HRABINA: Zatańczysz ze mną?
LULU: Na własnym weselu? Na oczach tych wszystkich ludzi? Oczywiście!
Za namową Horusa atomy poruszyły się i elektrony zajęły precyzyjnie swe miejsca, tworząc nową maszynę. Nową, użyteczną maszynę…
Dziewięciu Aristoi tuż po Promocji stało na szczycie Kuh-e-Rahmat; wszyscy w tradycyjnej postawie Żelaznego Konia — kolana ugięte, stopy zwrócone do środka, uda napięte — tak jak to wieki temu opisał w BaDuanJin Yuan Fei z Dynastii Song.
Nad światem Persepolis górował inny Yuan — złota statua Pierwszego Aristosa na złotym cokole pośród wysmukłych cyprysów, których gałęzie delikatnie poruszał wiatr.
Skiagénos Gabriela prowadził ćwiczenia z Aristoi. Uczniowie, zakorzenieni niczym cyprysy, wykonywali jego instrukcje i próbowali oddychać piętami.
— Mogę zaproponować ci zajęcie — powiedział Gabriel, przemawiając ustami ze Zrealizowanej materii. — Lorenz może wrócić na Malarza ze swą własną załogą.
— A miałbym czas na przemyślenie twej oferty? — spytał Rubens.
— Czy jesteś ciekaw, na czym polegał wypadek Cressidy? Mógłbym ci o tym opowiedzieć.
Gabriel z zadowoleniem spostrzegł, jak otwory skrzelowe zaszokowanego Rubensa zatrzepotały.
Z punktu widzenia Gabriela ćwiczenia na Kuh-e-Rahmat nie były zbyt interesujące. Zlecił je Deszczowi po Suszy, natomiast Augenblick miał monitorować funkcje życiowe uczniów. W swoim biurze w Rezydencji Gabriel załatwiał poważniejsze sprawy.
Deszcz po Suszy kazał uczniom wykonywać najpierw ćwiczenia ramion: męczące, wielokrotnie powtarzane uderzenia, bloki i zamachy. Częściowo pochodziły z wushu, częściowo z callanetics, niektóre z nich przypominały taniec. Miały całkowicie zmęczyć górną część ciała, wzmocnić oddech i przez swą monotonię wprawić uczniów w stan lekkiej hipnozy.
Absolwenci, bez względu na to, w jakim świecie znajdowały się ich ciała, rzeczywiście wykonywali te ćwiczenia, które ich skiagenosy imitowały w elektronicznym Persepolis. Każdy z nich musiał prawdopodobnie zebrać swe wewnętrzne siły, zawezwać daimony do pomocy w podtrzymaniu słabnącego ciała. Gabriel i Deszcz po Suszy manipulowali tylko swym skiagénosem i mieli tę przewagę, że ich ciała się nie męczyły.
Deszcz po Suszy wykonywał ciosy. Raz-dwa-trzy-cztery. Absolwenci je powtarzali. Wprowadził długą, męczącą dla rąk sekwencję, a potem zmienił nagle ruchy, wyrzucając do przodu dłoń ułożoną w Mudrę Dominacji.
Uczniowie potykali się, odzyskiwali równowagę, wyglądali na oszalałych. Augenblick cały czas obserwował, jak skakały ich podstawowe parametry fizjologiczne. Deszcz po Suszy wznowił ćwiczenia i absolwenci stopniowo odzyskali rytm.
Ciemne mozaikowe lustro stylowego biurka odbijało przerażoną twarz Rubensa.
— Niezupełnie rozumiem, co sugerujesz — powiedział.
— Ja nic nie sugeruję. Ja ci po prostu oznajmiam, że twoja pracodawczyni została zamordowana. Oznajmiam ci także, że my dwaj jesteśmy prawdopodobnie kolejni na liście. Cokolwiek zrobisz, może prowadzić do zguby, przede wszystkim mojej. Ale z pewnością, jeśli zechcesz, możesz liczyć na najlepszą ochronę, na jaką mnie stać.
Nie rozmawiali przez oneirochronon, więc owijanie w bawełnę nie miało sensu. Nikt nie nagrywał słów Gabriela.
Nikt tego nie słyszał, prócz Rubensa. A Rubens słuchał bardzo uważnie.
Deszcz po Suszy znowu błysnął Mudrą Dominacji. Serca skoczyły w piersiach, płuca gubiły rytm.
Prawdopodobnie żaden z absolwentów nie wiedział o istnieniu tej właśnie mudry. Zasad jej działania i sposobu wykonania strzegła Pieczęć i choć nie istniał wyraźny zakaz, aby się nią posługiwać, Aristoi raczej o niej nie rozmawiali. Jednak bez względu na to czy absolwenci słyszeli o niej, czy nie, całe wykształcenie, całe dotychczasowe życie przygotowywało ich do opanowania tej mudry.
Zaangażowana Ideografia, jak większość dzieł Kapitana Yuana, opierała się na teorii wyjaśniającej, w jaki sposób ciało i mózg współpracują ze sobą. Niektóre układy ciała, jak sądził Kapitan, potrafią bezpośrednio i bardzo precyzyjnie atakować ludzki umysł.
Wzmacniać, stale wzmacniać, nalegał. Postawy ciała naprawdę były w swej istocie znaczeniami, były emocjami — osoba o prostych plecach i barkach, o uniesionej brodzie, nie mogła odczuwać smutku ani przygnębienia. Ciało obwisłe, postawa zrezygnowana odzwierciedlały melancholię, ale również ją wywoływały.
Słowa były ulotne i potrzebowały wzmocnienia. Postawa wprowadzała klarowność, nadawała znaczenie, na równi z intonacją głosu. Mudry stosowano do wzmocnienia słów, do uzupełnienia ich dodatkowym komentarzem, by słuchacze wiedzieli, co jest ważne, co wymaga podkreślenia, jak traktować słowny przekaz.
Mudra Dominacji — palce odwrócone dokładnie tak jak trzeba, znaczenie objaśnione odpowiednim nastawieniem umysłowym i władczą postawą z Księgi postaw — należała do tych symboli, które według Yuana mogły wywołać rezonans całego organizmu.
Żadnego symbolu nie można było jednak traktować w oderwaniu od kontekstu. Mudra mogła jedynie zaszkodzić komuś, kto nie znał innych koncepcji Yuana — wypracowanych w Bezpośredniej i Zaangażowanej Ideografii, w Księdze postaw, w symbolice wyprowadzonej z Zaangażowanej Ideografii, literatury klasycznej i tańca — jeśli nie znal uniwersalnej kultury Aristoi, rozpowszechnianej przez wieki w ich domenach… Precyzyjne uniesienie kciuka naśladowało pierwiastek „alarm” występujący we wszystkich znakach ostrzegających przed jakimś ryzykiem, czy to w ruchu drogowym, czy też przy badaniach biologicznych. Układ dwóch środkowych palców oznaczał „władzę” znak występujący na każdym budynku użyteczności publicznej, w każdej klasie, na początku każdej instrukcji wideo, na poleceniu wydanym przez zwierzchnika, na pieczęci każdego Aristosa. Mudra miała zatrzymać ludzi, cokolwiek by robili, odrętwić ich wolę, uczynić ich podatnymi na manipulację — chociaż trwało to tylko chwilę.
W sytuacji zagrożenia, Mudra Dominacji stanowiła ostatni ratunek Aristosa. Ludzkość nie zawsze cieszyła się spokojem tak jak teraz. Na początku bieżącej ery trzeba było przełamywać opór, wybuchały konflikty, powstania na niewielką skalę, miały miejsce zabójstwa. Właściwe zastosowanie Mudry Dominacji wprowadzało u wroga moment wahania, dawało trochę cennego czasu.
Występowały również inne uwarunkowania, społeczne oraz związane z tradycją. Aristoi otaczali się mistyczną aurą nietykalności, wszechwiedzy i nieuchronnego, choć zróżnicowanego, dążenia do pomnażania ogólnego dobra. Większość ludzi nie pomyślałaby o sprzeciwieniu się bezpośredniemu rozkazowi, a nawet o podaniu go w wątpliwość, choćby rozkazy — jak te wydawane niekiedy przez Ikonę Cnót — przeczyły rozsądkowi.
Nie stawiali oporu nawet wówczas, gdy znali mechanizmy tych uwarunkowań. A znało je wielu.
— Nie rozumiem — oświadczył Rubens. — Jeśli popełniono zbrodnię, dlaczego się tego nie ujawnia? Dlaczego nie ma formalnego śledztwa?
— Jeśli ja przeprowadzam śledztwo, to oznacza, że jest ono formalne — oznajmił Gabriel. — Ale mordercą jest jakiś Aristos, może nawet grupa Aristoi, którzy są w stanie poważnie zakłócić porządek w Logarchii, a nawet ją obalić. Sprawa jest zatem… delikatna.
