POGROMCA ZWIERZĄT:
Wejdźcie, wejdźcie do mego zoo,
okrutne życie wrze tam wkoło.
Na Promocji, co pięć, siedem lub dziesięć lat, Aristoi bawili się w Persepolis. Głównie bawiło ich przebywanie w swym towarzystwie.
W Świecie Zrealizowanym, Persepolis było interesującym artefaktem. Stopniowo przechodziło w „Persepolis” — miejsce rzeczywiste; dzięki wytworzonym przez elektroniczne złudzenia głębiom i wieżom stawało się wiecznozmiennym, wiecznotrwałym, pączkującym wielowymiarowym snem.
Persepolis-miasto odtworzono według oryginalnego planu perskiej metropolii i osadzono je w dolinie, gdzie spotykały się, także odtworzone, rzeki Pulvar i Kor. Tu właśnie umieszczono je jako symboliczną stolicę zrekonstruowanej Ziemi2. Miasto zamieszkane było tylko przez kilka dni w roku, gdy Pan Wengong, najstarszy z Aristoi, zwoływał Sesje Terrańskie. Zza Grodu Stu Kolumn wyłaniał się Kuh-e-Rahmat, Góra Miłosierdzia; jej szare zbocza kontrastowały z dominującymi w mieście kolorami: złotym, cynobrowym, turkusowym i kości słoniowej. Obok wyciosanych w zboczu góry grobowców królów achaemenidzkich spoczywali liczni Aristoi, złożeni w stolicy blisko potomków Kuaisha Wielkiego, których słabe dusze powinny — według powszechnej opinii — być zaszczycone nowym towarzystwem. Na szczycie góry, otoczony cyprysowym zagajnikiem, stał złoty monument zaginionego Kapitana Yuana, miejsce hołdów i modlitw.
Persepolis-sen, było miejscem znacznie bardziej interesującym. Większość odwiedzających je ludzi przybywała tu nie we własnym ciele, lecz przez oneirochronon, i dwa pałace nakładały się na siebie, tworząc skomplikowaną i trudną do ogarnięcia konstrukcję. Archonci i senatorowie Ziemi2 kroczyli po korytarzach, dysputując z ludźmi dla innych niewidzialnymi. Korytarze, w rzeczywistości kończące się ślepo, w świecie oneirochronicznym miały drzwi i odgałęzienia. Prowadziły do pałaców, dominiów, grot i fantazji, które nie istniały na Ziemi2 ani nigdzie indziej, ale stanowiły specjalne siedziby oneirochronicznych Aristoi, których ciała od wieków znajdowały się w grobie. W pałacach mieszkańcy tańczyli, prowadzili dyskusje, ucztowali i kochali się — od dawna istniała wśród nich rywalizacja w tworzeniu dla siebie wzajemnie najbardziej oszałamiających wrażeń zmysłowych, rozkosznych nierealności bardziej zaskakujących, bardziej „prawdziwych” niż wszystko, czego mogli doświadczyć w postaci cielesnej.
Do Persepolis-snu przybył Gabriel. W głowie brzęczały mu natrętne demony, ale trzymał je na wodzy.
Gdyż Persepolis to miejsce, gdzie demony, na równi ze snami, były wspólne.
Kilka dni przed przybyciem do Persepolis, w migoczącym przedświcie na Illyricum, Gabriel jak duch prześlizgiwał się przez ogrody. Woń pachnideł znaczyła jego ścieżkę, nasycając nieruchome powietrze. Czasami miał ochotę pozostać po prostu samym sobą: jego daimony spały lub zajmowały się własnymi sprawami, a wszystko wokół tchnęło spokojem, doskonałością tego właśnie ogrodu, który Gabriel założył w oneirochrononie, zanim wytworzył go w Świecie Zrealizowanym.
Prostokąty baterii słonecznych umieszczonych na Rezydencji, Galerii z Czerwonej Łąki i Jesiennym Pawilonie odznaczały się na tle ciemnego jeszcze nieba, zaczynały chwytać pierwsze promienie poranka na warstwy matowoczarnego fotoczułego polimeru przetkanego czystym złotem.
Manfred, angielski bulterier, dreptał bezgłośnie przy nogach Gabriela, ciesząc się na swój sposób porankiem, ogrodem i pachnidłami. Terier, z implantem pielęgniarki, za kilka chwil miał asystować Gabrielowi przy drobnej operacji.
Gabriel wspiął się po chmurzastych, opałowych stopniach Jesiennego Pawilonu i wszedł do środka. Zwrócony ku wejściu usiadł na ławce z czarnej miękkokrystalicznej ceramiki. Tworzywo, reagując na ciepło ciała, poddało się i dostosowało do kształtu człowieka. Manfred skulił się u jego stóp i ziewnął. Gdzieś w pobliżu ranny ptak odezwał się niepewnie.
— Otworzyć — powiedział Gabriel.
Okiennice rozsunęły się bezgłośnie, wpuszczając perłowy świt. Kwietne wonie przeniknęły do wnętrza cichego budynku. Jesienny Pawilon zawierał pomieszczenia zaprojektowane przez pierwotne daimony Gabriela. Ta ośmioboczna komnata zawdzięczała swój wystrój Horusowi. Jej ściany pokrywała ceramiczna mozaika z Warsztatów Illyriańskich w kolorach osikowożółtym i klonowopurpurowym, przedstawiająca sceny żniwne z okresu przedindustrialnego. Dobrotliwa Demeter przyglądała się pracom polowym z plafonu osadzonego w klasycznym rokokowym gipsowym fryzie. Bezpretensjonalne stoły pod oknami wykonano z kutego żelaza. W antycznych wazach umieszczono suche bukiety, które drgały w nie istniejącym wietrze.
Na ścianie wisiał olejny autoportret Horusa — skupiona twarz Gabriela niezwykle smutna i zrównoważona, burza krętych miedzianych włosów, lekko zmarszczone brwi. Horus aprobował to, na co patrzył. Zadziwiający błękit tęczówek oczu oryginału był na portrecie nieco przygaszony, a mongolskie fałdy wokół oczu — oznaka mądrości — podkreślone.
Gabriel, napawając się widokiem, obserwował, jak wirująca kula wprowadza do ogrodu poranek. Dotyk fotonów sprawiał, że z walcowatych kwiatostanów dziewannopodobnych roślin wystrzeliwał pyłek. Dryfujące cząsteczki żarzyły się w świetle wschodzącego słońca.
Jutrzenka w złocistych sandałach, pomyślał Gabriel strofami Safony. Następna myśl odpłynęła z pyłkiem kwiatów, nim udało mu się ją pochwycić.
Miał zamiar zapłodnić Czarnookiego Ducha, swego kochanka. Myślał przez chwilę o gametach przepływających jak pyłki, o drobinach siebie samego dryfujących we wszechświecie.
Jego rozmaite osobowości wydawały się pogodzone z tą koncepcją.
Pies znowu ziewnął. Słońce było coraz wyżej, światło stawało się bardziej niebieskie, precyzyjne. Rzeczywistość nabrała ostrych, fotograficznych konturów — doceniając te efekty, tysiące artystów przybyło do tego układu, na tę planetę — Illyricum, Świat Czystego Światła.
Świat Gabriela. On go skonstruował, zaprojektował jego działanie, współtworzył architekturę. Wydawał dekrety dla mieszkańców, gdy miał na to ochotę, co zdarzało się rzadko. W istocie był tutaj kiedyś właścicielem wszystkiego, aż do chwili gdy większość dóbr rozdał.
Illyricum to jeden z kilku światów, które Gabriel zaprojektował.
Lubił sobie myśleć, że projektując je, nie popełnił zbyt wielu błędów.
Na inauguracyjne przyjęcie w Persepolis Gabriel ubrał swego skiagénosa w lisciastozieloną marynarkę pokrytą warstwą złotego brokatu, dobrze dopasowane bryczesy w nieco jaśniejszym zielonym odcieniu, z węgierską koronką na udach, oraz czarne, błyszczące wysokie heskie buty ze złotymi chwastami. Fular spięty diamentem, na palcach klejnoty, odgarnięte do tyłu włosy przytrzymywane diamentowo-emaliowanymi spinkami. Na szczycie głowy skiagénosa Gabriel umieścił miękki kapelusz z diamentową szpilką i zawadiackim piórkiem. Dłuższą chwilę dopracowywał zapach, by uzyskać tę właściwą kombinację: lekko zaznaczoną egzotyczną korzenną nutę z domieszką intrygi.
To całe wyrafinowanie nie było tylko ozdobnikiem. Wprawdzie nic z tego nie istniało w Świecie Zrealizowanym — strój pozostawał wyłącznie oneirochroniczny, miał jednak reklamować umiejętności Gabriela jako programisty. Sztywny brokat musiał się różnić w dotyku od miękkiego kapelusza, łaskotliwego pióra, burzy miedzianych włosów, ciepłego nacisku ciała Gabriela. Błysk wypolerowanych butów był odmienny od twardego, pozbawionego głębi blasku kamieni na palcach, wesołego światła w oczach, miękkich fałd marynarki i zawiłych wzorów świecącego złotem brokatu. Chwasty na butach odbijały się w ich powierzchni, podskakiwały, rzucając skomplikowane cienie.
