W biurze burmistrza przeprowadzono podsumowanie.
– Wynika z tego, że zaginęło pięć kobiet – stwierdził szef policji, ocierając błyszczące od potu czoło. Pocił się bez przerwy. – Do tego trzeba jeszcze dodać uczennicę, która nie pasuje do całości, oraz jedenastoletnią córeczkę burmistrza. I Misę z rodu Madragów.
– Ogółem osiem – skinął głową Ram. – Właściwie może ich być więcej, bo nie wszystkie zaginięcia w mieście nieprzystosowanych są zgłaszane.
Komendantowi na te słowa pośredniej krytyki zapłonęły uszy.
Ram ciągnął:
– Wiemy, że uczennica lubiła szukać przygód i nie zaliczała się do najgrzeczniejszych dzieci, ten człowiek mógł więc uznać ją za ladacznicę. Natomiast dwa ostatnie przypadki zaginięcia całkowicie odbiegają od schematu.
– Jakie podobieństwo łączy te kobiety? – zapytał Armas.
– Jak już mówiliśmy, wszystkie sprzedawały własne ciało, to chyba wystarczy – odparł szef policji.
Ram rzekł spokojnie:
– Udało nam się zdobyć ich zdjęcia.
Na wielkim biurku ułożył siedem barwnych fotografii pięciu zaginionych prostytutek, uczennicy i córeczki burmistrza.
W milczeniu porównywali zdjęcia.
– Wszystkie mają długie, kręcone włosy ciemnoblond – zauważył Jori.
– My także zwróciliśmy na to uwagę. Wszystkie oprócz dziewczynki, ona jest bardzo jasną blondynką i w ogóle do nich nie pasuje.
Ram odsunął na bok fotografię jedenastolatki. Burmistrz zabrał ją, zauważyli, jak bardzo trzęsą mu się ręce. Podniósł głowę.
– Odszukajcie moją córkę – szepnął, nie panując nad głosem.
Ram z powagą skinął głową, inni poszli za jego przykładem.
– Wszystkie mają też jasną cerę – podjął Strażnik. – I owalną twarz. Wprawdzie różnią się rysami, lecz można chyba jednak powiedzieć, że należą do tego samego typu ludzi.
– Właściwie nawet rysami bardzo się nie różnią – orzekł Armas po namyśle. – Ośmielę się twierdzić, że są do siebie bardzo podobne.
– A brwi – zaważył Jori – mocno zaznaczone, a mimo to wąskie, delikatnie wygięte.
– Jesteś bystrym obserwatorem – pochwalił go Ram. – Nie mamy, niestety, żadnych zdjęć całej sylwetki, ale wy, którzy mieszkacie w tym mieście, potraficie chyba coś powiedzieć o ofiarach.
Burmistrz roześmiał się.
– Moi drodzy, naprawdę nie mamy w zwyczaju przechadzania się ulicami i przyglądania kobietom. Ja w dodatku mieszkam tu zbyt krótko, by znać wszystkich mieszkańców miasta.
– No, my, policjanci, widujemy je częściej – wysapał komendant. – Wydaje mi się, że wszystkie były dość obfitych kształtów. Jak to powiedzieć? Miały sylwetki przypominające gruszkę, szerokie zmysłowe biodra, wąską talię, niektóre z nich wyróżniały się wydatnym biustem.
Jori podniósł jedno ze zdjęć.
– Ten opis może równie dobrze pasować do Indry czy do Eleny, a one tak naprawdę nie są podobne ani do siebie, ani do tych dziewczyn. Nie powinniśmy więc zbytnio uogólniać.
– Hm – przyznał Armas. – Indra rzeczywiście się od nich różni, ale Elena…? Elena doskonale mieści się w ramach, jest jakby prototypem ich wszystkich. Na szczęście nie mieszka w tym mieście.
– Na szczęście Jaskari jest razem z nią – dodał Jori.
Podczas rozmowy chłopców Ram w milczeniu przyglądał się obecnym. Odnosił nieprzyjemne wrażenie, że przynajmniej jeden z nich ma coś wspólnego z którąś z kryminalnych spraw. Dolgo twierdził, że to dwa odrębne przestępstwa, a on przecież zawsze miał rację. Pierwsza sprawa jest jasna, zaginione kobiety, jedną odnaleziono zamordowaną… Ale ta druga?
Spowijał ją mrok.
