3

Noszę przecież w sobie tyle miłości, którą chciałabym komuś ofiarować, rozmyślała Elena, obserwując z powietrznej gondoli przesuwający się w dole wprost nieznośnie piękny krajobraz. Tyle tłumionych uczuć, tyle marzeń. Mogłabym oddać całą siebie, zrobić wszystko dla tego, który by mnie zechciał, uczynić jego życie łatwym i szczęśliwym, spełnić każde jego życzenie…

Cóż, nie było to dobre nastawienie, lecz Elena nie zdawała sobie z tego sprawy. Tysiące młodych dziewcząt przed nią myślało podobnie, nie wiedząc, jak niebezpieczne jest takie bezwolne poddawanie się. W mężczyźnie o słabym charakterze mogło wyzwolić to, co najgorsze.

Oczywiście, miłość oznacza dawanie, lecz nie takie, które nie jest niczym ograniczone, pozbawione wszelkiego krytycyzmu.

Elena nie tęskniła egoistycznie za kimś, kto ją pokocha, to ona gorąco pragnęła pokochać kogoś. Gdyby tylko jakiś mężczyzna zechciał ją odkryć, była gotowa poświęcić całe swoje życie owemu wspaniałemu człowiekowi. Kto miałby to być, na razie pozostawało zagadką.

Nikt z przyjaciół nie wiedział o jej hiperromantycznym usposobieniu. Elenę uważano za dobrą koleżankę, która zajmie się wszystkim, zrobi to, o co poproszą, i nigdy nie powie „nie”. Podświadomie może nawet ją wykorzystywano. Elena po prostu taka się urodziła, była wdzięczna, że może się do czegoś przydać, że coś znaczy.

Berengaria, rzecz jasna, zorientowała się, że bliska znajomość z Eleną przynosi jej korzyści, lecz przyjaźń obu dziewcząt miała głębsze podstawy. Berengaria nigdy by nie zdradziła przyjaciółki. Nawet teraz, kiedy różnica wieku, jaka je dzieliła, stawała się wyraźniejsza, i młodsza z dziewcząt wolała spędzać czas z Siską i Sassą, a Elena czuła, że więcej ma wspólnego z Indrą, nawet teraz ich przyjaźń nie przygasała. Elena i Berengaria zawsze się cieszyły, kiedy mogły się spotkać.

Ale ukochany… Ach, jakże gorąco Elena pragnęła mieć kogoś takiego!


Miasto nieprzystosowanych stanowiło brzydką plamę na idealnym obrazie Królestwa Światła. Było to jedyne miejsce, gdzie przeniesiono się jeszcze dalej w głąb Ziemi.

Mieszkańcy nie chcieli, aby ich miasto oświetlało oddzielne słońce. Twierdzili, że bardziej niż dość mają okropnego, świecącego przez całą dobę na okrągło blasku ze stolicy. A że stolica leżała bardzo daleko, panowało tutaj przytłumione światło. Nie ciemność, jak poza granicami królestwa, po prostu nie było widać słońca, Ludzie jednak z tego też nie byli zadowoleni, wybudowali więc całe miasto także pod ziemią. W ten sposób mogli różnicować swoje życie prawie tak, jak w nigdy nie zapomnianym świecie na zewnątrz. W ciągu dnia pracowali na górze w urzędach i fabrykach, nocą spali na dole.

Miasto stanowiło bezładną mieszaninę szczegółów, wywodzących się z różnych epok. Szalała nostalgia, doprowadzając do tego, że spory i kłótnie, jakie zawsze tu miały miejsce, stawały się jeszcze gwałtowniejsze. Wreszcie Strażnicy postanowili zaprowadzić jakiś ład. I tak tym, którzy trafili tu pierwsi, przydzielono dzielnicę na ziemi w pobliżu paskudnych budynków fabrycznych i biurowych, przy których tak się upierali, natomiast przybyli ostatnio mieli swoje mieszkania i miejsca pracy na podziemnych ulicach, oświetlonych latarniami i neonowymi reklamami. Ludzie, którzy nie mogli pogodzić się z życiem w Królestwie Światła, chcieli, by wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak w ich świecie na powierzchni Ziemi.

Nie dało się przecież nikogo odesłać z powrotem, dlatego Strażnicy starali się zrobić wszystko, by mieszkańcy dobrze się tu poczuli.