Wszystko to miało być subtelniejsze i bardziej rzeczywiste niż sama rzeczywistość. W prawdziwym świecie nie dostrzegano niektórych precyzyjnych elementów, a Gabriel chciał zostać dostrzeżony. Starannie zaprogramowany wygląd oraz pewna przesada w konstrukcji wizualnych i dotykalnych aspektów miały wywołać wrażenie czegoś ponadrzeczywistego, Zrealizowanego.
W tym celu Gabriel poleciał do swego zacumowanego jachtu Pyrrho. W pomieszczeniu zerowego ciążenia nałożył pęta i mikrowatowym laserem kazał skanować nieustannie swą twarz — rzeczywisty jej wygląd transmitowano do skiagénosa, którego mimika miała oddawać wyraz twarzy Gabriela. W stanie nieważkości mógł poruszać swym rzeczywistym ciałem synchronicznie ze skiagénosem, by wzmocnić iluzję i zwiększyć wrażenie naturalności jego zachowania.
Będą to obserwować najważniejsi ludzie z Logarchii. Gabriel nie miał zamiaru ich rozczarować.
Wszedł do oneirochrononu i polecił swemu reno, by nawiązało łączność tachliniową z Ziemią2. A w wirtualnym apartamencie, który zbudował w Persepolis-śnie zmaterializował swego skiagénosa. Rozejrzał się po pomieszczeniu: meble, zasłony, wszystko takie, jak zapamiętał. Służący-cienie w postaci dwunożnych baśniowych zwierząt podeszli do niego, uruchomieni jego obecnością. W rogu zamarł oneirochroniczny kwintet, oczekując rozkazu, by rozpocząć grę.
Gabriel przejrzał liberie służących i upewnił się, że pasują na ich nieczłowiecze kształty. Podczas poprzedniej Promocji służący nie byli zwierzętami. Obecne postacie (pomarańczowy, pręgowany kot, pasiasty oliviański tetrapus i jasnooka wydra) to późniejszy kaprys. Sprawdził, czy futro zwierząt jest odpowiednio ciepłe, miękkie i sprężyste; kiedy je głaskał, wydawało nawet elektrostatyczne trzaski. Potem zajął się kwintetem. Zainicjował grę, dokonał pomiaru parametrów, dostroił instrumenty. Utwór i sposób jego wykonania zapożyczony został od kameralistów z Rezydencji Gabriela. Muzycy w białych perukach ubrani byli w stroje dworskie z osiemnastowiecznej Wenecji.
Wszystko zdawało się gotowe. Gabriel zamroził akcję, po czym opuścił apartament, wychodząc przez rzeźbione jadeitowe drzwi.
Drzwi prowadziły do pałacu Dariusza I, do podziemnego korytarza istniejącego zarówno w rzeczywistości, jak i w oneirochronicznym Persepolis. Pierwszą osobą, którą Gabriel zobaczył i rozpoznał, okazała się Therápōn Protarchon Akwasibo. Służyła pod Gabrielem przed dziesiątkami lat, gdy Gabriel był świeżo upieczonym, bardzo młodym Aristosem.
Jutro natomiast Akwasibo sama stanie się Ariste.
Smukłe ciało dziewczyny okrywała suknia z luster w kształcie rombów. Wypolerowane płaszczyzny odbijały światło niewidzialnych reflektorów, rzucając na ściany złote błyski. Jej etiopskie oczy ozdabiał antymon, a szyja, długa i giętka na wzór Nefretete, była (o ile Gabriel pamiętał) taka sama, jak u rzeczywistej Akwasibo. Na czole tkwiło osadzone płasko lusterko w kształcie rombu, a dwa podobne zwisały z jej uszu.
— Pozdrowienia, Gabrielu Aristos. — Przyjęła Postawę Formalnego Szacunku.
Gabriel uniósł dłoń.
— Witaj, nowa nieśmiertelna.
Uśmiechnęła się. Gabriel objął ją i pocałował na powitanie. Jej oddech-sen pachniał pomarańczą, a usta-sen zdawały się lekko wibrować. Efekt dość przyjemny.
— Idziesz na przyjęcie? — spytał Gabriel.
— Tak naprawdę, szłam, by spotkać się z tobą. Miejskie reno powiedziało mi, że przybyłeś, więc przyszłam natychmiast.
Gabriel uniósł brew.
— Czy masz aż tak pilną sprawę?
— To zależy, jaka jest twoja definicja „pilności”. Możemy pójść teraz na przyjęcie, jeśli chcesz.
— Weź mnie pod rękę.
— Z przyjemnością.
Powędrowali korytarzem. Freski na ścianach przedstawiały przezroczyste niebieskie morze, w którym swawoliły złociste, białe i ciemnoniebieskie delfiny. Ciepły perski wiatr przyniósł świeży zapach cyprysów. Panowała tutaj jesień i w pewien sposób to wrażenie zostało przeniesione do oneirochrononu. Pracowali tu świetni programiści.
Pan Wengong zatrudniał tylko najlepszych.
— Chciałam ci po prostu podziękować — rzekła Akwasibo. — Sądzę, że ze wszystkich Aristoi ty nauczyłeś mnie najwięcej.
— Byłem wtedy strasznie niedoświadczony. Na litość boską, miałem poniżej trzydziestki, a więc niewiele więcej lat niż ty.
— Uczyłeś mnie, ucząc się sam. Ale minęło ponad czterdzieści lat, nim rzeczywiście potrafiłam wszystko zastosować w praktyce.
— Popełnisz jednak znacznie mniej błędów niż ja.
— Mogę jedynie stwierdzić, że prawdopodobnie nie będą to te same błędy.
Usłyszeli pneumatyczne kuranty, a potem zabrzmiał nierealny dźwięk fletu. Gabriel i Akwasibo skręcili do Apadany, wielkiej sali Dariusza I.
Ponad miastem-snem zawisł księżyc-sen. Pół tarczy na lekko niebieskim niebie. Rzeczywisty księżyc, służący jako model, od dawna był bardziej Zrealizowany niż większość innych miejsc. Jego wnętrze, cząsteczka po cząsteczce, przetransformowano w olbrzymią bazę danych, jedną z wielu, z których składał się Hiperlogos, wszechświatowy bank danych. Z wyjątkiem części zamkniętej Pieczęcią Aristoi, prawie wszystkie bity i bajty były powszechnie dostępne — to właśnie przyczyniło się do utrzymania pokoju w Logarchii w stopniu większym niż jakiekolwiek, zastosowane w historii, rozwiązania inżynierii społecznej.
— Jestem trochę zdenerwowana — wyznała Akwasibo. — Co się dzieje na takich przyjęciach?
— Przyjemności. Popisy. Rywalizacja. Intrygi. — Gabriel uśmiechnął się. — Wszystko, co nadaje życiu wartość.
Pyłki dziewann płynęły przez bezwietrzną przestrzeń świtu na Illyricum. Gabriel wstał z ławki, Manfred również się podniósł, przeciągnął, ziewnął i wyszedł za Gabrielem z pawilonu. Znikające pyłki poranka tańczyły przed Gabrielem wracającym do głównego budynku Rezydencji.
Gdy przechodził obok Cienistego Klasztoru, posłyszał niewyraźny zmęczony zaśpiew. Przypomniał sobie o raporcie, w którym donoszono, że Therápōn Dekarchōn Yaritomo, demiourgos odpowiedzialny za wymierzanie podatków w jednej z prowincji Illyricum, ogłosił, iż niebawem spróbuje dopełnić rytuału Kavandi. Gabriel kazał Manfredowi poczekać, a sam wszedł cicho przez inkrustowany turkusami łuk, by przyjrzeć się tej ciężkiej próbie.
Yaritomo, krępy mężczyzna, który nie miał jeszcze nawet siedemnastu lat, świeżo ukończył Lincoln College na Illyrijskim Uniwersytecie. Dobrze wypełniał nałożone przez Gabriela obowiązki, zgłębiając zasady administracji cywilnej. Raporty z Departamentu Psychologii sygnalizowały, że osobowość Yaritoma wykazuje oporność na fragmentację za pomocą łagodniejszych technik i sam Yaritomo wybrał Kavandi.
Nagi Yaritomo leżał pod metalową ramą, którą przywiązał sobie do ciała. Na ramie umocowanych było ponad pięćdziesiąt włóczni z nierdzewnej stali, ostrych jak skalpele, wycelowanych w jego ciało.
Ponad nim, na słupie znajdowała się Widmowa Maska, twarz olbrzymiego robota — dźwignie, układy pneumatyczne i projektory holograficzne — którą Gabriel zaprojektował dla swej sztuki Maska. Widmowa Maska miała minę zadowolonego arlekina: białą twarz, wąskie uśmiechnięte usta, czarne trójkąty nad oczami, czerwone rumieńce na policzkach.
Gabriel spojrzał teraz na tańczącego w dole chłopca i spodobało mu się miejsce, które tamten wybrał. Widmowa Maska symbolicznie wzmacniała deklarowane intencje Yaritoma.
Młody Therápōn, tańcząc w kręgu pod maską, wyśpiewywał wciąż od nowa Sutrę Kapitana Yuana. Prawdopodobnie robił to od poprzedniego wieczora i zdążył wydeptać krąg na trawniku. Włócznie grzechotały w ramie, pod wpływem własnego ciężaru zagłębiały się w ciele chłopca. Z czoła kapał mu pot.
— Niech szaleństwo zabierze mój umysł — śpiewał. — Niech daimony zabiorą moją duszę.
Ciekło przy tym zadziwiająco mało krwi. Gabriel stwierdził z aprobatą, że nawet poddany ogromnemu psychicznemu i fizycznemu stresowi Yaritomo potrafi kontrolować swe zwężone naczynka włosowate.
