ci do gustu. Ludzie są tacy nieatrakcyjni.
— Nie wszyscy.
Powóz zakołysał się gwałtownie, gdy cztery czarne fryzyjskie konie ruszyły jednocześnie. Obite żelazem koła turkotały na kocich łbach.
— Przejawiają fascynującą aktywność — rzekł Gabriel. — Co za ludzie! — Ich życie trwa tak krótko. Może muszą żyć intensywnie, by w ogóle żyć.
— A jednak swą egzystencję traktują beztrosko. Poświęcają życie z najbardziej błahych powodów.
Clancy zmarszczyła brwi.
— To dlatego, że są naprawdę szaleni. Zupełnie nie panują nad sobą. O swych umysłach wiedzą tyle co noworodek. Czy widziałeś tego daimōna, który wynurzył się w oczach Silvanusa?
— Tak. Jego osobowość jest podzielona, lecz nie tak jak nasza. Jest rozbita, a nie rozłożona i poukładana. On nie wie, jak władać swymi daimonami. — Zadrżał. — To dziwne wrażenie, gdy staje się do konfrontacji z tym czymś bezimiennym w jego oczach. Znalem to, ale ono nie mogło znać mnie. Ciekaw jestem, czy zastanawiało się, kim jestem… — Urwał. W jego myślach rozbrzmiewała melodia.
— Prawdopodobnie wynik złego traktowania we wczesnym dzieciństwie, lub schizofrenia paranoidalna.
— Albo kiła. A może wszystkie trzy rzeczy naraz. — Gabriel potrząsnął głową. — A jednak temu mężczyźnie udaje się przeżyć. Tak jak całej rasie, pokolenie za pokoleniem. Spójrz na Adriana: upośledzenie, bielmo, złe zęby, wątroba zrujnowana ołowianymi kosmetykami, prawdopodobnie kiła… A jednak facet funkcjonuje i dominuje nad ludźmi wokół siebie.
— Wśród ślepych jednooki jest królem.
— Albo człowiek z bielmem.
Powóz zakołysał się i Biały Niedźwiedź krzyknął na kogoś tarasującego wąską ulicę. Clancy kurczowo chwyciła się rzemieni, by nie upaść do przodu.
— Co zrobisz? — spytała.
— Myślę, że go pokonam — odparł, a w głowie słyszał jakąś złowieszczą muzykę.
— To wiem. Chodziło mi o to, w jaki sposób?
— Chcesz spytać, jaką bronią? Przypuszczam, że będę musiał walczyć z nim fair. Nasza prawdziwa broń, spowodowałaby skutki, które miejscowi uznaliby za bardzo osobliwe.
— Potrafisz tego dokonać, nie robiąc mu krzywdy?
— Będę cię miał przy sobie, gdyby operacja okazała się konieczna. Ale jeśli uda mi się uszkodzić mu dłoń, którą wywija mieczem, nie będzie prowokował więcej pojedynków.
— Prawdopodobnie przerzuci się na mordowanie ludzi w ciemnych uliczkach.
Gabriel rozpoznał melodię rozbrzmiewającą mu w mózgu: temat „Rozpruwacza” z jego własnej sztuki Luise Brooks jako Lulu.
Tak, pomyślał.
Co do joty.
Bratanek hrabiego Geriusa, zwany Rycerz Gerius, był jednym z kilku w rodzinie noszących to miano. Dla odróżnienia od innych przybrał sobie imię Geriusa z Retorno. Gabriel zastał go w kwaterze na poddaszu. Był rozbudzony i niezupełnie trzeźwy. Towarzyszyła mu czwórka kadetów z Piechoty Eliry, niezbyt szykownego pułku zakwaterowanego na swoje szczęście w stolicy.
Armia nie posunęła się aż do takiego formalizmu, by ubrać swych żołnierzy w jednolite mundury, istniało jednak coś co można by nazwać pułkowym stylem. O ile Gabriel zdołał zauważyć, należało nosić ubranie złożone w równych proporcjach z elastycznej brązowej skóry i brudnego płótna. Do pułkowego stylu nie należały jednak trzeźwość ani zażywanie kąpieli.
Equito Gerius przebiegł wzrokiem list napisany przez wuja i smutno potrząsnął głową.
— Walka z Silvanusem? Ja bym zwiewał.
Jego towarzysze wydali zgodny pomruk. Gabriel miał ochotę zgnieść wszy na kołnierzu Geriusa.
— Nie wyjeżdżam — oświadczył Gabriel. — Będę się z nim bił.
Kadeci zareagowali radosnymi okrzykami i nalali mu wódki. Gerius spojrzał na miecz u boku Gabriela.
— Nie ma pan chyba zamiaru tym się posługiwać?
— Ależ przeciwnie.
Gerius potrząsnął głową.
— Nie, Wasza Wysokość. To wbrew zasadom. Musi pan wziąć jedną z naszych broni.
— Jestem cudzoziemcem, to mnie wyzwano. Czy nie do mnie należy wybór oręża?
— Wybór broni, Wasza Wysokość? To na pewno jakaś cudzoziemska koncepcja. Broń, a raczej jeden rodzaj broni, jest określona w opublikowanych zasadach. — Sięgnął po miecz, który zwisał z gwoździa w belce stropowej i wyciągnął go z poobijanej pochwy. — Dłuższy i cięższy niż pański. Zrobi pan nim przeciwnikowi większą krzywdę — stwierdził.
Był to obusieczny miecz, jedna strona klingi ostra na całej długości, druga ostra do połowy. Miał jajowatą głowicę, prostą krzyżową gardę i długą rękojeść, którą dało się trzymać obiema dłońmi. Wyostrzony był dość dobrze.
Gabriel uniósł go z powątpiewaniem. Miecz ciążył mu w ręce jak żelazna sztaba. Gerius obserwował go bystrymi oczkami.
— Będzie pan mógł sobie pozwolić na lepszy, Wasza Wysokość — rzekł. — Trochę lżejszy i lepiej zahartowany.
— Wydaje się bardzo nieporęczny.
— W porównaniu z ciężkim obusiecznym mieczem bitewnym, to zabawka. — Gerius uśmiechnął się i ujął broń w prawą rękę. Wykonał w powietrzu kilka niezgrabnych sztychów. Gruby przegub dłoni naprężał się pod ciężarem klingi. — Widzisz, panie? Jest do delikatnej roboty. Broń szlachcica.
— Bez wątpienia — odparł Gabriel.
Gerius cofnął ramię i broń opadła na podłogę z głuchym łoskotem.
— Jutro, gdy zobaczę się z kolegą Silvanusa, odwiedzę cię, panie, i umówię z moim fechmistrzem, by udzielił ci lekcji. Czy to ci, panie, odpowiada?
— Owszem — rzekł Gabriel.
Wypił wódkę i wyszedł. Gdy schodził w dół, słyszał, jak wznoszą toast za jego dzielność oraz nieuniknioną śmierć.
Fechmistrzem Rycerza Geriusa był olbrzymi Turek o imieniu Brutus, profesjonalista przydzielony do pułku. Miał umięśniony tors, okrągłe ramiona i straszną bliznę biegnącą od oka do podbródka. Wygrał przeszło czterdzieści potyczek, niektóre z zawodowymi przeciwnikami tej samej klasy co on. Lekcji udzielał na długim strychu nad koszarami, do którego światło wpadało przez otwarte górne okna. Ocenił wzrokiem szczupłą sylwetkę Gabriela i powiedział, że… cóż, zrobi, co będzie mógł.
Koledzy Geriusa, którzy słyszeli już o pojedynku, zgromadzili się pod ścianami, komentując zdarzenie i wydając zachęcające okrzyki.
Strój pojedynkujących się określały zasady — Gabriel nigdy nie ujrzał ich na piśmie. Obie ręce oplatał żelazny łańcuch, a dłonie okrywały metalowe rękawice na skórzanym spodzie. Spodnica-kolczuga zasłaniała lędźwie i uda. Łydki i stopy chronione były przez ciężkie skórzane buty.
Jedynie tors, szyja i głowa pozostawały odsłonięte, wystawione na atak. Każdy udany cios przypuszczalnie kończył się śmiercią.
Na tym chyba polegało sedno sprawy.
Jak odkrył Gabriel, wyraźnie zakazano noszenia amuletów i talizmanów.
