4

Godziny wlokły się w ślimaczym tempie. Indra znalazła dość niewygodną ławeczkę i skracała sobie czas drzemką. Pozostali siedzieli albo stali oparci o brzydkie mury, gawędząc od niechcenia. Od czasu do czasu ktoś przechodził, ludzie na ogół z zaciekawieniem obserwowali ich z daleka, czasami zbliżali się, by zamienić kilka słów, a niektórzy, bardziej agresywni, z niechęcią wypytywali, co obcy robią w ich mieście. „Strażnicy nie mają tu czego szukać, sami sobie ze wszystkim poradzimy”. Jeszcze inni upierali się, żeby zajrzeć do wnętrza budynku, ale wtedy młodzi nareszcie mieli zajęcie, mogli łagodnymi słowami zabronić im wejścia do środka.

Odwiedził ich też sam burmistrz, rosły, sympatyczny mężczyzna, który nawet podziękował im za pomoc.

– Niestety, w naszym mieście jest też element, który musi zbadać absolutnie wszystko – powiedział, uśmiechając się przepraszająco. – Na pewno to właśnie oni zapuścili się do magazynu i przez nieuwagę zaprószyli ogień.

Mieszkańcy miasta nieprzystosowanych palili papierosy, inaczej niż w pozostałych częściach Królestwa Światła. Może właśnie dlatego osiedlało się tutaj tak wielu nowo przybyłych?

Burmistrzowi towarzyszył szef policji, miasto bowiem stworzyło własne oddziały porządkowe; tutejsza ludność nie chciała uznawać władzy Strażników, mających większe uprawnienia niż oddziały policji. Komendant był łysym, spoconym mężczyzną ze znaczną nadwagą i czającym się zawałem serca. W rozmytych rysach dostrzec się jednak dało minioną urodę.

Trzeciego mężczyznę z grupy przedstawiono młodym ludziom jako księgowego burmistrza i miasta. Miał on w twarzy coś pociągającego, lecz jego rozbiegane oczy przywodziły na myśl lisa. Indra powiedziała później, że od tego człowieka nigdy by nie kupiła używanego samochodu. Jej przyjaciele wprawdzie nie słyszeli wcześniej takiego wyrażenia, lecz od razu je zrozumieli i w pełni się z nią zgodzili

Burmistrz i rewizor przysiedli na pustych skrzynkach, by chwilę porozmawiać z młodymi ludźmi. Wyraźnie dało się zauważyć, że coś ich niepokoi. Szef policji nie chciał siadać, sprawiał wrażenie, że bardzo mu się gdzieś spieszy.

Czy ten miły burmistrz nie mógł sobie wybrać sympatyczniejszych współpracowników? zastanawiała się Elena. Co prawda ten rosły mężczyzna sprawiał wrażenie w jakiś sposób zahukanego, jak gdyby ktoś miał nad nim władzę, ale to chyba niemożliwe.

Jaskari spytał go wprost o to, co robi w tym mieście, bo zdaje się całkiem tu nie pasować. (Pośrednio ubliżył tym samym dwóm towarzyszom burmistrza, ale chłopak wcale się tym nie przejmował. Ci mężczyźni nie wzbudzili w nim zaufania.)

Burmistrz uśmiechnął się lekko, nie bez smutku

– Mieszkaliśmy przedtem w stolicy, ale moja żona źle się czuła w tak całkowicie obcym świecie i kiedy zaproponowano mi objęcie tego stanowiska, wpadła w zachwyt i przeprowadziliśmy się tutaj.

– Żałujecie tej decyzji?

– Ona nie. Ogromnie jej się tu podoba, szczególnie rada jest z zajmowanej przeze mnie pozycji, ja natomiast wolałbym jakiś skromniejszy tytuł i pracę w innym rejonie.

Kiedy przedstawiciele władz odeszli, Jori spytał:

– Zwróciliście uwagę na wiek ludzi w tym mieście? Są znacznie starsi niż w innych częściach naszego kraju. Ci trzej wyglądali na pięćdziesiąt, może nawet na sześćdziesiąt lat.

Armas pokiwał głową.

– To dlatego, że nie dopuszczają tutaj promieni Świętego Słońca. Znajduje się ono za daleko, a poza tym zabudowują ulice i wielu z nich żyje niemal cały czas pod ziemią.

– Co takiego burmistrz mówił? Ze niestety nie mogą nam pomóc? – dopytywała się Elena. – Wspomniał coś o jakimś przestępstwie, nie dosłyszałam, bo stałam za nim.