Rubens usiłował się zorientować, czy Gabriel przypadkiem nie zwariował.
— Pozwól, że ci zaprezentuję nagranie Cressidy, które mi przekazałeś — powiedział Gabriel. — I drugie nagranie, na którym zarejestrowałem moją późniejszą z nią rozmowę.
Dotknął perłowej ślimacznicy na biurku i wywołał nagrania.
Były przekonujące.
Nowa maszyna Horusa — mniejszy od pyłku łańcuch atomów — bezpieczna na pokładzie Pyrrho, rosła powoli, przybierała właściwy kształt, stymulowana zdalnie promieniami cząsteczek.
Horus konstruował pasożyta.
— Fleto, proszę o wykonanie dla mnie zadania specjalnego — zwrócił się Gabriel do smukłej Tritarchōn. Owinięta była w sari zadrukowane czerwono-złotym wzorem, przykrywające jej niebiesko zabarwioną skórę. Wzór tkaniny odbijał się w przepastnych, dużych oczach Flety.
Ukłoniła się elegancko, nieco lizusowsko, i spojrzała na niego spod ciemnych rzęs.
— Z przyjemnością oddam ci każdą przysługę, Aristosie.
Bez wątpienia, pomyślał Gabriel.
— Proszę o rozbudowę sieci prywatnych tachlinii, które założyłaś między tym miejscem a Malarzem. Tachlinie mogą mieć tylko jedno ograniczone połączenie z Hiperlogosem lub z publicznym oneirochrononem. Wymyśl serię kodów dostępu, które można by regularnie zmieniać, bez odwoływania się do tych już istniejących lub zarejestrowanych w Hiperlogosie. Potrzebny mi jest również dobry projekt tachliniowego satelity przekaźnikowego. — Podał Flecie układ scalony. — Tu są pewne sugestie, które mogą ci się przydać.
— Dziękuję, Aristosie. Rozumiem. — Niebieska dłoń wysunęła się i zgrabnie odebrała płytkę. — Czy masz jeszcze jakieś żądania?
— To ja ci dziękuję, Tritarchōn. To wszystko.
Fleta wycofała się, milcząc. Gabriel porozumiał się ze swymi ograniczonymi osobowościami. Deszcz po Suszy nadal prowadził ćwiczenia na szczycie Kuh-e-Rahmat; Horus budował maszynę; Wiosenna Śliwa i Cyrus, wykorzystując niski priorytet, instrumentowali melodię, która przyszła Gabrielowi do głowy kilka tygodni temu, ale dotychczas w nawale zajęć nie miał czasu — ani sam, ani za pośrednictwem daimonów — opracować jej muzycznie.
Może napiszę do tego słowa i zadedykuję tę pieśń Clancy, pomyślał.
Właśnie, miał przecież kilka godzin.
Fantomatyczna orkiestra Gabriela grała pogodną muzykę, która miała zaostrzyć dowcip i ułatwić trawienie. Poważny pierwszy skrzypek — nornica w peruce — zbierała zamówienia. Borsuki i wydry w liberiach, na dwóch łapach, podawały oneirochroniczne przekąski, migoczące jak drogocenne kamienie — kiedy się ich próbowało, wybuchały fajerwerkami doznań, czuło się skomplikowaną kombinację smaków, niekiedy bardziej skondensowanych i zaskakujących niż w przypadku prawdziwego jedzenia. Czasami pobudzały również inne zmysły. Wywoływały na przykład halucynacje; migotanie, iskrzącą się daleką muzykę albo miłe fantomatyczne łaskotanie po plecach…
— Najstarszy Bracie, dziękuję, że zaszczyciłeś moje przyjęcie. — Gabriel ucałował Pan Wengonga na przywitanie.
Najstarszy Aristos jak zwykle miał na sobie haftowany jedwabny strój, a na głowie myckę.
— Przepraszam za spóźnienie, Aristosie — mówił, jakby brakowało mu tchu. — Musiałem jednak być na przyjęciu u Sebastiana. Rozumiesz, spełniam te wszystkie przygnębiające obowiązki. Ugrzęzłem tam, dyskutując na temat herezji Arystotelesa. Ledwo uszedłem z życiem.
Najstarszy, jeśli chciał, mógł sobie pozwolić na grubiaństwo w miejscu publicznym.
Wziął z tacy przekąskę i skosztował. Zrobił zdziwioną minę.
— Cynamon i fajerwerki. Jakie to interesujące.
— Jest tu również prawdziwe jedzenie — oznajmił Gabriel. — Jeśli masz na nie ochotę, użyj swej pieczęci do drzwi za przejrzystą zasłoną w sali bankietowej.
— To bardzo uprzejme z twojej strony, Gabrielu. Wielu z twoich kolegów zapomina, że moje fizyczne ciało jest również obecne.
Z kurtuazji dla swych gości, Gabriel ubrał się niezwykle skromnie. Oni czarowali wyszukanymi strojami — on zaś pełnił tylko rolę gospodarza. Miał na sobie długą, zapinaną z przodu kamizelę z czarnego aksamitu, wokół dziurek do guzików lśniły wyhaftowane srebrem winne liście. Przy szyi, u dołu rękawów i na butach zaprojektował ozdoby z pastelowej koronki, hebanowa laseczka kończyła się srebrną główką. Swe długie miedziane włosy Gabriel spiął z tyłu diamentową spinką.
Zamierzał później rozreklamować swój strój. Warsztaty Illyriańskie nieźle zarobią, sprzedając ten model za granicę. Ubiór nie był tak ekstrawagancki jak większość kostiumów Gabriela, i znajdzie zwolenników wśród osób, które, w odróżnieniu od niego, nie miały pewności, czy bogata ornamentacja pasuje do ich aparycji.
Nawet Aristos powinien mieć dobre wyczucie rynku.
GABRIEL: Wszyscy natychmiast w gotowości. Chcę wiedzieć, jak Najstarszy zareaguje.
Pan Wengong spróbował innej przekąski i uśmiechnął się do wrażeń zmysłowych, jakie mu zgotowała. Gabriel ujął go pod ramię i wprowadził do sali.
— Najstarszy, jeśli nie jesteś głodny i jeśli nie masz żadnej naglącej sprawy, chciałbym prosić cię o prywatne posłuchanie — powiedział Gabriel.
— Zgoda, Aristosie, jeśli sprawa nie jest obrzydliwie poważna lub zbyt długa. Miej na uwadze to, że właśnie wróciłem od Sebastiana.
— Będę się streszczał. Przyrzekam.
Podprowadził Pan Wengonga do drzwi, otworzył je i zaprosił gościa do środka.
Z daleka dobiegł krzyk mew. Pod stopami poczuli skrzypienie spróchniałych desek. W powietrzu unosił się zapach moczarów i morza.
AUGENBLICK: Pozwolił na niewielkie rozszerzenie źrenic. Według mnie jest naprawdę zaskoczony. Teraz prawdopodobnie słucha swych daimonów.
DESZCZ PO SUSZY: Najwyraźniej wcale go nie obchodzi, czy ty Gabrielu zdajesz sobie z tego sprawę.
HORUS: Przypuszczam, że Najstarszy ma niewiele do ukrycia.
DESZCZ PO SUSZY: Nie bądź śmieszny. Każdy ma coś do ukrycia.
Pan rozejrzał się zdziwiony.
— To przecież jest gospodarstwo Cressidy?
— Tak.
Przez chwilę Pan wsłuchiwał się w swoje wewnętrzne głosy, lekko przechylając wielką głowę.
— Co zrobiłeś? Jesteśmy poza Hiperlogosem.
— Jesteśmy w mojej własnej SI przy Rezydencji w Labdakos.
Pan zmarszczył czoło.
— To dziwne. Jeśli chodziło ci o zachowanie dyskrecji, mogliśmy tę rozmowę zamknąć Pieczęcią.
Ani Pieczęć, ani prywatna SI nie zapewniały dyskrecji i Gabriel o tym wiedział. Pieczęć została naruszona, a nawet tu, w reno Rezydencji, do Pana dochodziły jego prywatne wrażenia zmysłowe przekazywane przez łącze z ogólną siecią tachlinii.
Gabrielowi nie chodziło jednak o dyskrecję. Chciał zanalizować reakcję Pan Wengonga na to otoczenie. Zamierzał również pobudzić jego wyobraźnię.
— Zechciałbyś pójść ze mną, Aristosie?
Ujął Pan Wengonga pod ramię i poprowadził do obszernego, niskiego salonu, gdzie na przykrytej wytartymi dywanami podłodze z desek stały zniszczone meble. Pachniało cedrowym drewnem. W kominku płonął ogień. Gabriel wskazał umieszczone nad kominkiem portrety w srebrnych ramkach.
— Zauważyłeś je? — zapytał Gabriel. — To jej rodzina. Sześcioro rodziców, siostra. Dwoje dzieci — jako dobra obywatelka miała tylko dwoje. Wnuki i prawnuki.