Przeniósł wzrok z sympatycznego burmistrza na szefa policji, najwyraźniej czującego się dość nieswojo, a później na rewizora o chytrych oczkach, któremu Ram nie ufał nawet przez sekundę. W gabinecie burmistrza znajdował się także jakiś władczy typ, którego ktoś, nie umiejący trzymać języka za zębami, szeptem nazwał Generałem. Rzeczywiście, miał w sobie coś z wojskowego, ale pracował w ratuszu po prostu jako urzędnik.
Był jeszcze ten młody dyrektor personalny, John, chyba tak miał na imię. Jeden z tych miłych, trochę nonszalanckich typków, którzy tak bardzo podobają się młodym dziewczętom. Na przebywających ponadto w pokoju urzędniczkach nie skupiał się, były wszak kobietami.
Po krótkiej naradzie spotkanie dobiegło końca, rozproszyli się, powracając do swoich zadań.
Naprawdę dobrze, że Elena jest razem z Jaskarim, przemknęło Ramowi przez głowę.
Elena musiała wreszcie zapytać kogoś o drogę. Znalazła się w najstarszej części miasta, gdzie przy uliczkach wykładanych kocimi łbami stały domki z muru pruskiego. Mieszkali tutaj ci, którzy trafili do Królestwa Światła dawno temu. Zatrzymała przechodzącą panią w krynolinie i czepku z daszkiem i zapytała ją o drogę na rynek.
Kobieta uśmiechnęła się życzliwie i w staroświeckim języku, przypominającym nieco sposób mówienia babci Theresy, odrzekła:
– To wcale niedaleko, kochaneczko, musisz przejść do studni, którą widać tam na końcu ulicy, skręcisz w prawo i zaraz będziesz na rynko.
Elena podziękowała. Intuicja podpowiedziała jej, że powinna się ukłonić, chociaż nigdy wcześniej wobec nikogo nie wykonała podobnego gestu. Miła dama najwidoczniej bardzo to sobie ceniła.
Chwilę później Elena zdruzgotana stanęła na rynku.
Rzeczywiście był to rynek, ale wcale nie ten, do którego zmierzała, z zaparkowaną na nim gondolą. Tego placyku, staroświeckiego, bardzo przytulnego, nigdy dotychczas nie widziała.
Dookoła panowała cisza. Małe domeczki otaczające rynek zdawały się uśpione, powój piął się po ścianach, niskich tak, że rośliny sięgały dachów.
Nie było kogo spytać, a Elenie brakowało śmiałości, by zapukać do którychś drzwi. I tak nie wiedziała, jak nazywa się tamten drugi rynek, a w mieście było zapewne więcej placów. Jak miała więc wyjaśnić, o co jej chodzi?
Głupia, oskarżała sama siebie w myślach.
Musi zawrócić, ale którędy przyszła? Wiła się tu niezliczona liczba małych uliczek, nie zdołała zapamiętać żadnej nazwy wypisanej ozdobnym pismem na tabliczkach.
Z pierwszym odcinkiem poradziła sobie dość łatwo, doszła do miejsca, gdzie pytała tamtą kobietę o drogę, i jeszcze kawałek, no a co dalej?
Kierunek? W którą stronę powinna iść? Nie wiedziała, tu nie było słońca przesuwającego się w ciągu dnia po niebie, tak jak działo się to w świecie na powierzchni Ziemi. Opowiadał jej o tym ojciec, Leonard. Kochany tatuś, Elena poczuła, jak na jego wspomnienie ściska ją w gardle. Przez kilka nastoletnich lat gardziła jego chłopskim pochodzeniem, a przecież on był taki kochany, czy kiedykolwiek mu o tym powiedziała?
Ale cóż to za myśli? Jakby już czekał ją sąd ostateczny. Czyżby przypuszczała, że nigdy nie uda jej się odnaleźć drogi do domu, że nigdy już nie zobaczy ojca?
Nerwowo roześmiała się sama z siebie i zdecydowanie wybrała kierunek. Na pewno przyszła z tej strony, a może… Tak, tak właśnie musiało być.
Dość długo dreptała po wciąż nieznajomych zaułkach, czasami kręcąc się w kółko. Nagle miasto się skończyło. Po drodze nie spotkała żywej duszy poza kilkorgiem zajętych zabawą dzieci, a je bała się pytać. Pewnie popatrzyłyby na nią zdziwione, zresztą nie mogły nic wiedzieć o nowocześniejszych dzielnicach, a poza tym wszyscy najwidoczniej się bali i dlatego nie opuszczali domostw.
Napotkany kot także w niczym jej nie pomógł, przemknął tylko wzdłuż ściany z podniesionym ogonem. Z którejś z bocznych uliczek od dawna już dobiegał warkot samochodu.
