17

W swoim domu w Sadze Elena siedziała przed odbiornikiem telewizyjnym, usiłując śledzić intrygę na ekranie. Nie bardzo jej to wychodziło, ciągle musiała zaczynać od nowa, orientować się, kto jest kto i dlaczego robi to, co robi. Jej myśli błądziły zupełnie gdzie indziej.

Jaskari wrócił już ze szpitala do domu, nie musiała więc na pocieszenie głaskać go po głowie. Dawał sobie radę sam. Cała pozostała młodzież wyruszyła wypełniać zadanie, tylko ona musiała tkwić w domu, wszyscy twierdzili, że wciąż jest zagrożona.

Tutaj? Tak daleko od miasta nieprzystosowanych?

Serce jej się ścisnęło, Johna już nie było. Nie mogła oderwać się od tej nieznośnie pięknej historii miłosnej, pierwszej w życiu, którą śmierć tak brutalnie przerwała, zanim na dobre zdążyła się rozpocząć. Znów łzy popłynęły jej z oczu. John… Cudowny John o ciemnych oczach, tak ją oczarował. Nigdy go już nie zobaczy. Elena pociągnęła nosem i wytarła go w serwetkę, którą miała pod ręką. Właśnie skończyła jedzony w samotności posiłek. Bo chociaż jej dusza została poszarpana na kawałki, jeść ciągle mogła.

Nie miała już sił dłużej zastanawiać się nad zagadkami z miasta nieprzystosowanych, pragnęła teraz jedynie pielęgnować zranione serce. Chyba to jej wolno? Wiadomości telewizyjne informowały o próbach jądrowych na powierzchni Ziemi i o tym, że zarejestrowano je nawet tutaj, ale daleko od Królestwa Światła. Ona w każdym razie nie odczuła żadnych drgań ziemi czy podłogi.

Dom urządziła według własnego gustu, jej zdaniem było tu bardzo ładnie, Indra też ją pochwaliła. Dom Indry cechowało na pewno większe podobieństwo do zewnętrznego świata, lecz i w nim nie brakowało elementów charakterystycznych dla tutejszego życia. Wszyscy młodzi mieli oddzielne domy, oprócz trzech najmłodszych: Sassy, Siski i Berengarii, dziewczęta wciąż mieszkały z rodzinami, ale i one miały wyprowadzić się do własnych domostw, kiedy dorosną.

Dom Eleny położony był nieco na skraju, nie za bardzo, po prostu jako ostatni na zboczu. Najbliżej mieszkał Jaskari, ale odwiedzał ją tak rzadko, jak tylko się dało. Zawsze twierdził, że Elena jest beznadziejna, dopiero teraz, kiedy obcięła włosy, poświęcał jej od czasu do czasu pełne uznania spojrzenie albo komplement.

Myśl o Jaskarim i jego wiecznej wyższości nie była jej wcale przyjemna. Już lepiej myśleć o Johnie.

Albo o Tsi?

– Nie, na Boga, o nim myśleć nie chcę, to zbyt skomplikowane – powiedziała głośno i przeraził ją dźwięk własnego głosu.

Już nigdy więcej nie zobaczy Johna. Jak to zniesie?

„Czas leczy wszystkie rany”, twierdzi jakieś głupie przysłowie. Wcale tak nie jest, nigdy nie zapomnę Johna, dobrze o tym wiem. On był miłością mego życia. „We wszystkim jest jakiś sens”, mówi inne głupawe przysłowie. Jak można twierdzić coś tak idiotycznego? To zakłada istnienie Boga, który kieruje wszystkim według własnego widzimisię, kompletnie nie zwracając uwagi na cierpienia, jakich przysparza ludziom. „Potraktuj to jako próbę”, powiadają wierzący. Okrutna próba, doprawdy.

Ludzie przybywający z zewnątrz przywiedli ze sobą wiarę w Boga, a właściwie rozmaitych bogów w zależności od tego, skąd pochodzili.