— Niech duch wznosi się w mym ciele. Niech duch napełni mnie siłą.
Używając Priorytetu Aristosa, Gabriel zażądał od swego reno informacji na temat pulsu i ciśnienia krwi Yaritoma. Reno Gabriela, poprzez reno domowe, połączyło się z reno Yaritoma, a to wszczepione u podstawy czaszki — monitorowało stan zdrowia chłopca. Przekazano pomyślną odpowiedź. Yaritomo był młody, w dobrej kondycji i jeśli się należycie skoncentruje, najprawdopodobniej może tę procedurę kontynuować przez wiele dni. Gabriel zasięgnął teraz informacji na temat poziomu toksyn zmęczeniowych, ale reno Yaritoma — w odróżnieniu od reno Gabriela — nie potrafiło dokonać takich pomiarów.
Niektóre stany umysłu były wspomagane, a nawet inicjowane, przez wywołane stresem dramatyczne zmiany w chemii organizmu. Yaritomo bez wątpienia przez ostatnich kilka dni pościł, obniżając odporność swego organizmu na stres i przestrajając chemię mózgu. Taniec, śpiew i ekstremalny ból miały spowodować znaczne podniesienie poziomu toksyn i zmniejszenie zasobów energii. Celem tych zabiegów był atak nie na ciało, lecz na świadomą część mózgu…
Yaritomo nie próbował utracić władz umysłowych.
Próbował takie władze uzyskać.
— Niech przyjedzie daimōn. Chcę zmierzyć się z daimōnem. Chcę pokonać daimōna i sprawić, że stanie się on częścią mnie samego. Chcę posiąść moc daimōna!
Ostatnie słowa wychrypiał głośno i zdecydowanie. Był to okrzyk triumfu, zwycięstwo umysłu nad fizycznością i bólem. Gabriel wycofał się cicho. Wiedział, że ból będzie dręczył Yaritoma jeszcze bardzo długo.
Dach Apadany podtrzymywały cynobrowe kolumny zwieńczone złotem. Na nich oraz na ścianach znajdowały się inkrustacje zarówno oryginalnych perskich inskrypcji, jak i skomplikowanej Zaangażowanej Ideografii Kapitana Yuana. Aristoi w piórach i piórkach tłoczyli się w komnacie. Z tłumu wyróżniał się Sebastian, jego oneirochroniczne ciało przybrało postać migoczącej, unoszącej się w powietrzu kuli.
Gabriel wszedł z Akwasibo. Odpowiedział na powitalne gesty kilku osób.
— Chciałbym móc stwierdzić, że zawsze uważałem, iż to osiągniesz — rzekł. — Ale w tamtych czasach nie miałem doświadczenia, by przewidzieć takie rzeczy. I byłem zbyt zajęty, by bawić się w przepowiednie.
— Chyba sama tego nigdy nie przewidywałam. — Uśmiechnęła się. — Aż do chwili, kiedy jakieś trzy, cztery lata temu cała moja praca zaczęła się wreszcie kleić.
Droga Akwasibo do pozycji Ariste wyglądała dość zwyczajnie: dekady ciężkiej pracy zostały zakończone rodzajem syntezy, lata pilności wynagrodzone, a zintegrowane wiedza i umiejętności stworzyły nową jakość. Droga Gabriela była bardziej bezpośrednia — płomienny, pionowy wzlot i osiągnięcie tytułu Aristosa przed trzydziestką. Niektórzy prorokowali, że Gabriel się wypali, ale oczywiście nie mieli racji — Gabriel, zbliżając się do osiemdziesiątki, był teraz bardziej twórczy niż kiedykolwiek.
— Znasz tu wszystkich? — spytał. Ponownie rozejrzał się po sali i zawezwał większość swych daimonów, gdyż spotkanie z tyloma sobie równymi naraz stanowiło prawdziwe wyzwanie.
— Trudno nie zauważyć Sebastiana — powiedziała Akwasibo. — Praktykowałam kiedyś u Coetzee’ego i Tallchiefa. I prawdopodobnie większość spośród tu obecnych znam z widzenia.
— Z pewnością w ich rzeczywistych postaciach. Ale tutaj, jeśli zobaczysz ciemne, wiszące w powietrzu stworzenie, podobne do nietoperza, to najprawdopodobniej będzie Dorothy. A Salwador lubi pojawiać się jako ptak drapieżny… O, tamten ptak… — Gabriel skonsultował się ze swym reno — ten jastrząb Harrisa to prawdopodobnie on.
— Banał — powiedział Cyrus, a jego głos odbijał się echem w głowie Gabriela. — Nuda — oznajmił Deszcz po Suszy.
— Cieszę się, że przynajmniej ciebie rozpoznałam.
— Włożyłem dużo wysiłku, by wyglądać tak jak teraz, to dotyczy również mojej postaci oneirochronicznej. Nie warto tego teraz zmieniać.
— Przypominam sobie, że twoje oczy miały inny kolor. I te fałdy nadoczne…
— W zamierzeniu mają nadawać mi wygląd dojrzałego mędrca. I mam nadzieję, że tak jest.
Akwasibo wygięła swą długą szyję pod nieco nienaturalnym kątem. (Cyrus i Wiosenna Śliwa sprzeczały się, czy to gafa czy rozmyślny efekt).
— Kogo jeszcze nie zdołam rozpoznać? — spytała.
— Shankar przybierze postać jakiejś znanej osobistości ze starej Ziemi1. Abrahama Lincolna, Li Po lub Charliego Chaplina. Dorothy St John — dla odróżnienia od Dorothy — lubi zaskakiwać, więc unosi się tu jako ćma, modliszka lub…
— Para złotych kocich oczu — powiedziała para złotych kocich oczu patrząca z pobliskiego filaru.
Akwasibo nie mogła ukryć zaskoczenia. Gabriel, który miał w tych sprawach znacznie większe doświadczenie, potrafił się zamaskować.
— Nie cierpię tego! — zaskomlała Wiosenna Śliwa.
— Witaj, Dorothy St John Ariste. — Gabriel przyjął Postawę Formalnego Szacunku. — Jak się trzymasz?
— Kociocheshirskie dzięki. A ty?
— Trzymam się w kupie, nie oddzielnie — odparł Gabriel, mając na myśli siebie i swe daimony.
— Miło mi to słyszeć, Płomieniu. — Oczy odczepiły się od filaru i popłynęły między Gabrielem i Akwasibo. Cyrus i Wiosenna Śliwa wygłosiły komentarze na temat bursztynowych ogników w oczach. Augenblick narzekał na brak wskazówek, jakich zwykle dostarczała mu mowa ciała. — Czy słyszałeś, co knuje Astoreth i jej klika?
— Nie.
— Uważają, że źle spełniamy swe obowiązki, źle wychowujemy i kształcimy Theráponów i Demos. Albo odnosimy zbyt wielkie sukcesy. Zdaje się, że same nie mają pewności w tej sprawie. W każdym razie chcą dokonać zmian.
— Myślałem, że krytyka Astoreth ma głównie charakter estetyczny.
— Chyba doszli do wniosku, że ich poglądy mają również aspekt polityczny.
— Kto w tym bierze udział?
— Astoreth. Ctesias. Drogocenny Jadeit. Han Pu.
— Z wyjątkiem Astoreth, wszyscy są młodzi — stwierdził Gabriel.
— Nie są młodsi od ciebie. Nie umniejszałabym wagi tej sprawy, sprowadzając ją do konfliktu pokoleń.
— Nie miałem zamiaru jej umniejszać. — Gabriel patrzył w szparki źrenic. — Co sądzisz o ich pomysłach?
Oczy zatrzepotały jak skrzydła motyla.
— Mają trochę racji, ale wyrażają ją ze zbyt wielką siłą, by pozyskać znaczące poparcie wśród Aristoi. Metoda zbyt konfrontacyjna.
— Astoreth zawsze tak postępowała.
— Pożałuje tego w końcu. Gdyby przez dziesięciolecia zbierali dane, a potem wyciągnęli wnioski, ich pomysły miałyby solidniejsze podstawy. A tak, ich zamiary sprawiają wrażenie raczej artystycznego porywu niż idei politycznej. Jeśli nie będą potrafili umotywować przesłanek, nikt nie potraktuje poważnie ich wniosków.
— Niech mnie nikt nie posądza o to, że oczerniam artystyczne porywy — rzekł Gabriel.
— Nie spodziewam się tego po tobie, Płomieniu. — Oczy mrugnęły. Dorothy St John odfruwała. — Powinnam przyczepić się do innej powierzchni i zobaczyć, jakie wiadomości uda mi się zebrać.
— Powodzenia.
— Miło mi, że cię poznałam. — Akwasibo wyciągnęła szyję, patrząc w ślad za złotymi oczami. (— Aha! — powiedział Cyrus. — Mówiłem ci, że to umyślne).
— Nie słyszałam o tych wszystkich wydarzeniach politycznych — zwróciła się Akwasibo do Gabriela.
— Potrafimy zachowywać je dla siebie — odparł Gabriel. — Jeśli jest coś, czego lud nie powinien oglądać, to na pewno wrzeszczących na siebie Aristoi.
Oczy Akwasibo zwęziły się lekko.
— Wrzeszczycie?
— Ja nie. Kiedy jednak dyskutujesz z kimś takim jak Ikona Cnót czy Sebastian, masz ochotę wrzeszczeć, prawda?