Podczas akcji walczący byli zwróceni do siebie pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Ramię z mieczem mieli niemal całkowicie wyciągnięte, dłoń skierowaną do dołu. Swobodną dłoń, okrytą żelazną rękawicą, trzymali przy twarzy, gotową do odparowania ciosu. Walczący ostrożnie obchodzili się wkoło, dopóki nie dostrzegli okazji zadania ciosu. Broń, dość niezgrabna, nie pozwalała na wiele manewrów, które polegały głównie na cięciu zadanym w wykroku — uderzeniu przydawał siły ciężar napierającego ciała. Skuteczny cios musiał angażować całe ramię. Pchnięciem dobijano przeciwnika, gdy zachwiał się po otrzymanym ciosie.
Brutus demonstrował pozycje obronne, uderzenia i kroki — reno Gabriela wszystko zapamiętywało. Gabriel sprawiał radość Brutusowi, precyzyjnie powtarzając ruchy z taką samą przesadą, z jaką mistrz pokazywał wszystko dla większego efektu.
Następnie Brutus i Gabriel walczyli tępymi mieczami. Gabriel dobrze się spisywał, dopóki nie zmęczyła mu się ręka dzierżąca oręż w pozycji obronnej — wtedy Brutus opuścił krawędź swego miecza na ramię Gabriela.
— Wasza Wysokość będzie musiał szybko skończyć — stwierdził. — Nie jesteś, panie, po prostu przyzwyczajony do trzymania wyciągniętego miecza przez dłuższy czas. Walkę przegrywa się przeważnie, gdy czubek miecza opada.
Gabriel roztarł obolałe ramię. Jego daimony pochłonięte były długą analizą stylu walki.
— Czy zezwala się na uderzenie dłońmi lub stopami? — zapytał. Brutus szarpnął podbródkiem.
— To nie jest dobry styl. Ludzie powiedzą, że cios był nieczysty, ale w prawdziwej walce jakie to ma znaczenie? Przecież twoja wolna pięść, panie, jest okryta zbroją. Możesz jej użyć, jeśli ci się uda. — Potrząsnął głową. — Zrobiłbym z ciebie, panie, prawdziwego szermierza, gdybym miał czas. Szkoda, panie, że twoja kariera będzie taka krótka.
Gabriel strzepnął dłońmi.
— Dlaczego wszyscy uważają, że przegram?
Brutus klepnął Gabriela w ramię.
— Oto siła ducha, mój byku! Nigdy nie błagać o łaskę! — W jego oku pojawił się błysk. — Gdybym miał czas, tobym pokazał panu więcej tajemnic.
— A mianowicie?
— Sztuczki za dobre dla tamtych. — Brutus szarpnął głową ku kadetom. — Sekrety mistrza. Przekazałem je tylko swym najlepszym klientom. — Szarpnięcie podbródka. — Mają swoją cenę.
— Naprawdę? Ile?
Brutus uśmiechnął się — z przodu nie miał kilku zębów, ktoś mu je chyba wybił pięścią w pancernej rękawicy — i potarł podbródek smagłą dłonią.
— Takie sekrety sprzedawano nawet za dziesięć tysięcy koron.
Gabriel uśmiechnął się i zawezwał Augenblicka i Deszcz po Suszy.
— Rozważ jednak — powiedział — że tu wchodzi w grę twa reputacja.
— Tak. Jeśli przegrasz, panie, moja reputacja się obniży.
— Wcale nie. Będę uważany za jakiegoś cudzoziemskiego ignoranta, który przegrał z fechmistrzem, mimo że w ciągu kilku lekcji czynił pan wszystko, by mnie nauczyć. Ale jeśli wygram, całe uznanie przypadnie panu i pańskie sztuczki znacznie zyskają na wartości.
Brutus udał, że się zastanawia. Augenblick analizował rozszerzanie źrenic, tętno, oddech.
— Naciśnij jeszcze trochę — radził Deszcz po Suszy.
— Niech pan to obliczy, senatorze — rzekł Gabriel. — Pańska cena sięgnie niebios, jeśli okazałoby się, że jeden z pańskich uczniów pokonał Silvanusa zaledwie po dniu nauki.
Brutus zgodził się na sto pięćdziesiąt złotych koron — nieprzycinanych monet — za każde z trzech sekretnych pchnięć. Gabriel wysłał prośbę do Clancy o pieniądze, a kiedy nadeszły, Brutus wypędził kadetów ze strychu i przystąpił do dzieła.
Pierwszy sekret — opaść na kolano i oburącz pchnąć do góry. Drugi był to osławiony, nieelegancki, lecz użyteczny botte du paysan: broń chwycona wolną ręką w połowie klingi zamieniała się w bagnet; zamachem należało zmieść obronę przeciwnika i jak dzidę wbić szpic w jego brzuch.
Gabriel znał doskonale te sposoby ataku. Chciał się tylko przekonać, czy są one stosowane na Ter’Madronie.
Trzecia technika była śmieszna: skomplikowane kroczki miały odzwierciedlać Sześć Królestw Nieba, zawezwać siły anielskie, by wsparły następujące potem rąbnięcie z góry.
Gabriel żywił nadzieję, że Silvanus zastosuje tę technikę.
— Powiedz mi, mistrzu, czy taka obrona jest znana? — spytał.
Koniec jego klingi naszkicował w powietrzu dwa półokręgi. Francuska parada półkolista.
— Znana, owszem, ale kiepsko. Szybkie uderzenie silną strefą jest lepsze. A z twoimi małymi przegubami, panie, nawet bym o tym nie myślał.
— Może to?
Narysował dwie skośne linie — „niszczącą” obronę szkoły węgierskiej.
— Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Nie wiem też, po co miałbyś, panie, stosować taką technikę. Choć przypuszczam, że to silniejsze ciosy od poprzednich.
— Dziękuję, mistrzu. — Gabriel machnął klingą w pozdrowieniu.
Brutus podszedł do stołu, gdzie złote korony Gabriela czekały w równych stosach. Zgarnął je do worka.
— Skąd, panie, bierzesz takie pieniądze? — zapytał. — W życiu nie widziałem tylu nieprzycinanych koron.
— Mój sekretarz powinien to wiedzieć — rzekł Gabriel niedbale. — Chyba z królewskiego skarbca.
— To właśnie skarbiec królewski tnie pieniądze — odparł Brutus. — Tak właśnie Jego Królewska Wysokość wyobraża sobie kierowanie finansami.
— Cóż — Gabriel strzepnął dłońmi. — W takim razie nie mam pojęcia, skąd są te pieniądze.
Jak wytłumaczyć, że dysponował kamieniem filozoficznym, przenośną nanomaszyną, która tka złote monety na poziomie atomowym? Może — żeby się nie wychylać — powinien poinstruować machinę, by robiła od razu zepsutą monetę.
Brutus odprowadził go po schodach na dziedziniec. Gabriel włożył do juków swój nowy strój do pojedynku.
— Czemu twój lud umieszcza te stworzenia nad drzwiami? — zapytał, spoglądając na zwiniętego nad ościeżnicą syczącego węża.
— To? — Brutus zerknął przez ramię na rzeźbę złowrogiego gada. — To ochrona przeciw demonom, Wasza Wysokość.
— Skuteczna? — spytał Gabriel. W głowie chichotał mu Deszcz po Suszy.
Brutus wyszczerzył w uśmiechu połamane zęby.
— Jasne. Nie widziałem w życiu ani jednego demona.
Zdziwiłbyś się, pomyślał Gabriel.
Gdy jechał do domu, w głowie rozbrzmiała mu muzyka. Jego opera nabierała kształtów.
Sny Gabriela wypełniała muzyka.
Obudził się wcześnie, lecz pozostał w łóżku. Muzyka i mikrofagi zbierały się w jego myślach. Świadomość przepływała między kolejnymi grupami daimonów.
Wściekłe akordy grzmiały w tej części mózgu, gdzie Cyrus i Wiosenna Śliwa nadzorowały finał trzeciego aktu opery Lulu: gdzie Lulu i Louise ogłosiły swą niezależność i gotowość samozniszczenia, mordując Pogromcę Zwierząt, który próbował zmienić je w eksponaty w swojej menażerii ludzkiego szaleństwa. Potem przepijają do siebie szampanem i śpiewają makabryczny duet głosami i głosami-widmami, triumfalnie i beztrosko. Ta aria złej woli ujarzmiała duchowo Gabriela. Wciąż do niej powracał, zmieniał aranżację, dodawał majestatu, udziwniał.
Muzyką próbował opisać daimōna, którego zobaczył w oczach Silvanusa.
W tym samym czasie Reno i Horus zajmowali się pojemnikiem Clancy. Skończyła pracę późną nocą; Gabriel musiał przeprowadzić znane mu testy, by sprawdzić, czy wszystko działa zgodnie z planem. Dotychczas działało. Do konstrukcji dodał kilka ulepszeń i teraz musiał również je przetestować.
