5

LOUISE:

W głowie łupie, język z waty,

Budzisz się, a tu obce piernaty.

(refren) Życie jest przygodą.


Jeśli już miał być występny, postanowił zrobić to dobrze. Leżał na satynowym prześcieradle w rozpostartych bladych ramionach Marcusa. Nad nimi wisiał Mroźny Wąwóz. Wody jarzyły się w świetle reflektorów, spadając w górę, w zawrotne czarne, wulkaniczne głębie…

Dom zaprojektowany dla Marcusa nazywał się Fala Stojąca. Rozparty w wąwozie, w miejscu, które Gabriel zarezerwował wyłącznie dla siebie. Powód był prosty — nie chciał, by ktoś inny swą architekturą popsuł krajobraz.

Budynek wciśnięto między dwie białe przypory stojące po obu stronach wąwozu jak olbrzymie złożone dłonie. Nazwa odzwierciedlała projekt — była to dokładnie gigantyczna podwójna fala stojąca, obraz ściśniętej fali grawitacji, która wypełniała konstrukcję i decydowała o istotnych cechach budowli.

W przypory wbudowano generatory grawitacji. Gabriel udzielił sobie specjalnego pozwolenia, by móc wykorzystać je na planecie. Przed szkodliwymi zastosowaniami chronił je pomysłowy system zabezpieczeń. Wytwarzane przez nie specjalnie skompresowane fale, odzwierciedlone w architekturze budynku, przesłaniały grawitację planetarną w obrębie budowli i pozwalały mieszkańcom na uzyskanie wyjątkowej perspektywy. Zmieniono mianowicie kierunek siły ciążenia. Marcus i Gabriel mogli leżeć na łóżku na suficie i patrzeć w górę: przez przezroczystą podłogę widzieli spienioną wodę, grzmiącą, ryczącą i odpływającą łukiem, wciąż w górę, w czekający granatowy kocioł.

Samą konstrukcję ukończono dawno. Tynkowanie, malowanie, układanie mozaiki i dekoracje musiały jeszcze potrwać. Część mieszkalną dla Marcusa przygotowano w pierwszej kolejności i mógł się już tam wprowadzić, lecz w pozostałych pomieszczeniach panował chaos. W całym domu ściany, sufity i podłogi były lekko zakrzywione, dlatego drzwi, okna, szafy i większe meble specjalnie dopasowywano. Stosując CAD, Gabriel mógłby wszystko zaprojektować i zbudować w ciągu kilku dni, a może nawet godzin, lecz przedmioty wykonane ręcznie cenił sobie bardziej niż opracowane w oneirochrononie i wyprodukowane przez automatyczne obrabiarki. Warsztaty założył właśnie po to, by dać wyraz tym swoim przesądom.

W umyśle Gabriela zarysował się pewien pomysł.

— Czarnooki Duchu, czy masz pędzelek i papier? — zwrócił się do Marcusa.

Marcus otworzył zaspane powieki. Już dawno przyzwyczaił się do tego, że Gabriel sypiał znacznie krócej od niego.

— W sąsiednim pokoju — odparł. — W biurku z czarnej laki. Gabriel włożył szlafrok i poszedł powoli (z każdym krokiem działające na niego siły grawitacji nieznacznie zmieniały kierunek) do małego pokoju wyłożonego ciemną boazerią. Szum wodospadu wypełniał zamkniętą przestrzeń. Gabriel poczuł zapach delikatnego papieru kredowego, nim jeszcze wyjął go z szuflady.

Przygotował sobie tusz: zdrapywał nieco czarnego proszku z pałeczki sumi i zwilżał go kroplami wody, aż tusz uzyskał barwę niezwykle głębokiej czerni, czarnej jak otoczenie punktu osobliwego w Kosmosie, z dyskiem akreacyjnym z tęczowych bąbelków. Gabriel zawezwał Psyche i ujął duży pędzelek do kaligrafii.

Przez krótką chwilę jego ręką i mózgiem władała Psyche. Gdy Gabriel pozwolił jej odlecieć i spojrzał na papier, ujrzał poemat, który śpiewała — w Bezpośredniej Ideografii — podczas implantowania Marcusowi blastocysty. Zapisane znakami dźwięki znowu zabrzmiały w jego sercu.