— Rozumiem twój punkt widzenia.
— Powinienem złożyć wyrazy szacunku Pan Wengongowi. Czy mam cię przedstawić?
— Poznałam go już wcześniej. — Rozejrzała się, podziwiając widok Apadany. — Nieźle to zbudował, prawda?
Gabriel zaśmiał się.
— Powinnaś zobaczyć, co zrobił w Aleksandrii, Bizancjum i Pekinie.
Gabriel z Manfredem przy nodze wszedł do Skrzydła Biomedycznego Rezydencji i przekroczył niewidzialne sterylizujące drzwi.
Therápōn Hextarchōn Marcus leżał wygodnie na miękkiej kanapie w owalnym teatrze operacyjnym wyłożonym geometrycznymi czarno-białymi kafelkami. W fotelach na górze nie było widzów. Na miejsce podjechały proste narzędzia chirurgiczne, schowane w ciemnej drewnianej szafce rozjaśnionej boazerią i srebrną inkrustacją. Nad szafką wisiała waza ze świeżymi kwiatami słonecznika, niczym promienne odwiedziny z Arles.
Marcus miał na sobie granatowy szlafrok, na którym między szeregiem wiszących korynckich kolumn śmigały stada białych ptaków. Jego skóra była blada, włosy, oczy i rzęsy — czarne. Obok niego na stołku siedziała Clancy — Therápōn Tritarchōn w Skrzydle Biomedycznym. Trzymała rękę Marcusa. Gdy wszedł Gabriel, wstała i przyjęła zwyczajową Drugą Postawę Formalnego Szacunku. Na jej różowej cerze wystąpiły rumieńce zadowolenia.
Leżący na stole Marcus, również usiłował przybrać podobną pozycję.
Gabriel pocałował ich oboje na powitanie. Na widok Marcusa poczuł ciepło w sercu.
— Przyniosłem ci prezent — powiedział. Z długich rudych włosów wyjął parę spinek z kości słoniowej i srebra i ofiarował je Marcusowi. Z kości słoniowej wyrzeźbiono model DNA. Na każdej z długich, delikatnych spiral umieszczono reliefową podobiznę Gabriela, Marcusa oraz twarze przypominające ich obu.
— Kod genetyczny naszego dziecka został utrwalony mikrozapisem na srebrze — powiedział Gabriel.
Blada twarz Marcusa zarumieniła się z zadowolenia. Z wdzięczności całował Gabriela po rękach. Usiadł. Gabriel leniwie przeczesywał dłonią jego włosy. Manfred wskoczył na kanapę między nogi Marcusa, który uścisnął psa na przywitanie. Gładził zwierzę po karku i uszach.
— Czy mogę przeczytać kod? — spytał.
— Jeśli chcesz — odparł Gabriel. Wziął od Marcusa spinki i wpiął pierwszą. Zmarszczył czoło, przesunął ją na miejsce, które wydało mu się lepsze. — Ale poznasz stąd płeć dziecka. Myślałem, że nie chcesz tego wiedzieć.
Marcus nachmurzył się.
— Postaram się nie patrzeć na tę informację. Obejrzę tylko całą resztę.
— Stworzyłem mniej więcej przypadkową mieszaninę naszych genów — klasyczną zygotę. Niczego nie dodałem. Niczego nie odjąłem. Zagwarantowałem tylko, że embrion nie ma defektów genetycznych. Raczej nie dowiesz się niczego szczególnego, studiując kod. — Gabriel umieścił drugą spinkę na miejscu i obserwował wynik. — Denerwujesz się? — spytał.
GABRIEL: Reno, podaj mi, proszę, puls i ciśnienie Marcusa. ‹Priorytet 2›
— Nie tak, jak się spodziewałem.
Sygnały życiowe Marcusa wskazywały, że jest on nieco zdenerwowany.
— Połóż się — powiedział Gabriel. — Może kanapa zrobi ci masaż.
RENO: ‹Priorytet 2› dołączenie z reno Biomedu.› ‹Połączenie przez reno Marcusa› Puls 87, ciśnienie 150 na 88.
GABRIEL: Reno, aktualizuj te dane. Horus. Miś. Cyrus. Wiosenna Śliwa. Psyche. ‹Priorytet 2›
HORUS: ‹Priorytet 2› Do usług.
MIŚ: ‹Priorytet 2› Do usług.
WIOSENNA ŚLIWA: Priorytet 2› Do usług.
PSYCHE: ‹Priorytet 2› Do usług.
— Nie zakłóci to procedury?
— Ani trochę.
Marcus odchylił się w kanapie. Cichy szum oznaczał, że wywołał funkcję głębokiego masażu. Zamknął oczy i z widocznym wysiłkiem zawezwał daimony. Gabriel wezwał swoje, te, które według niego mogłyby być zainteresowane procedurą. Spojrzał na Clancy. Nad jej ramionami jaśniały słoneczniki.
— Dziękuję ci za ofertę pomocy. — Gabriel nigdy nie robił dyplomu lekarza i teraz chciał dla formalności mieć lekarza przy sobie.
— Cała przyjemność po mojej stronie. — Clancy pogłaskała Marcusa po ramieniu, które osłaniał szlafrok. Uśmiechnęła się do niego. Na Darkbloomie robiłam to kilka razy.
— Liczę na twoją radę w razie potrzeby.
— Wątpię, czy w ogóle ci się przydam. — Uśmiechnęła się i lekko potrząsnęła głową. Cyrus, jak zwykle esteta, zwrócił Gabrielowi uwagę na ładnie falujące gęste włosy, na grę światła w ich ciemnym połysku. Uczucie przyjemności rozśpiewało się w Gabrielu. Clancy była tu nowa. Gabriel spotkał ją przedtem kilka razy, gdy omawiali całą procedurę, i entuzjazm Clancy dodawał mu otuchy.
— Wiesz — zwrócił się Gabriel do Marcusa — że trochę bardziej niż zwykle będziesz musiał na siebie uważać. Donoszenie ciąży do końca w ludzkim ciele jest znacznie bardziej ryzykowne od innych metod.
— Wiem o tym, Gabrielu Wissarionowiczu. Chcę znać każdy dzień, gdy ono tu będzie.
Gabriel uśmiechnął się, zamachał rękoma. Nie mógł przecież nikomu zabronić nieszkodliwego szaleństwa.
WIOSENNA ŚLIWA: „Myśli dobrze zbudowanego mężczyzny wyraża nie tylko twarz. Także jego członki i stawy, co dziwne, stawy biodrowe i nadgarstki…”
GABRIEL: ‹pocałunki›
WIOSENNA ŚLIWA: „Kiedy idzie, przekazuje tyle, co najlepszy wiersz, może nawet więcej”.
CYRUS: ‹stada białych ptaków na granatowym aksamicie…›
RENO: Puls 92, ciśnienie 139 na 90.
MIŚ: Chłopak jest zbyt nerwowy.
CYRUS: ‹srebrne akanty korynckich kapiteli…›
GABRIEL: Reno, przekaż mi sterowanie zestawu chirurgicznego.
RENO: Życzysz sobie pełny obraz wideo?
GABRIEL: Tak.
CYRUS: ‹Smukłe dłonie Clancy, postrzępione światło na paznokciach› ‹usuwa się›
RENO: ‹połączenie z zestawem chirurgicznym› Zrobione.
GABRIEL: Jestem prawie ślepy. Wiosenna Śliwo, przejmij sterowanie moim ciałem. ‹Priorytet 1›
WIOSENNA ŚLIWA: ‹Priorytet 1› Do usług, Aristos.
— Niech więc tak się stanie — powiedział.
Gabriel odpiął szlafrok Marcusa i odsłonił gładkie ciało o porcelanowej skórze. To właśnie dlatego nazwał Marcusa „Czarnookim Duchem”. Deszcz wrażeń Cyrusa ustał, pojawiła się Wiosenna Śliwa — kobieca Ograniczona Osobowość, najpełniejsza i najbardziej opanowana z cząstkowych osobowości, jakie dotychczas ujawniły się Gabrielowi. I choć była równie wytrawnym koneserem, jak Cyrus, męskiej urodzie stawiała ostrzejsze wymagania, które budowały skomplikowaną strukturę fizycznego pożądania. Natomiast, jak przekonał się Gabriel, Cyrus interesował się wyłącznie kobietami…
Marcus miał ponad czterdziestkę, lecz ustabilizował biologiczny wiek swego ciała, gdy miał dwadzieścia lat i z Demos awansował na Therápōna. Jego muskulatura rysowała się wyraźnie, lecz miała w sobie miękkość, która tak pociągała Gabriela. Bladą, przezroczystą skórę Marcus miał od urodzenia, natomiast kontrastowe czarne włosy i rzęsy uzyskał dzięki manipulacji genetycznej. Marcus terminował wcześniej u Deborah i Saiga. Raz przystąpił do egzaminów i nie zdał ich. Odkładał poprawkę, w końcu Gabriel ponaglił go i Marcus przygotował się do powtórnego egzaminu w ciągu następnych trzech lat.
Niewykluczone, że Marcus podejrzewał to, co Gabriel wiedział, iż nigdy nie stanie w szeregach Aristoi. Był utalentowany, wybitny w dziedzinie projektowania przemysłowego, ale nie miał tej olśniewającej, iskrzącej błyskotliwości, zimnej ambicji, koniecznej, jeśli się chciało należeć do awangardy ludzkości.