– Ma to związek z jakimiś zaginięciami – odparł Jaskari. – Podobno odnaleźli zwłoki dziewczyny. Mówili, że to stara sprawa. Pewnie dlatego szef policji wyglądał na takiego przejętego.

– Nie zwróciłam uwagi na jego słowa – leniwym głosem powiedziała Indra. – Bo ten księgowy czy rewizor miał takie paskudne spojrzenie, miałam wrażenie, jakby pożerał mnie wzrokiem. Wstrętny, stary wieprz!

– Jakieś przestępstwo w mieście nieprzystosowanych? – mruknął Armas pod nosem. – Muszę dać znać ojcu. My młodzi nie mamy tutaj żadnej władzy, ale on powinien się o tym dowiedzieć. Coś, zdaje się, wskazywało, że zamieszany jest w to jakiś żołnierz, prawda?

– Chciałbym bliżej zbadać tę sprawę – westchnął Jori. – Zapowiada się bardzo ciekawie, ale pewnie nikt mnie nie dopuści do śledztwa.

– Możemy porozmawiać z Dolgiem i Markiem, kiedy tu przybędą – zaproponowała Elena.

– Tak, albo… Już wiem! – zawołał Jori. – Wiem, kto może się do nich podkraść i podpatrzyć, co robią. Tsi-Tsungga!

Elena przypomniała sobie owo drżące, przyprawiające ją o wstyd uczucie, chaos doznań, jaki Tsi zawsze wzbudzał w jej ciele już od dnia, kiedy uratował ją od potworów z Ciemności. Ponieważ mieszkał w dolinie elfów, od tamtej pory spotkała go zaledwie parokrotnie, i to przy bardziej oficjalnych okazjach. Grono starych przyjaciół, ucieszonych swym widokiem, trzymało się zwykle razem, nie zdarzyło się, żeby Tsi i Elena zostali sami zbyt blisko siebie.

Mimo to jednak nie przestawała śnić o nim podniecających snów. Towarzyszyło im zawsze poczucie wstydu, wyobrażała sobie, że leży w zielonym lesie, a on nagle wyłania się z cienia. Przyglądał się jej długo z góry, drżącej z podniecenia i strachu, a jego jaskrawo zielone oczy lśniły żądzą, uśmiechał się do niej, odsłaniając ostre kły. Wszystko to było takie zakazane, skandaliczne i nierealne, bo przecież on wywodził się z zupełnie innego gatunku, ale kiedy kładł się przy niej i muskał nigdy nie całowane piersi, które naprężały się pod jego dotykiem, Elena czuła, jak wzbiera w niej pożądanie. Tsi opierał się na łokciu i ręką sięgał w dół, by wtargnąć w nią członkiem, którego nigdy nie widziała, nie wiedziała nawet, czy w rzeczywistości w ogóle go ma. Przenikały ją wtedy fale rozkoszy, lecz zawsze budziła się za wcześnie, zanim jeszcze do czegokolwiek doszło. Kiedy tylko bardziej namiętnie ocierał się o jej ciało, sen się kończył.

Zawsze potem musiała sobie sama pomóc. Zaspokojenie następowało niemal natychmiast, lecz nieodmiennie zostawiało w niej jakąś pustkę. Czegoś jej brakowało.

Najgorsze, że po takim śnie Tsi całymi dniami nie schodził jej z myśli, a ciało wprost bolało od pełnego tęsknoty niespełnienia.

Nawet teraz, kiedy Jori wymienił jego imię, poczuła owo cudowne napięcie bioder i ud, które wkrótce doprowadziłoby ją do orgazmu, gdyby się temu poddała. Wystarczyło więc tylko, że pomyślała o brunatnozielonej istocie przyrody.

Odpowiedziała, lecz nie stać ją było nawet na zdecydowane „nie”.

– Zastanawiam się, czy to dobry pomysł – rzekła, z trudem panując nad głosem. – Być może nie powinniśmy narażać Tsi na zetknięcie z tym miastem.

Ty tchórzu, dlaczego nie powiesz, jak jest naprawdę? Dlaczego się nie przyznasz, że boisz się z nim spotkać?

– Masz rację – przyświadczył Jori ku jej niewypowiedzianej uldze. – Tutejsi ludzie nie potrafiliby go zrozumieć. Jeszcze by go ukamienowali, nie panując nad prymitywnym strachem. Ale patrzcie, idzie Heinrich Reuss! Dawno go nie widzieliśmy.