Świadomość Gabriela powoli rozszerzyła się: prócz ręki i dłoni zaczął dostrzegać świat zewnętrzny. Zdał sobie sprawę, że Marcus stoi za nim i patrzy mu przez ramię.

— Piękne — orzekł Marcus. — Pamiętam, jak wypowiadałeś te słowa, ale zobaczyć je napisane…

— To wkład jednego z mych daimonów — wyjaśnił Gabriel, czyszcząc pędzelek.

— „W łupinie orzecha: Shakyamuni”. — Marcus głęboko westchnął. — Uszczęśliwia mnie to, że jestem tą łupiną orzecha, Gabrielu Wissarionowiczu.

Gabriel spojrzał na niego.

— Tamtego dnia miałeś wiele wątpliwości.

— Owszem. Wybacz. Wiesz, że zawsze taki jestem, gdy nadchodzą poważne zmiany w moim życiu. Dlatego ciągle się waham, czy przystąpić do ponownych egzaminów. Ale teraz, będąc… łupiną orzecha… jestem z tego powodu szczęśliwy. — Uśmiechnął się. — Zeszłej nocy byłem na dnie kanionu, na małej łączce. Tańczyłem z radości. Dosłownie, na trawie. Twoje Divertimento w tonacji B rozbrzmiewało mi w głowie.

Gabriel oczyścił przybory do kaligrafii i odłożył je. Atrament na papierze już wysechł. Gabriel wstał z krzesła, ujął rysunek i wręczył go Marcusowi.

— Oprawię go i powieszę w pokoju dziecinnym. Gdzieś obok jaja, które mi dałeś.

Wrócili do sypialni. Nad ich głowami szybowała spieniona woda, wpadając w ciemne cienie kanionu.

— Robi się późno — powiedział Marcus. — Zostaniesz tu? Może zjemy wczesne śniadanie?

Gabriel potrząsnął głową.

— Muszę odwiedzić grób mego ojca. Chciałbym znaleźć się tam o świcie.

— Mogę iść z tobą?

Gabriel pogładził go po policzku.

— Wolałbym nie. Chcę być tam sam.

— Słyszałem, że doktor Clancy przeprowadza się do Goździkowego Apartamentu.

Gabriel spojrzał na niego.

— Owszem.

Na ustach Marcusa zagościł przelotny uśmiech.

— To kochany człowiek. Tamtego dnia zadzwoniła do mnie i spytała, czy dobrze się czuję. — Dotknął policzka Gabriela. — Mam nadzieję, że będziesz dla niej dobry, Aristosie.

— Czy zdanie to nie powinno zostać sformułowane odwrotnie?

— Ona z pewnością będzie dla ciebie dobra, Gabrielu.

Gabriel pocałował go.

— Powodzenia, Duchu.

— Tobie również.

Biały Niedźwiedź zasnął przed paroma godzinami, więc Gabriel sam pilotował. Z Fali Stojącej prom zabrał go na niewidzialnych skrzydłach wysoko, w Cordillerę Oriental. Gabriel wybudował tam grobowiec z różowego marmuru, oświetlany każdego ranka wschodzącą jutrzenką.

Wylądował na skalnym tarasie dwieście metrów poniżej grobowca. Podchodził zygzakowatą dróżką. Było mroźno, z ust wydobywała mu się biała para. Cieszył się, że ma na sobie ciepły kożuszek. Na niebie świeciły gwiazdy i mknął jeden lodowato-krystaliczny księżyc. Poniżej, nad niewidzialnym światem, rozciągały się warstwy opalizujących chmur.

Grobowiec był skromny — do wnętrza wchodziło się między doryckimi kolumnami, na których wspierało się proste nadproże. Matka Gabriela wolałaby coś bardziej okazałego, ale on zaprojektował niewielki grób w miejscu trudno dostępnym, by wyznawcy kultu nie mogli tu przychodzić całymi tłumami.

A jednak tu byli. Gabriel słyszał muzykę, która zaczynała grać w momencie, gdy ktoś wchodził do wnętrza. Na lądowisku nie widział żadnego środka transportu, więc ludzie ci albo podeszli zboczem góry, albo ktoś ich tu podwiózł.