Elena urodziła się w Królestwie Światła, w którym nie istniała wiara w Boga, tu najważniejsza była Wielka Światłość, składająca się z miłości, czuwająca nad wszystkimi i chroniąca ode złego. Nikt nie uprawiał kultu Światła, szanowano je jednak i poważano, starając się zachowywać jak najprzyzwoiciej. Może właśnie po to, by kultywować religię, tak wielu przeniosło się do miasta nieprzystosowanych?

Myśli Eleny błądziły to tu, to tam, a telewizor gadał dla nie słyszących uszu i pokazywał obraz dla nie widzących oczu.


Na schodach ratusza w mieście nieprzystosowanych grupka przyjaciół stała wpatrzona w fotografię, zdruzgotana myślą, co też może to oznaczać.

– Indro, zrobiliście jeszcze jakieś zdjęcia? – spytał wreszcie Marco.

Dziewczyna zmieszała się. Jak gdyby skupienie przychodziło jej ze zbyt wielkim wysiłkiem.

– No, jeszcze to z przysłoniętym obiektywem, ale ono jest bardzo ciemne, żeby nie powiedzieć wprost, że czarne.

– A może później?

– Później? Nie pamiętam, może przy magazynie z fajerwerkami też jeszcze coś fotografowaliśmy.

Marco zniecierpliwiony pokręcił swą skończenie piękną głową.

– Chodzi mi o to samo miejsce, co na tym zdjęciu.

– Nieee – rzekła z wahaniem. – Ależ tak, do diaska, zrobiliśmy to udane, chociaż czy na pewno takie dobre? Jori wygląda na nim jak ogłupiały kurczak.

– Daj spokój z Jorim. Masz je przy sobie?

– Oczywiście, że mam. – Indra zaczęła grzebać w swojej torebce, którą czasami nazywała Wielką Otchłanią, ponieważ mieściły się w niej najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, a czasami Młotem, bo z powodu wszystkich tych rzeczy torba stawała się tak ciężka, że próba ukradzenia jej groziła śmiercią. Zwłaszcza gdyby Indra zdecydowała się użyć jej w swojej obronie.

– No tak, zabierałam je ze sobą… Macie… Trzymajcie. – Włożyła Marcowi w ręce kolorowe kosmetyki, notesiki kalendarzyki i mnóstwo innych rzeczy.

– O, jest i koperta. – Indra zaczęła przeglądać zdjęcia, a Marco dyskretnie odłożył wszystkie jej drobiazgi do torby.

– No jest. Jori, wyglądasz jak wariat, jak mogłeś tak złożyć usta w ciup!

Jori przez chwilę podziwiał własny portret ze śmiechem, po czym podał fotografię Marcowi.

– To tutaj zostało zrobione w zaledwie kilka sekund po tamtym z samochodem, prawda? – pytał Marco.

Wszyscy młodzi, którzy wówczas przy tym byli, potwierdzili.

– Przypatrz się temu samochodowi, Ram – powiedział podsuwając Strażnikowi zdjęcie. – Widać go zaledwie kawałek, ale myślę, że się zatrzymał.

– Tak, pod ratuszem – przyznał Ram. – Daleko w końcu ulicy, można tam dostrzec schody do ratusza.

– Wchodzimy do środka – nakazał Dolgo.

– Nic dziwnego, że dziewczynka siedzi na swoim siedzeniu tak spokojnie – mruknął Armas do Indry, która przyłączyła się do nich, chociaż na pewno nie należała do grupy dochodzeniowej. – Indro, rzeczywiście się popisałaś.

– Prawda?

– Jeśli mamy rację, to naszej Weronice nic nie grozi – mruknął Ram, kiedy zatrzymali się przed biurem szefa policji.

Grubas z trudem podniósł się z krzesła. Szerokiego i wygodnego, tak by wielki tyłek właściciela nie utknął między poręczami.