Portrety zmieniały się cyklicznie, a na nich rozmaite osoby w różnych sytuacjach. Stracony czas — odnaleziony. Cressida, niczym duch, ukazywała się od czasu do czasu na każdym z portretów.
— Jej prywatne elektroniczne ustronie przechowujesz w pamięci swego reno — powiedział Pan. — Zadziwiasz mnie, Gabrielu.
— Zawsze miałem wrażenie, że jej nie znałem, dopóki nie zobaczyłem tego miejsca. — Gabriel gładził palcem półkę nad kominkiem. Politura popękała od starości. — A wtedy nagle Cressida umarła.
AUGENBLICK: Skiagénos jest teraz znacznie bardziej opanowany. Wzbudziliśmy jego wątpliwości. Jego reno szuka danych.
DESZCZ PO SUSZY: Wciskaj mu kit, ale mów tylko rzeczy prawdziwe, bo inaczej się zorientuje.
AUGENBLICK: Jego spojrzenie sugeruje bierną czujność. Bardzo nad sobą panuje. Czeka, byśmy wykonali jakiś ruch.
HORUS: Ostrożnie z wszelkimi wskazówkami. Najstarszy ma doświadczenie o całe wieki dłuższe niż my. Może nie jest szybki, ale na pewno jest wnikliwy.
AUGENBLICK: Jest całkowicie opanowany. Sądzę, że udało nam się obudzić jego zainteresowanie.
— To bardzo dziwne, Aristosie. — Pan zmarszczył brwi. — Jak wiem, przed śmiercią Cressida posłała do ciebie jednego ze swych Theráponów. Na własnym jachcie. I, jak się zdaje, ni z tego, ni z owego.
— Therápōn Rubens wynalazł nowy spiek i sądził, że może być on dla mnie użyteczny. Obecnie omawiamy, jak go zastosować.
Pan powoli kiwnął głową.
— Tak, to wszystko jest w Hiperlogosie.
— Nie powinniśmy dopuścić do straty takiej osoby jak Cressida.
Najstarszy ułożył dłonie w Mudrę Czci.
— Właśnie, Aristosie.
— Jej śmierć jest bardzo dziwna i przerażająca — ciągnął Gabriel. — Zaprosiłem cię tutaj, gdyż pragnę oznajmić, że wyruszam, by znaleźć sposób pozwalający w przyszłości zapobiec takim wypadkom.
— Naprawdę?
— Mam zamiar odizolować się na swym jachcie na całe miesiące. Będę pracował wyłącznie nad nano i mam nadzieję znaleźć nowy mechanizm zabezpieczający.
— Gabrielu, twoja deklaracja jest godna pochwały. Ale przez wieki nie udało się nam znaleźć takiego mechanizmu.
— Mam pewne pomysły, które mogą się przydać. Towarzyszyć mi będzie również doborowa grupa współpracowników, w tym Rubens Therápōn.
Pan skinął powoli głową. Znów zbadał wzrokiem półkę nad kominkiem, oprawione w ramki obrazy rodziny Cressidy, zmieniające się w swych sekwencjach.
— Powodzenia we wszystkim, Aristosie.
Gabriel jeszcze przez chwilę przeciągał rozmowę, ale Najstarszy udzielał jedynie schematycznych odpowiedzi. Pan zobaczył, wyciągnął wnioski, nie powiedział nic. Daimony Gabriela były rozczarowane. Lubiły, gdy z jakiegoś Aristosa spadała maska. Gabriel jednak nie oczekiwał od Najstarszego niczego więcej.
Bez wątpienia daimony Pan Wengonga trudziły się w oneirochrononie. A tam mordercy Cressidy potrafili prześledzić wszystko, co robił — jeśli jej podejrzenia były uzasadnione.
Jednak Aristos, który poważyłby się zgładzić Najstarszego, musiałby być niezwykłym śmiałkiem. I szaleńcem, gdyby chciał dokonać tego już teraz, stosując tę samą co poprzednio metodę.
Czy zamierzali zabić każdego, z kim Gabriel się potajemnie kontaktował?
Postanowił ostentacyjnie przeprowadzić prywatne rozmowy z jak największą liczbą osób.
Wszystkich ich zaprosi tutaj, do gospodarstwa Cressidy.
Teraz jednak ujął Pan Wengonga pod rękę i z powrotem wprowadził go do Persepolis.
Maszyna Horusa, bezpieczna w zaciszu Pyrrho, była gotowa. Czekała tylko na odpowiedni test.
Przyjęcie Gabriela zakończyło się sukcesem. Ludzie dobrze się bawili. Z kilkoma osobami Gabriel rozmawiał w zakątku Cressidy. Niewiele się dowiedział — parę osób uważało jego zaproszenie za przejaw złego smaku. Han Fu drgnął, gdy minął drzwi, ale Gabriel nie rozpoznał, czy były to wyrzuty sumienia, czy też Han po prostu zauważył w tamtej chwili, że Dorothy St John, przebrana za drogocennego skarabeusza, wślizgnęła się, łapiąc go za ramię maleńkimi szmaragdowymi pazurkami — oprogramowanie komunikacyjne wszczynało alarm, gdy tylko przekroczyli próg.
Gabriel doszedł do wniosku, że Dorothy mogła podsłuchać coś istotnego i postanowił porozmawiać z nią przy najbliższej okazji. W tamtej jednak chwili zbyt go bawiły wrażenia jego zszokowanych kolegów.
Gdy pożegnał się z ostatnim gościem, opuścił oneirochronon i poleciał do Fali Stojącej. O wschodzie była cała różowa. W wąwozie na trawie obok wodospadu zastał Marcusa siedzącego w pozycji półkwiatu lotosu. Oczy miał zamknięte, bezgłośnie poruszał wargami. Gabriel mu nie przeszkadzał; obserwował wędrujące powoli po ścianach kanionu słoneczne światło. Ostre jasne promienie oświetlały warstwy czerwone, szare, zielone i tworzyły wciąż wydłużającą się tęczę w wiszącej nad wodospadem mgiełce. Gabriel kazał, by Wiosenna Śliwa wzniosła się w nim i dostrzegła wszystkie szczegóły. Nigdy przedtem nie zauważył maleńkich różowych pączków w mchu u stóp wodospadu czy mgły białych kwiatów wysoko na ścianach kanionu, przesyconych słońcem i rosą.
Razem z Wiosenną Śliwą w milczeniu obserwował krajobraz. W umyśle Gabriela plątała się melodia, którą zamierzał zadedykować Clancy.
— Dziękuję, że pozwoliłeś mi skończyć — powiedział Marcus. Wstał i z przyzwyczajenia przyjął Drugą Postawę Formalnego Szacunku. Uśmiechając się, podszedł do Gabriela.
— Pracowałem nad projektem autobusu wycieczkowego, w którym widoczność wynosiłaby trzysta sześćdziesiąt stopni… Z przezroczystymi oknami. Problemem są panele słoneczne, które muszą być nieprzezroczyste, by w ogóle pracowały. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli zrobią przezroczyste fotele, to mógłbym pod nimi umieścić panele… — Pocałował Gabriela na przywitanie. Pasażerowie blokowaliby nieco dostęp słońca i mieliby w pewnym stopniu przesłonięty widok drogi, ale chybaby im to nie przeszkadzało. Zjesz śniadanie?
— Tak. Bardzo chętnie.
Marcus był ubrany w koszulę bez rękawów i luźne spodnie, miał nagie stopy. Gabriel ruszył jego śladem po wilgotnych marmurowych schodach domu. W kuchni przyglądał się, jak Marcus przyrządza omlet ze smardzami, chudym bekonem i cebulką pochodzącą z uprawianego za domem warzywnego ogródka.
Przez otwarte okna dolatywał śpiew ptaków.
— Zagospodarowałeś się, jak widzę — powiedział Gabriel.
— Przynajmniej szafki są skończone. Mam gdzie wstawić garnki. Marcus sam zaprojektował wyposażenie kuchni, opatentował projekt i zarabiał na jego sprzedaży. Zsunął omlet na talerz — kwiatowa kompozycja Wiosennej Śliwy w stylu „poranny ogród” — postawił potrawę przed Gabrielem, a sam usiadł naprzeciw przy stole. Ponad ich głowami wodospad leciał w mgłę i tęczę.
— Wkrótce wyjeżdżam — oznajmił Gabriel. — Na rok, może trochę dłużej. Daleka podróż kosmiczna w celach badawczych.
— Nie znosisz podróży kosmicznych. Nie spotkałem nigdy tak kiepskiego podróżnika jak ty.
— Nie jestem aż tak zły.
— Jesteś, jesteś. Nienawidzisz przebywać w zamknięciu. — Marcus zamyślony jadł omlet. — Oczywiście jadę z tobą.
— Nie wiem, czy byłoby to stosowne.