Może wpływ miało też słówko szepnięte przez Theresę, wspomniała ona coś o rozmaitości typów ludzkich i to na pewno trafiło Strażnikom do przekonania. Zapewne wcześniej zdarzało się, że mniej szczęśliwie dobrani osobnicy, kryminaliści i im podobni, znikali. Teraz już tego nie praktykowano. Wszyscy mieli prawo do życia, również ci, na których Święte Słońce nie wywierało żadnego wpływu albo zbyt mały. Serca tych ludzi nie dawały się oczyścić, a wiązało się to oczywiście z faktem, że nie docierały do nich dobroczynne promienie Słońca. Po części dlatego, że nieprzystosowani nie byli podatni na działanie Słońca, a po części ze względu na dzielącą ich od niego odległość.

Oczywiście nie wszyscy mieszkańcy tej osady byli z gruntu źli, większość to przyzwoici ludzie, którzy po prostu niedobrze się czuli w ukrytym w głębi Ziemi kraju. Żyły tu także i dzieci, które tutaj się urodziły i dorosły, a o wspaniałym świecie na powierzchni słyszały jedynie od rodziców czy dziadków. Wiele z nich wyprowadziło się z miasta i przyłączyło do pozostałych mieszkańców Królestwa Światła. Pod wpływem oddziaływania Słońca stali się szczęśliwymi ludźmi.

Im bardziej Elena zbliżała się do miasta nieprzystosowanych, tym bardziej czuła się nieswojo.

A przecież nie odbierała złych prądów wibrujących pod powierzchnią, nowych elementów, jakie się pojawiły. Nie były one wcale takie nowe, po prostu zaczęły wychodzić na światło dzienne.

Dotarli na miejsce.

Elena przygnębiona siedziała w gondoli obok Jaskariego. Utarło się już, że oni dwoje stanowili zespół. Dziewczyna była przekonana, że tak naprawdę Jaskari nie cierpi z nią pracować, ale nie chce jej zranić, mówiąc o tym wprost. Jakaż to przykra myśl!

W tym dziwacznym mieście ulice, przy których stały sklepy, zadaszono tylko po to, by w ciemności dało się zapalić latarnie. Przyjechali do dzielnicy stosunkowo niedawno przybyłych, w oczy bił blask neonowych reklam, zewsząd też dobiegała hałaśliwa muzyka. Znajdowało się tu wszystko to, co Indra z taką radością porzuciła. Mieszkańcy upierali się także przy samochodach. Gardzili powietrznymi gondolami, bo przecież nie dawało się nimi szaleć i rozbijać po ulicach i drogach. Przedstawiciele wcześniejszych epok nie chcieli słyszeć o nowoczesnych wynalazkach Obcych i Madragów, a ci przybyli później za nic mieli konne powozy i łojowe świece swoich, poprzedników. Wszystko powinno być dokładnie tak jak za ich czasów.

Strażników zapewne niekiedy świerzbiły palce, żeby pozbyć się najbardziej kłopotliwych osobników, lecz zabraniała im tego ich kultura.

Oczywiście w mieście znajdowały się także piękne dzielnice, zwłaszcza w jego starych częściach. Elena, Indra i Jaskari spotkali Joriego i Armasa przy łukowato sklepionym mostku nad leniwie płynącą rzeką. Indra, która z zewnętrznego świata zabrała aparat fotograficzny, zaczęła robić zdjęcia przyjaciołom, okazało się jednak, że nie jest mistrzem fotografowania.

– Stańcie teraz oparci o balustradę! Trochę ciaśniej, o, tak! Teraz zrobię! Co znowu? Ojej, zapomniałam zdjąć pokrywkę z obiektywu. Jeszcze raz. Teraz, teraz dobrze! Nie, Eleno, ty zrób zdjęcie, ja pod względem technicznym jestem kompletnym matołkiem.

Elena wzięła aparat do ręki.

– Dobrze, stańcie teraz spokojnie. O, nie, tło diaska, właśnie przejeżdża jakiś samochód. Indro, nie rób takiej słodkiej miny, przypominasz starą pannę, która zrobiła na drutach czapkę dla pastora, a on poklepał ją po pupie. No, do trzech razy sztuka. Już! Udało mi się, tak przynajmniej myślę.