Heinrich Reuss von Gera stanowił wyjątkowy przypadek. Jako jedyny z grupy czarnoksiężnika przeniósł się do miasta nieprzystosowanych. Dla dawnego szlachcica i rycerza zakonnego przejście do kompletnie obcego, nowoczesnego świata okazało się zbyt trudne. Mieszkał teraz w najstarszej części miasta, gdzie przy wykładanych kocimi łbami ulicach wznosiły się budynki z muru pruskiego i gdzie czas zatrzymał się jakby w siedemnastym wieku. Owszem, wyglądało to czarująco, lecz jakże było niewygodne!

Heinrich Reuss nie wydawał się zadowolony. Wprawdzie tak jak i inni w jego wieku w czasie gdy mieszkał we Wschodniej Łące, cokolwiek odmłodniał, to jednak tkwił w nim jakiś smutek.

Nie mógł znaleźć spokoju i nikt nie potrafił mu w tym pomóc. Nie, nie chciał wcale wracać do zewnętrznego świata, tutaj mu było najlepiej, to jego dusza wciąż pozostawała strapiona. Przyjaciele sądzili, że dręczą go wspomnienia z czasów, kiedy był złym rycerzem, lub też z długich lat późniejszych: odkąd rozstał się z Zakonem i dławił go ciągły strach, że zostanie odnaleziony i ukarany. Nikt jednak tak naprawdę nie znał przyczyny jego niepokoju, być może nawet on sam.

Powitał ich z nieśmiałym uśmiechem.

– Czy to naprawdę dzieci moich przyjaciół tak już dorosły? To przecież Jori Taran! I Jaskari Villemanna! Ty musisz być Armas, półobcy! A tu mamy oczywiście Elenę Danielle! Taka jesteś duża i pulchna!

Komplementy najwidoczniej nie były jego mocną stroną. Elenę aż skręciło ze wstydu i przykrości.

– A to kto taki?

Armas pospiesznie przedstawił Indrę.

– Ach, tak? Nowy przybysz z powierzchni starej matki Ziemi. Witaj w podziemiu!

Roześmiał się ze swego własnego dowcipu, ale w jego śmiechu dał się słyszeć wymuszony ton.

Elenie w tym momencie przyszedł do głowy świetny pomysł. Dobrze wiedziała, że Heinrich Reuss jest bardzo samotnym człowiekiem. Rozalinda także żyła sama. A może by tak połączyć tych dwoje? Oboje nieprzystosowanych do miasta nieprzystosowanych.

Może zechcą się stąd wyprowadzić w miejsce, gdzie będzie im lepiej?

Doskonały pomysł! Może uda jej się spełnić dobry uczynek, musi podzielić się tą myślą z przyjaciółmi.

– Słyszałem, że Dolgo i Marco wybierają się tutaj – powiedział Heinrich. – Spotkałem Marca pierwszy raz, kiedy oficjalnie otwierano miasto Saga. Cóż to za wspaniali mężczyźni! Tacy przystojni?

– Mało powiedziane – stwierdziła Indra. – Owszem, powinni już tu być, ale na razie jeszcze ich nie widzieliśmy. Może musieli zająć się sprawą tej zmarłej dziewczyny.

– Och, tak, to okropne! – zadrżał Heinrich ze zgrozą. – Czy Marco i Dolgo mieszkają w tym samym miejscu?

– Nie całkiem. W tym samym mieście, ale Dolgo osiedlił się w pobliżu rodziców, czarnoksiężnika i jego Tiril. A Marco ma osobny, bardzo piękny dom, niemal pałac, który podarowało mu Królestwo Światła.

– Hm.

Akurat w tej chwili mijała ich powracająca Rozalinda. Teraz albo nigdy, doszła do wniosku Elena. Przywołała pełną radości życia kobietę, nieco przy kości tu i ówdzie, lecz właściwie było jej z tym bardzo do twarzy.

– Czy wy się już znacie? – spytała Elena i przedstawiła Rozalindzie Heinricha Reussa.

– Tylko z widzenia. Ale ten tytuł szlachecki naprawdę imponuje.

Rozalinda uśmiechała się promiennie, wręcz zapraszająco. Heinrich natomiast z dużo większą rezerwą.

Pierwsze koty za płoty, pomyślała Elena z dumą. Pomagania dwojgu ludziom w znalezieniu jakiegoś wyjścia z samotności nie można chyba nazwać swataniem?