Marcus pochylił się na krześle. W jego oczach odbijały się tęcze wodospadu.
— Dlaczego? Bo będzie tam Clancy? Lubię doktor Clancy. Codziennie rozmawiamy ze sobą. Znakomicie się rozumiemy.
— Na tym statku będziemy pracować z nano. A ty nie jesteś specjalistą w tej dziedzinie.
— Właśnie nad nano muszę pracować, by przygotować się do egzaminów. Przekonywałeś mnie, że powinienem powtórnie do nich przystąpić. Gdy nauka stanie się zbyt nużąca, mogę zająć się własną pracą.
— Ponadto — ale proszę, nie rozpowiadaj tego — jest to ryzykowne. Tam, gdzie jedziemy, może być niebezpiecznie.
— Tu też jest niebezpiecznie — odparł Marcus.
Nerwy Gabriela odezwały się zimnym dźwiękiem. Spojrzał uważnie na Marcusa.
— Co do ciebie dotarło?
Marcus uśmiechnął się tajemniczo.
— Nic szczególnego. Ale chcesz zostawić mnie tu na Illyricum z twą matką, Gabrielu. Wydzwania do mnie dwa, a nawet trzy razy dziennie i namawia, bym przeniósł się do świątyni, gdzie mogłaby się zająć mną i naszym dzieckiem.
— Prosiłem ją, by zostawiła cię w spokoju.
— Zaczęła naciskać, gdy tylko sprowadziłem się do Fali Stojącej. Nie zamierza zrezygnować.
— Moje pozostałe dzieci jakoś jej uniknęły — oświadczył Gabriel, jedząc omlet. — Nasze też jej uniknie.
— Powiedziałem domowemu reno, by nie przyjmowało od niej telefonów. Ale teraz ludzie znoszą wota pod bramę frontową. Co mam robić z tymi gratami?
— Każ wszystko uprzątnąć robotom.
— Część z tych rzeczy jest wartościowa.
— Przekaż na jakiś dobroczynny cel. Lub odeślij do mojej matki.
— Wolałbym stąd zwiać do chwili urodzenia dziecka. Z lekarzem i pozostałymi rodzicami dziecka.
Gabriel spojrzał na Marcusa. W powietrzu unosił się śpiew ptaków.
Nigdy nie potrafił odmówić ludziom, którzy mieli do niego uzasadnione prośby. Marcus miał rację — Gabriel nie znosił podróży kosmicznych, nienawidził zamknięcia, tego nierzeczywistego komfortu w oneirochrononie, który jako nierealny, stanowił małe pocieszenie. Dzięki Marcusowi czas mógłby płynąć szybciej.
Ponadto Marcus terminował ostatnio u Saiga, więc jego doświadczenie może się przydać.
— Postaram się zapewnić ci jak największe bezpieczeństwo oznajmił.
Gabriel szybował przez bezkresne aksamitne głębie przestrzeni oneirochronicznej. Ponad nim, atomisko na atomisku, rozciągała się długa spleciona tkanina horusowej maszyny. Skorupy elektronowe jeżyły się jak luminiscencyjne planety, kodowane barwą według stanów swej energii; fotony, wymieniając energię elektromagnetyczną, brzęczały jak szerszenie; kwarki zmieniały położenie, tańcząc jakby w balecie w sercach atomów.
Nowe pasożytnicze nano gotowe było do wypuszczenia w zamieszkałą przez ludzi przestrzeń i Gabriel zamierzał je wypuścić. Przedtem jednak chciał sobie zapewnić jak największe bezpieczeństwo.
Tę część zadania traktował z największą uwagą. Co sześć miesięcy ogłaszał w swej domenie Dzień Nano. Dokonywał wówczas przeglądu prac wszystkich projektantów nano, nim udzielił pozwoleń i przyznał patenty. Sam przeprowadzał symulacje, obserwował, jak materiał rośnie, potem pogrążał się w symulację i obserwował, jak nanomechanizmy pracują, jak atomy się przestawiają, rekombinują, łączą. Interweniował brutalnie — wprowadzał zakłócenia kwantowe, które zmuszały nano do mutacji i przyjęcia form trudniejszych do opanowania. W każdym projekcie znajdował defekty — słabości ujawniały się zwykle przy przejściu z jednego stanu do innego, gdy jeden zestaw nano kończył swoje zadanie i miał przybrać inną formę lub się rozpuścić. Wtedy Gabriel dokonywał zmiany programu — przedłużał istnienie nano ponad zaplanowany okres trwania lub powodował, że nano szalało. Napadał każdą strukturę specjalnymi artyfagowymi nano atakującymi, które wytworzono od czasu zagłady Ziemi1, by zapobiec rozszalałym mutacjom tego materiału. Potem porównywał swoje wyniki z zachowaniem znanych, zarejestrowanych już nano, o udowodnionych zabezpieczeniach i podobnych funkcjach.
Nawet intensywne manipulowanie rzadko prowadziło do zdziczenia nano. Już dawno rozpoznano wszelkie słabości i wbudowano zabezpieczenia w oprogramowaniu nadzorującym nowe, spoczywające w pojemnikach Kam Winga nano. Często jednak ujawniały się inne niedostatki i wady.
W przypadku swego obecnego projektu, Gabriel wykazywał szczególną ostrożność. Podczas swego działania, maszyna Horusa miała być stale narażona na intensywne promieniowanie słoneczne.
Powinna wobec tego uzyskać należytą ochronę przed promieniowaniem. Było to konieczne zarówno dlatego, by zapewnić jej funkcjonowanie, jak i zapobiec mutacji w mataglap.
Horus skonstruował dodatkowe zabezpieczenie — krytyczne części maszyny łatwo wiązały się z tlenem.
Gdyby któraś z maszyn spadła w atmosferę zamieszkanej biosfery, aktywne części maszyny utlenią się w ciągu paru minut i staną się zarówno bezpieczne, jak i bezużyteczne. Żadne działające nano nie przeżyje długo poza kosmiczną próżnią.
Gabriel, lecący przez symulację niczym anioł przez nowo wykluty kosmos, był bardzo rad ze swego dzieła.
Następny krok to przeprowadzenie testów na Pyrrho.
Z zadowoleniem oznajmił matce, że ani on, ani żaden z jego daimonów nie pojawi się na Rytuałach Inanna. Wyrusza w podróż i jest niezwykle zajęty.
Vashti wyraziła dezaprobatę dla tego nagłego pomysłu. Podejrzewała w tym jakąś zmowę. Podróż z Marcusem, Clancy i nie narodzonym dzieckiem uważała za spisek przeciw sobie.
Gabriel wiedział, że matka będzie wściekła, dopóki się nie dowie, o co tu chodzi.
Będzie ogromnie rozczarowana, gdy wreszcie zrozumie, że to nie ona jest centralnym punktem, lecz że zadanie Gabriela dotyczy czegoś tak mało ważnego jak los rasy ludzkiej.
— Płomieniu, panuje ogólna opinia, że zwariowałeś — mówiła Dorothy St John.
Przechodząc do zakątka Cressidy, Dorothy St John przyjęła mniej więcej swą własną postać — niewielkiej umięśnionej kobiety o czarnych włosach i miedzianej skórze. Skarabeusz z drogocennych kamieni — w jakiego się kiedyś przeobraziła — teraz w postaci broszki przypięty był do jej sukni. Oparła się o kominek i oglądała portrety.
— Na przykład Astoreth sądzi, że opanował cię jakiś daimōn, albo że przewróciło ci się w głowie od tego kultu twej osoby i uważasz, że jesteś bohaterem swojej opery. Albo że udało ci się samemu zwariować. W zasadzie przychyla się do tych trzech poglądów równocześnie. Rzekłabym, że to dla niej typowe. — Uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Może jest po prostu zła na ciebie i Cressidę, że odciągacie powszechną uwagę od planów jej radykalnych reform.
— A jaki jest twój własny pogląd? — pytał Gabriel, odchylając się na miękkiej wytartej poduszce w bambusowym fotelu.
— Wydaje mi się, że masz jakieś plany, ale nie mam pojęcia, co to takiego. Nie potrafię również określić, czy rzeczywiście łączyło cię coś z Cressidą, czy tylko służy ci za przykrywkę twoich rzeczywistych zamiarów. Gdyby prawdą był ten drugi przypadek, wówczas… — wskazała na skromny pokój — jest to w złym guście, Płomieniu. Wolałabym, żebyś tego poniechał.
Gabriel tylko na nią popatrzył.
— Wszyscy wiedzą, że Cressidą kogoś do ciebie posłała — powiedziała Dorothy St John. — Ale przecież nie byliście ze sobą blisko, nikt nie może pojąć, o co w tym chodziło. Ta historia ze spiekiem ceramicznym jest bez sensu. Rubens mógłby ci go zademonstrować przez oneirochronon.