A jednak Gabriel czuł, że Marcusowi pomogłaby w jakiś sposób wiedza o tym, że na egzaminach nie przepuścił okazji, a także świadomość, że pozycja, którą zajmuje, jest dla niego właściwa.
To nie był przypadek, myślał Gabriel, że najbardziej rozwiniętym daimōnem Marcusa jest dziecko, nie ukształtowana, naiwna osobowość, która traktowała świat z zadowoleniem i transcendentną radością. Marcus nie miał aspiracji Aristosa o żelaznej woli, by zmieniać świat według własnych upodobań. Chciał być utalentowanym, prostolinijnym, pełnym ciepła młodym człowiekiem, którego ciało zostało zamrożone w wieku dwudziestu lat i w którym Gabriel zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Być może z powodu tej wewnętrznej wiedzy o nieuchronnej porażce, Marcus zapragnął nagle dziecka. I nie jakiegokolwiek dziecka, lecz dziecka z Aristosem, którego kochał. Jakiejś namacalnej pamięci o Gabrielu, jakiejś nadziei, że dziecko osiągnie to, co dla Marcusa nie było dostępne…
Gabriel miał powody, by podejrzewać, że nadzieje Marcusa się nie ziszczą. Dzieci Aristoi nieczęsto osiągały status rodziców. Nie udało się to jego poprzednim dzieciom. Były utalentowane, ale tylko połowa z nich otrzymała status Therápōnta. Szanse tego dziecka przedstawiały się podobnie.
Ale dziecko Marcusa — dziewczynka, Gabriel to wiedział — będzie kochane. Marcus miał przed sobą stabilną przyszłość jako Therápōn i jego własny daimōn-dziecko sprawi, że dziewczynkę połączy z Marcusem uczucie i wspólne zainteresowania.
Gabriel umieścił mentalny palec w oneirochrononie i popchnął szafkę chirurgiczną, która podjechała do niego, otwierając zestaw chirurgiczny. Sięgnął do kieszeni swej brokatowej marynarki (Wiosenna Śliwa porównała bladą skórę Marcusa i jego czarne włosy do czarno-białych kafelków teatru), wyjął mechaniczne jajo, w którym leżała blastocysta. Faktura powierzchni odcisnęła się na opuszkach palców Gabriela — biała porcelanowa koronka na niebieskim tle wedgwoodzkiej porcelany. Przez połączenie swego reno z oneirochrononem polecił, by jajo się otwarło (Wiosenna Śliwa ukazywała mu rozchylony metalowy kwiat lotosu — jaśniejące srebrne płatki ze skarbem w środku).
Gabriel (przez Wiosenną Śliwę) popatrzył na brzuch Marcusa i (za pomocą zestawu chirurgicznego i wziernika otrzewnowego) zaznaczył miejsce — tuż poniżej pępka — jasną plamą światła laserowego o małej intensywności.
— Tu, Manfredzie — polecił. — Dwieście mikronów, dobrze? Bulterier nachylił się i zaczął lizać brzuch Marcusa, pokrywając go sterylną śliną. Marcus zaśmiał się zaskoczony.
— To łaskocze — powiedział.
Zestaw chirurgiczny zanurzył dwumilimetrowy układ wziernika w srebrny lotos i ostrożnie zassał blastocystę, po czym się wycofał. Jajo się zwinęło. Cyrus zachwycił się niebieską i białą barwą.
— Na pamiątkę — powiedział Gabriel, podając jajo Marcusowi. Marcus wziął jajo, podziwiał je, wypróbował działanie mechanizmu. Manfred cofnął wargi, wysunął węglowy ząb zakończony nanodiamentem i dźgnął Marcusa dokładnie w miejsce zaznaczone laserową plamą. Marcus zajęty mechanizmem jaja, niczego nie poczuł. Używając zmodyfikowanych gruczołów ślinowych, Manfred zalał ranę szybko działającym środkiem miejscowego znieczulenia, potem zlizał maleńką purpurową kropelkę krwi.
GABRIEL: Reno, proszę, połącz mnie z Clancy. ‹Priorytet 1›
RENO: ‹połączenie z reno Clancy› Wykonane, Aristos. ‹Priorytet 1›
CLANCY: ‹przez łącze› Manfred zrobił tu wszystko za ciebie. Po prostu zejdź w nacięciu aż do jego dna.
RENO: Puls 97. Ciśnienie 139 na 94.
MIŚ: Chłopak jest zbyt nerwowy. Mogę z nim pomówić?
Gabriel (wchodząc do oneirochrononu wziernika) nakierował w nacięcie kompleks światłowodowy. Kompleks wniknął w ciało Marcusa (Wiosenna Śliwa przekazała zdziwione spojrzenie Marcusa, który uzmysłowił sobie, że operacja właśnie się zaczęła) i centra wzrokowe Gabriela wypełnione zostały szerokokątnym widokiem jaskrawych barw skóry właściwej Marcusa.
Kompleks światłowodowy wszedł między walcowate komórki nabłonkowe a pętle naczyniowe już przecięte przez diamentowe ostrze Manfreda. Częściowo uformowane grudki fibrynowe zostały zresorbowane. Leukocyty bezskutecznie próbowały zaatakować bezspoinową powierzchnię intruza.
Gabriel zobaczył teraz żółte komórki tłuszczowe. Prześlizgnął się między włóknistą tkanką otaczającą chude, posplatane włókna mięśniowe linea alba i zanurzył się wśród rozerwanych przez ząb warstw włókienek mięśniowych.
GABRIEL: Przyjmij mój głos. ‹Priorytet 2›
MIŚ: ‹Priorytet 2› Wykonane, Aristos.
CLANCY: Tutaj ostrożnie. Nie śpiesz się. To właśnie tutaj.
CYRUS: ‹podziw dla klasycznych geometrycznych linii posplatanych tkanek mięśniowych›
WIOSENNA ŚLIWA: ‹zamroczone, lekko zatrwożone spojrzenie na twarz Marcusa›
MIŚ: Zaczynam ćwiczenia relaksujące, Aristos.
GABRIEL: ‹aprobata›
WIOSENNA ŚLIWA: „Prawdziwe słowa nie zawodzą…”
— Dziwne wrażenie. Czuję… że ktoś mnie tam gdzieś pociąga — do Gabriela jakby z pewnej odległości dotarły słowa Marcusa.
— Rozpocznij ćwiczenia relaksujące — przemówił Miś głosem Gabriela. — Wyprostuj kręgosłup i ramiona. Policz do dziesięciu, wciągając powietrze. Zatrzymaj je w płucach, licząc do piętnastu. Wydychaj przez usta, licząc do dziesięciu.
Słowa Misia działały pokrzepiająco i były serdeczne jak matczyny uścisk, choć pochodziły od daimōna. Miś nie miał płci — przynajmniej w takim sensie, w jakim rozumiał to Gabriel — tylko nieskończone zasoby czułości, zrozumienia i współczucia.
Gabriel, przecisnąwszy się przez tkankę mięśniową i warstwę tłuszczu, napotkał półprzezroczystą otrzewną. Wyłoniły się bulwiaste niewyraźne trzewia. Gabriel słyszał z oddalenia szmer oddechu Marcusa. Prześlizgnął się gładko wzdłuż półpłynnych warstw tłuszczu między otrzewną a wewnętrzną ścianką mięśni.
Rozległ się lekki trzask — przebito otrzewną. (Co to było? — zapytał Marcus, uspokajany przez Misia). Płyny pulsowały. Żółte komórki tłuszczowe sieci, oblane jasną, nasyconą tlenem krwią, przepłynęły przez oneirochronon. (Coś mnie ciągnie! — powiedział Marcus).
Świat pulsował zgodnie z rytmem powolnego bicia serca Marcusa, który mruczał wraz z Misiem pokrzepiające słowa.
Od pokoleń stosowano pakiet nanologiczny przeznaczony do zmiany płci danej osoby na kilka miesięcy. W sytuacji Marcusa, większość mężczyzn wolałaby stać się kobietą na okres ciąży. Natomiast Marcus zdecydował, że pozostanie biologicznie mężczyzną, co zwiększało techniczną złożoność całego przedsięwzięcia.
Gabriel sam zaprojektował zestaw ciążowy. Mógł zastosować jeden z dostępnych standardowych zestawów, ale według niego wszystkie miały jakieś wady. Albo wymagały brutalnych nanointerwencji — a Gabriel wolał zminimalizować liczbę nanomechanizmów wprowadzanych do ciała — albo nie uwzględniały zbyt wielu indywidualnych czynników. Uważał, że zestawom tym brakuje technicznej elegancji.
Osiem dni temu Gabriel połączył dwie gamety; chciał, by tuż przed implantacją blastocysta osiągnęła swoją największą żywotność. Blastocystę otaczał zestaw urządzeń tworzących rodzaj elastycznej biorzeźby, podobnej do szarej pofałdowanej kuli o średnicy dwóch milimetrów. Miała zostać umieszczona wśród dobrze ukrwionych komórek sieci. Zewnętrzna warstwa rozpuszczała się po kilku dniach, uwalniając hormony, które w ciągu następnego tygodnia powodowały poszerzenie sieci i powstanie grubej warstwy doczesnowej, oddzielającej sieć od głównych naczyń krwionośnych. Miało to zapobiec krwotokom, występującym zwykle podczas ciąży pozamacicznej. Inne hormony zwiększały dopływ krwi do sieci i powodowały rozrastanie jej ścianek, wzmacniając je poprzeczną tkanką mięśniową.