Chwilę rozmawiali o ryzyku nowej eksplozji wewnątrz magazynu, kiedy nagle ukazał się zmierzający w ich stronę Opryszek we własnej osobie. Młodzi nie wiedzieli, jak on się naprawdę nazywa, nigdy wcześniej też go nie spotkali, lecz określenie „opryszek” pasowało do niego idealnie. Maszerował długimi krokami, zgniótł kwiatek, który zdołał przebić się wśród kamieni, a przy następnym kroku ciężki but posłał maleńkiego żuczka do nieba żuków. Szedł wprost na grupkę młodych i zatrzymał się dopiero, kiedy oni cofnęli się, żeby ich nie roztrącił. Heinrich i Rozalinda zniknęli w jakimi zaułku, Elena miała nadzieję, że odeszli razem.

– Czego, u wszystkich diabłów, szukacie tu, gówniarze? – zagrzmiał Opryszek. – Myślicie, że bez was sobie nie poradzimy?

Jeśli całe miasto jest takie jak ty, to na pewno nie, pomyślała Indra.

Złe, przepite spojrzenie omiotło grupkę.

– My po prostu wykonujemy rozkazy – zdobył się na odwagę Jori.

Opryszek pchnął go łokciem, aż Jori zatoczył się do tyłu.

– Spokojnie – łagodził Armas. – Chciałbyś może sam stać tu na warcie, spędzić cały dzień na tej nieciekawej ulicy?

Opryszek podszedł bliżej, lecz z nieco mniejszą już butą, Armas był bowiem od niego wyższy, a poza tym nawet dziecko by się zorientowało, że w jego żyłach płynie krew Obcych. Wysoki, ogromnie urodziwy, miał jasne lśniące włosy, skrywające mu ramiona niczym płaszcz.

– Zamknij się, przeklęty szczeniaku! – warknął Opryszek, lecz już bez takiej pewności w głosie jak wówczas, gdy zwracał się do Joriego. – Już niedługo będziecie nami tak pomiatać, sami się o tym przekonacie!

– Moim zdaniem Obcy wcale wami nie pomiatają – wycedziła Indra przez zęby. – A jeśli nie masz nic inteligentniejszego do powiedzenia, to możesz już odejść. Jazda, zmiataj stąd!

Wcześniej zdążyła zauważyć, że z drugiego końca ulicy nadchodzi właśnie jej ojciec razem z Dolgiem i jakimś Strażnikiem, prawdopodobnie Ramem, dlatego zdobyła się teraz na taką odwagę. Marca jednak nie było z nimi.

– Zamknij się, smarkulo! – odwarknął Opryszek i złapawszy Joriego, najmniejszego z nich wszystkich, podniósł go do góry jak rękawiczkę.

Jaskari uderzył, doszedł do wniosku, że tutaj najwidoczniej nie poskutkują żadne inne argumenty. Włożył więc w cios całą siłę rysujących się pod koszulą mięśni Opryszek przewrócił się, Jori upadł na niego. Chłopak prędko się poderwał, napastnik wstawał wolniej, chociaż rozjuszony był już jak byk. To się źle skończy, pomyślały dziewczęta, nie brały jednak pod uwagę Armasa. Kiedy Opryszek spuściwszy głowę z wrzaskiem natarł na Jaskariego i Joriego, Armas zagrodził mu drogę.

Opryszek trafił w mur. W niewidzialną tarczę unoszącą się w odległości kilku centymetrów od Armasa, osłaniającego przyjaciół.

– Odsuń się, łajdaku, bo zrobię z ciebie płaski pudding! – wrzeszczał Opryszek.

– Pudding wcale nie jest płaski – zauważyła Indra.

Armas nie ruszył się z miejsca. Jori natomiast zaśmiał się drwiąco, a rozwścieczonemu napastnikowi krew napłynęła do głowy. Albo on nas wszystkich zmasakruje, albo sam pęknie, pomyślała Elena ze strachem.

Na szczęście trzej wybrańcy już do nich dotarli. Ram zamknął ramiona Opryszka w stalowym uścisku.

– Nasza cierpliwość niedługo się skończy – oznajmił surowo Strażnik. – Jeszcze jeden podobny wyskok i dla ciebie nastąpi koniec opowieści.

A więc usłyszeli wreszcie o tym, że w istocie ludzi można stąd usunąć. No tak, nikt chyba na to bardziej nie zasługuje niż ten tutaj, doszła do wniosku Indra. Nie ma żadnej wartości dla innych.