Sprawa z Silvanusem była trzecia na liście jego priorytetów. Niechętnie do niej powrócił. Na wszelki wypadek, gdyby coś źle poszło, zapisał wyniki swej pracy do pliku i przesłał na Cressidę. Clancy mogła znaleźć innego Aristosa, który pobłogosławiłby jej projekt. A, przy odrobinie szczęścia, ktoś — choćby Clancy — może zechciałby dokończyć operę…
Gabriel wstał, ubrał się i zjadł na śniadanie parę śliwek. Dostarczyło dosyć kalorii, by nakarmić mięśnie, lecz nie osiadło w żołądku. Gdy przed świtem wybił właściwy gong, Gabriel obudził domowników i kazał przygotować powóz. Clancy wzięła piękne spinki w kształcie lwów stojących na tylnych łapach i upięła włosy z tyłu, by jej nie przeszkadzały. Biały Niedźwiedź i miejscowi służący przygotowywali konie, a Gabriel poszedł na dziedziniec, by rozgrzać i rozciągnąć mięśnie. Rycerz Gerius przyjechał wierzchem. Spokojny, z upiętymi z tyłu włosami, wyglądał po wojskowemu. Jego spódnice pojedynkowicza podzwaniały. Obserwował zaskoczony, jak Clancy — rozpoznał, że to kobieta, choć okrywała ją ciężka peleryna — i Manfred w obroży nabijanej ćwiekami wsiadali razem z Gabrielem do powozu.
— Na Boga, czy to rozsądne? — spytał. — Wolałbym oszczędzić damie…
— Clansai jest nanchańskim lekarzem — oświadczył Gabriel. — Życzę sobie, by udzieliła pomocy każdemu, kto odniesie ranę.
— Zorganizowałem pomoc lokalnego doktora — przypomniał Gerius. Owinął się szczelniej peleryną.
— Wolę mieć pod ręką własnego — rzekł Gabriel. — Odnoszę wrażenie, że jest ci zimno, panie. Czy zechciałbyś napić się czegoś ciepłego, zanim wyruszymy?
Gerius podniósł srebrną butelkę.
— Wziąłem ze sobą wódkę, gdybyś jej, panie, potrzebował.
— Dziękuję ci, panie, lecz nie będzie to konieczne.
Gerius znowu zerknął na Clancy małymi oczkami. Przez chwilę w jego twarzy widać było irytację. Odwrócił konia powoli i pokłusował. Konie fryzyjskie ruszyły za nim swoim wysokim chodem, przypominającym ruch maszyny. Gabriel przykrył rozgrzane członki kocem. Spojrzał na niebo: tuż przed świtem, gwiazdy, macica perłowa, sadze z komina. Poczuł gwałtowną tęsknotę do swego Illyricum, do Świata Czystego Światła.
— To wszystko jest bezcelowe — rzekł, nie wiedząc do końca, czemu to powiedział.
— Mylisz się, Aristosie — odrzekła Clancy. — Jest cel: pokonanie Saiga. A również milion innych.
Gabriel szarpnął podbródkiem na znak zgody — tutejszy gest wygrał ze zwykłym, znajomym odruchem. Zamknął oczy, oddał sterowanie systemami autonomicznymi Wiosennej Śliwie, która pilnowała przepływu krwi przez rozgrzane mięśnie, utrzymywała jego ciało w stanie napięcia i gotowości. Złożył palce w Mudry Skupienia, pogłębił i wyregulował oddech, którego rytm wprawił go w łagodny trans hipnotyczny. Przywołał w umyśle kolejno wszystkie sposoby ataku i parady Brutusa, ruchy stóp, sztuczki i gesty. W myślach wszystkie je przećwiczył, czuł w dłoni ciężką broń, miał też świadomość siły przeciwnika przekazaną przez źle oczyszczoną, niskowęglową stal. W koło, o promieniu określonym ramieniem i klingą, rzutował swą moc. Potem wolniej powtórzył wszystkie znane mu z wushu układy stosowane na pojedynczy miecz. Wydobył istotę techniki walki ukrywaną przez tysiąclecia, kiedy nadawano jej znaczenie symboliczne.
Powóz zwolnił; Gabriel otworzył oczy. Na wschodnim horyzoncie czerwone słońce zmagało się z chmurą. W dali rozlegały się dzwonki krów. Po drugiej stronie drogi, jak dzidy, stały wysokie jesiony.
Gerius zbliżył się do powozu i przez drzwiczki zajrzał do wnętrza.
— Tuż przy brzegu tego zagajnika jest polana — rzekł. — Często odbywają się tam pojedynki. Czy Wasza Wysokość zechce wysiąść? Pani… doktor — użył tego określenia z powątpiewaniem — może pozostać, dopóki jej nie zawołamy.
— Nie zamierzam tu zostać — oświadczyła Clancy.
— Jak doktor sobie życzy — rzekł Gabriel.
Gerius skrzywił się. Gabriel odrzucił koc i wyszedł na mokry żwir. Gęstą trawę na poboczach pokrywała rosa. Z gęstwiny niepewnie odzywały się ptaki.
— Teraz powinieneś założyć zbroję, panie — rzekł Gerius. — Czasami w takich miejscach urządza się zasadzki. Przypuszczam, że Silvanus nie posunie się do tego, ale na wszelki wypadek lepiej się przygotować.
— Bardzo dobrze.
Gabriel zdjął pelerynę. Gerius pomógł mu założyć ciężkie rękawy zbroi, przywiązał je do piersi i ramion, potem zapiął mu wokół talii pas z kolczugą. Clancy podała Gabrielowi opancerzone rękawice.
Gerius sięgnął pod pelerynę.
— Pozwoliłem sobie odwiedzić czarownicę — rzekł. — Nabyłem dla ciebie amulet, panie.
Gabriel spojrzał na niego uważnie.
— Myślałem, że to sprzeczne z zasadami.
Żołnierz podniósł wielką dłoń, w której trzymał matową buteleczkę.
— Nie można mieć przy sobie amuletu, ale to jest olej, którym cię natrę, panie. Pozwolisz?
Gabriel już miał ochotę wzruszyć ramionami, ale zamiast tego strzepnął dłońmi.
— Jak sobie życzysz, panie. To bardzo uprzejme z twojej strony, że o tym pomyślałeś.
Clancy obserwowała podejrzliwie Geriusa, który wylał trochę oleju na palec i maznął Gabriela po czole, powiekach, uszach i, sięgnąwszy mu pod koszulę, po mostku. Gabriel poczuł podobny do cynamonu korzenny zapach.
— Niech cię święci błogosławią — rzekł Gerius.
Gabriel otworzył oczy.
— Czuję się niezwyciężony — oznajmił. — Załatwmy to czym prędzej.
Ruszył w las za Geriusem. Stąpał ciężko, w żelaznej pobrzękującej zbroi z mieczem w pochwie u boku. Clancy poszła za nimi, a na samym końcu Manfred.
— Mam swój pistolet — zameldowała Clancy. — Na wszelki wypadek.
W jednej ręce niosła torbę lekarską, drugą skrywała pod peleryną.
— To bardzo roztropne — odpowiedział Gabriel. — Przejmij zwierzchnictwo nad Manfredem, dobrze?
— Jak sobie życzysz, Aristosie.
Stąpał po młodej trawie, na czubkach jego butów pobłyskiwała rosa. Rozpoczął serię coraz głębszych medytacji. Ręce znowu ułożył w Mudry Skupienia. Wszystko to miało zmusić system gruczołów do zwiększenia w przysadce produkcji kortykotropiny, co z kolei włączyło wytwarzanie kortyzonu i adrenaliny. Krew wypompowana ze ściśniętego układu trawiennego zasiliła główne mięśnie. Zwęził naczynka włosowate skóry; w ten sposób zarezerwował krew dla mięśni oraz w przypadku zranienia zapobiegał większemu krwawieniu. Skóra będzie sprawiała wrażenie bladej, pokrytej zimnym potem — może inni pomyślą, że się boi — jednak mięśnie naładują się energią.
Drzewa rozstąpiły się. Na polance przy uwiązanych koniach stało trzech mężczyzn. Gabriel drgnął, gdy do jego mięśni napłynęła krew i hormony.
Silvanus stał też przy koniach. Na twarzy miał dziki, wymalowany kosmetykami grymas. Wymachiwał mieczem obiema rękami, rozgrzewał ramiona.
— Poczekaj tu, panie — rzekł Gerius i poszedł w głąb zagajnika.