— Co ludzie mówią na temat Cressidy?
— Wolałabym, żebyś najpierw odpowiedział na moje pytanie.
Gabriel uśmiechnął się do niej.
— Proszę cię. Zaspokój moją ciekawość.
— Możesz sobie sprawdzić zapisy w Hiperlogosie. Wszystkie spotkania i przyjęcia są zarejestrowane w zbiorze. Możesz podsłuchać każde słowo.
— Wolę komunikację w czasie rzeczywistym.
Gdyż, pomyślał, nagrania mogą być poddane edycji, jeśli Pieczęć Hiperlogosu jest naruszona. Naturalnie, gdy będzie miał czas, zajrzy tam przy okazji.
Dorothy St John patrzyła na niego sceptycznie.
Przyjął Pozę Pokory.
— Proszę, Ariste — powiedział. — Mój czas jest cenny.
— A mój nie? — Spojrzała na niego, potem wzruszyła ramionami i usiadła na kanapie. Nachyliła się ku niemu. — Nikt nie chce rozmawiać o Cressidzie. Sądzę, że oni podejrzewają, iż ktoś zaaranżował śmierć Cressidy. Nikt jednak nie wie, dlaczego i kto, i nikt nie chce, by jego rozmowa na ten temat została zapisana, więc rozmawiają o tobie, Płomieniu. Dlaczego się w ten sposób zachowujesz, dlaczego opuszczasz swą domenę?
— Czy powiedziałem, że opuszczam swą domenę?
— A nie opuszczasz?
Wzruszył ramionami.
— Niekoniecznie.
— Jesteś najgorszym podróżnikiem w całej Logarchii. Dlaczego to robisz?
— Co jeszcze mówią ludzie?
— To wszystko mówią publicznie. A co mówią w prywatnych rozmowach pod Pieczęcią, tego nie wiem.
Ktoś to wie, zauważył Deszcz po Suszy.
— Powiedz, co podejrzewasz — spytała Dorothy St John.
Najlepiej, gdyby każdy zaczął niuchać wokół siebie, pomyślał Gabriel. Jeśli udałoby mu się zainteresować wiele osób, które przeprowadziłyby swe własne śledztwa, prawda mogłaby wyjść na jaw i nie musiałby narażać nikogo na niebezpieczeństwo.
— Uważam, że śmierć Cressidy była niepotrzebna i bezsensowna — powiedział Gabriel. — I chyba jestem jej to winien… — Takim samym jak Dorothy St John gestem wskazał wiejski salonik. — Jestem jej winien, by coś w tej sprawie zrobić.
— Mianowicie?
— Mianowicie? — powtórzył. — To wszystko.
— Płomieniu — powiedziała karcąco. — Czy Cressida cię do tego zobowiązała? Ledwo ją znałeś. Weź pod uwagę, że ludzie zajrzą do nagrań, by poszukać jakichś powiązań.
Gabriel tylko wzruszył ramionami.
— Skąd wiedziałeś o tym miejscu? Jeśli tu kiedykolwiek wcześniej zajrzałeś, Hiperlogos będzie miał zapis na ten temat.
— Powiedział mi o nim Therápōn Rubens.
Przyjrzała mu się bliżej z zaniepokojonym wyrazem twarzy.
— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Aristosie Gabrielu Wissarionowiczu.
— Ja również. — Wstał z fotela i podał jej ramię. — Wrócimy na przyjęcie Nieskazitelnej Drogi?
Dorothy wstała również, wzięła go pod rękę, nie udało jej się zmienić wyrazu twarzy.
— Dziękuję ci za otwartość — powiedział.
— Ja natomiast nie dziękuję ci za twoją.
Uśmiechnął się, skłonił.
— Musisz tu chyba jeszcze trochę pokrążyć.
— Teraz mam więcej powodów do krążenia niż zazwyczaj.
— Powiesz mi, jeśli coś ciekawego usłyszysz?
— Powiem ci, jeśli ty mi powiesz.
— Jeśli wytropię coś pewnego, zawiadomię cię. Obiecuję — powiedział.
Przyjęcie Nieskazitelnej Drogi pochłonęło Gabriela; Dorothy St John zmieniła się w pieczęć dyndającą mu przy pasie. Spojrzał na drzwi i, zamykając je szczelnie, powtórzył:
— Obiecuję.
Przyrzeczenie to skierował nie przed siebie, ale do tyłu, do kobiety, która tak starannie zbudowała oneirochroniczny domek na plaży, która umiłowała prawdę i wysłała go na jej poszukiwanie.
Obiecuję.
Monarcha chciwy
Odgłos chełpliwy
Słucha, poi się rozkoszą,
A gdy go coraz pochlebstwa unoszą,
Sądzi się niebian płomieniem,
Mniema, że głowy ruszeniem
(O, zbyt ślepy i zuchwały)
Trzęsie świat cały.
Wypowiadając te słowa, patrzył, jak znikają w transmiterze Flety. Usunął je ze swego implantowanego reno, sprawdził, że w żadnym pliku nie ma ich kopii.
Kolejne zabezpieczenie, jeszcze jeden środek ostrożności.
Miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał tego wykorzystać.
Yaritomo wydeptał już łyse miejsce na trawniku przed Widmową Maską. Gabriel stał za wybijanym turkusami łukiem i obserwował, jak młody Therápōn ćwiczy wushu.
Najwyraźniej sprawą zajmował się Płonący Tygrys. Młodzieniec wykonywał agresywne, gniewne ruchy. Daimōn warczał przy każdym ataku, oczy błyszczały mu wściekłością.
A potem ruchy zmieniły się nagle, jakby je formował inny duch. Yaritomo wyprostował się, niczym żuraw stanął na czubkach palców, wyciągnął szyję, uniósł podbródek. Ruchy rąk i nóg stały się precyzyjne, niemal pedantyczne.
Inny daimōn musiał władać teraz jego ciałem.
Gabriel wszedł do Cienistego Klasztoru i zbliżył się do młodzieńca. Zobaczywszy go, Yaritomo zamarł, twarz ściągnęła mu się w przesadnym wyrazie podejrzliwości, ale zaraz się rozluźniła i tożsamość Yaritoma powróciła do ciała, które przyjęło swobodniejszą Drugą Postawę Formalnego Szacunku.
— Ktoś nowy, jak widzę — rzekł Gabriel.
— Teraz szybko przychodzą, Aristosie — odparł Yaritomo. Pot wystąpił mu na skórze, klatka piersiowa falowała ze zmęczenia. — To był już trzeci, nazwałem go Starzec Ali, na wzór bohatera opowiadania.
— Bardzo stosownie.
Gabriel przyglądał się chłopakowi. Gdy Yaritomo odkrył mieszkające w nim osobowości, zaczął częściowe kodowanie ich cech w swym implantowanym reno. W ten sposób będzie miał do nich łatwiejszy dostęp. W reno zostanie również zarezerwowane miejsce na własne prace daimonów, by pod różnymi priorytetami mogły uruchamiać przydzielone im przez Yaritoma zadania.
— Therápōnie, mam dla ciebie polecenie.
Yaritomo wyprostował się w Zasadniczej Postawie Formalnego Szacunku.
— Słucham, Aristosie.
— Uwalniam cię od wszystkich obowiązków demiourgosa, byś mógł podjąć specjalne zadanie. Przygotuj swe osobiste rzeczy oraz wszelkie materiały potrzebne ci do kontynuowania nauki i przenieś je do Obszaru Załadunkowego numer Siedem Portu Labdakos o godzinie dziewiątej zero zero za dwa dni. Dołączysz do innych Theráponów i weźmiesz udział w długiej wyprawie kosmicznej na statku Pyrrho. Spędzisz w kosmosie okres od roku do dwóch.
Yaritomo z wysiłkiem usiłował zapanować nad swymi myślami. Gabriel uważał go za odpowiedniego kandydata do tej podróży. Mężczyzna był młody, bez powiązań rodzinnych, zatem wolny, a rok czy dwa lata szkolenia pod kierunkiem Aristosa dobrze mu zrobią.
Gabriel przyjął Postawę Władzy.
— Zostawiam cię, Therápōnie. Bez wątpienia, masz przed sobą sporo przygotowań.
— Tak, Aristosie.
Gabriel odwrócił się i wyszedł z Cienistego Klasztoru. Gdy przechodził obok słupa z umocowaną wysoko olbrzymią białą twarzą, spojrzał w górę na dwuznaczny nadmuchany uśmiech, mając nadzieję, że w swym postępowaniu jest równie jak ona nieodgadniony.
Obserwował przez zdalne sondy, jak maszyna Horusa montuje się na kadłubie statku Pyrrho, który został przesunięty na orbitę w pobliże ruchliwego orbitalnego habitatu Rhodos. Gabriel postanowił przetestować ją najpierw na swym własnym statku. W razie awarii on poniesie wszelkie konsekwencje.