Podszedł do wejścia, stąpając cicho w swych miękkich butach, i uruchomił skaner podczerwieni, który miał zaimplantowany w oczach, jako jedyny ich nieorganiczny element.

Wewnątrz znajdowały się dwie osoby. Jedna z nich, ogorzała kobieta w białej przepasce na biodrach, medytowała, siedząc po turecku. Druga osoba leżała owinięta w śpiwór.

Elektroniczna dyfuzja Gatesa. Utworem tym dyrygował kiedyś ojciec Gabriela.

Gabriel wszedł szybko do środka, omijając ostrożnie złożone w ofierze kwiaty, pieniądze, święte obrazy i jedzenie. Przez oneirochronon wydał rozkaz otwarcia wewnętrznych drzwi.

Ogorzała kobieta znajdowała się w głębokim transie. Nie dała żadnego znaku, że dostrzega Gabriela. Natomiast ze śpiwora poderwała się głowa. Gabriel czuł, że ta osoba próbuje zaspanymi oczyma dostrzec, co się dzieje.

Wewnętrzne drzwi otworzyły się cicho. Gabriel przeszedł przez nie i zamknął je za sobą. Osoba w śpiworze pomyśli prawdopodobnie, że wszystko było snem.

W zimnej górskiej grocie pojaśniało. Szron na ścianach iskrzył się jak odległe galaktyki. W tym pomieszczeniu też grała muzyka. Stała tu mała ławeczka, prosty drewniany stół, leżały narzędzia i kawałek kości. Trumnę, wykutą w litej skale, umieszczono w niszy. Nad nią widniał napis po grecku, cytat z Ajschylosa: „Miły jest żal, dobrze zakończony”.

Dla Gabriela żal się jeszcze nie zakończył.

Wissarion Simonowicz Kamaniew, pierwszy ojciec Gabriela, był kompozytorem i dyrygentem. Osiągnął rangę Therápōna Hextarchōna głównie dzięki dobrej woli Dorothy St John, która niedługo przed jego śmiercią promowała go o dwa stopnie. Gabriel podejrzewał, że była to z jej strony grzeczność oddana synowi promowanego.

Wissarion nie miał szczęścia. Utalentowany, ale w niewystarczającym stopniu, otoczony był zawsze — jak sądził Gabriel — przez ludzi bardziej niż on utalentowanych lub bardziej zdecydowanych. Jednym z nich okazał się jego własny syn. Skomponował jednak kilka ciekawych utworów, a dzieła innych twórców interpretował może konwencjonalnie, lecz z niezwykłą pieczołowitością.

Był drugim mężem Vashti. Zaanektowała go jako osoba dość młoda, w okresie gdy marzyła o rozwinięciu swych muzycznych talentów. Wissarion trwał przy niej dłużej niż inni — prawie jedenaście lat. Gabriel musiał przyznać, że ojciec próbował usilnie, choć bezskutecznie, utrzymać to małżeństwo. Na próżno. W końcu zabrał Gabriela i uciekł do innej domeny. Była to decyzja korzystna dla syna. Porzucił jednak zawód dyrygenta, co katastrofalnie odbiło się na jego możliwościach awansu. Stracił ponad dwadzieścia lat swej kariery, a jak się okazało, nie mógł już sobie na to pozwolić.

Gabriel usiadł na ławce. Muzyka wibrowała w jego nerwach. Podniósł długą białą kość i ustawił palce na otworach, które przedtem w niej wyciął. Wspominał ojca zmarłego na Załamanie w wieku stu dwudziestu czterech lat.

Uniósł kość do ust i zadął. Wydobył wysoki, ostry, głośny dźwięk, który zwyciężył z rozbrzmiewającym tu postrzępionym elektronicznym nagraniem. Ustawił palce w inny sposób i ponownie zadął. Intensywnie myślał o ojcu — łagodny, kochający, wspierający, nieco zagubiony i bezradny człowiek. To, że Gabriel osiągał sukcesy, pomagało mu, dodawało pewności siebie.

Gabriel zmarszczył czoło i ponownie zadął. Wziął mały nożyk. Zawahał się, czując na palcach dotyk zimnego metalu. Powinien pograć trochę na instrumencie, rozgrzać go, nim zacznie dokonywać zmiany.