– Dzięki Bogu! – westchnął Armas. – Uśmiech miałem już taki sztywny jak premier, który uścisnął sto pięćdziesiąt dłoni i pogłaskał trzydzieścioro dzieci po głowie.

Skierowali się ku magazynowi, gdzie mieli rozpocząć dyżur. Szli przez szarobure ulice rodem z lat trzydziestych dwudziestego wieku, zastanawiając się, jak w ogóle ktoś może chcieć mieszkać w takich warunkach, skoro do wszystkich pozostałych części kraju dociera życiodajne światło.


Czas już nadszedł, rozpoczyna się realizacja planu.


Żadne z nich nie znało myśli, które ktoś snuł gdzieś w pobliżu.

– Słyszałem, że Dolgo i Marco są już w drodze tutaj – powiedział Armas. – I Gabriel.

– A co ojciec ma tu do roboty? – zdziwiła się Indra. – Dlaczego w ogóle się tu wybierają? Ale chętnie się z nim zobaczę. Z pozostałymi również.

– Ja także – przyznała Elena. – Dolgo jest taki interesujący w swej tajemniczej małomówności. Wiecie, bywają zamknięci w sobie ludzie, na których widok jednak od razu budzi się ochota, by się czegoś więcej o nich dowiedzieć, innych nazywa się nudziarzami i nie zwraca na nich uwagi.

– Dlatego, że naprawdę są nudziarzami – stwierdziła Indra.

Ulica zwęziła się. Indra szła obok Joriego, wesołego Joriego, z którego oczu mimo wszystko biła jakaś niepewność. Żaden człowiek nie jest dokładnie taki, jak inni go sobie wyobrażają, pomyślała. Nikt nie jest szablonem.

Teraz ja pomyślałam szablonowo, roześmiała się sama z siebie.


Te szczeniaki nie są groźne, ale chodzą plotki, że i inni się tu wybierają. Dwaj z tych, którzy mogą sprawić wielkie kłopoty. Nie podoba mi się to. Uruchamiam swój plan i nikt mnie nie powstrzyma.


Zły umysł nie przestawał pracować.

Indra pogrążona była w filozoficznych rozważaniach. Dlaczego ludzie z tego miasta tak źle się tutaj czują? Obcy i Strażnicy robią wszystko, żeby spełnić ich życzenia, co więc nie daje im spokoju? Czy człowiek zawsze musi tęsknić za światem, w którym nigdy nie będzie mógł się znaleźć? I przecież wielu się tutaj urodziło, za czym oni tęsknią? No tak, wiem, że niektórzy wyjechali, ale…

Rozmyślania przerwał jej głos Joriego:

– Słyszeliśmy od Eleny, że piszesz – zagadnął.

Indra stanęła jak wryta.

– Co? Czyżby to się już rozniosło?

– Bardzo się nam to spodobało. Ciekawe, mamy już przecież jednego poetę w rodzinie, Rafaela, na pewno będzie mógł ci udzielić kilku rad. A co piszesz?

Blisko, bardzo blisko wrzało zło. Zło bardzo często skrywa się pod innym imieniem, a właściwie ma ich wiele, w zależności od tego, w którą stronę skierują się ludzkie żądze.

– A, takie tam różności – Indra wykręcała się zakłopotana. Właściwie jednak z przyjemnością przyjmowała zainteresowanie Joriego. Roześmiała się. – Pamiętam, jak kiedyś w szkole mieliśmy napisać wypracowanie o śmierci i żałobie pod tytułem „Życie toczy się dalej”, ale nauczyciel tłumaczył tak mętnie, że napisałam wstrząsającą historię o duchach, które ponownie ożyły. Moim zdaniem była naprawdę świetna, ale oczywiście mnie złajano.

– Nauczyciel nie miał poczucia humoru – Jori śmiał się do łez.

Pozostali dopytywali się, co ich tak rozbawiło, więc Indra musiała powtórzyć historyjkę.

W taki oto sposób pięcioosobowa grupka młodzieży, krztusząc się ze śmiechu, dotarła do poważnych ludzi przy miejscu wypadku. Nie było to szczególnie odpowiednie entrée.

Po wybuchu już posprzątano, ale w ścianie ziała wyrwa i właśnie przy niej postawiono młodych na straży.