– Czy coś się stało?

Ram powiedział wprost:

– Przypuszczamy, że dziewczynka, Weronika, wraz z Misą przebywają tutaj w ratuszu.

– To nie do pomyślenia, przeszukaliśmy wszystko od podłogi po strychy.

– Wobec tego musimy szukać od nowa. A jeśli nic nam z tego nie wyjdzie, jeszcze raz.

– Ale przecież nie ma…

Urwał, bo do pokoju wszedł burmistrz.

– I co z tymi planami? – spytał jowialny mężczyzna. – Znaleźliście je sami, czy też potrzebujecie mojej pomocy?

– Niepotrzebne nam już są plany – krótko odrzekł Ram. – Pańska córka najprawdopodobniej znajduje się gdzieś w ratuszu.

Burmistrz pobladł.

– To nie do pomyślenia – powiedział, dokładnie tymi samymi słowami, co poprzednio szef policji. – Jak może się znajdować tutaj?

– Sądzę, że pan sam najlepiej zna odpowiedź na to pytanie.

Ram podał mu obie fotografie.

– Zrobiono je jedna po drugiej, wkrótce potem, jak Weronika zniknęła z domu pańskiej szwagierki, położonego nieco dalej z tej strony, z której nadjeżdża samochód.

– Ależ to przecież mój samochód – stwierdził zdumiony burmistrz.

– No właśnie. Nie widać, kto siedzi za kierownica, ale dziewczynka jest spokojna i beztroska. Nic dziwnego, jedzie wszak samochodem taty, na kierownicy widać rękę, nasi eksperci zapewne potrafią powiększyć szczegóły, tak by dało się stwierdzić, czy to męska ręka, czy kobieca. Czy dowiemy się wreszcie, gdzie jest mała?

– Nie ma chyba biura, którego by nie przeszukano.

– Tutaj chodzi o dwa pomieszczenia, Misa przebywa w pokoju obok dziewczynki, rozdziela je szyba, która od strony Weroniki jest lustrem.

– Skąd wiecie to wszystko?

– Od Móriego – odparł Ram tajemniczo.

– Od Móriego? Czy on potrafi widzieć przez ściany?

– Czarnoksiężnik taki jak on potrafi sporo zobaczyć. No cóż, zaczynamy!

Rozpoczęli przeszukiwanie ratusza, wszystkie piętra od piwnic po strychy. Przyłączyło się do nich jeszcze kilka osób, Generał, szef policji, który jeździł windą, kiedy inni szli schodami, siostra burmistrzowej, pracująca w jednym z biur na pół etatu. Teraz, kiedy znaleźli się już tak blisko jej biologicznej córki, znać po niej było jakąś gorączkowość. Pojawił się także rewizor o szczupłej lisiej twarzy. Wszyscy kategorycznie zaprzeczali, by kogokolwiek dało się tu ukryć, w dodatku w dwóch przylegających do siebie pokojach? Nie do pomyślenia.

Przeszukawszy cały budynek, powrócili do punktu wyjścia, bez żadnego rezultatu.

– Tak jak mówiłem, fałszywa nadzieja – westchnął burmistrz, – Żałuję, że ją obudziliście, rozczarowanie później jest po dwakroć dotkliwe.

– Przykro nam. Teraz należy omówić dokładnie pana poczynania w dniu, kiedy zniknęła dziewczynka. Musimy potwierdzić, że to nie pan jechał wtedy tym samochodem. Proszę wezwać żonę.

– Nie, znów tylko się zdenerwuje.

– To rozkaz.

Burmistrz zatelefonował do domu. Pozostawało im czekać.

W Jorim obudziła się pewna myśl.

– Panie burmistrzu… Wspominał pan wcześniej o wybuchach atomowych na powierzchni Ziemi.

– Co takiego? One na pewno nie mają nic wspólnego ze zniknięciem Weroniki.