Maszyna miała głębokość zaledwie kilku molekuł i, jeśli nie liczyć anteny, jej szerokość wynosiła mniej niż jeden centymetr. Był to nadajnik tachliniowy małej mocy, zasilany bateriami słonecznymi i zdolny do reprodukcji.
Wszędzie, gdzie poleci statek, bierne sensory miały sondować niebo w poszukiwaniu innych statków. Po wytropieniu statku, oddzielały się maleńkie kawałki maszyny — długie łańcuchy molekularne, zarodki przyczepione na szczycie chemicznej rakiety, tak małej, że prawie niedostrzegalnej ludzkim okiem — i wystrzeliwały w kierunku celu. Po dotarciu na miejsce zarodek konstruował kopię samego siebie.
Z upływem czasu transmitery zostaną zawleczone do innych układów planetarnych, tam się rozmnożą i rozprzestrzenia dalej. Stopniowo pokryją całą zamieszkaną przez ludzi przestrzeń kosmiczną. Według obliczeń Gabriela powinno to zająć osiem do dziewięciu miesięcy.
Stosując maszynę Horusa, zamierzał zaprojektować alternatywną sieć komunikacyjną. Uniezależniłby się od naruszonego systemu Hiperlogosu, który może zostać wyłączony, jeśli Gabriel spróbuje ostrzec innych Aristoi.
Nie zamierzał rozpoczynać swej wyprawy bez uprzedniego zabezpieczenia. Fleta skonstruowała centrum komunikacyjne, mogące obsłużyć olbrzymią liczbę połączeń w czasie rzeczywistym. Nano przetransformowało wnętrza dwóch asteroidów i właśnie w długim, powolnym procesie zmieniało jeden mały księżyc w moduł bazy informacyjnej, w taki sam sposób, jak przekształcono niegdyś ziemski Księżyc. Pojemność informacyjna była ogromna. W każdej chwili Gabriel mógł uaktywnić swój niezależny system i nawiązać łączność tachliniową z każdym układem gwiezdnym, który penetrowała jego molekularna maszyna.
Miało to nastąpić automatycznie pod pewnymi warunkami: na Illyricum musiała docierać w regularnych odstępach czasu pewna zakodowana wiadomość; gdyby nie dotarła, zapisany wcześniej sygnał alarmowy BŁYSK zostanie wyemitowany zwykłymi kanałami komunikacyjnymi oraz przez prywatną sieć Gabriela, wówczas wszyscy Aristoi zostaną uprzedzeni o grożącym im niebezpieczeństwie.
Gabriel obserwował, jak maszyna kończy swą reprodukcję. Zaktywizował ją na chwilę, sprawdził system i kazał jej wrócić w stan uśpienia.
System nadzorujący maszyny ujawnił, że odkryła kilka innych statków dokujących przy habitacie Haydn. Maszyna natychmiast zaczęła wytwarzać rakietki z zarodnikami.
Gabriel nie ingerował więcej w jej zadania.
Promocja oraz związane z nią uroczystości, przyjęcia i spotkania dobiegły wreszcie końca. Znowu wszystko odłożono do następnego razu.
Gabriel i Zhenling przemierzali razem w oneirochrononie Galerię z Czerwonej Laki, spacerując po czerwono żyłkowanej marmurowej posadzce. Dzieła sztuki — oneirochroniczne wersje prac pomieszczonych w skrzydle rzeczywistej galerii — patrzyły na nich z ciemnoczerwonych ścian. Skopiowane z dokładnością do najmniejszej cząsteczki dziedzictwo Ziemi1 — oryginały dawno przepadły w kataklizmie.
W skrzydle galerii dostępne były rozmaite ekspozycje; tę poświęcono malarstwu flamandzkiemu. W salach, po których się przechadzali, znajdowały się obrazy Petera Paula Rubensa. Z przodu niewyraźnie miotał się Sylen, obok niego Grecy i Amazonki kotłowali się w walce na łukowatym moście. Mały i duży Sąd ostateczny srożył się po obu stronach — wodospady rumianych potępieńców leciały do piekła. Całe hektary różowych ciał.
— W taki sposób zestawić dzieła malarza mógł tylko moralista powiedziała Zhenling, wskazując na sąsiadujące ze sobą obrazy. Sąd, wojna, obojętność.
— Stare dobre czasy — odparł Gabriel. — Sądziłem, że chciałabyś je z powrotem przywołać.
— Nikt tego nie chce, Gabrielu. Zależy mi na przeciągnięciu starych dobrych dni przez współczesność do przyszłości. Chciałabym, by zapanował tu przetransformowany dawny duch przygody.
Jej skiagénos miał na sobie uprząż, jaką Zhenling nosiła na wyścigach łodzi podwodnych: pospinany paskami czarny obcisły kostium, odsłaniający ramiona, ręce i nogi, pas do zamocowania wyposażenia i czarne miękkie długie buty. Włosy spięte były wysoko grzebieniem z macicy perłowej. Za pasem tkwiły rękawiczki. Gabrielowi podobało się to, że odsłoniła wypukłe mięśnie ramion, rąk i nóg. Augenblick skakał wręcz z radości, gdyż mowa ciała dostarczała mu wielu wskazówek.
— Nie założyłaby tego stroju, gdyby chodziło jej wyłącznie o wzbudzenie twojego podziwu — zauważył Deszcz po Suszy.
Gabriel wsadził ręce do obszernych kieszeni swej haftowanej szaty i udawał, że przygląda się dużemu Sądowi ostatecznemu. Oceniał kontrast między precyzyjną rzeźbą ciała Zhenling a spadającymi do piekła różowymi rubensowskimi grzesznikami.
— Połowa z tych ludzi jest potępiona — powiedział. — Pozostali przyjmują swój los raczej z ulgą niż z poczuciem szczęścia. Co za marnotrawstwo. Chyba my, Aristoi, spisujemy się lepiej od Jahwe.
Zhenling stanęła przed nim i spojrzała na obraz. — Jeśli rozpatrzymy to w aspekcie ilości ludzkiego materiału, miał mniej roboty.
— Przyznaję — odparł Gabriel.
Stanął za nią i zrobił to, do czego Deszcz po Suszy przynaglał go od pewnego czasu: łagodnie objął ją w talii i pocałował u nasady szyi. Poczuł na wargach zachęcające ciepło nierzeczywistego ciała, więc znów je pocałował w ponętny cień obojczyka. Wiosenna Śliwa przesłała Zhenling oneirochroniczne łaskotanie.
— Cierpliwości — powiedziała, uwalniając się z jego objęć.
— „Podczas gdy we mnie ta miłość roślinna rosłaby wolniej, niż rosnąć powinna”.
Spojrzała na niego przez ramię.
— Nie sądzisz, że to nieco pospolite?
Wzruszył ramionami.
— Ale dość celne. Przynajmniej nie ciągnąłem tego „aż do Skrzydlatego Rydwanu Czasu minionego”.
— Chciałabym jednak wiedzieć, czy przypadkiem nie zwariowałeś.
Poczłapała do sąsiedniej sali. Deszcz po Suszy popchnął tam również Gabriela, który się nie opierał.
— Jak rozumiem, to teoria Astoreth — rzekł.
— Od czasu naszej ostatniej rozmowy byłeś bardzo zajęty — odparła. Wokół niej hulali chłopi z alegorycznej scenki rodzajowej Brouwera w tonacji brązowo-beżowej. — Przygotowałeś swój statek, zebrałeś załogę, odbywasz wiele potajemnych rozmów, na dwuosobowych balach tańczysz tanga z tymi i owymi…
— Chcę się we właściwy sposób pożegnać.
— Na litość boską, nie jesteś Magellanem. Nadal będziesz zaczepiony w oneirochrononie. — Uniosła brew. — Prawda?
— Tak.
— To dlaczego… — Zamilkła, starając się dobrać słowa. (— Mowa jej ciała świadczy o frustracji — zameldował bez potrzeby Augenblick). — Zakładasz własną sieć tachliniową. Czemu? — dokończyła.
— Skąd o tym wiesz? — Gabriel był lekko zdziwiony.
Ściągnęła brwi.
— Wymagało to trochę szperania… musiałam pogrzebać w nie obrobionym materiale. Ale od tego są reno.
Po takiej rewelacji paranoidalne wycie Mataglapa zostało stłumione i Mataglap zamilkł.
— Zacząłeś budować tę konstrukcję jeszcze przed wypadkiem Cressidy, chciałeś z nią porozmawiać, ale teraz rozszerzasz sieć. Ma obecnie niesamowite rozmiary. Ilu kanałów będziesz używał?
— Jeszcze nie wiem.
Zhenling podeszła do niego bliżej. Patrzyła mu prosto w oczy.
