Marco wrócił do hotelu w umówionym czasie. Indra pożerała go wzrokiem, a Miranda szepnęła złośliwie:
– Daj sobie spokój, po prostu się ośmieszysz albo będziesz nieszczęśliwa.
– A skąd ty to możesz wiedzieć?
– Sama się zastanów! W tym przypadku nietrudno przewidzieć, co się może stać. Na nic się nie zda twoje trzepotanie rzęsami. Jego nie interesują dziewczyny wylegujące się na kanapach.
– Zaciekłe reformatorki też z pewnością nie. Ludzie, którzy nieustannie wytykają błędy innym, są po prostu męczący.
– Ktoś musi to robić – odparła Miranda, zraniona w imieniu wszystkich swoich kolegów.
– Oczywiście, ale nie można być zawodowym demonstrantem!
Miranda poczerwieniała. Strzała trafiła celnie, bo rzeczywiście organizowała demonstracje z byle okazji, nie zawsze do końca wiedząc, co chciałaby uzyskać.
Cała grupa udała się na nowe osiedle mieszkaniowe.
Dom Petera i Jenny był niemal gotowy, oni jednak nie tęsknili za przeprowadzką. W każdym razie nie chcieli tu zamieszkać, dopóki las nie zostanie oczyszczony. A później też chyba nie za bardzo.
Oboje właściciele przyłączyli się do gromadki, z mieszanymi uczuciami podążającej do lasu. Szło sześcioro członków Ludzi Lodu: Marco, Nataniel, Ellen, Gabriel, Indra i Miranda, a poza tym czterech robotników budowlanych, wśród nich majster i młody Ernst, który pośredniczył w nawiązaniu kontaktu z Ludźmi Lodu, przez wuja swojej dziewczyny, znającego pewną panią, która ma rodzinę w Norwegii, i tak dalej, i tak dalej. Zdumiewające, ile mogą człowiekowi pomóc znajomi znajomych! Ernst nie ukrywał dumy ze swojego dokonania.
Kiedy stali tutaj poprzednim razem, wszyscy wpatrywali się w Nataniela. Teraz patrzyli na Marca, czemu nie należy się specjalnie dziwić. Sprawiał wrażenie istoty z tamtego świata, był niczym echo z innego wymiaru. Tak wyglądał, kiedy jeszcze żył na Ziemi, a teraz chyba nawet bardziej, albowiem dopiero co wrócił z Czarnych Sal.
Wszyscy pomagali w usuwaniu kamiennych bloków. Pracowali kilofami, dźwigali kamienie i odnosili je na bok. Dziewczęta odgarniały ziemię, to znaczy Indra organizowała pracę i dyrygowała, ale sama nie zamierzała się wysilać. Kamienie nie były zbyt ciężkie, przecież złożyli je tutaj tylko dwaj mężczyźni nie mający do pomocy ani konia, ani wozu.
Marco zarządził krótką przerwę. Widzieli, że twarz niezwykłego młodzieńca jest dziwnie napięta.
Korzystali z okazji, by trochę odetchnąć.
– Czy ty coś wyczuwasz? – zapytał Nataniel cicho.
– Prawdopodobnie to samo, co ty.
– Tak, jakieś niecierpliwe czekanie, niemal desperacka nadzieja.
– Otóż to właśnie! Musimy być bardzo ostrożni. Wydaje mi się, że wkrótce do niego dotrzemy. Ale ja…
Umilkł, a wszyscy czekali w skupieniu.
– Co takiego, Marco? – chciał wiedzieć Gabriel.
– Nie podoba mi się ten pal tutaj – odparł Marco powoli.
Zebrani nie zwrócili na to uwagi. Dopiero teraz dojrzeli resztki czegoś drewnianego, co sterczało pomiędzy kamieniami. Mirandę przeniknął dreszcz. Podobną reakcję zauważyła u innych.
– Nieee – jęknęła Indra, wytrzeszczając oczy z dosyć mało inteligentną miną.
– Co? – zapytał majster równie głupawo. – Czy to wampir?
Niektórzy z trudem chwytali powietrze. Peter i Jenny byli bardzo bladzi. Kilku robotników zachichotało, ale Marco odnosił się do sprawy poważnie.
– Nie, to nie wampir. Po pierwsze, w skandynawskich wierzeniach ludowych nie ma wampirów, choć to może nie znaczy zbyt wiele. Któryś z rycerzy złego zakonu mógł jednak pochodzić z południa i chciał się zabezpieczyć przed sztuczkami czarnoksiężnika. Albo… Może tutaj leży właśnie jeden z braci zakonnych, nic przecież o tym nie wiemy. Ktoś pochodzący z Europy południowo-wschodniej, gdzie wiara w wampiry przetrwała do naszych czasów.
– Z Transylwanii – wtrąciła Indra, żeby pokazać, jak wiele wie.
– No właśnie – Marco uśmiechnął się do niej, a dziewczyna musiała stłumić uszczęśliwione westchnienie. – Nie sądzę jednak, żeby tu mógł zostać pochowany zakonnik – dodał.