Elena zrobiła jeszcze kilkanaście kroków po otwartym terenie, chcąc przyjrzeć się miastu i rozeznać w sytuacji. Na ostatnim odcinku ulicy po obu stronach wznosiły się nie zamieszkane szopy i chyba jakieś magazyny, nie bardzo wiedziała, co może mieścić się w takich ruderach. Można powiedzieć, że to zaplecze najstarszej dzielnicy w mieście.
Nie przywykła do takiej ruiny i nieporządku. W Sadze i pozostałych miastach i osiedlach wszystko było doskonałe. Piękne białe drogi obrośnięte morzem kwiatów, prześliczne parki, jasne domy, cudowne ogrody…
Elena zrozumiała teraz, dlaczego starsi członkowie rodziny napawali się tą wspaniałością, ona do tej pory nie znała nic innego i zapewne z tego powodu nie doceniała wszystkiego, co piękne.
Teraz, na widok przeciwieństwa, przeniknął ją dreszcz. Przeszła jeszcze kawałek rzadko używaną drogą, która wiła się przez pola zboża pełne maków i chabrów, prowadząc do cienistego lasu. Z prawej, strony ciągnęły się ostatnie miejskie domy, ukryte wśród wysokich, wznoszących się w niebo zarośli przypominających tarninę, W oddaleniu od innych budynków stała jeszcze jakaś stara szopa, widać z niej było zaledwie dach. Elena zmarszczyła czoło.
Gdzie ona już to widziała?
Czy w trawie znać ślady opon samochodowych? Nie, co za głupstwa!
Przystanęła, usiłując zmusić pamięć do pracy, gdy nagle powiew wiatru przywiódł ze sobą świdrujący w nosie zapach. Duszący, okropny odór… Sali, w której przeprowadzono obdukcję? Kostnicy?
Tak, teraz już pamiętała. Zwłoki kobiety leżały w rowie, czy nie tam kawałeczek dalej, przy innej drodze wychodzącej z miasta?
Wytężyła wzrok i dostrzegła fragment drogi. Wtedy, z tamtego miejsca, też widzieli w oddali dach tej stodoły czy szopy.
Teraz znalazła się tuż przy budynku, to właśnie z niego cuchnęło, stamtąd rozchodził się ten odór.
Elena poczuła, jak całe jej ciało drętwieje. A jeśli to…?
Nie, równie dobrze może to być zupełnie co innego.
Ślady kół w trawie? Czy tylko wmówiła sobie, że tam są?
Zdecydowała się czym prędzej wrócić do przyjaciół i poinformować ich o swoich podejrzeniach, gdy nagle dobiegł ją jakiś odgłos. Warkot silnika samochodowego.
Dochodził z uliczki, którą przyszła.
Mogła poprosić o pomoc kierowcę, tak, to dobry pomysł. A może…?
Znów coś sobie wmawia. Czy też jednak w tym odgłosie tkwi jakaś groźba? Czy ten dźwięk nie towarzyszy jej już od pewnego czasu?
Schować się w rowie? Nie, to budzi nieprzyjemne skojarzenia. Nie zastanawiając się dłużej, biegiem ruszyła w stronę lasu. Ostatnim, co zdążyła zobaczyć, był czarny samochód z przydymionymi szybami, który wyjechał z miasta, kierując się ku otwartym przestrzeniom. Podążał za nią.
Widziała już wcześniej podobny samochód, poprzedniego dnia, kiedy próbował poderwać ją Generał. Tamto auto miało co prawda opuszczone szyby, nie pamiętała, czy były ciemne, ale mógł to być ten sam pojazd.
Elena nie miała najmniejszej ochoty, by znów ktoś wziął ją za dziewczynę uliczną.
Biegła co sił w nogach, by ratować cześć i cnotę, a może nawet życie.
Samochód wolno podążał za nią. Wyczuwała już dzielącą ich odległość, wydawało się, że wcale mu się nie spieszy.
Może to po prostu jakiś miły wieśniak?
W samochodzie z przydymionymi szybami?
Elena przyspieszyła kroku.
Pierwszą myśl, że nigdy nie zdoła dotrzeć do lasu, zastąpiła wkrótce ostrożna nadzieja. On wcale się nie zbliżał, starał się utrzymać taką samą prędkość jak ona.
Nie, samochód jednak przyspieszył, Elena usłyszała ryk silnika, rzuciła się w przód, osiągając wreszcie skraj lasu, bujnego liściastego lasu, i nie popełniła tego samego błędu, jaki często robią ścigani na telewizyjnym ekranie – nie pobiegła drogą, uciekając przed goniącym ją samochodem, tylko uskoczyła w bok i zdyszana, zmęczona zanurzyła się w gęste zarośla.