– Być może właśnie tak. Napomknął pan, że wy tutaj, w mieście nieprzystosowanych, jesteście dobrze chronieni. Co pan chciał przez to powiedzieć?

Pozostali zaczęli się już domyślać, do czego zmierza młody Jori, i patrzyli na niego z uznaniem. Chłopak musiał porządnie wziąć się w garść, by nie za bardzo wczuć się w rolę genialnego detektywa.

Burmistrz także się rozjaśnił, ostrożnie, jakby wciąż nie miał odwagi żywić nadziei.

– Młody chłopcze, chyba rzeczywiście coś wymyśliłeś! Że też wcześniej nie pomyślałem o schronach! Ale właściwie ja się nimi już nie zajmuję, więc…

Ram przerwał mu, jego głos brzmiał teraz ostro:

– Proszę nam powiedzieć, czy schrony znajdują się pod całym miastem?

– No tak, w każdym razie pod większością dzielnic.

– I są także w ratuszu?

– Tak, mamy własne bunkry. Ale ja się tym nie zajmuję, komuż to ja właściwie dałem klucz z kodem? – spytał zwracając się do szefa policji, który sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał zemdleć ze strachu. – Czy nie tobie? Co się z tobą dzieje, chory jesteś?

Ten fakt nie uszedł uwagi Rama. Strażnik rzucił się na szefa policji niczym jastrząb, tamten odepchnął go od siebie obiema rękami.

– Nie, nie, to nie ja mam kod, miał go John.

– John, dyrektor personalny? Przecież on już nie żyje.

– Tak – zająknął się szef policji i ulgę, wynikającą z tego faktu, zauważyli wszyscy zebrani.

W pokoju zapanowała nieprzyjemna, zagęszczona atmosfera. Ram przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, bez cienia zaufania do któregokolwiek z mężczyzn.

– Ale chyba ktoś poza dyrektorem personalnym musiał mieć dostęp do schronów?

W milczeniu pokręcono głowami.

Weszła żona burmistrza, rzucając mężowi pytające spojrzenie. Jej siostra włączyła się do rozmowy ze łzami w oczach. Przemawiała do szwagra:

– Mój drogi, staraj się sobie przypomnieć, czy kodu nie ma gdzieś jeszcze. Musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, dla dobra Weroniki.

– Uwierz mi, zrobię wszystko dla naszej córki, ale nie mam dostępu do żadnych schronów.

Ram westchnął ciężko.

– Dolgo, wezwij swego ojca.

Jego towarzysze rozjaśnili się.

– Czarnoksiężnik – szepnęła Indra w uniesieniu. – On potrafi otwierać zamki jak zatrzaski.

Komendant policji straszliwie pobladł i zachwiał się na nogach.

On zaraz dostanie zawału, pomyślała Indra, ale mężczyzna wciąż stał.

Dziewczyna zmierzyła wzrokiem wszystkich zamieszanych w sprawę. Burmistrz i jego żona sprawiali wrażenie rozdartych między rozpaczą a nadzieją, siostrze burmistrzowej łzy płynęły z oczu niepowstrzymanym strumieniem. Generał, którego funkcji nikt właściwie nie znał, stał niczym dowódca na polu bitwy z niezgłębionym wyrazem twarzy, rewizor jak zwykle skrył myśli za lisią miną.

– Czy John nie mógł zostawić kodu gdzieś w swoim biurze? – nieśmiało podsunęła siostra burmistrzowej.

Ram odparł:

– Nasi ludzie przejrzeli każdy najdrobniejszy kąt po jego śmierci, starając się dociec przyczyny, dla której go zgładzono. Zapewniam, że kod czy jakakolwiek inna kombinacja natychmiast wzbudziłaby ich zainteresowanie. Musiał go mieć w swoim portfelu, kiedy wpadł do rzeki. No cóż, panie komendancie… Pan powinien przynajmniej wiedzieć, gdzie znajdują się schrony.