– A po drugie? – zapytał Gabriel. – Dlaczego to nie może być wampir?
– Właśnie, po drugie. Wampir, który by został przebity palem, byłby definitywnie i nieodwołalnie martwy. Ta istota jednak żyje, może się z nami porozumiewać. I myślę, że to jest ktoś nieśmiertelny. Ktoś, kto nie może umrzeć. I dlatego zwraca na siebie naszą uwagę, co świadczy o jego niebywale silnej osobowości. O wielkiej mocy. Tak więc musi to chyba być sam czarnoksiężnik. Natanielu, jak on się nazywał?
– Tego Sol nie powiedziała.
– Szkoda! Imię bardzo by nam ułatwiło sprawę.
Marco wahał się, wciągał głęboko powietrze.
– To może podniesiemy ostatnie kamienie? Jeśli ktoś z was się boi albo jest zbyt wrażliwy, nie musi z nami pozostawać.
Chociaż wielu rzucało na siebie nawzajem lękliwe, pytające spojrzenia, nikt nie chciał opuścić skraju lasu. Rzecz jasna, ten i ów głośno przełykał ślinę i cofał się nieznacznie, zaś Indra i Miranda nerwowo przestępowały z nogi na nogę.
Marco bardzo ostrożnie dźwignął jeden kamień i odniósł go na stronę. W ziemi ukazało się czyjeś ramię.
– Jezu – szepnął młody Ernst.
Nikt z zebranych nie był w stanie wykrztusić słowa. Sytuacja stawała się tak fantastyczna, że zaczęli wierzyć, iż im się to wszystko śni. Woleli, żeby tak było. W przeciwnym razie można zwariować, myślało wielu.
Tak też działo się z małym dwunastoletnim Gabrielem, który uczestniczył w ostatecznej walce z Tengelem Złym. Wierzył wtedy, że wszystko, co przeżywa, jest snem.
Fakt, że robotnicy budowlani przyjmowali to jako coś mniej więcej „naturalnego”, był z pewnością wynikiem tego, że od wielu tygodni wyczuwali, iż w lesie znajduje się coś dziwnego. Od dawna wiedzieli, że nie może się tu ukrywać nic pospolitego. Tak więc zarówno robotnicy, jak i młoda para, Peter i Jenny, przygotowani byli na wiele. Nie przygotowani, pewnie by pomdleli albo po prostu uciekli.
Wyczuwali jednak wyraźnie, iż balansują pomiędzy rzeczywistością a tym, co niewiarygodne, dlatego bardzo się starali zachować spokój i chłodny umysł.
Ramię było chude, ale nie wysuszone, jak można by się spodziewać. W ziemi znajdowały się też resztki ubrania.
Gabriel i majster budowlany uwolnili nogi i stopy pogrzebanego od ziemi i kamieni, a jednocześnie Nataniel i Marco odkopali drugie ramię i barki. Dziewczyny usuwały kępy trawy, zsuwające się do grobu.
– Dobre skórzane buty – mruknął majster. – To znaczy, resztki, jakie z nich zostały. Ciało wygląda natomiast, jakby ciężkie kamienie nie wyrządziły mu krzywdy.
– Rzeczywiście nie. Jak na człowieka, który żył w osiemnastym wieku, to on jest bardzo wysoki – skonstatował Gabriel. – Choć nie tak wysoki jak ty, Natanielu, albo jak Marco, raczej jak ja, a ja się szczególnie wzrostem nie wyróżniam.
– Jesteś taki jak trzeba – rzekła Ellen przyjaźnie, chociaż głos jej drżał z przejęcia.
Zwrócili uwagę, że Marco próbuje nawiązać kontakt z pogrzebanym człowiekiem, cały czas starając się przy tym go odkopać.
– Jeśli mnie słyszysz, to porusz palcami – poprosił Marco po norwesku. Był przekonany, że to czarnoksiężnik i że zrozumie ten język. Poza tym nikt z zebranych nie mówił po islandzku.
Czekali w napięciu. Już niemal zrezygnowali, gdy jeden z palców czarnoksiężnika poruszył się ledwie dostrzegalnie, jakby zardzewiał od długiego leżenia w ziemi.
Rozległo się głośne westchnienie ulgi. Teraz zemdleję, pomyślała Indra. Była jednak na to zbyt ciekawa. Musiała się przekonać, kto przez tyle lat spoczywał w grobie.
– W porządku – rzekł Marco do nieznajomego. – Świetnie, a teraz oczyścimy ci twarz. Postaram się to zrobić najdelikatniej jak można. Bądź przygotowany!
Pracowali bardzo ostrożnie. Odsunęli trzy niewielkie kamienie, odgarnęli ziemię.
– O Boże – szepnął Ernst.
– Hej – uśmiechnął się Marco do ciemnych oczu, które się właśnie otworzyły i błyszczały matowym blaskiem. – Witaj z powrotem na świecie!
Mężczyzna, bez wątpienia będący czarnoksiężnikiem, o czym świadczyła jego niezwykła twarz, coś szepnął. Marco uklęknął i nasłuchiwał. W końcu skinął głową.