Polecił, by muzyka w pomieszczeniu przestała grać. Nadal słyszał słabe dźwięki dochodzące z przedsionka. Pograł jeszcze przez chwilę na kostnym flecie, aż instrument rozgrzał się pod jego dłońmi. Potem ujął nóż i wyciął fragment z kości udowej swego ojca. Zagrał — tym razem dźwięk spodobał mu się bardziej.

Skomponował utwór na flet kostny, pieśń żałobną na cześć Wissariona na instrument z kości udowej Wissariona. Ojciec byłby zadowolony, że jego szczątki stały się muzyką, powołaną do życia jak Atena z ciała Zeusa, pomyślał Gabriel.

Wspomnienia o ojcu zalały mu serce. Tamtych dwoje w przedsionku wierzyło, że Gabriel jest bogiem — on nie musiał wierzyć w swą boskość, żeby szanować i wielbić swego ojca. Znowu poprawił otwór fletu. Wymierzył starannie i wziął wiertło. Pracował z rozwagą, powoli, czysto. Na stół sypał się drobny pył. Kość udowa była ciepła w dotyku, wibrowała pod wpływem muzyki. Gabrielowi przychodziły do głowy pomysły różnych kompozycji. Pomyślał o utworach na flet Tunku Iskandera. Podniósł do ust kościany instrument i zagrał kilka tonów. Nadaje się, pomyślał.

Przebywał tu jeszcze godzinę. Na zewnątrz nastał świt. Wydobył z instrumentu ostatnie przeciągłe nuty, odłożył kość, zebrał przybory.

Nigdzie się przecież nie śpieszył.

Wstał, pożegnał się z ojcem, otworzył drzwi i wyszedł z wewnętrznej komnaty.

Teraz rozbrzmiewał tu utwór Handla. Ogorzała kobieta nadal głęboko pogrążona w medytacji, nie wiedziała o obecności Gabriela, nie wiedziała o cieknącym jej z nosa katarze. Najprawdopodobniej należała do adeptów tumo — sztuki utrzymywania ciepła przez wewnętrzny żar i medytację. Drugi pielgrzym — młody mężczyzna okryty szczelnie grubą kurtką z kapturem — siedział na ławce i jadł śniadanie z samorozgrzewającej się tacy.

Ujrzał Gabriela i oczy mu się rozszerzyły. Padł na kolana, oddając pokłon, uderzył z czcią czołem w marmurową podłogę.

— Poranna Gwiazdo! — mamrotał. Ponownie walnął w podłogę. Gabriel skulił się zażenowany.

— Dziecię Chwały! — Nowe walnięcie.

— Spocznij — powiedział Gabriel z obawy, że chłopak uszkodzi sobie mózg. Biedaczysko, na pewno nie miał go za wiele.

Gabriel stąpał wśród rozłożonych na podłodze wotów. Co, według ludzi, ojciec miałby robić z tym wszystkim? Wyszedł na zewnątrz; podeszwami miażdżył rozsypany ryż.

Nad warstwą kotłujących się chmur wisiało słońce. Samotne szczyty gór, pokryte białą siecią, piętrzyły się nad parującą doliną. W sercu Gabriela dźwięczała przeciągła nuta kostnego fletu.

Dobrze wybrałem to miejsce, pomyślał.


Na impulsach częściowo ujarzmionej grawitacji Gabriel poleciał do Warsztatów Illyriańskich. Pół kontynentu, dziewięćset illyriańskich mil morskich, przebył w dziesięć minut, wliczając w to czas startu, nieruchomego wiszenia i lądowania. Warsztaty, stojące w zielonej dolinie, mieściły się w żółtym budynku o czarnych fotoczułych mansardowych dachach. Tego dnia były zamknięte, ale Gabriel wszedł do wnętrza, korzystając z priorytetu Aristosa. Kilku rzemieślników pracowało tam o wczesnej porze — a może była to dla nich późna pora. Zdziwili się, zobaczywszy Gabriela buszującego w środku. Zamierzał znaleźć jakiś stosowny prezent, który Rubens mógłby przekazać Cressidzie, ale w końcu kupił również kilka innych przedmiotów.