— Ktoś mógłby powiedzieć, że to działania wywrotowe — rzekła. Cała Logarchia opiera się na wolnym dostępie do wszelkiej informacji. Każda transakcja, każda rozmowa jest zapisana w Hiperlogosie. Nawet dane, zamknięte teraz Pieczęcią, wcześniej czy później zostaną udostępnione. Ktoś budujący niezależną sieć poza Logarchią może zostać uznany za buntownika. Wycofujesz się z życia obywatelskiego naszej republiki.
Gabriel wytrzymał jej wzrok. Przekazał Horusowi sterowanie twarzą, by nic nie dało się z niej wyczytać.
— Ariste, czy to jedyna narzucająca ci się interpretacja faktów? Zhenling lekko pokręciła głową.
— Nie — odparła.
Przygryzła wargę. Albo dopuściła do tego, by wyglądało tak, jakby przygryzała wargę. Augenblick i tak zapiał z radości.
— Montuję własną sieć tachlinii — oznajmiła.
— Jak sobie życzysz, Ariste — powiedział starannie dobranym bezbarwnym tonem.
— Kiedy skończę, będziemy sobie mogli naprawdę prywatnie porozmawiać.
— Owszem.
— Powiesz mi, co się dzieje?
Gabriel pozwolił, by jego skiagénos odsunął się od niej i popłynął do sąsiedniej sali. Jedwabne spodnie szeleściły — miły subtelny oneirochroniczny efekt.
— Nie, nie powiem — odrzekł.
— Bo sądzisz, że grozi mi niebezpieczeństwo?
— Nie. Bo sam nie wiem, co się dzieje.
— Czy wiesz już, gdzie się udajesz na tę swoją wycieczkę? — Szła za nim. — Masz w planie jakieś konkretne miejsce?
— Runda po okolicy. Może odwiedzę Ziemię2. Nigdy tam fizycznie nie byłem.
— Może wpadłbyś do mnie?
— Bardzo bym chciał — odparł bez przekonania.
Nie uważał jej za członka spisku, ale nie mógł tego całkowicie wykluczyć. Starał się więc nie powiedzieć jej za wiele.
Był już w kolejnej sali. Cofnięcie w czasie, do Breughla Starszego. Przystanął przed Krainą szczęśliwości, gdzie rycerz, kupiec i wieśniak turlali się po ziemi zdziwieni własnym obżarstwem, a jedzenie samo wchodziło im na talerze i czekało, aż je pochłoną.
Podeszła Zhenling i stanęła z tyłu.
— To my, prawda? — powiedziała cicho. — To Logarchia. Wszystko jest doskonałe, znane, łatwe, wszystkiego jest w bród. I nie ma powodu, by to zmieniać.
— Jeśli wszyscy chcą być szczęśliwi, po co im w tym przeszkadzać? — rzekł Gabriel.
— Szczęście ma rozmaite odcienie. Dlaczego przedkładać jedno nad drugie?
— Ja tego nie robię. Wybór należy do jednostki. W domenach, gdzie panują inne obyczaje, potępiamy zarządzających tam Aristoi.
Zmarszczyła czoło.
— „Potępiamy” to zbyt mocne określenie. „Wyrażamy dezaprobatę” po cichu i dyskretnie.
— Co proponujesz w zamian?
Przyszło mu na myśl kilka możliwości: instytucjonalna nietolerancja, naciski typu „wygrażanie pięścią”, w odpowiedzi militaryzacja, zimna wojna, wojna toczona cudzymi rękami, prawdziwa wojna. Legiony sklonowanych osobników o wypranych mózgach prą naprzód, dysponując bronią grawitacyjną i najnowszymi modelami nano atakującego.
Bardzo prawdopodobny rozwój wypadków.
— Na początek chciałabym powiększyć pulę ludzkich genów oznajmiła Zhenling.
— Ale już przecież to robimy — rzekł Gabriel zdziwiony, odwracając się do niej. — Przystosowujemy ludzi do różnych warunków. Kosmos, ocean, nawet góry i doliny. Zajmujemy się eliminacją chorób dziedzicznych, powiększamy wskaźnik inteligencji, ciało ludzkie czynimy bardziej efektywnym…
Uniosła dłoń.
— Aristosie, posłuchaj tego, co sam wygadujesz. Owszem, dokonujemy adaptacji do szczególnych środowisk, ale w całości ludzki materiał genetyczny jest mniej zróżnicowany niż dwa tysiące lat temu.
— Wiele zostało stracone razem z Ziemią1, owszem.
— Nie o to mi chodzi. Jedną ze stałych cech naszego gatunku jest to, że nigdy nie wybieramy swych własnych genów. W starożytności geny mieszały się przypadkowo. Od tamtych czasów nasi rodzice, a w pewnych przypadkach państwo, wybierają dla nas zestaw genów. Sami możemy je potem zmienić za pomocą nano, ale to jest skomplikowane, obarczone ryzykiem i kosztowne.
— Oddech i ton głosu są silniejsze niż normalnie — meldował Augenblick. — Oczy lekko rozszerzone, mięśnie szczęk i karku napięte, głowa wysunięta do przodu jak broń. Ona to wszystko mówi z głębokim przekonaniem.
— Nareszcie prawdziwa Zhenling — radował się Deszcz po Suszy.
— Rozumiem, Ariste — rzekł Gabriel.
— Teraz jednak, gdy rodzice mogą wybierać geny dla swych dzieci, cóż wybierają? Inteligencja, to zawsze. Nie potrafimy zagwarantować, że dziecko będzie geniuszem czy Aristosem, ale może być błyskotliwe. Odporność na choroby, krzepa fizyczna, cechy zewnętrzne sprawiające miłe wrażenie estetyczne. W porządku. Ale co tracimy?
Gabriel szybko zaczął wyliczać:
— Geny pląsawicy Huntingtona, schizofrenii, choroby Tay-Sachsa, krwinek sierpowatych, artretyzmu…
Zhenling niecierpliwie machnęła dłonią.
— Unikanie chorób uznajemy za coś pozytywnego, choć można by przytoczyć opinie, że eliminacja pewnych dolegliwości niekoniecznie była dobra. Pewne postacie schizofrenii mogą dać w efekcie geniusza.
— Darujmy sobie takiego geniusza.
— Zgoda. Zmierzam do tego, że pewne geny związane są zarówno z pozytywnymi, jak i z negatywnymi cechami. Na przykład ich nosiciel może mieć osobowość bardzo impulsywną. To wspaniale, jeśli ta osoba jest sportowcem, podróżnikiem czy kaskaderem, ale impulsywność może się również ujawnić w postaci agresji. Te same geny u mistrza sportu mogą w innych okolicznościach wyprodukować kryminalistę. Albo wspaniałego żołnierza.
— Dlatego właśnie zawsze dokładano starań, by przyciągnąć początkujących przestępców do sportu lub wojska — zauważył Gabriel.
— Właśnie. W mojej tezie ważniejszy jest jednak fakt, że geny impulsywności odpowiedzialne są za to, że dzieci są trudne. Agresywne, popędliwe, nie potrafią spokojnie usiedzieć. Dynamiczni, nowatorscy badacze otoczenia, skorzy do złości… Który z rodziców wybierze ten zestaw cech dla swego potomka, zwłaszcza jeśli wie, że łączy się to często z zachowaniami przestępczymi?
Gabriel spojrzał na nią.
— Te zestawy genów są przecież do dyspozycji. Ludzie po prostu nie wybierają takich potomków. Iluż nam potrzeba podróżników, pilotów-kaskaderów czy żołnierzy?
— Sadzę, że więcej niż ich mamy. Demos składają się z inteligentnych, uprzejmych, wykształconych, grzecznych, nieagresywnych, niezbyt przedsiębiorczych jednostek. Są mili, ale nie są nadzwyczajnie pomysłowi. A przecież Theráponi i Aristoi biorą się z Demos.
— Wszyscy mamy agresywne, przedsiębiorcze daimony. Czyż nie równoważy to tych niedostatków?
— Po pierwsze, większość Demos i wielu Theráponów ma ograniczoną kontrolę nad swymi daimonami, więc nie potrafią ich w najlepszy sposób wykorzystać — zauważyła Zhenling. — Po drugie, masz wprawdzie agresywne daimony, ale… — spojrzała na niego przenikliwie — czy często spuszczasz je ze smyczy?
Mataglapa — nigdy, pomyślał Gabriel. Deszcz po Suszy — rzadko; to socjopata, chcący manipulować innymi. Czasami jednak oddawał mi przysługi, gdy rzeczywiście chciałem manipulować.
Zainteresowania innych daimonów miały w sobie coś z obsesji, ale w sumie były one sympatyczniejsze, i Gabriel prowadził je luźniej.
— Twoje milczenie sugeruje odpowiedź — rzekła Zhenling. — Dla powszechnego dobra ograniczam niektóre daimony — stwierdził Gabriel. — Wypuściłabyś na społeczeństwo ich cielesne odpowiedniki?