Dwaj obcy, jeden niedbale trzymając siekierę, zbliżyli się do niego i cała trójka uzgodniła miejsce potyczki. Następnie zaczęli mierzyć krokami odległość, usuwając siekierą wiosenne krzaczki i odsuwając na bok kamienie.
Gabriel znowu zaczął rozciągać mięśnie. W lesie odezwały się ptaki — w mięśniach Gabriela odezwała się hormonalna gotowość. Trzej sekundanci wystraszyli kilka zaskoczonych przepiórek. Jeden z mężczyzn zaklął zdziwiony.
Gdy wycięto ostatni krzaczek, sekundanci zbliżyli się do Gabriela i Clancy. Jeden z obcych, siwy mężczyzna w średnim wieku, ubrany był w czarną kamizelę w czerwone prążki. Drugi, młody, miał na sobie spódnicę i rękawice pojedynkowicza. Twarz o ostrych rysach wykrzywiał mu szyderczy uśmiech.
— Wasza Wysokość — rzekł Gerius — pozwól, że ci przedstawię lekarza Laviniusa i przyjaciela Silvanusa, lorda Augustino.
Gabriel skrzyżował ręce na piersiach i skłonił się uprzejmie.
— Chciałbym wyznać — rzekł — że nigdy nie zamierzałem sprowokować Rycerza Silvanusa do tej kłótni.
Augustino strzepnął dłońmi.
— To praktycznie nie ma znaczenia — powiedział. — Obraza zaistniała, czy książę tego chciał czy nie.
Lekarz westchnął i otarł usta chustą, którą nosił przy kołnierzu. Chusta miała nie do końca sprane plamy krwi.
— Ustaw swego człowieka na miejscu — zwrócił się Gerius do Augustina. — Ja również to zrobię.
Gdy trójka mężczyzn odeszła, Gabriel odwrócił się do Clancy. Wyciągnął miecz, zważył go w dłoni. Słoneczne światło zafalowało na srebrzystej klindze. Świadomość Gabriela zdawała się rozszerzać, ogarniała las, drzewa, świt, uzbrojonych mężczyzn, czekające konie. Jego serce wypełniło się słowami:
Świt biegnie jak krew po stali,
A jednak me serce przepełnia spokój.
Dlaczego fanfary muszą burzyć ciszę?
Clancy postąpiła krok do przodu, wzięła go pod ramię, pocałowała w policzek. Cofając się, przybrała Postawę Poważania: dłonie w geście pozdrowienia, prawa pięść w lewej dłoni. Gabriel odpowiedział tą samą postawą i gestem, zamykając lewą dłoń wokół rękojeści miecza.
Rzucił pochwę na ziemię i wyszedł na środek polany. Jego dusza wciąż krążyła w lesie; wezwał daimony, by szły tuż za nim. Rozmyślnie zmniejszył głębię swego widzenia, ograniczając ją do sylwetki Silvanusa. Obserwował go ze skupieniem, jakby patrzył przez lunetę z odwrotnej strony. Daimony zwiększyły wrażliwość jego wzroku, dotyku i słuchu, a potem stłumiły inne zmysły. Krew przyśpieszana adrenaliną grała mu w uszach. Długoręki Silvanus szedł ku niemu, pobrzękując kolczugą; daimōn w jego oczach wyglądał jak błysk matowej, bezdusznej stali. Rycerz trzymał miecz w lewej dłoni. Na twarzy miał wymalowany czerwoną szminką ponury uśmiech. Wyrysowane brwi wyrażały okrutny, dziki grymas. Oczy podkreślił wściekłą czerwienią.
AUGENBLICK: Jest leworęczny, Aristosie.
GABRIEL Przejmij sterowanie moim ciałem, Augenblick. ‹Priorytet 1› Nie jest przyzwyczajony do leworęcznych przeciwników.
AUGENBLICK: Do usług, Aristosie. ‹Priorytet 1›
Gabriel nie był zdecydowany, czy walczyć prawą czy lewą ręką. Widok Silvanusa przyśpieszył wybór: oddał ciało leworęcznemu daimōnowi i przeniósł miecz do lewej ręki.
Silvanus to dostrzegł, przez jego pomalowane usta przebiegł lekki grymas. Poza tym w ogóle nie zareagował.
Jego daimōn jest bardzo zdecydowany, Aristosie. Nie widziałem wśród tych ludzi nikogo bardziej skupionego.
MATAGLAP: Zabij go i zakończ to wszystko.
DESZCZ PO SUSZY: Naśladuj go z początku, Aristosie. Bądź jak lustro.
GABRIEL: Misiu, zacznij wzmacniać medytacją lewą rękę. ‹Priorytet 1›
MIS: Oddychasz piętami. Czujesz, jak twe qi wytryska niczym rzeka z ziemi i rozlewa się po twych nogach, plecach i wzdłuż lewego ramienia i miecza. Rzeka mocy przepływa przez ciebie, przez twe ramię…
DESZCZ PO SUSZY: Ostrożnie, Aristosie!
GABRIEL: Odpowiadam mu.
DESZCZ PO SUSZY: Próbuje cię zastraszyć, choć jeszcze nie zaczęliśmy. Może od razu na początku zamierza zaatakować z impetem.
AUGENBLICK: ‹obraz tętna pulsującego w szyi Silvanusa› Jego tętno wynosi tylko 95, Aristosie. Nie boi się ciebie, panuje nad sobą.
DESZCZ PO SUSZY: Jest w głębokiej psychozie.
Augustino i Gerius ustawili przeciwników pośrodku polany. Wschodzące słońce świeciło z boku, Gabriel miał je z prawej strony, nie raziło więc żadnego z nich w oczy.
Nie padło żadne słowo. Silvanus przybrał postawę szermierza — nisko przykucnął, wyciągnięty miecz stał się przedłużeniem lewego ramienia. Dzikie, obrysowane czerwienią oczy patrzyły prosto na Gabriela. Sztych miecza mierzył mu w twarz.
Gabriel odpowiedział ruchami dokładnie kopiującymi postawę Silvanusa. Gdy ma się do czynienia z nieznanym systemem, najlepiej jest powtarzać ruchy przeciwnika.
Nie naśladował natomiast upartego spojrzenia Silvanusa — Equito mógł go zwieść, patrząc w jedno miejsce, a uderzając w inne. Gabriel skierował swój wzrok niżej, na sprzączkę u pasa Silvanusa. W ten sposób obejmował świadomością całe ciało przeciwnika i odbierał sygnały zapowiadające poszczególne ruchy.
Gerius wodził wzrokiem od jednego z nich do drugiego, nieco zdziwiony, że przygotowali się bez jego komendy.
— Zatem możemy zaczynać, jaśnie panowie — rzekł i szybko wyszedł z zasięgu ostrzy.
Silvanus przez chwilę nie wykonywał żadnego ruchu, czekał widocznie na Gabriela, a potem zaczął ostrożnie sunąć w lewo. Kolczugowe spódnice pobrzękiwały.
— Jastrząb ma słońce za sobą, gdy fruwa — ostrzegła Wiosenna Śliwa.
Słońce padło Gabrielowi na twarz. Nieco przesadnie zmrużył oczy, chcąc zmylić Silvanusa, że go oślepiło. Wzrok miał jednak doskonale skoncentrowany. W dolnej części swego pola widzenia dostrzegł, że lewa stopa Silvanusa cofa się o pół centymetra, ciało nieznacznie pochyla do przodu, by zrównoważyć…
To ostrzeżenie wystarczyło. Silvanus wyszedł ze słońca, ostrzem wykonał zamach w kierunku głowy Gabriela. Gabriel przyjął cios na metalową rękawicę, wyciągnął lewe ramię w uderzeniu blokującym.
— Tzai! — krzyknął, ściągając mięśnie jamy brzusznej.
— ZABIJ! — ryknął Mataglap.
AUGENBLICK: Jego daimōn całkowicie zachował zimną krew. Nie da się go wypłoszyć ani zepchnąć.
MIŚ: Oddychaj. Rzeka qi wpływa ci na plecy…
DESZCZ PO SUSZY: Może spodziewa się ataku ze słońcem. Czy możemy wykorzystać te jego spekulacje, by zwabić go w pułapkę?
GABRIEL: Dobrze. ‹wizualizacja techniki›
DESZCZ PO SUSZY: Z całą pewnością.
MATAGLAP: Nie zasygnalizuj mu tego przypadkiem.
MIŚ: Wdech.