Samochód się zatrzymał.
On goni właśnie mnie, pomyślała przerażona dziewczyna. Wcale mnie nie woła, nie chce mi niczego wyjaśniać lub na przykład spytać o drogę albo dowiedzieć się, dlaczego jestem taka bojaźliwa. Po prostu zatrzymał się jak najciszej.
Usłyszała przytłumione trzaśniecie drzwiczek.
Przez chwilę stała, nie mogąc zebrać myśli, wiedziała, że nie na wiele już starczy jej sił, ale musiała się oddalić. Na chwiejnych nogach znów rzuciła się do ucieczki.
Nigdy mi się to nie uda, nigdy, myślała.
Znienacka pojawiło się przed nią coś brunatnego, puszystego, zeskoczyło z drzewa i pomknęło przed nią jak gdyby wskazując jej drogę.
Czik, wielka wiewiórka Tsi-Tsunggi.
– Ach, Czik – pisnęła drżącym głosem i bez wahania podążyła za zwierzątkiem, wiedziała już bowiem, że teraz może liczyć na pomoc.
I rzeczywiście, już wkrótce ujrzała brunatnozielonego elfa ziemi, Tsi-Tsunggę. Wybiegł jej na spotkanie, złapał za rękę i pociągnął za sobą.
– Prędko – szepnął w swym dziwnym języku.
Zorientowawszy się, jak zmęczona jest dziewczyna, wziął ją na ręce i poniósł między drzewa. Zeskoczył z niedużego pagórka i ukrył się w jeszcze gęściejszych zaroślach. Wspinał się i skakał, długimi susami pokonywał wzniesienia. Elena wiedziała, że prześladowca już nie zdoła jej dogonić. Skały były tu zbyt strome, by ktokolwiek inny niż Tsi-Tsungga mógł się po nich poruszać. Elena rozejrzała się za Czikiem.
– Nie musisz się o niego martwić- uśmiechnął się Tsi. – On wszędzie da sobie radę.
– Muszę mu podziękować – mruknęła.
– On już wie. No, dobrze, teraz jesteśmy bezpieczni Znajdowali się na porośniętym trawą występie skalnym, Elena wyjrzała znad krawędzi, chcąc zobaczyć, kto ją ścigał.
– On już wsiadł do samochodu – uspokoił ją Tsi-Tsungga. – Zobacz, wraca do tego strasznego miasta.
– Tobie też się ono nie podoba? – spytała z uśmiechem.
Tsi w odpowiedzi zmarszczył nos.
Wreszcie mogła się lepiej przyjrzeć przyjacielowi z dzieciństwa. Wyglądał dokładnie tak samo, jak zwidywał jej się w mokrych snach. Tak niesłychanie pociągający, że dech zaparło jej w piersiach. Taki obcy, innej rasy, innego gatunku, zakazany i kuszący.
Miał błyszczące, intensywnie zielone oczy, kąciki ust jak u fauna wznosiły się w pełnym zachwytu uśmiechu. Szeroki w barach i silny, poruszał się lekko jak ptak, ta tajemnicza męskość elfów wprost zeń biła. Piękny w osobliwy, łobuzerski sposób, pociągający, na pół ukryte spojrzenie i mięśnie grające pod skórą stanowiły nieporównywalną z niczym pokusę. To był Tsi z jej zakazanych snów, stary przyjaciel, z którego wyrósł nadzwyczajny cud zmysłowości.
Elena przestraszyła się, że być może z deszczu wpadła pod rynnę.
– Teraz możesz już być spokojna – powiedział Tsi-Tsungga beztrosko. – Tamci też nie muszą się o ciebie bać, bo elfy przesłały wiadomość Lanjelinowi o tym, że jesteś bezpieczna.
Lanjelin! Tak elfy nazywały Dolga. To znaczy, że rzeczywiście wszystko w porządku.
Elena jednak wcale nie była przekonana, czy naprawdę sytuację, w której się teraz znalazła, można określić jako w pełni bezpieczną.
Zgubił ją.
Gniew szarpał i dręczył go niemal z równą mocą, jak pożądanie i pragnienie zemsty jeszcze przed chwilą.
Owa paląca potrzeba… Znów tego dnia zanadto się wzmogła, zresztą nigdy nie starał się nad nią zapanować, pragnął dać się porwać niezłomnej żądzy, a odpowiednie kobiety zawsze jakoś udawało się znaleźć. Po tym jednak, jak ujrzał tutaj w mieście ją, Doris, niewierną żonę, całkiem zapomniał o innych. Nadeszła wreszcie chwila, na którą tak długo czekał. Cieszył się na to niemal do bólu, ożyły nadzieje.