Prezent dla Cressidy był rozkładanym jajem-łamigłówką, podobnym do tego, jakie otrzymał Marcus, większym jednak, zbliżonym rozmiarami do dyni. Na reliefie zewnętrznym dokazywały upierzone chińskie smoki. Gabriel rozłożył łamigłówkę do postaci kwiatu lotosu i wsunął do środka małą kadzielnicę z brązu. Również ozdobiona była smokami; kadzidlany dym unosił się mlecznym pasmem z ich nozdrzy. Na górze kadzielnicy osadzono wielki czarny opal w smugi, barwy głębokiego illyriańskiego błękitu oraz przytłumionymi pomarańczowymi plamami. Wszystko to miało swój pierwowzór w starożytnej mitologii, ale Cressida i tak niewiele z tego dostrzeże.

Lot do Rezydencji niedaleko Labdakos trwał sześć minut. Po wylądowaniu Gabriel zmienił strój na jaśniejsze poranne jedwabie, zamówił śniadanie i poprosił reno o informacje na temat Yaritoma. Młody Therápōn przebywał w Cienistym Klasztorze. Nic dziwnego. Gabriel udał się tam i zastał Yaritoma medytującego pod Widmową Maską w pozycji pół-lotosu.

Gabriel wszedł na trawę i stanął z boku, by widzieć Yaritoma z profilu. Chłopak miał zamknięte oczy, usta poruszały się w bezgłośnym monologu, ręce tworzyły Mudrę Gotowości i Spostrzegawczości. Na koszuli, w miejscu gdzie otworzyła się jedna z ran, widniała czerwona plama. Ponad nim Widmowa Maska uśmiechała się dwuznacznie.

Poranny wiatr zmierzwił Gabrielowi włosy. Yaritomo poruszył nozdrzami, otworzył oczy, spojrzał na Gabriela z ukosa. Poczuł jego zapach lub ciepło ciała. Przez twarz przebiegł mu wyraz zdziwienia. Chłopak usiłował powstać i przyjąć jedną z postaw szacunku. Gabriel powstrzymał go gestem i podszedł bliżej.

— Coś ci przyniosłem — powiedział.

Była to porcelanowa miniaturka z Warsztatów — tygrys stał na tylnych łapach wśród płomieni. Na ciemnym tle jaśniały pomarańczowe pręgi. Czyste światło Illyricum odbijało się od wyszczerzonych kłów.

Gabriel zamówił tę figurkę w Warsztatach, gdy tylko Yaritomo dokonał przełomu.

— Dziękuję ci, Aristosie. — Uczeń opuścił podbródek i oczy w Trzeciej Postawie Pokory. — Nie zasłużyłem…

— Wykorzystuj figurkę, aby się skupić. Może ci to pomóc w wizualizacji Płonącego Tygrysa. — Gabriel przykucnął przy nim. — Czy wydostawałeś go po odbyciu rytuału chöd?

— Tak. — Yaritomo oblizał wargi. — Dwukrotnie. Przekonałem się, że pobyt w klasztorze pomaga.

— Owszem. Musi pomóc.

— Ale czułem również kogoś innego. — Yaritomo zawahał się. Rodzaj nacisku w umyśle.

— W jaki sposób próbowałeś go ujawnić?

— Próbowałem Sutry Kapitana Yuana. Ćwiczenia postaw. Ukierunkowaną medytację. Próbowałem nawet po prostu do niego mówić. — Potrząsnął głową. — Myślę, że ten inny nie jest jeszcze gotów.

— Kontynuuj to samo przez kolejne cztery, pięć dni — rzekł Gabriel. — Jeśli się nie objawi, powróć do swych obowiązków. Postaraj się zaobserwować, przy jakich stanach umysłu i podczas jakich czynności masz wrażenie, że daimōn się pojawił. A potem rozmyślnie spróbuj powtórzyć te warunki.

— Tak, Aristosie.

— Przesyłaj mi regularne raporty. Może będę ci mógł coś podpowiedzieć.

— Tak, Aristosie.

— A twoje rany, bardzo ci dolegają?

— Trochę. — Yaritomo uśmiechnął się lekko. — Usiłuję się wznieść ponad to.