AUGENBLICK: Będzie kontratakował, jeśli się tego spodziewa. Najprawdopodobniej uderzenie zatrzymujące. ‹wizualizacja›
MATAGLAP: Zgubił cię w słońcu. Zniszcz go!
Silvanus zatrzymał impet uderzenia, odbił klingę w górę, nad swe lewe ramię. Gabriel, wykorzystując grawitację, opuścił silną strefę swego miecza na słabą strefę miecza Silvanusa, a potem (z dłonią zwróconą ku górze) ruszył w przód, w nadziei, że pchnięcie dosięgnie ramienia Silvanusa. Silvanus cofnął wysuniętą stopę w pięknie obliczonym rassemblement. Klinga Gabriela spadła, mijając cel o szerokość kciuka.
Silvanus był najwyraźniej przygotowany, by go dostać.
Gabriel przesunął się znowu w lewo. Słońce przestało świecić mu w oczy. Jeszcze raz obaj przyjęli postawę obronną.
Silvanus znowu zaczął obchodzić go w lewo, w swoją silną stronę. Gabriel poszedł za jego przykładem. Silvanus zmrużył oczy, gdy słońce błysnęło mu prosto w twarz.
Gabriel poczekał, aż przyszła kolej na ruch jego lewej stopy, a potem, zamiast dalej pełznąć dookoła, postąpił ku Silvanusowi. Próbował uczynić ten ruch absolutnie spontanicznym, nie zdradzając go żadnym przesunięciem ciężaru ciała czy poprawianiem ustawienia stopy.
Jego ręka z mieczem uniosła się wysoko, w słońce, w nadziei, że Silvanus straci go z oczu. Prawa dłoń odparowała oczekiwany sztych zatrzymujący. Zamiast ciąć z góry, Gabriel opuścił miecz za przeciwnikiem, potem wywinął nim w górę z zamiarem zadania Silvanusowi cięcia pionowego pod brodę.
— Tzai! — krzyknął.
— ZABIJ! — nadeszło jak echo.
Silvanus złożył prawą dłoń i zatrzymał pchnięcie tuż przed celem. Gabriel przesunął nogi w tył w „niszczącej” paradzie, od prymy do niskiej tercji, która odbiła spodziewany kontratak Silvanusa, a potem znów przybrał postawę obronną.
Obaj nadal się sprawdzali, jakby mieli do dyspozycji nieograniczony czas. Klingi szybko migały, żaden jednak sztych nie przerodził się w zdecydowany atak. Silvanus zdawał się być całkowicie skoncentrowany. Jego daimōn może i był obsesyjnym mordercą, ale również był mordercą cierpliwym, czekającym stosownej chwili. Może wyczuwał, że niedługo Gabriel się zmęczy, a wtedy dzięki swym masywnym przegubom, barkom i długim rękom Silvanus go wykończy.
Gabriel poświęcił się chłodnej analizie stylu swego przeciwnika. Silvanus wolał cięcie niż sztych, ruchy koliste od liniowych. Był również podstępny — tupał, by odciągnąć Gabriela od ataku, albo rozmyślnie dzwonił kolczugą, by skierować jego uwagę w dół, oderwać zaś od klingi; patrzył wściekle na jedną część ciała Gabriela — atakował inną; inteligentnie wykorzystywał słońce i próbował długiej serii przebiegłych fint i zatrzymanych uderzeń.
Po każdej wymianie cięć Gabriel czuł się coraz pewniej. Silvanus sygnalizował swe ataki nieznacznym balansowaniem ciała, rytmem oddechów i kroczkami. Gabriel lepiej pracował stopami — Silvanus szedł całymi krokami, Gabriel natomiast stosował szybkie przesunięcia nóg, poruszał się sprawniej, nie zmieniając położenia stóp. Przewagę dawało mu też częste stosowanie sztychów. Miał do dyspozycji parowania okrężne i niszczące oraz wiele, wiele sztuczek, których jeszcze nie zastosował.
— Czas go wykończyć — stwierdził Mataglap. — Spójrz na te ręce i ramiona! Może cię zmęczyć wcześniej niż ty jego.
— Poziom toksyn zmęczeniowych jest wysoki — zameldowało reno Gabriela.
— Zabij go i skończ z tym wszystkim — Mataglap radował się na tę myśl.
— Nie zabiję. Oszczędzę go, jeśli tylko mi się uda.
— To barbarzyńca i morderca. Nigdy nie dostosuje się do nowego porządku, który będziemy musieli tutaj narzucić. Pył pod naszymi butami.
— Zgódź się — rzekł Deszcz po Suszy.
DESZCZ PO SUSZY: Jeśli myślisz o wykonaniu teraz ruchu, to wiedz, że słońce zaraz padnie mu na twarz.
GABRIEL: Nie wtedy… raczej tuż przed…
DESZCZ PO SUSZY: ‹aplauz›
AUGENBLICK: Jego tętno wynosi 110, oddech ma równomierny.
MIŚ: Rzeka pełna qi spływa z twojego ramienia. Oddychaj.
GABRIEL: ‹wizualizacja techniki›
DESZCZ PO SUSZY: Nadziewasz się na jego ostrze. Musisz mieć pewność, że zneutralizujesz każdy kontratak.
— Ale…
Gabriel i Silvanus ostrożnie skradali się po okręgu. Gabriel przedłużał to krążenie, aż czerwony świt przemalował biały puder Silvanusa na różowo, a słońce padało niemal w oczy przeciwnika…
Może Silvanus odpręży się, sądząc, że spodziewany atak wyjdzie prosto ze słońca. Gabriel wykonał ruch tuż przed najbardziej odpowiednim momentem. Był to ruch w prawo, nie w lewo. Prosto na miecz Silvanusa, dlatego nieoczekiwany.
Postąpił prawą nogą, ślizgając wierzch swej pancernej rękawicy po wewnętrznej linii przeciwnika. Wyciągniętą lewą dłonią zamachnął się do środka, by zadać bekhendowe („Tzai!”) cięcie w jego tors. Ruch słaby, lecz wykonany bez sygnalizacji, stanowił przede wszystkim wstęp do czegoś bardziej interesującego.
Silvanus odparował pierwsze uderzenie, spróbował chwycić ostrze, nie udało mu się, i przez ułamek sekundy odwracał do góry swą dłoń z mieczem, by przygotować potężne cięcie. To go zablokowało. Ostrze zadzwoniło: Gabriel poczuł paraliżujące uderzenie na rękawicy. Wyrzucił do przodu lewą stopę, stawiając ją do wewnątrz, i skończył w położeniu żurawia, oparty na prawej nodze z lewą uniesioną wysoko. Sztych opadł, miecz zatoczył pionowe koło i z góry wycelował wprost na głowę Silvanusa.
Silvanus miał zobaczyć to uderzenie. Drugie było bocznym kopnięciem z pozycji żurawia — obcas buta Gabriela wycelowany prosto w splot słoneczny Silvanusa.
— Dai! — krzyknął Gabriel.
Silvanus jakoś wyczuł, że jest w opresji, i na oślep skoczył w tył, lądując w postawie obronnej, przy akompaniamencie szalonego szczęku zbroi. Miecz Gabriela zagwizdał, tnąc powietrze tuż za nim i wbił się w murawę. Stopa Gabriela dotarła do piersi Silvanusa, ale noga była wówczas całkowicie wyciągnięta i nie zdołała już dalej pchnąć.
Daimony Gabriela wrzasnęły: wytrącony z równowagi, stał na jednej nodze przed przygotowanym wrogiem. Silvanus już go dźgał czubkiem miecza, gdy Gabriel usiłował odzyskać równowagę. Zdążył jednak podnieść miecz i odbić atakujące ostrze, obiema dłońmi ujął rękojeść, zamachnął się z prawej strony i jeszcze raz postąpił naprzód prawą stopą, gdy Silvanus próbował odzyskać równowagę po swym wypadzie.
Miecz skoczył do góry, potem w dół, cios był silny, wykonany prawą dłonią. Gabriel zamierzał spuścić ostrze na lewe ramię Silvanusa, wewnątrz łańcuchowego rękawa, i przeciąć mięśnie sterujące ręką z mieczem.
— Dai!
Przeciwnik zablokował uderzenie obronnym skrzyżowaniem swego miecza i parującej ciosy ręki. Jego daimōn spojrzał gniewnie czerwonymi oczyma na Gabriela. Silvanus skręcił dłoń, chwycił w garść czubek Gabrielowego miecza i spuścił ostrze własnego miecza na jego głowę. Gabriel zablokował uderzenie lewą rękawicą, kopnął lewą stopą, i uderzył poduszeczką stopy („Dai!”) w splot słoneczny Silvanusa.