– Sporo tutaj drobnych łajdaków – powiedział jeden ze Strażników, których mieli zastąpić. – Zżera ich ciekawość i palce swędzą. Zadbajcie o to, żeby nie dostali się do magazynu. Strażacy wszystko w środku sprawdzili i nie powinno już być żadnego zagrożenia, ale gdybyście usłyszeli dobiegające z wnętrza jakieś podejrzane odgłosy, to uciekajcie co sił w nogach. Biegnijcie jak najdalej i kryjcie się. Wasze zadanie polega na tym, by nikt niepowołany nie dostał się do składu.

Potwierdzili, że zrozumieli, i zajęli pozycje. Usiłowali przy tym wyglądać jak najbardziej władczo, lecz chyba nikogo nie zdołali oszukać.

Elena pomachała ręką przechodzącej akurat Rozalindzie.

– Rozalinda jest sympatyczna – wyjaśniła Indrze. – Mieszka tutaj, ponieważ akurat tak jej się podoba, ale nie jest taka jak inni mieszkańcy miasta. Istnieje zresztą między wami pewne podobieństwo, Rozalinda także umie korzystać z życia i ze wszystkich sytuacji potrafi wybrać najdogodniejsze wyjście.

– To rzeczywiście brzmi sympatycznie – roześmiała się Indra. – Ale wydała mi się jakby troszeczkę już zniszczona.

– Może rzeczywiście zanadto ułatwia sobie życie – przyznała Elena. – Wątpię, by zadawała sobie trud codziennej kąpieli. Utrzymuje się z układania marnych okolicznościowych wierszyków. Pamiętaj, z niczego jej się nie zwierzaj, pod tym względem jest jak sito, wszystkie wiadomości z niej wyciekają.

– Powinna być dla mnie odstraszającym przykładem – stwierdziła Indra zamyślona.

Żałowała, że tak impulsywnie postanowiła się do nich przyłączyć. Dyżur zapowiadał się męcząco i nieprzyjemnie, a ponadto nudno. Wprost zabójczo.

Tego ostatniego określenia Indra nie mogła trafniej dobrać.

Elena natomiast zaabsorbowana była zupełnie czymś innym. Jakiś młody człowiek przystanął na chwilę, oparty o ścianę ze wzrokiem bez wątpienia skierowanym na nią. W jego spojrzeniu dał się wyczytać podziw, chyba że Elena całkowicie zatraciła już zdolność oceny.

Poza tym wolno chyba sobie pomarzyć.

Od dawna już czuła się gotowa do miłości. Gdzie jednak znaleźć chłopaka, który by ją zechciał? Daleko jej do Berengarii, chociaż tak starała się do niej upodobnić. Wszyscy stale ją namawiali, żeby obcięła włosy, a przecież Berengaria miała dłuższe i nikt nie zwracał jej uwagi. Elena była taka dumna ze swej grzywy brunatnych, drobno kręconych loczków, lecz najwidoczniej nikt inny ich nie doceniał. Przecież poza włosami nie miała nic ładnego, była taka nudna, zwyczajna, ciężka, chociaż z całych sił starała się utrzymywać stałą wagę (z zaledwie drobnymi odchyleniami od czasu do czasu) i mieć świeżą, czystą cerę. Dyskretnie się malowała, ale… była zerem, nie dało się temu zaprzeczyć, chodzącą beznadziejnością.

A teraz ten chłopak czy mężczyzna, czy jak go określić, uśmiechnął się do niej. Naprawdę! Uśmiechnął się z uznaniem, to na pewno dzięki jej włosom. Elena nonszalancko przerzuciła je za ramiona, starając się przy tym na niego nie patrzeć.

Spojrzenie jej jednak samo skierowało się w tamtą stronę. Odszedł! Poszedł sobie i już!

– To może być nudny dyżur – stwierdził Jaskari. – Nieciekawa, brzydka, pozbawiona życia ulica. Jak ludzie mogą chcieć mieszkać w tym mieście?

– Hm – mruknęła Elena zamyślona. – Tamten chłopak wyglądał sympatycznie.

– Który?

– Tamten, ubrany na biało.

– A, ten. Nie.

Ach, ci mężczyźni! Gdzie oni mają oczy?

Загрузка...