Tak, tak, znam honorowy kodeks Ludzi Lodu, ten sam zresztą, który obowiązuje w rodzinie czarnoksiężnika i w całym Królestwie Światła. Każdy człowiek ma swoją wartość. Po prostu w tej szumowinie ludzkiej rasy trudno się jej doszukać.

Opryszek, odgrażając się pełnymi nienawiści przekleństwami, odszedł. Ulica przez jakiś czas była pusta, mieli więc chwilę, by zamienić kilka słów z nowo przybyłymi. Indra cieszyła się, widząc swego ojca takim spokojnym i szczęśliwym. Dla niego pobyt w Królestwie Światła był prawdziwym błogosławieństwem. Skierowawszy jednak spojrzenie na Dolga, poczuła beznadziejną tęsknotę, tak bardzo chciała się z nim zaprzyjaźnić. Nie szukała w nim mężczyzny, partnera, nie zależało jej wcale na jego ciele, pragnęła zdobyć jego duszę.

Jedno spojrzenie na Elenę wystarczyło, by stwierdzić, że przyjaciółka myśli podobnie. W oczach Eleny malował się smutek, może żal jej było Dolga, a może siebie.

– Niestety, chłopcy i dziewczęta, sami musicie sobie radzić na tym dyżurze – oznajmił Ram. – My powinniśmy się skupić na kolejnym zaginięciu. Teraz sprawa zaczyna wyglądać naprawdę poważnie. Zniknęła bowiem córka burmistrza, przerażająco młoda, jeszcze dziecko, ma dopiero jedenaście lat.

– Rzeczywiście wiek strasznie się obniża – przyznał Armas. – To okropne.

– Tak, w razie potrzeby zwrócimy się o pomoc do Marca, tymczasem jednak nie chcieliśmy, żeby tutaj przyjeżdżał bez absolutnej konieczności. On jest taki czysty, taki szlachetny, to miasto mogłoby go zbezcześcić.

– Znam sagę Ludzi Lodu – cierpko zauważyła Indra. – I z tego, co wiem, Marco swego czasu doświadczył na Ziemi wiele zła. Potrafił mu też zaradzić.

– Owszem, lecz teraz jego sytuacja jest szczególna – odparł Ram, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia.

– Ale czy Święte Słońce nie może oczyścić łudzi w tym mieście? – wtrąciła się Elena.

Ram skierował na nią spojrzenie czarnych oczu. Dziewczyna znała go od dzieciństwa i wcale się go nie bała, pomimo iż w Królestwie Światła reprezentował władzę.

– Nie – wyjaśnił łagodnie. – Zwyczajnych dobrych ludzi Słońce czyni lepszymi. Poprawia i polepsza ich i ich życie. Zło natomiast działa na Słońce, atakuje je i zanieczyszcza. Nie wolno do tego dopuścić. Z całych sił staramy się je chronić przed nieprzystosowanymi, podobnie jak wasi rodzice osłaniali je przed złymi rycerzami.

– Ale przecież nie wszyscy tutaj są źli – zaprotestowała Elena, myśląc o młodym mężczyźnie w białym ubraniu.

– Oczywiście, ale kiedyś dawno temu ofiarowaliśmy temu miastu Słońce i sprawy potoczyły się niepomyślnie. Złocista kula pociemniała i zaczęła promieniować złem, które pochłonęła.

– Odbijała je niczym lustro – podsunął Jori.

– Waśnie tak. Nastąpiło straszne sprzężenie zwrotne, musieliśmy usunąć Słońce i w tajemnicy zagrzebać je głęboko w ziemi. Od tamtej pory nie ma tutaj Słońca. Mieszkańcy zresztą wcale go nie pragną. Tak, tak, miasto nieprzystosowanych to prawdziwy problem.

Z ponurymi minami zamyślili się nad tym faktem. Trzeba spuścić cały ten gnój w klozecie, pomyślała Indra bez odrobiny szacunku.

Myśli Dolga wędrowały niespokojnie. Jego spojrzenie poszukiwało, omiatało otoczenie.

Nie pojmuję tego, myślał, wyczuwam zło gdzieś w pobliżu, ono jest tutaj w mieście, ale takie trudne do określenia, jakby nacierało z kilku stron jednocześnie. Jakby było podwojone? Czyżby popełniano tu dwa zupełnie nie związane ze sobą przestępstwa?

Загрузка...