W ten sposób odepchnął Silvanusa i uwolnił klingę swojej broni. Czerwonooki daimōn nawet nie mrugnął, lecz Silvanus łapał oddech. Gabriel, sunąc naprzód, zaczął kreślić mieczem ósemkę, figurę, która miała przesunąć siły z powrotem do lewej dłoni, gdyby ich potrzebował. Silvanus cofał się, chętnie ustępując. Jego zimne oczy śledziły miecz Gabriela, analizowały dziwny sposób ataku, mierzyły rytm poruszeń.
W pewnej odległości, poza obszarem ostrego widzenia, Gabriel zauważył, jak inne postacie rozpraszają się, schodząc z drogi walczącym.
Ruch Silvanusa — wypad typu „wszystko albo nic” — ponad ręką Gabriela, był wycelowany w jego tercję, dokładnie w chwili, gdy miecz Gabriela schodził do dolnej kwarty, na krańcu ósemki.
Gabriel przygotował się na to: jak nikt znał słabości ósemki. Lewa ręka machnęła przed torsem i wewnętrzną stroną dłoni odparowała wypad. Ręce miał teraz skrzyżowane na piersiach. Gdy Silvanus wycofywał się z wypadu, Gabriel postąpił naprzód, wykonując rękami ruch nożycowy; kostki lewej dłoni celowały w twarz Silvanusa, prawa cięła mieczem jego tors. Silvanus, prawdopodobnie pomyliwszy prawą i lewą stronę, postanowił zablokować uderzenie w twarz tymczasem czyste pchnięcie mieczem wycięło mu w boku czerwoną linię.
Ze złością kopnął Gabriela w lędźwie. Gabriel odwrócił się, uniósł lewe kolano i przyjął uderzenie na udo. Ból go smagnął, mięśnie skurczyły się w spazmie; opuścił wzniesioną nogę tuż przy Silvanusie, żaden z mieczy nie mógł wykonać ruchu w tej niewielkiej przestrzeni. Dzięki energii sprawnej prawej nogi uderzył przeciwnika lewym łokciem w twarz. Czuł rwący ból w udzie. Silvanus, odrzucony ukosem do tyłu, ciął mieczem na oślep, ruchem, który prawdopodobnie był tyleż obroną, co atakiem. Gabriel odparował cios i wypuścił wroga: Deszcz po Suszy poinformował go, że uszkodzona noga może zawieść podczas ataku w pościgu.
Postępował ostrożnie, usiłując (Miś śpiewał mu do wewnętrznego ucha) opanować zbuntowaną nogę. Koniec z żurawiami, pomyślał. Silvanus cofnął się i próbował obejść Gabriela kołem. Koszula powoli mu czerwieniała, krew płynęła ze złamanego nosa.
Jaskrawe słońce stało wysoko i nie dawało już nikomu przewagi. Gabrielowi spływał z czoła pot, wrażenie to odbierał z dystansu, jakby chodziło o kogoś innego. Postanowił przełożyć miecz do prawej dłoni — lewa ręka i ramię już się zmęczyły.
— Rycerzu Silvanusie, możemy przerwać walkę — rzekł Gabriel.
Silvanus milczał. Jego krew zbryzgała trawę.
— Możemy na tym skończyć — zaproponował Gabriel.
Silvanus oddychał głęboko i równomiernie. Powietrze szumiało w jego ustach.
— Ustawił rytm oddechu — informował Augenblick. — Nasyca swe tkanki tlenem, by zaatakować. Tętno około 125.
— Skończ z nim — rzekł Mataglap.
— Zgoda — to Deszcz po Suszy. — Najlepiej go zaatakować, nim będzie miał czas na przemyślenie następnego wypadu.
Obaj poruszali się jednocześnie, tnąc przy każdym kroku. Klingi szczękały, miecz Gabriela operował na linii zewnętrznej. Gabriel zastosował koliste parowanie, by wznieść czubek ponad ostrze przeciwnika i zadać sztych w ramię, lecz Silvanus wzruszył swymi masywnymi, opancerzonymi barkami i miecz Gabriela przeciął tylko niebo. Silvanus wycelował w brzuch Gabriela. Gabriel odparował uderzenie lewą dłonią.
Potem Silvanus rzucił się naprzód, opancerzonymi ramionami wyrżnął w tors Gabriela, odrzucając go w tył. Gabriel stracił gwałtownie oddech w piersi. Nogę przeszył mu ból. Daimony zawyły z powodu tej utraty kontroli. Usłyszał krzyk jednego z widzów.
Gabriela pchał do tyłu impet ciężkiego ciała Silvanusa. Uszkodzona noga nie dawała oparcia w tym zmaganiu z masywniejszym mężczyzną. Klingi stały się bezużyteczne w zwarciu. Gabriel próbował wepchnąć usztywnione palce lewej dłoni w oczy Silvanusa, a Silvanus walił w jego twarz opancerzoną pięścią. Ich dłonie, nie dotarłszy do celu, zderzyły się, sczepiły.
— Twardemu naporowi przeciwstaw wycofanie — zasugerowała Wiosenna Śliwa.
GABRIEL: Tak! ‹wizualizacja ruchu›
MIŚ: Zapominasz o oddychaniu!
DESZCZ PO SUSZY: ‹wystąpienie prawą stopą› przeniesienie ciężaru ciała na prawą stopę› ‹uderzenie głowicą›
GABRIEL: ‹oddychanie›
DESZCZ PO SUSZY: ‹blok i cięcie›
GABRIEL: Zbuduj rytm. Jeden-dwa-trzy.
DESZCZ PO SUSZY: ‹obrona i sztych›
GABRIEL: Na końcu sekwencji będziemy mieli pół kroku przewagi.
DESZCZ PO SUSZY: ‹obrona i cięcie›
MIS: Oddychaj.
AUGENBLICK: Zada cios z góry.
GABRIEL: Kolista obrona ostrzem, z góry na dół. Przesunięcie w nieciągłość czasową.
DESZCZ PO SUSZY: ‹kolista obrona›
GABRIEL: Poczekaj… teraz!
GŁOS: ‹wypad›
MIŚ: Kiai.
GŁOS: ZDYCHAJ! ZDYCHAJ! ZDYCHAJ!
MATAGLAP: ZDYCHAJ!
HORUS: Kto do diabła…?
GABRIEL: Nie chciałem go zabić, do cholery!
Gabriel dał krok w prawo, obciążył zdrową nogę i głowicą swego miecza walnął Silvanusa w nerkę. Ten chrząknął, obrócił się, podniósł wysoko ostrze miecza, by z miażdżącą siłą opuścić je na dół. Gabriel zablokował cięcie opancerzoną rękawicą i sam zadał cios. Jeden…
Dysząc, obaj nieco się cofnęli, lecz ich miecze nadal się poruszały seriami cięć i sztychów. Dwa, trzy… Krew pokryła bok Silvanusa, płynęła mu po twarzy. Ślina z krwią sączyła mu się z ust z każdym dyszącym oddechem.
W jego nieludzkich oczach widoczne było teraz większe skupienie i zdecydowanie.
Ostrze Silvanusa wzniosło się wysokim łukiem, cięło nisko. Cztery, pięć… Gabriel przechwycił uderzenie silną strefą, skierował je od siebie, a sztych jego miecza zakreślił elegancki, opadający półokrąg. Odczekał jedno uderzenie serca i poszedł w przód.
…i pół!
— Zdychaj! — krzyknął Gabriel.
Sztych uderzył Silvanusa pod lewe ramię i wszedł głęboko. Gabriel napierał. Rozległ się wstrętny syczący dźwięk, gdy powietrze weszło, za ostrzem, w opłucną.
AUGENBLICK: Ta… rzecz… przejęła kontrolę.
DESZCZ PO SUSZY: ‹wycofanie ostrza›
GABRIEL: Pozwólcie, że odbiorę swoje ciało.
Equito opadł na ziemię jak worek kamieni. W mgnieniu oka ten imponujący zapas fizycznej energii przekształcił się w pozbawioną nerwów powłokę, niezdolną nawet do skurczów. Na ten widok Gabriela zalała fala zdumienia — Silvanus, przebity, obrócił się w nicość, jak balon. Gabriel odrzucił miecz i opadł na spryskaną krwią trawę przy ciele przeciwnika. Bulgoczący dźwięk nie dobywał się z jego gardła, lecz z klatki piersiowej. Zatem rana zasysała powietrze…
Możliwe, że płuco nawet nie zostało przebite. Powietrze wpadające do dziury w opłucnej mogło zgnieść płuco lub je przesunąć. Jeśli Gabriel nie uszkodził jakiejś głównej arterii, Silvanus miał szanse przeżyć.