— Daimony to Ograniczone Osobowości. Są niepełne, stanowią część szerszej psychiki. Ale dzieci można dobrze wychować z całkowicie rozwiniętą osobowością. W społeczeństwie, takim jak nasze, zwłaszcza z naszym systemem wielorodzicielskim, potrafimy wychować całe zastępy takich dzieci i należycie je ukierunkować.
— A jak nakłonisz rodziców, by przyjmowali te kłopotliwe dzieci?
— Zachęty finansowe, odpisy od podatków, opieka medyczna i poradnictwo psychologiczne. Jest mnóstwo sposobów. Ktoś deklaruje dany genotyp jako pożądany i otrzymuje pomoc państwową.
— Tego nie musi robić Persepolis. Możesz to wprowadzić sama we własnej domenie.
— Wprowadziłam.
— Ooo!
— Ale wydaje mi się, że nie tylko ja powinnam podejmować takie przedsięwzięcia.
— Czy spodziewasz się, że wychowasz więcej Aristoi?
Na jej twarzy malowało się wahanie.
— Nie wiem. Zwiększenie populacji Aristoi może okazać się zupełnie innym problemem. Spójrz jednak na materiał genetyczny pierwszych pokoleń Aristoi. Był bardziej urozmaicony niż obecnie.
A rozmaitość to dobra rzecz zarówno wśród Aristoi, jak i wśród Demos.
— Wielu Aristoi zmarło kiedyś tragicznie. Podejmowali ryzykowne przedsięwzięcia, natomiast my jesteśmy na tyle mądrzy, by nie ryzykować. Przypomnij sobie, co się stało z Shankaracharyem i Ortegą. Nadal nie są wyjaśnione losy Kapitana Yuana. Wyruszył na wyprawę i przepadł, zniknął z Hiperlogosu.
— Podejmowali ryzyko. — Zhenling wzruszyła ramionami. — Po to właśnie są Aristoi. Byli pionierami, eksperymentowali na sobie tak jak na wszystkim. Wypadki zdarzały się często.
— Szanujemy ich, ale czy powinniśmy ich naśladować? — spytał Gabriel.
Cofnęła się nieco, popatrzyła na niego uważnie.
— Sama nie wiem — odparła. — Czy to właśnie robisz, Gabrielu? Prywatne przedsięwzięcie? Wyruszasz na wspaniałą wyprawę pełną niebezpieczeństw?
Gabriel pozwolił sobie na uśmiech.
— Skromność nie pozwala mi udzielić odpowiedzi — rzekł.
Skośne ciemne oczy Zhenling przykryły się powiekami. Milczała przez chwilę, potem krótko, zdecydowanie skinęła głową i podeszła do Gabriela. Zaplotła ramiona na jego szyi i przyciągnęła do swych ust.
Gwałtownie go pocałowała. Zakochał się natychmiast. Otoczył ją ramionami i — przez reno — kazał zniknąć Galerii z Czerwonej Laki. Feeria jasnych barw spłynęła jak krew po ścianach i otoczyła przytuloną parę, uniosła ją w górę. Gabriel poczuł, jak pod kostiumem Zhenling przesuwają się rzeźbione kocie muskuły. Podobało jej się to otoczenie. Gabriel wezwał Jesienny Pawilon, wysoko sklepioną sypialnię Psyche. Zhenling z kolei wybrała muzykę — szybki utwór elektroniczny o wyrazistym rytmie. Gabriel nie potrafił określić jego pochodzenia.
Po krzyżu Gabriela przesuwało się coś delikatnego i jedwabistego. Polecił, by z sufitu spadła ciepła mgiełka piżmowego zapachu; zawezwał fantomatyczne piórka — miały głaskać Zhenling po karku.
Chryzantemom wyhaftowanym na swej szacie kazał kwitnąć, kwitnąć, kwitnąć. Rozrastały się obficie w rytm muzyki kwiatowym jaskrawym wirem.
Fizyczna miłość w oneirochrononie była dość nierealna, groziła jej nuda i monotonia. Wrażenia zmysłowe należało sączyć, zaostrzać, kondensować. Poprawiać. Pod tym względem Świat Zrealizowany wymagał ulepszenia.
Gabriel polecił, by jego nierealne dłonie stały się cieplejsze. Zsuwał nimi z Zhenling czarny kostium. Jej miękkie buty same zniknęły, by oszczędzić mu niezręcznych skłonów. Jedna z zalet niematerialności. Światło przygasło, dzięki Zhenling stało się różowym półmrokiem. W półcieniu wyraźniej świeciła jej skóra. Gabriel przywołał ciepły podmuch wiatru, który jak oddech kochanka muskał jej plecy, piersi i brzuch.
Niewidzialne dłonie — cały harem czułych, niecierpliwych dłoni zerwały z Gabriela ubranie. Zhenling wymknęła się z jego ramion, a wyprostowane, spokojne ciało kobiety nieoczekiwanie się cofnęło. Nagle pokój wypełnił się jedwabnymi chorągwiami. Jaskrawoniebieskie, czerwone, żółte płynęły w powietrzu, furkotały na wietrze. Jedwab wchłonął ciało kobiety, zagarnął je. W górze ukazała się bezgłośna błyskawica. Pulsujące światło padło na rzeźbione ciało Zhenling, uniesione piersi, twarz zdecydowaną, zachłanną.
Gabriel zanurkował w powódź barwnych chorągwi. Dotykały go wilgotnym ciepłem, tysiącem pieszczot. Dostrzegł Zhenling tuż przed sobą, w fajerwerkach błyskawic. Skoczył wysoko w górę, przepłynął przez burzę kolorów. Trwało to całe wieki.
Znalazł Zhenling metr dalej, na łóżku. W jej rozpuszczonych włosach skrzyły się klejnoty. Długi sznur pereł podkreślał zarys piersi, biegł wzdłuż brzucha, ginął między udami.
Zachwycony Gabriel unosił się nad nią. Przeprogramował chorągwianą zawieję tak, by stała się barwną nawałnicą, zawirowała wokół nich. Łóżko znalazło się w spokojnym centrum tęczowego huraganu. Błyskawice cały czas rozświetlały przestrzeń nad nimi.
Gabriel zawezwał spokojny dekadencki deszcz kwietnych płatków; spadały obficie, gęstą warstwą zalewały jego ramiona i barki.
Zstąpił wśród kwiecia. Zhenling podniosła się ku niemu z łóżka, z jej ciała osunęły się stosy płatków.
Objęła go silnymi ramionami; nogami otoczyła jego uda. W ciało wciskały mu się pojedyncze perły. Zaśmiała się, na poły warknęła. Było w tym coś dzikiego, co go zaskoczyło. Ale Deszcz po Suszy mruczał mu sugestywnie do ucha i Gabriel go posłuchał. Dłońmi ścisnął ją w talii, przechylił do tylu mocnym pocałunkiem. Upadli oboje na materac z płatków. W sercu Gabriela zapłonął ogień.
„Jeden jej uśmiech zburzy miasto, dwa uśmiechy obalą państwo” — przypomniał sobie Li Yien-Niena.
Przetaczała się po nim biodrami, żądając przyjemności. Dał jej rozkosz, wziął sobie własną. Zaświeciły błyskawice, zawirowały kolory.
Nim skończyli, zaspy płatków pogrzebały ich całkowicie.
Wśród pocałunków i obietnic na przyszłość Gabriel uwolnił się z oneirochrononu. Z rozpostartymi ramionami leżał na niebiesko-złotych poduszkach w swym prywatnym apartamencie. Sądząc po stanie ubrania, natura naśladowała przynajmniej jeden z oneirochronicznych orgazmów, których zażył.
Zawezwał do swego umysłu Horusa, sprawdził nagrania nanomaszyny, zarejestrowane w ciągu ostatnich kilku godzin. Transmiter funkcjonował zgodnie z projektem. Ani Pyrrho, ani żaden inny statek nie zniknął w żarłocznej fali mataglapu.
Sprawy toczyły się według planu.
Sprawdził, która jest godzina. Przypomniał sobie, że umówił się z Clancy w Jesiennym Pawilonie na ostatnią ich wspólną kolację przed zaokrętowaniem. Poczuł miły dreszczyk emocji.
Zawezwał Wiosenną Śliwę i Cyrusa, by sprawdzili instrumentację melodii, którą zamierzał poświęcić Clancy. Prosta elegancja Cyrusa zderzała się z bujną poufałością Wiosennej Śliwy. Musiał tę dwójkę pogodzić; dodał własne akcenty; wreszcie był zadowolony.
Poszedł do garderoby się przebrać. Wrzucając spodnie do robota ubraniowego, uznał, że powinien wziąć dawkę hormonów ze swej podręcznej szafki.
Nadal czuł fantomatyczny zapach kwiatowych płatków. W głowie rozbrzmiewała mu melodia.
Zaczynają się teraz wielkie przygody, pomyślał.