— Dyscyplina umysłu jest bardzo potrzebna, ale nie kosztem zdrowia. Pójdź jak najszybciej do lekarza. — Gabriel wstał. — Dokonałeś koniecznego przełomu. Teraz sprawy potoczą się szybko.

— Mam nadzieję, Aristosie.

— Promuję cię do rangi Hebdomarchōna. Oczywiście twoje obowiązki zostaną zwiększone.

Yaritomo patrzył mu w oczy.

— Panie, nie wiem, czy sobie na to zasłużyłem… — powiedział.

— Jeśli dotychczas sobie na to nie zasłużyłeś, wkrótce na pewno zasłużysz. Uwierz mi, będziesz potrzebował daimonów, by wykonać zadania, jakie przed tobą staną.

Yaritomo głośno przełknął ślinę.

— Postaram się spełnić oczekiwania, jakie we mnie pokładasz, Aristosie.

— Jesteś zdenerwowany, jak mi się wydaje. Spróbuj zawezwać Płonącego Tygrysa. To pewny siebie osobnik.

— Ach… tak. Dobrze.

Gabriel wycofał się w ciemność. Yaritomo patrzył za nim przez chwilę, potem odetchnął kilka razy głęboko, przyjrzał się porcelanowemu tygrysowi i rozpoczął swą inwokację.

Gabriel zapytał domowe reno o Clancy. Już się obudziła, więc kazał Kem-Kemowi zanieść śniadanie do Goździkowego Apartamentu, po czym sam się tam udał.

Goździkowy Apartament nie był ozdobiony motywami kwiatów, ale panowała tam kwiatowa kolorystyka — jedenaście różnych odcieni czerwieni, kremowe tynki i błyszcząca boazeria z palisandru. Clancy grała na fortepianie, który Gabriel kazał tam wstawić. Instrument zbudowano w Warsztatach. Jego mahoniową powierzchnię ozdobiono intarsjami z palisandru oraz kwitnącymi winnymi pnączami z macicy perłowej i nanoinkrustacji z czerwonego korala i kości słoniowej. Znakomicie pasuje do tego wnętrza, pomyślał Gabriel.

Gdy wszedł do pokoju, Clancy spojrzała na niego, ale nadal grała Ländlery Mozarta. Gabriel stanął za jej plecami. Delikatne palce Clancy tańczyły na klawiaturze. Wyciągnął spinki z jej włosów i zanurzył w nich dłoń. Zaczął splatać warkocze ze wstążkami, do których przytwierdzono pęki drobnych porcelanowych kwiatów, o słupkach zakończonych malutkimi dzwoneczkami. Gdy tylko Clancy poruszyła głową, rozlegały się delikatne kuranty, czyste i wyraźne, o wspaniałej wielobarwnej tonacji.

Zaczęła tworzyć wiązankę walców, w harmonii z Gabrielem splatającym warkocze. Łączyła temat jednego utworu z motywem innego, po czym przechodziła do kolejnego tańca, cały czas utrzymując rytm trzy czwarte. Zakończyli swe dzieła prawie równocześnie. Clancy uniosła głowę, spojrzała na Gabriela. Odezwały się dzwoneczki.

— To wspaniały fortepian — powiedziała. — Jego dźwięk jest równie piękny, jak zewnętrzna forma. Dziękuję, że go tu przysłałeś.

— Powiedziałaś, że brakuje ci ćwiczeń.

— Powiedziałam, że brakuje mi czasu na ćwiczenia.

— W każdym razie, fortepian należy do ciebie.

— Do mnie? Naprawdę? — Położyła sobie dłoń na szyi. — Burzycielu, nie dorastam do tych podarków.

— Dorośniesz, gdy zostaniesz Ariste.

Zaśmiała się.

— A więc to podstęp. Chcesz, bym przygotowywała się do egzaminów.

— Tak.

Popatrzyła na niego zwężonymi oczyma.

— Zawsze mam wątpliwości, czy mówisz serio, czy żartujesz.

— Już to słyszałem — odparł z uśmiechem. — To samo powiedziałem wczoraj matce.

— Może usiądziesz obok mnie? Bo zesztywnieje mi kark.

Gdy siadał, słychać było szelest jedwabiu.