Gabriel usłyszał tupot nóg; to podbiegali świadkowie. Reno dawało mu szybki dostęp do danych medycznych. Gabriel zamierzał zahermetyzować ranę. Zerwał z Silvanusa koszulę i docisnął ranę dłonią. Płatowe zranienie wnęki opłucnej mogło spowodować śródpiersiowe przesunięcie: płuca i serce odsunęłyby się od rany, blokując krążenie krwi.
— Odejdź! — wrzasnął lord Augustino. Zbliżał się biegiem z drugiego skraju polany. — Odsuń się od niego, czarowniku!
— Usiłuję mu pomóc! — krzyknął Gabriel. Z tyłu nadbiegł Gerius. — Clancy, daj nam rurkę dotchawiczą!
Jeśli arteria jest przecięta, może trzeba będzie otworzyć ranę szerzej, włożyć do środka rękę i dłonią ścisnąć arterię, by ją zamknąć…
— Rurkę dotchawiczą! — wrzasnął Augustino. — Precz z tymi cudzoziemskimi czarnoksięskimi sztuczkami!
Gabriel zorientował się, że trudno będzie wytłumaczyć Augustinowi konieczność poszerzenia rany i wprowadzenia tam rurki.
Nie zawracaj sobie głowy objaśnianiem. Przystąp po prostu do dzieła.
Clancy w biegu otwierała swą torbę lekarską. Gabriel myślał: parę woreczków z piaskiem, by wywrzeć nacisk na klatkę piersiową, a kiedy rurka będzie na miejscu, dren wodny.
— Uważaj z tyłu! — znowu Głos.
Mimowolnie Gabriel odwrócił się, gdy usłyszał szczęk wyciąganego ostrza, zobaczył rękę Geriusa ze sztyletem wycelowanym w jego kierunku…
MATAGLAP: Leżymy na ziemi, niech to szlag!
GABRIEL: Zastosuj to! Styl Małpy!
DESZCZ PO SUSZY: Smagnąć Smoczym Ogonem?
GABRIEL: ‹!!!›
MIŚ: Kiai.
GŁOS: GIŃ!
GABRIEL: GIŃ!
MATAGLAP: Weź miecz!
MIŚ: Oddychaj.
GŁOS: Nadbiega Augustino!
DESZCZ PO SUSZY: Nie możemy teraz się mocować o miecz. Gdzie jest jakaś wolna broń?
CLANCY: ‹przez oneirochronon› Cholera, znowu schowałam pistolet, ale nadbiega Manfred!
HORUS: Najbliżej jest miecz Silvanusa.
MATAGLAP: Augustino za sekundę na niego nastąpi.
HORUS: Przewrót to najszybszy sposób pokonania odległości…
GABRIEL: Styl Małpy! ‹koziołek›
GŁOS: Daj mi swe ciało! Wiem, co robić!
GABRIEL: ‹zgoda›
HORUS: ‹!?!› Aristosie! Ja protestuję!
GABRBIEL: Dotychczas miał rację…
— Aristos! — wrzask Clancy.
Gabriel potoczył się na bok. Skierowany w dół sztylet Geriusa przedziurawił murawę. Gabriel podniósł się, podparty w trzech punktach, na obu dłoniach i na stopie. Potem zmienił zwrot, wyrzucił drugą nogę klasycznym zamachem małpiego stylu, zwanym „Smaganie Smoczym Ogonem”.
Stopa Gabriela smagnęła nogi Geriusa na wysokości kostek. Gerius ciężko upadł na obie łopatki, powietrze wyszło z niego z głośnym westchnieniem.
Lavinius, miejscowy lekarz, rozdziawił usta, znieruchomiał ze zdumienia.
Zbliżał się Augustino, w biegu wyciągał miecz. Broń Gabriela leżała odrzucona, poza jego zasięgiem, Gerius wciąż miał w dłoni swój, natomiast miecz Silvanusa leżał na ziemi w połowie drogi między Augustinem a Gabrielem.
Gabriel zrobił przewrót w przód ku mieczowi, szybciej pokonując przestrzeń niż niezdarnie biegnący Augustino. Rozległo się warczenie i wrzask — to Manfred swym wyostrzonym diamentowym zębem brutalnie ugryzł Geriusa w ramię dzierżące miecz. Gabriel oparł się na kolanie. Trzymał oburącz miecz, niewygodnie odwrócony sztychem do dołu.
Mózg Gabriela wypełniła ukierunkowana wściekłość. Oddał sterowanie Głosowi. Na języku miał silny metaliczny smak. Odparował sztych, potem krzyknął „Giń!” i odwróconym w górę ostrzem wciął się w brzuch Augustina. Krew i zawartość żołądka spryskały Gabrielowi twarz. Poczuł, jak ostrze miecza zgrzyta na krzyżu przeciwnika. Rozszedł się ohydny zapach wnętrzności.
Gabriel wstał, wyjął miecz z ciała mężczyzny, który padł na ziemię. Jego usta otworzyły się do wrzasku, lecz nie wydały dźwięku: przecięta przepona nie dostarczyła mu tchu.
Silne poczucie triumfu przetoczyło się przez Gabriela, jak rozkoszna porcja wódki. Odwrócił się z mieczem gotowym do ataku i zobaczył Geriusa gramolącego się na nogi. Jego poharatana prawa ręka zwisała bezwładnie, mieczem przełożonym do lewej dłoni machał bezskutecznie w kierunku Manfreda. Clancy, wyplątawszy pistolet z fałd swego stroju, trafiła Geriusa w lewe kolano samonaprowadzającą, eksplodującą kulą. Gerius ponownie runął na ziemię.
Gabriel obrócił się ku jedynemu stojącemu jeszcze na nogach przeciwnikowi — doktor Lavinius podniósł niepewnie topór, patrzył przez dłuższą chwilę, po czym opuścił swą broń i niezgrabnie rzucił się do ucieczki. Pocisk z pistoletu Clancy wyrwał mu z ramienia kawałek kości. Lekarz obrócił się i upadł.
— Chcę teraz odzyskać swe ciało — rzekł Gabriel.
— Wydobądź prawdę od Geriusa. — Głos brzmiał nieubłaganie.
— Wydobędę.
Głos zanikł, a wraz z nim w Gabrielu wygasło poczucie wścieklej egzaltacji. Zatoczył się — tak, jakby podtrzymywało go tylko zapamiętanie Głosu — a potem podszedł do Geriusa.
Gerius — którego Manfred obchodził wkoło, warcząc groźnie jednocześnie oszołomiony i przerażony, podniósł miecz.
— Wybacz, Aristosie — rzekła Clancy w demotyku, podstawowym języku, który dzieliła z Gabrielem. Mały czarnoniebieski pistolet, wystający spomiędzy drugiego i trzeciego palca jej prawej dłoni cały czas celował w Geriusa. — Po walce odłożyłam pistolet. Myślałam, że go nie będę potrzebować.
— Nie podchodź — wydyszał Gerius. — Zabiję cię, przysięgam!
Gabriel nie zwracał na niego uwagi. Ukląkł przy Silvanusie, przekonał się, że rycerz jest martwy i ma otwarte oczy. Mimo wszystko przeciął arterię. Uważał, że uda się go ożywić, lecz trzeba by zastosować radykalne środki medyczne, a na tym świecie nie było sposobu, by później utrzymać pacjenta przy życiu.
Doktor Lavinius przeraźliwie krzyknął, próbował się odczołgać na trzech sprawnych jeszcze kończynach — zatrwożone chrząkające zwierzę, ciągnące za sobą krwawy ślad.
Clancy podeszła do Augustina, zanurzyła w ranie całą dłoń.
— Iuso Rex! — wrzasnął Gerius. — Odejdź od niego, ty rzeźniczko!
Clancy metodycznie szukała aorty brzusznej, którą Gabriel z pewnością przeciął. Pochyliła się, wywierając nacisk na uszkodzone naczynie. Jednak Augustino umarł.
— Musiałeś trafić w śledzionę — rzekła. — Nic nie mogłam zrobić.
Gerius wrzeszczał groźby, wymachiwał mieczem. Oboje nie zwracali na niego uwagi.
— Dopilnuj Laviniusa — poprosił Gabriel. — Nie mamy pewności, że brał w tym udział.
— Możemy to jedynie stwierdzić z dużym prawdopodobieństwem — odparła Clancy. Wycofała zakrwawioną po łokieć rękę.
— Tak. Jedynie to.