Gabriel był zadowolony z tego aspektu konstrukcji. Hormony miały stymulować sieć, by się wzmocniła, ale bez niepożądanych efektów, jak wtedy, gdy do każdej komórki wnikają nanomechanizmy, siłą zmuszając je do zmiany budowy. Nie musiał implantować dodatkowego pakietu hormonalnego w ciało Marcusa, gdyż pakiet ten był częścią biorzeźby i po wykonaniu swego zadania ulegał dezintegracji, nie tak jak nano, które — co prawda rzadko — nie chciały się czasami rozmontować zgodnie z harmonogramem.
Był jedyną osobą na powierzchni Illyricum upoważnioną do projektowania nano i używania go bez ograniczeń, i może dlatego stosował je tylko wówczas, gdy musiał.
Wnętrze biorzeźby miało fakturę mającą przypominać śluzówkę macicy. Tworzyło stabilne siedlisko dla blastocysty i warunki do rozwoju łożyska. Miało zanikać w miarę wrastania łożyska we wzmocnioną sieć.
Gabriel implantował blastocystę, po czym cofnął wziernik, by obserwować zagnieżdżoną szarą kulę. Czuł uniesienie, jedność ze swymi daimonami, śpiew nieskończoności.
PSYCHE: W świadomości bez skazy unosi się lotos. Solipsystyczny. Zapowiedź wielkości. W łupinie orzecha: Shakyamuni.
WIOSENNA ŚLIWA: ‹aplauz›
CYRUS: To celne, jak zwykle.
Z gorącym nabożeństwem Gabriel słuchał rzadko pojawiającego się głosu Psyche. Jej wiersz został przedstawiony w postaci ideogramów, każdy znak był delikatnym, nieskazitelnym rysunkiem współbrzmiącym z obrazem i dźwiękiem. Gabriel odczekał chwilę, nim w jego duszy przebrzmiały wibracje, po czym powtórzył poemat Marcusowi. Chciałby mieć pędzel i papier, by mu pokazać formę, w jakiej tworzono poemat.
MIS: Brawo!
CLANCY: Cudowne.
HORUS: Właściwe.
GABRIEL: ‹zapach róż›
Gabriel przypuszczał, że Marcus, zaprzątnięty ćwiczeniami oddechowymi, nie potrafiłby jeszcze docenić wysiłku Psyche. Nie miało to znaczenia: jeden z daimonów Marcusa zapamięta wiersz i zadeklamuje go w bardziej sprzyjającej chwili.
Gabriel krążył wokół blastocysty. Niby upewniał się, czy wszystko jest z nią w porządku, ale w istocie chciał przedłużyć moment własnego uniesienia. Wreszcie kazał wycofać wziernik, który, poruszając się, uwalniał małe ilości hormonu wzrostu, mającego wspomagać gojenie się wszelkich wywołanych przez niego szkód. Wziernik wysunął się z brzucha Marcusa, wrócił na swój statyw, który z kolei wycofał się do szafki chirurgicznej. Gabriel przestawił swe daimony na niższy priorytet i odzyskał pełną kontrolę nad własnym ciałem i wzrokiem. Spojrzał na Marcusa i uśmiechnął się promiennie. Uniósł ramiona w geście Czwartej Postawy Entuzjazmu. Napełniła go radość. Wiersz Psyche dźwięczał w jego umyśle.
— Gratulacje — powiedział. — Jesteś brzemienny.
Marcus westchnął.
— Dziękuję ci — odparł.
Manfred znowu zaczął lizać brzuch Marcusa swym sterylizującym językiem.
— Mam nadzieję, że naprawdę tego chciałeś — rzekł Gabriel. — Zdziwiło mnie, że zachowywałeś się aż tak nerwowo. Znacznie bardziej, niż bym oczekiwał.
— Mnie samego to zaskoczyło, Gabrielu. Może jestem w tej sprawie mniej zdecydowany, niż mi się wydawało.
— Wypocznij jeden dzień — zasugerowała Clancy. — Pojedź w góry, do Fali Stojącej. Porozmawiaj sam ze sobą o tym.
— Dobrze. — Marcus ujął rękę Clancy. — Tak zrobię.
Clancy spojrzała na Gabriela. Twarz miała zaróżowioną, blask jasno świecących oczu przyćmiewał słoneczniki uśmiechające się z tyłu za nią.
— To prawie tak samo wspaniałe jak rozwiązanie.
GABRIEL: Augenblick.
DESZCZ PO SUSZY: ‹Priorytet 2›
AUGENBLICK: ‹Priorytet 2› Do usług, Aristos. ‹wchłanianie widoku Clancy› Puls przyśpieszony, skóra zaróżowiona, oczy zwężone, obie brodawki napięte.
DESZCZ PO SUSZY: Twój.
GABRIEL: Dziękuję. Fini.
AUGENBLICK: Twój sługa. ‹Priorytet 2, koniec›
DESZCZ PO SUSZY: Twój sługa. ‹Priorytet 2, koniec›
WRZASK: ‹Priorytet 1› Fagit!
HORUS: ‹Priorytet 3› ‹???›
WIOSENNA ŚLIWA: ‹Priorytet 3› Do diabła, kto to był?
CYRUS: Ktoś przyszedł, by popsuć zabawę.
WIOSENNA ŚLIWA: Czy to ktoś nowy, czy…
HORUS: Myślę, że z paleolitu.
GABRIEL: Dzieci, sza!
Gabriel spojrzał na nią, zdziwiony jej żarliwością.
— Mam nadzieję, że będziesz miała przyjemność asystować również przy narodzinach — powiedział. Dziecko powinno się oczywiście narodzić w asyście chirurga, a Clancy miała z pewnością odpowiednie kwalifikacje.
— Również mam nadzieję. Pogłaskała Marcusa po głowie. Chyba że Marcus zostanie do tego czasu Aristosem i będzie przebywał w swej stolicy, budując nowe imperium.
Marcus wstał ze stołu. Pocałował Clancy, uścisnął Manfreda. Wyciągnął ręce ku Gabrielowi. Gabriel objął go i długo całował.
— Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy, Czarnooki Duchu — powiedział. Na języku miał dziwny metaliczny posmak.
Marcus uśmiechnął się, dotknął kościanej spinki do włosów.
— Będę szczęśliwy. Dziękuję ci.
Marcus zbierał się do wyjścia. Gabriel polecił, by szafka chirurgiczna odjechała do magazynu, i zaczął przyglądać się Clancy. Przesunął Wiosenną Śliwę i Cyrusa na wyższy poziom świadomości. Cyrus zwrócił uwagę na delikatny nie zmodyfikowany układ kostny Clancy, na jej świetlistą cerę przypominającą wiecznie kwitnące róże. Serce Gabriela wypełniło się ciepłem. Uświadomił sobie, że jest zakochany.
— Czy zjadłabyś za mną śniadanie w Jesiennym Pawilonie? — spytał.
— Bardzo bym chciała, ale o dziesiątej wygłaszam wykład.
— Pomyśl poważnie, czyby go nie odwołać. Może ogłoszę święto ogólnoplanetarne, by ci to ułatwić.
Uśmiechnęła się. Jej pełna górna warga utworzyła ponętny łuk. Pamiętał, że Clancy miała konkubenta, kogoś, kogo nigdy nie spotkał.
Kogoś, czyje życie wkrótce się zmieni.
Gabriel kazał Manfredowi wziąć sobie dzień wolnego, ujął Clancy za rękę i razem z nią wyszedł ze Skrzydła Biomedycznego. Gdy przechodzili obok Cienistego Klasztoru, zaczął bezwiednie nasłuchiwać odgłosu grzechoczących stalowych włóczni i śpiewu Yaritoma. Nie usłyszał nic.
Wraz z Clancy szli krużgankami i patrzyli na Yaritoma przez romańskie, inkrustowane turkusami łuki. Pod jasnym porannym słońcem Therápōn stał spokojnie na szeroko rozstawionych stopach, wygięty pod ciężarem ramy i włóczni. Pot lśnił na jego czole, coś charczało mu w gardle. Oczy przewracały się w orbitach. Widmowa Maska, nieco złowieszcza w tym jasnym świetle, uśmiechała się chłodno, patrząc na tę scenę.
GABRIEL Augenblick, Deszcz po Suszy. ‹Priorytet 2›
AUGENBLICK: ‹Priorytet 2› ‹skanowanie Yaritoma› To ktoś inny.
DESZCZ PO SUSZY: Musimy to określić dokładniej. Zmuś go do mówienia.
Gabriel pocałował Clancy w rękę.
— Przepraszam na chwilę.
AUGENBLICK: Uparty, podejrzliwy, silny. Jak sądzę, pozbawiony wrażliwości. Projekcja tęsknot Yaritoma, aby stać się silnym i opanowanym w sytuacjach stresowych. Ale język ciała sygnalizuje defetyzm.
DESZCZ PO SUSZY: Płonący Papierowy Tygrys! Staw mu czoło, a załamie się szybko.
AUGENBLICK: Dość łatwe dla nas, ale to Therápōn Yaritomo ma stawić czoło.
Zwrócił się do Yaritoma, przyjmując Pierwszą Postawę Pewności Siebie — barki do tyłu, podbródek w górze, kręgosłup prosty, ciężar ciała równomiernie rozłożony na obu nieco rozsuniętych stopach.