— Powinnaś znowu przystąpić do egzaminów — stwierdził. — Ostatnim razem znalazłaś się wśród dwudziestu procent najlepszych. A ciągle potrzebni są nowi Aristoi.

Clancy patrzyła na swe ręce, rozstawiła palce, potem uniosła je w górę.

— Ostatnią noc spędziłeś w Fali Stojącej?

— Tak.

Zmarszczyła czoło, znowu spojrzała na swe dłonie; skrzyżowała je na piersiach. Dzwoneczki odezwały się w tonacji B-dur.

— Nadal nie wiem, jak to ma funkcjonować — stwierdziła.

— Będzie funkcjonowało tak, jak zechcemy.

Spojrzała na niego z ukosa.

— Chyba sama nie wiem, czego naprawdę chcę. Dwa dni temu wydawało mi się, że wiem.

— Mamy dość świata i dość czasu.

— Zdaje się, że brak skromności nam nie grozi. — Westchnęła, uniosła dłonie i bezgłośnie położyła je na klawiaturze. — Dobrze — powiedziała. — Jeśli mam być cząstką tego wszystkiego, chciałabym wiedzieć, co się dzieje.

— Masz do tego prawo.

— Co cię zaniepokoiło? Ten Rubens? Czy może agresywne przemówienie Asteriona na Promocji? Coś musiało spowodować, że nagle uciekłeś do Marcusa. Co się stało?

Gabrielowi sprawił przyjemność ten nagły przypływ przenikliwości i nawet nie był zakłopotany dociekliwością Clancy.

— To dość skomplikowane — odparł. — Sam nie wiem, jak to wszystko rozumieć.

— Nie zmieniaj tematu.

— Nie zmieniam. Po prostu stwierdzam, że sprawy są… dwuznaczne.

Opowiedział o dostarczonej mu osobiście przesyłce, o zakłopotaniu Rubensa tą nagłą misją, o rewelacjach Cressidy.

— Wygląda na to, że Cressida zbzikowała — stwierdziła Clancy.

— Mam nadzieję, że tak jest.

— Jeśli tak, to co wtedy?

— Od wieków nie było szalonych Aristoi. Od czasów Chrupiącego Księcia.

— A Sebastian lub Ikona Cnót, czy nie są szaleni?

— Są… — szukał odpowiedniego słowa — bardzo ekscentryczni. Ich domeny stały się dziwnymi miejscami, ale oni sami nie są szaleni. Nie widzimy tam przerażających nieporządków społecznych, jak te wywoływane przez Chrupiącego Księcia. Wystarczy wspomnieć jego pomysł zastosowania generatorów grawitacyjnych do zmiany na planetach konfiguracji terenów zasiedlonych cały czas przez ludzi. I jeszcze oczekiwał, że będą mu za to wdzięczni.

— Jeszcze nie, nie widzimy tego dotychczas.

— Wróćmy jednak do Cressidy.

Clancy skinęła głową; dzwoneczki zagrały.

— Ariste może zostać usunięta tylko po jednomyślnym głosowaniu innych Aristoi. Wszyscy musimy wyrazić zgodę.

— Nigdy nie zdarzyło się nic podobnego, prawda?

— Chrupiący Książę abdykował, lecz powinien być usunięty o wiele wcześniej. W Persepolis sformowano już komisję, która miała się zająć jego zachowaniem. — Zmarszczył czoło. Pogładził białe klawisze. — Nie sądzę, by Cressida była szalona. Chciałbym w to wierzyć, ale nie mogę.

Patrzyła mu prosto w oczy.

— A jeśli masz rację?

Pomyślał o takiej możliwości i zadrżał.

— Przejdę po tym długim, zadziwiająco wąskim moście, gdy do niego dotrę. Teraz moje rozdanie.

Ułożył dłonie — do duetu Lulu i Louise z nie dokończonej opery Louise Brooks w roli Lulu. Swojej „wiecznie nie dokończonej” opery, jak sobie teraz uświadomił.