Clancy, z bronią nadal zaciśniętą w prawej dłoni podbiegła do Laviniusa. Gabriel spojrzał na martwego Silvanusa, martwego Augustina. Dodatkowe dane do wielkiego eksperymentu Saiga, dwóch kolejnych ludzi zamordowanych przez swego stwórcę, nim się zdążyli narodzić.
Czuł, jak krew Augustina zasycha mu na twarzy. Wytarł ją rękawem.
— Iuso, pomóż mi — krzyknął Gerius. Próbował wymachiwać mieczem, lecz przewrócił się do tyłu i czubek broni utkwił w ziemi. Co to za czary, ty cudzoziemski sukinsynu?
Gabriel postąpił krok ku Geriusowi, przyjął Postawę Pewności Siebie i przemówił spokojnym tonem.
— O jakich czarach mówisz?
— Kradniecie mi nogi. Z jednej strony niczego nie czuję. Niech was cholera. — Uniósł twarz ku niebu i wrzasnął. — Niebiosa i święci, miejcie mnie w swej opiece!
Manfred swym zębem wstrzyknął mężczyźnie pełną dawkę paraliżującego anestetyku. Gabriel uśmiechnął się.
— Tak, to czary — powiedział. — Wkrótce będziesz całkowicie sparaliżowany. Rzucam urok, by wydobyć z. ciebie prawdę.
W małych oczkach pojawił się rozpaczliwy błysk.
— Wierzę w Boga Ojca — zaczął — i w Iusa, jego Syna i w Świętych w Niebiesiech…
— Czemuż mieliby ci teraz pomagać? — zapytał Gabriel. — Bierzesz udział w zmowie, by zamordować cudzoziemca.
— Boże, miej mnie w swej opiece!
Głos stał się pełnym bólu wrzaskiem. Dłoń Geriusa straciła czucie i wypuściła miecz. Mężczyzna upadł na plecy, kończyny miał całkowicie sparaliżowane. Gabriel stanął nad nim z mieczem luźno zwisającym w ręce.
— Zyskasz pomoc Wszechmocnego jedynie wówczas, gdy uczynisz pełne i całkowite wyznanie — rzekł. — Chętnie go wysłucham.
— Idź do diabła!
— Pani, litości!
To był doktor Lavinius. Gerius wściekle zerkał w jego kierunku, lecz widok przesłaniały mu powalone ciała.
— Co ona mu robi? — pytał. — Jest gorsza od królewskich oprawców!
Gabriel wysłał Manfredowi krótki impuls oneirochronicznej sugestii. Terier podbiegł i zaczął lizać twarz mężczyzny. Gerius odwrócił głowę.
— Czy wiesz, dlaczego psy liżą człowieka po twarzy? — spytał Gabriel. — Wszyscy myślą, że to wyraz uczuć, ale wcale tak nie jest. Liżą, by zbadać, czy jesteś ciepły czy zimny. Gdyż, jeśli jesteś zimny, znaczy to, że jesteś martwy i pies może cię zjeść. Czujesz już zimno?
Manfred polizał ucho Geriusa. Gerius wrzasnął.
— Poczujesz zimno za parę minut — oznajmił Gabriel. — To następny etap moich czarów.
— Zabierz stąd tego psa!
Gabriel uśmiechnął się.
— Już ci zimno? — zapytał.
— Pracuję przy Laviniusie — zameldowała Clancy. — Mogą być problemy ze sterylizacją. Rozumiesz, chyba nie kąpał się od tygodni.
— Adrian stoi za tym wszystkim — krzyknął Gerius — Książę Adrian, Monopolista. On napuścił na ciebie Silvanusa.
Gabriel odwołał Manfreda i poddał Geriusa starannej analizie. Mężczyzna sprawiał wrażenie rozpaczliwie szczerego.
— Adrian chciał mnie zabić? — spytał Gabriel.
— Nie zabić, ale zmusić do ucieczki. W jakiś sposób go obraziłeś. Sądził, że nie podejmiesz walki z Silvanusem, skoro nie zależy ci tutaj na niczym i z łatwością możesz wyjechać. Kiedy jednak przyjąłeś wyzwanie, Adrian bał się, że zyskasz popularność i chciał mieć pewność, że zostaniesz zabity.
— A twój wuj Gerius, Sekretarz Węzła?
— Chyba nie wiedział o spisku Adriana. Raczej nie. To wszystko robota Adriana.
— A kto wpadł na pomysł, by ciebie w to włączyć?
— Silvanus, może Adrian — nie wiem! Ale Adrian z pewnością maczał w tym palce.
— A twoja rola?
— Mieliśmy zrobić wszystko, żebyś zginął. Nie przypuszczaliśmy, że wygrasz walkę, ale istniała możliwość, że zostaniesz tylko zraniony. Polecono więc nam, byśmy dopilnowali, żeby rana była śmiertelna.
— Wam?
— Laviniusowi i mnie.
To dlatego Geriusowi się nie podobało, że Gabriel przywiózł ze sobą własnego lekarza, który mógł sprawdzić, czy przypadkiem bandaży nie nasączono trucizną oraz zapobiec sztychowi w serce Gabriela.
— A twój eliksir magiczny?
— To czary przynoszące pecha. Miał spowodować twoją porażkę.
— Na szczęście dla mnie, moja magia okazała się lepsza — rzekł Gabriel.
— Pomóż!
Mimo że Gerius leżał na słońcu, dolna warga mu zsiniała, członki drżały. Siła sugestii naprawdę działa cuda, rzekł do siebie Gabriel.
— Zamarzam — zaskomlał Gerius.
— Niezupełnie — pocieszył go Gabriel. — Co ci ofiarowano za zamordowanie mnie? Pieniądze?
— Nie. Przeniesienie do Żółtej Konnicy.
— To szykowny pułk.
— Najbardziej szykowny. — Z oczu Geriusa popłynęły łzy. — Mógłbym tam zyskać królewską łaskę. Protekcja to jedyny sposób na awans, gdy nie ma wojen.
— A twój wujek Gerius nie mógł umieścić cię w Konnicy?
— Nie zrobiłby tego! — Gerius splunął. — Ma nas wszystkich w nosie, jeśli nie może na nas zarobić.
Gabriel spojrzał na zakrwawione kolano Geriusa. Koniec z Żółtą Konnicą i każdym innym pułkiem. Kariera wojskowa Rycerza skończyła się bezpowrotnie. Gabriel zastanawiał się, czy kondycja Geriusa byłaby dostatecznie dobra dla mistrza żebraków.
Podeszła Clancy ze swoją torbą.
— Połatałam doktora — oznajmiła. — Przyznał, że planowano cię zabić. Za wszystkim stał książę Adrian.
Gabriel spojrzał na Geriusa.
— Mamy więc jednogłośne potwierdzenie.
— Na miłość Boską, pomóżcie mi!
Gabriel spacerował spokojnie po polanie, gdy Clancy opatrywała rany Geriusa. Mięśnie mu drgały w reakcji na napływ adrenaliny. Dwa ciała leżące w słońcu już zwabiły muchy.
Na polanie spokój,
A w górze mkną ptaki.
Czemuż na trawie jest krew?
Częściowo dlatego, że Głos ją tam umieścił, odpowiedział sobie Gabriel. Nie miał zamiaru przebijać Silvanusa, jedynie zranić go tak, by nie mógł kontynuować walki. Gdy jednak nadszedł właściwy moment, sprawa wymknęła mu się spod kontroli. Głos wezwał do wypadu, a ciało posłuchało. Kiedy stracił nad nim panowanie?
Głos był mańkutem, a Gabriel rozpoczął walkę w pozycji leworęcznej. Głos mógł w ten sposób uzyskać przyczółek w psychice Gabriela.
Uważnie odtworzył walkę, sztych po sztychu. Wspomniał swoje kiai — „krzyki ducha” — które wydawał po każdym ciosie. Zaczął od wołania tzai, ulubionego, gdyż wypowiadanie dźwięku tz skutecznie zaciskało przeponę, zwiększając siłę. Ale w czasie walki zaczął krzyczeć dai, i w końcu giń.
Giń, pomyślał, giń, giń, giń.
Głos przedarł się do niego — dość stosownie do swej nazwy przez jego aparat głosowy. Od sterowania okrzykami przeszedł do sterowania całym ciałem.
I prawdopodobnie uratował Gabrielowi życie. Głos wiedział o zdradzie Geriusa lub podejrzewał ją.
Przyszła pora, by porozmawiać z Głosem, pomyślał Gabriel. Miał już bardzo dobry pomysł, jak to zrobić.