I nagle jak zesłana z nieba wyszła na miasto sama. Zobaczył ją, ona go nie widziała, na szczęście samochód miał zaparkowany niedaleko.
Musiał jednak zachować ostrożność, nikt nie powinien widzieć, jak dziewczyna wsiada do wozu. Wiedział, że wszystkie przelęknione kobiety tkwią w domach ukryte za firankami. Głupie babska, wydaje im się, że czyha na staruchy czy głupawe blondynki. Nie, jego interesowała tylko Doris.
To prawda, że kilka razy się pomylił, wydawało mu się, że ta czy tamta kobieta to Doris, ale i tak cudownie było zabić jej namiastkę, substytut. Teraz jednak prawdziwa Doris tutaj była, tym razem nie pozwoli jej się już oszukać.
Kiedy wyszła z miasta, z początku się przeląkł, zalała go fala strachu. A jeśli ona pójdzie tam?
Nie, dlaczego by tak miało być?
Ruszyła kawałek drogą, zatrzymała się i poszła dalej.
Jechał za nią samochodem, powoli, bo akurat z budynku w końcu uliczki wyszedł jakiś człowiek. Lepiej zaczekać.
A potem zaczęła biec! Głupia Doris, czyżby wiedziała, że on ją goni?
Co z tym człowiekiem? Nie ma go już?
Nie, niestety, musi czekać, aż ten idiota zniknie.
No dobrze, wszedł do jakiegoś domu.
Dodał gazu, dziewczyna odbiegła już dość daleko i…
Och, nie! Dotarła do lasu!
Przycisnął pedał gazu do dechy, samochód zerwał się za nią, nic się nie stało, ta głupia gęś na pewno popędzi drogą, zaraz ją dogoni.
Musiał przesunąć się na siedzeniu i poprawić spodnie, na samą myśl o dziewczynie zaczęły go cisnąć.
Nienawidził tego lasu. Kiedyś na początku, zanim znalazł tamtą szopę, przywiózł tu jedną z kobiet, uważał bowiem, że las stanowi dobrą kryjówkę. To chyba była druga z kolei, na której należnym mu prawem wziął srogi odwet. Pierwszą zostawił po prostu w rowie, nie chciał teraz myśleć o tym, że odnaleziono tę dziwkę.
Ale ta druga, gdzieś tu w lesie?
Straszny las. Nigdy nie był przesądny i cała ta gadanina o duchach i innych istotach z Królestwa Światła nie robiła na nim wrażenia. Na pewno chodzi o jakieś zdeformowane osobniki, lecz jak najbardziej ludzkie, z których plotki czynią istoty z innych wymiarów. Bzdury!
Tak myślał, dopóki nie znalazł się w lesie z tamtą kobietą.
Działo się to jeszcze, zanim wypracował sobie system. Wysiadł razem z nią z samochodu, poszli między drzewa, to była zwyczajna, tania dziwka, ale on wcale o tym wtedy nie myślał, dla niego to była Doris, miała taką samą twarz i ciało, identyczne włosy i kolor oczu. Chwile spędzone w lesie były strasznym przeżyciem, nie potrafił nazwać swoich odczuć, ale miał wrażenie, jakby drobne, niewidoczne istoty tłoczyły się wokół niego, oburzone, groźne…
Nie osiągnął wtedy pełnego zadowolenia, musiał prędko skończyć, zabić ją, jeszcze zanim rozkosz na dobre się pojawiła. Potem wrzucił ją do bagażnika, sam wskoczył do samochodu i odjechał czym prędzej jakby sam diabeł go gonił.
Wtedy właśnie odkrył szopę, rozpadającą się, zapomnianą, ukrytą wśród ciernistych krzewów.
Doskonała kryjówka, nie będzie musiał kopać w ziemi, wystarczy ją wrzucić.
Doris…
Dzisiaj jej się udało, ta mała wariatka wbiegła do lasu, czyżby nie wiedziała, co dla niej dobre? Nie pamiętała, jak doskonałym był kochankiem? Nie chciała z nim spędzić cudownych chwil? A potem dosięgłaby ją kara.
Ogarnięty wściekłością raz po raz uderzał ręką w kierownicę. Doris zniknęła w lesie, którego tak nienawidził i do którego bał się wchodzić.
Ale w końcu przecież musi stamtąd wyjść. Ta myśl sprawiła, że serce zaczęło mu uderzać w normalnym rytmie.