Duet pomyślany został jako cyniczna rozmowa, nieubłaganie ukazująca straszliwą duchową pustkę. Dwie kobiety — jedna fikcyjna, pojawiająca się jako zjawa, druga prawdziwa, aktorka mająca grać rolę pierwszej — porównują swe życiorysy. Wymieniają opinie na temat mężczyzn, którzy je wykorzystali, i na temat swego życia, tak gwałtownie wymykającego się spod kontroli. Słowa są szydercze, złośliwe, obie kobiety utrzymują, że nie obchodzi je, co się z nimi stanie. Motyw muzyczny arii sugeruje ich głęboką tragedię, okropną samotność i ostateczny los — jedna z nich umiera na rękach maniaka, druga, zaniedbana i opuszczona, ciągle w oparach dżinu, stacza się przez dziesięciolecia.

Duet był ostatnim fragmentem napisanej części opery, który Gabrielowi się podobał. Coś go wewnętrznie powstrzymywało przed ukończeniem dzieła.

Grał, a przez oneirochronon zawezwał instrumentację: z ukrytych w pokoju głośników dźwięki strun oraz instrumentów dętych dodały wulgarnej pikanterii brzydkiemu zakończeniu duetu.

Podniósł rękę znad klawiszy i przez ramię spojrzał na Clancy.

— To było sarkastyczne — powiedziała. — Dlatego, że zadawałam niewygodne pytania?

— Dominanta des-moll — powiedział — z nie rozwiązaną nakładającą się siódmą w as-moll. Dlatego brzmi tak wulgarnie. — Wstał ze stołka i pocałował ją. — To tylko część nie dokończonego utworu i nie kierowałem jej przeciw tobie.

— Co to takiego, Burzycielu?

Streścił jej libretto.

— Nic dziwnego, że nie jest skończona — odparła. — Nigdy nie słyszałam, żeby opera miała tak skomplikowaną strukturę. Każda z występujących osób prowadzona jest ku zgubie przez ducha „rzeczywistej” postaci, odtwarzanej przez tę osobę?

— Fantomy objaśniają fragmenty swej rzeczywistości, czy też, w tym wypadku swej nierzeczywistosci. W taki sam sposób nasze daimony objaśniają fragmenty nas samych.

— Rozumiem to porównanie.

— Żyjemy w wieku przypisów. Czymże innym jest Hiperlogos, jak nie komentarzem do tego, co się wydarzyło przez ostatnie setki lat? Ale — wzruszył ramionami — nie chciałbym po prostu podsumowywać i streszczać Berga.

— On jest jedynym, którego nie streszczasz. Może upodabniasz się do niego w tym sensie, że twoje dzieło jest również nie ukończone.

— To nie złożoność jest główną trudnością.

— A co?

BŁYSK. Powtarzam BŁYSK. Nadejdzie sygnał o priorytecie jeden.

Gabriel uniósł dłoń. Tachliniowy BŁYSK był sygnałem o najwyższym możliwym priorytecie, tak pilnym i ponaglającym, że nawet Aristoi przerywali swe obowiązki. Gabriel był Aristosem ponad pięćdziesiąt lat i w tym czasie tylko jeden raz otrzymał taką wiadomość. Trzydzieści dwa lata temu.

BŁYSK. Powtarzam BŁYSK. Alarm mataglapowy, prawdopodobnie będą ofiary.

Po krzyżu pociekła mu zimna strużka. Czuł, że blednie. Gdzieś wydarzyło się coś złego — najgorszego. Tak jak trzydzieści dwa lata temu.

Clancy spojrzała na niego dużymi, zatroskanymi oczyma.

BŁYSK. Powtarzam BŁYSK. Alarm mataglapowy na stacji Sanjay, na orbicie wokół planety Malarz, w domenie Cressidy Ariste. Prawdopodobnie są ofiary.

Gabriel z lekkim zdziwieniem stwierdził, że potrafi wydobyć z siebie jakieś słowa.

— Nie, Cressida nie jest szalona — powiedział. — Miałem rację.

Myśląc o czymś innym, obserwował, jak Clancy przykłada dłoń do swego gardła.

— Wszystko, co mi mówiła, jest prawdą — stwierdził.

Zastanawiał się, co właściwie teraz odczuwa. Potem zrozumiał: coś zupełnie nowego.

Nigdy przedtem nie czuł, że świat rozpada się na strzępy.

Загрузка...