— Kim jesteś?
Rozbiegane oczy Yaritoma spojrzały w dół pod drżącymi powiekami. Usiłował przyjąć szyderczy wyraz twarzy.
— Jestem Płonącym Tygrysem — powiedział. Jego głos był gardłowym charkotem, zupełnie niepodobnym do głosu Yaritoma.
— Rozumiem.
— Usuń się! — ostrzegł Płonący Tygrys.
DESZCZ PO SUSZY: Powinno to być łatwe. Tygrys jest wściekłym wojownikiem. Osobę patrzącą jedynie prosto przed siebie, łatwo zaskoczyć z tyłu.
— Stoję, gdzie mi się podoba odparł Gabriel. — Jestem tu panem.
Płonący Tygrys warknął, groźnie ruszył w kierunku Gabriela. Ten nie zareagował i Płonący Tygrys zawahał się. Stalowe włócznie zagrzechotały głośno.
— Jeśli chcesz mnie zastraszyć — powiedział Gabriel — musisz działać jak prawdziwy tygrys. Przeszył wściekłym wzrokiem daimōna zamieszkującego ciało Yaritoma. — Przyjmujesz postawę tygrysa, czy pijaka podczas wichury?
Oczy Płonącego Tygrysa zwęziły się, stanął prosto, wypiął pierś.
— Nie zniosę twoich obelg. Podeptałeś moją cześć. Augenblick i Deszcz po Suszy szydziły z głębi umysłu Gabriela, był to werbalny odpowiednik ponurego uśmiechu Widmowej Maski.
— Chwiejesz się jak złamana hulajnoga — stwierdził Gabriel. — Stań prosto, jeśli chcesz mnie przekonać o swej wyższości.
Płonący Tygrys warknął, ale wyprostował się szybko. Włócznie znów zagrzechotały. Po kończynach Yaritoma spływały strużki krwi. Oddychał powoli, z wysiłkiem.
Dobrze, pomyślał Gabriel. Na podstawie oddechu można było stwierdzić, że ciało Yaritoma zachowało pamięć poprzednich treningów.
— Oddychaj! — polecił mu Gabriel. — Wtłocz siłę w płuca! A podczas wydechu wyrzuć z siebie znużenie i ból!
Płonący Tygrys, oddychając, warknął. Potężne mięśnie ud odruchowo drgnęły. Ręce zacisnęły się w pięści i czekały w gotowości przy biodrach. Gabriel obserwował, jak Płonący Tygrys staje się coraz silniejszy, coraz bardziej zdecydowany.
— Czy jesteś panem, Tygrysie? — zapytał.
— Tak!
— Zademonstruj mi swoją odwagę. Naśladuj moją postawę!
Gabriel zastosował Podstawową Modulację Rozkazodawcy. Prawą stopę wysunął do tyłu, ugiął nogi w kolanach, aż muskuły ud napięły się z wysiłku, a środek ciężkości znalazł się w swadhishatana chakra — w dołku pod klatką piersiową. Kręgosłup nadal utrzymywał w pionie, a ręce wygiął w Mudrze Uwagi i Przymusu.
Płonący Tygrys zaśmiał się szyderczo, ale pewne wzorce zachowania zostały wcześniej zaprogramowane w psychice Yaritoma i Płonącym Tygrysem odruchy rządziły w większym stopniu, niż gotów był się do tego przyznać. Zmuszony Podstawową Modulacją, bezwolnie przyjął tę postawę. W oczach miał niepewność. Deszcz po Suszy kpił sobie z niego. Czyste niebieskie światło Illyricum podkreślało bezlitosne napięcie na twarzy Tygrysa. Augenblick wszystko to rejestrował, określał każdy słaby punkt, każdą przewagę. Płonący Tygrys był tak nieukształtowany, tak otwarty, że Augenblick łatwo dokonywał tej drobiazgowej analizy.
— Teraz bardziej przypominasz tygrysa — stwierdził Gabriel. — Gotowego do skoku.
— Strzeż się mnie.
— Zobaczymy, kto tu jest panem.
— Strzeż się mnie. — Słowa wypowiedziane były z zaśpiewem niczym mantra.
Gabriel przesłał Tygrysowi szyderczy uśmiech, harmonizujący z uśmiechem Widmowej Maski.
— Masz sam dla siebie szacunek, Tygrysie?
— Strzeż się mnie. Jestem tu panem.
Gabriel krzykiem oczyścił płuca i przyjął Pierwszą Postawę Wzbudzania Respektu — ciało wyprostowane, ręce po bokach, stopy razem, środek ciężkości podniósł się do manipura chakra przy nasadzie mostka. Płonący Tygrys zaskoczony, cofnął się, zamrugał, warknął i umocnił swą wyzywającą postawę.
— Żywisz sam dla siebie szacunek, Tygrysie? — prowokował Gabriel.
Przy wtórze grzechoczących włóczni Płonący Tygrys niezdarnie przyjął pozycję naśladującą postawę Gabriela. Ból wykrzywił mu twarz. Deszcz po Suszy zarechotał rozbawiony.
Gabriel przeprowadził z Płonącym Tygrysem serię ćwiczeń układu nerwowego, wzmacniających Ograniczoną Osobowość niepewnego, rodzącego się charakteru i nadających owemu charakterowi przynajmniej pozór pewnej głębi. Jak wiadomo, niektóre pozycje ciała — skodyfikowane przed wiekami przez kapitana Yuana w Księdze Postaw — wprawiały ludzki umysł w rezonans psychiczny. Gabriel usiłował wzmocnić psychikę Płonącego Tygrysa, podłączając ją do niewerbalnej pamięci, która miała ją wspierać.
Kapitan Yuan, konstruując Postawy, uwzględnił połączenia ludzkiego umysłu z podtrzymującym go ciałem. Oparł swe zasady na dokładnych badaniach mowy ciała stosowanej w tańcu klasycznym, teatrze, tantrze i sztukach wojennych. Postawa, w której nogi były rozsunięte, a środek ciężkości obniżony do swadhishatana chakra w jamie brzusznej, wyrażała pewność siebie i gotowość. Odbierano ją zadziwiająco jednakowo we wszystkich ludzkich kulturach, w całej znanej historii. Postawie tej można było przydać nieco agresywności, jeśli zacisnęło się pięści lub odstawiło jedną nogę do tyłu, jak robią to bokserzy, albo jeszcze nieco bardziej do tyłu, jak w sztukach walki. Te odmiany wyjściowej śmiałej postawy rozumiała bezbłędnie cała, coraz bardziej zróżnicowana rasa ludzka. Dla wywołania większego efektu psychicznego, palce można było ułożyć w mudry.
Pozy Wzbudzania Respektu, w których nogi trzeba bardziej wyprostować, a środek ciężkości podnieść ku manipura chakra poniżej mostka, wyrażały powagę i szacunek dla samego siebie. Gdy ręce wznosiły się, a środek ciężkości wędrował wyżej ku anahata chakra, postawa wyrażała Entuzjazm, a gdy jeszcze wyżej — Chwałę. Na drugim końcu skali znajdowały się postawy Podporządkowania pozycje klęczące. Odpowiednie ustawienie ramion i nóg, uniesienie i nachylenie głowy, krzywizna kręgosłupa, linia barków — to wszystko wzbogacało mowę ciała, poszerzało środki wyrazu. Pochylenie głowy przekazywało innym osobom szacunek i poważanie, uniesiony podbródek sygnalizował Patrzcie na mnie! Słownictwo ważniejsze dla ludzkiej natury, bardziej podstawowe niż mowa.
Gabriel przyjął Pierwszą Postawę Pewności Siebie. Płonący Tygrys, już uwarunkowany, poszedł za jego przykładem.
— Kim jesteś, Płonący Tygrysie? — zapytał Gabriel.
— Jestem Ten-Który-Przypieka-Ogniem. Jestem Siła-Dnia. Jestem Pchający-Naprzód. Jestem Nie-Do-Powstrzymania-W-Gniewie. Jestem panem tego miejsca i czasu.
Ryk zawierał w sobie teraz więcej odwagi i pewności. Krucha Ograniczona Osobowość umacniała się dzięki wielokrotnemu przyjmowaniu postaw pewności siebie i siły. Gdyby teraz Gabriel ruszył ku niemu gwałtownie, informował Augenblick, Płonący Tygrys nie zrobiłby uniku. Deszcz po Suszy radził, by nie zmniejszać dystansu, chyba że niezbędna byłaby bezpośrednia konfrontacja.
— Nie jesteś tu panem — stwierdził Gabriel.
— Jestem panem. — Płonący Tygrys opuścił jedną pięść dla podkreślenia swych słów. Stalowe włócznie zadrgały w ramie.
— Yaritomo jest panem — rzekł Gabriel.
— Nie.
— Ale to prawda. Czy mam go przyzwać? Płonący Tygrys miał matowe, nieludzkie oczy.
— Yaritomo nie przybędzie — powiedział. — To tchórz. Zawezwał mnie, bym przetrzymał to, czego on sam nie mógłby znieść.
— Mogę go wywołać.
Płonący Tygrys uniósł podbródek w geście pogardy.
— Jesteś głupcem.
Gabriel znowu krzyknął, dobywając głos z wnętrza brzucha, aż powietrze zadzwoniło, po czym wyrzucił rękę naprzód, składając dłoń w Mudrze Przymusu. Zastosował Modulację Rozkazodawcy.