– Szczerze mówiąc, nie. Drzwi zamykają się całkiem niewidocznie.

– Ale schrony tak czy inaczej są w piwnicach?

– Tak… tak mi się wydaje, ale do otwarcia niezbędny jest kod.

Dolgo poprosił o uwagę.

– Nie muszę wzywać ojca, mówi, że jest właśnie w drodze do ratusza, ponieważ ani on, ani nasi przyjaciele nie mogą nic więcej zrobić, dopóki zaginione znajdują się w tym mieście.

– Doskonale – ucieszył się Ram.

Wezwał kilku Strażników, przybyli jednocześnie z Mórim, którego prędko zaznajomiono z sytuacją. Całą grupą skierowano się do piwnicy. Indra szła na samym końcu, zdusiwszy pospiesznie myśl, że właściwie nie powinna im towarzyszyć. Ponieważ jednak nikt jej stąd nie wyganiał… Starała się być jak najmniej widoczna.

– Myślicie, że to John mógł zamknąć tutaj Misę i Weronikę? – usłyszała głos Joriego. – To by znaczyło, że już dość długo pozostają bez dozoru.

– Nie, nie – odpowiedział mu Ram. – Nie uważamy, aby on był temu winien. Znamy natomiast odpowiedź, dlaczego musiał zginąć… Wiedział, kto ma kod, kto zabrał go albo pożyczył.

– To wygląda dość prawdopodobnie – kiwnął głową Jori.

Zdaniem Indry nie brzmiało to wcale logicznie, nie śmiała jednak nic mówić, wolała nie budzić zainteresowania swoją osobą.

John zapewne był niewinny, ale ktoś w tej grupie strasznie nakłamał. Kto?

Marco zatrzymał się.

– Wyczuwam strach gdzieś w pobliżu – rzekł z powagą. – Przypuszczam, że obie zaginione są niedaleko.

Siostra burmistrzowej złożyła ręce przed szwagrem:

– Przypomnij sobie ten kod – błagała. – Na miłość boską, naprawdę go nie pamiętasz?

Chwila wahania, niepewne uciekające spojrzenie. W którą stronę umykało?

– Nie – odparł z zasmuconym, współczującym uśmiechem. – Uwierz mi, moja droga, gdybym mógł, natychmiast otworzyłbym te schrony.

Indra mu uwierzyła, sprawiał wrażenie, że mówi całkiem szczerze.

Szwagierka burmistrza jakby nagle skurczyła się w sobie, burmistrzowa natomiast nie dawała po sobie poznać żadnych uczuć. Indra wiedziała jednak, że ta dama rzadko ujawnia, co dzieje się w jej wnętrzu.

A może właśnie uroda wystarcza już za wszystko, mężczyznom podoba się taka kobieta? Może ów chłód w jakiś sposób ich pociąga? Budzi zainteresowanie, fascynuje? Może mężczyźni pragną doświadczać, jak taka lodowa pani rozgrzewa się pod ich wpływem?

Myśli Indry znów umknęły gdzieś w bok. Przyglądała się stojącej nieruchomo grupie, wyczuwała zagęszczoną atmosferę, poczuła, jak sama bardzo jest przejęta. Dziewczynki, Weroniki, nie znała, mogła tylko jej współczuć, Misa natomiast była przyjaciółką, jedną z najlepszych przyjaciółek, jakie może mieć człowiek.

Myśl o tym, że mała Misa cierpi, ścisnęła ją za serce niczym obręcz. Tak, Indra naprawdę pomyślała o Misie „mała”, bo Madrażka wzruszała ją jak nikt inny na świecie, taka niezgrabna, taka dobroduszna i miła.

Do diaska, znów z oczu popłynęły jej łzy. To niedopuszczalne w tym zbiorowisku twardzieli.

Загрузка...