— Therápōnie Yaritomo, wystąp! Stań przede mną!
Płonący Tygrys zaśmiał się szyderczo, ale w oczach pojawiło się wahanie, cień zakłopotania…
— Yaritomo, wystąp! Chcę do ciebie przemówić.
Oczy Płonącego Tygrysa stały się puste. Mięśnie szczęki pracowały w napięciu — było to świadectwo zmagań odbywających się w jego duszy. Wreszcie twarz odprężyła się, zniknęło z niej szyderstwo, a pojawiło się zdziwienie osłupiałego młodzieńca. Yaritomo potknął się pod ciężarem włóczni i padł na jedno kolano. Podparł się ręką, dyszał. Stanął na nogach. Udało mu się w końcu popatrzeć uważnie na Gabriela.
— Do usług, Aristosie — wydyszał.
— Czy wiesz, co się stało?
— Sądzę, że tak. — Yaritomo dyszał. — Pamiętam… kogoś innego.
— Nazywał siebie Płonącym Tygrysem.
— Ja… — Przesłonił ręką oczy. — Nie pamiętam tego wyraźnie. Byłem gdzie indziej. Pozostało mi po nim tylko niejasne wrażenie.
— Będziesz go musiał zawezwać.
Yaritomo przełknął nerwowo ślinę.
— Wiem.
— I pokonać go.
— Tak.
— Jesteś gotów?
Yaritomo potrząsnął głową.
— Nie wiem, Aristosie — odparł ledwo słyszalnym głosem. — Przypuszczam, że tak.
— Zatem przygotuj się do walki.
Przeprowadził z Yaritomą te same ćwiczenia, które zastosował, programując jego daimōna. Potem kazał mu śpiewać Sutrę Kapitana Yuana i zawezwać Płonącego Tygrysa. Widmowa Maska — symbol wszystkiego, co się tu działo — uśmiechała się z góry bezlitośnie.
Ponowne ujawnienie się Płonącego Tygrysa zapoczątkuje zaciekły rytuał chöd. Yaritomo i Płonący Tygrys staną do psychicznej bitwy o władanie nad ciałem i duszą Yaritoma, usiłując się wzajemnie pokonać.
Gabriel wycofał Augenblicka i Deszcz po Suszy, po czym wrócił do krużganków, gdzie czekała na niego Clancy.
— Dziękuję, że zaczekałaś. — Pocałował ją. Usta miała wilgotne, delikatne. Cyrus wygłosił cichą pochwałę.
Wzięła go za rękę. Gdy opuszczali Cienisty Klasztor, Clancy spojrzała na śpiewającego, miotającego się Yaritoma. Zaniepokojona, zmarszczyła czoło.
— Nic mu się nie stanie?
— Mam nadzieję.
— Sprawia wrażenie takiego bezbronnego, w porównaniu z tym… drugim.
— Płonący Tygrys udaje mocarnego, ale to w znacznej mierze przechwałki. Jest też dość głupi. Może czerpać z intelektu Yaritoma, ale przypuszczam, że nie wie jak. Yaritomo bez trudu da sobie z nim radę. A gdy napotka bardziej użyteczną OO, być może postanowi całkiem zdławić Tygrysa. — Gabriel wzruszył ramionami. — Jednak na razie wystarczy mu Tygrys.
— Musiałam poddać się dość intensywnej hipnoterapii, by wyprowadzić swoje daimony, ale na pewno nie czemuś takiemu… — znowu się obejrzała — w rodzaju Kavandi. — Zwróciła się do Gabriela. — Czy ty kiedyś miałeś takie trudności?
Gabriel uśmiechnął się do swoich wspomnień.
— Nigdy. Od dzieciństwa daimony były moimi przyjaciółmi.
— Miałeś wyimaginowanych towarzyszy zabaw.
— Nie takich znów wyimaginowanych. Ale istotnie, prawie nie wymagali perswazji, by stworzyć prawdziwe osobowości-cienie. — Przypomniał sobie krzyczącego daimōna. Fagit! — Dziś usłyszałem jakiś nowy głos — powiedział. — Nie wiedziałem, że ktoś taki tam jest. Można by sądzić, że do tej pory powinienem już znać je wszystkie.
— Po śniadaniu zajrzę do Yaritoma. Upewnię się, czy rytuał chöd przebiega pomyślnie.
Gabriela wzruszyła jej troskliwość.
— On powinien samotnie stawić czoło daimōnowi.
— Nawet bez trenera?
— Walka ma się toczyć wewnątrz. Formy zewnętrzne to tylko podpórki.
— Ale przecież ty sam przed chwilą dawałeś mu wskazówki?
— No, wiesz. — Zaśmiał się cynicznie. — Jestem Aristosem i mogę łamać wszelkie reguły.
Wyłonili się na słońce, otaczał ich delikatny zapach kwiatów. Między rządami kwiecia pracowali ogrodnicy. Niektórzy z nich, nadzorcy, byli ludźmi, pozostali albo maszynami, albo wyposażonymi w implanty gorylami górskimi. Goryle uwielbiały zajmować się roślinami, robiły to dobrze i starannie. Ponadto ich praca miała dodatkowy aspekt praktyczny — rozmaite szkodniki, pędraki i chrząszcze stanowiły ich pożywienie.
W górze, na niebie nieskazitelnym jak oneirochronon, unosiły się dwie sylwetki — szybowce z nanologicznymi skrzydłami ważki. Wyostrzone i usystematyzowane postrzeganie Cyrusa i Wiosennej Śliwy przepłynęło przez zmysły Gabriela. Poczuł w sercu uniesienie, gdy wspomniał:
Wczesne lato, wokół mego domu
Trawa i wysokie rośliny, drzewa w rozkwicie,
Ptaków mnogość, radująca się ze schronienia.
Przez chwilę Clancy miała nieobecny wyraz twarzy. Pytała Hiperlogosu, skąd ten cytat. Z Tao Chiena. Oczy jej zabłysły, gdy kończyła strofę:
Podnoszę wzrok ku niebu, patrzę na ziemię.
Szczęście? A czy mógłbym być nieszczęśliwy?
Gabriel wziął Clancy w ramiona i pocałował. Dotyk jej ciała sprawił mu przyjemność. Ogrodnicy-ludzie z profesjonalnym przyzwyczajeniem udawali, że niczego nie widzą.
— To dzień narodzin — powiedziała Clancy chwilę potem. — Płonący Tygrys i twoje dziecko z Czarnookim Duchem, i… — zakończyła myśl pocałunkiem.
Zaprowadził ją do pokoju Psyche w Jesiennym Pawilonie. Było to przytulne pomieszczenie o wysokim sklepieniu. Budowla wznosiła się do nieba, tworzyła kopułę o świetnej akustyce. Ściany pokryto białą sztukaterią ze złotymi akcentami, podłogę zaś złotobrązowymi i purpurowymi kafelkami. Stało tam łóżko i dwie kanapy, jasne drewniane biurko, na nim pióra, pędzelki i papier. Nad łóżkiem wisiał autoportret Psyche. Zaledwie parę delikatnych pociągnięć: miedziana linia to włosy, ciemniejszy cień — policzki; zaznaczone brwi, lecz bez oczu; usta, lecz brak podbródka. Prawie nic, a jednak widać w tym było zarys całkowitej osobowości. Dusza w locie złapana na płótno.
Gabriel zawezwał muzykę i kochał się z Clancy. Melodia pizzicato szarpała jego nerwy. Cyrus szeptał mu w wewnętrznym uchu pochwałę skóry, krzywizny ud, piersi i brzucha dziewczyny. Wiosenna Śliwa podpowiadała, jak najlepiej sprawić przyjemność Clancy. Utrzymującym się w jego świadomości posmakiem Psyche upijał się jak winem.
Kiedyś jedynie święci i szaleńcy rozmawiali z daimonami, wsłuchiwali się w szepty osobowości zasiedlających ich umysły. Zjawisko takie pojawiało się wskutek zakłócenia chemii mózgu; traumatycznych przeżyć we wczesnym dzieciństwie, tak silnych, że osobowość rozpadała się; specjalnie spowodowanych cierpień; duchowych mąk w rodzaju Kavandi, słonecznego tańca, lub wieloletniego siedzenia na słupie, jak w przypadku świętego Szymona. Głosy niesłusznie określano mianem aniołów, poprzednich wcieleń, umarłych duchów, demonów.
Były to bowiem oddzielne osobowości z ich własnymi myślami, umiejętnościami, triumfami, owinięte w pierwotną osobowość, jak niemowlę w becik, gotowe wyjść i igrać w umyśle… Starożytni zgodnie nie doceniali chwały swoich dusz, woleli traktować te cechy własnej duszy jako przejawy sił niewidzialnych, sił boskich lub demonicznych.
Daimones, to stare sokratejskie określenie. Inne nazwy zawierały w sobie ocenę, były zbyt obciążone przestarzałymi przesądami. Daimones oznaczało bóstwa, małych bogów wyzwolonego umysłu. Słowo, pozbawione teraz wielowiekowych przesądów i ignorancji, stało się wolne jak te wszystkie małe dusze, dla których było określeniem.
Ilu kochało się na łóżku Psyche? — zastanawiał się Gabriel. Ile daimonów, jego i Clancy, poznało to doświadczenie przez wzbogaconą percepcję?
W każdym razie było ich zbyt wiele, by je teraz liczyć.
Głosy śpiewały w jego umyśle, unosiły się jak kwietne pyłki w niebo.