– Tak, zaraz wyciągniemy pal. Ale o twoim synu nic nie słyszeliśmy.
Błysk rozczarowania pojawił się w ciemnych oczach. Nataniel na polecenie Marca chwycił resztkę drewnianego pala, tkwiącego w przeponie czarnoksiężnika, a ten naprężył mięśnie.
– Jak on mógł przeżyć? – zapytał jeden z robotników, wstrząśnięty.
– Jest nieśmiertelny – odparł Marco krótko. – Wierzcie mi, o tych sprawach wiem wszystko.
Czarnoksiężnik spojrzał na niego pytająco.
– Jestem Marco z Ludzi Lodu. Wszyscy zebrani po twojej prawej stronie należą do Ludzi Lodu.
Wtedy nieszczęsny człowiek zamknął oczy i próbował rozluźnić mięśnie, by Nataniel mógł wyciągnąć pal. Buchnęła krew, lecz Marco błyskawicznym ruchem położył dłoń na ranie. Drugą rękę wsunął pod plecy leżącego w miejscu, w gdzie pal przeszedł na wylot. Wkrótce rana przestała krwawić.
– To się nazywa zatrzymywać krew – mruknął zdumiony majster. Zastanawiał się, co też naprawdę potrafią ci dwaj mężczyźni. Który z nich jest bardziej dziwny: ten, co leżał żywcem pogrzebany w grobie przez dwieście pięćdziesiąt lat, czy też jego niewiarygodny wybawca?
Czarnoksiężnik skulił się. Myśleli, że stracił przytomność z bólu, ale tak się nie stało. Kiedy Marco zapytał, czy będzie w stanie się podnieść, czarnoksiężnik odpowiedział jasno i wyraźnie: Nie.
Odsunęli resztki kamieni i ziemi, ułożyli leżącego na kocu, który przyniosła Jenny, i ostrożnie dźwignęli go z grobu.
– Proszę do naszego domu – rzekł Peter, więc tam go ponieśli. Większość zebranych była tak przejęta, że kiedy procesja wychodziła z lasu, niemal deptali sobie po nogach.
Gabriel zauważył, że uratowany drży na całym ciele. Trudno jednak powiedzieć, czy z zimna, czy z emocji.
Urządzili posłanie w pustym jeszcze salonie Petera i Jenny. Kroki i głosy odbijały się echem od ścian.
– Mój syn – szepnął czarnoksiężnik.
– Spróbujemy odnaleźć go później – obiecał Nataniel. – Najpierw jednak musimy, się zająć tobą. Nasi przyjaciele chcą się podzielić jedzeniem, a poza tym musimy sprowadzić lekarza, żeby opatrzył rany.
Marco potrząsnął głową. Chciał coś powiedzieć, ale czarnoksiężnik go uprzedził:
– Dolg. Mój syn, Dolg. Czas nagli!
– Chyba nie ma się co tak bardzo śpieszyć – rzekł Nataniel łagodnie. – W końcu minęło parę lat…
Czarnoksiężnik rozejrzał się po pustym pokoju, patrzył na nowoczesne okna i pokryte boazerią ściany. Zdawało się, że nie ma odwagi zadać pytania. W końcu jednak się zdecydował:
– Ile lat?
– Teraz mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty.
W milczeniu, z wyraźnym trudem, liczył. W końcu szepnął zrozpaczony:
– Dwieście pięćdziesiąt lat. Och, Dolg, Dolg!
– On też jest nieśmiertelny, prawda? – zapytał Marco.
– Tak, chyba tak. Kamienie. Święte Słońce. Proszę mi wybaczyć, z pewnością nie rozumiecie, o czym mówię – starał się opanować. – Dziękuję wam za uratowanie. Nazywam się Móri. Pochodzę z rodu islandzkich czarnoksiężników.
A więc tak! Więc mimo wszystko mieli rację! Witali się z uratowanym i wymieniali swoje imiona.
– Ludzie Lodu – uśmiechnął się blado. – Tak, już kiedyś nam pomogliście. Sol. Tengel Dobry. Villemo…
– Co nieco na twój temat słyszałem – powiedział Nataniel. – Podczas naszej ostatniej walki spotkałem Sol i wspomniała mi, że kilkoro naszych krewnych pomogło w osiemnastym wieku rodzinie jakiegoś czarnoksiężnika.
Pozostali spoglądali po sobie zdumieni. Owa Sol musiała być niepospolitą, a teraz również posuniętą w latach damą!
Móri powiedział:
– Ale ciebie, Marco, nie widziałem. Nikt mi też o tobie nie wspomniał. Dziwne, powinni byli to zrobić!
– Nie – odparł Nataniel. – Nie powinni byli, z jednego bardzo prostego powodu, otóż w osiemnastym wieku on nie zdążył się jeszcze urodzić.
– No tak, nietrudno to zrozumieć – uśmiechnął się czarnoksiężnik.
Język Móriego był dziwnie staroświecki. Czarnoksiężnik używał słów, o których większość zebranych wiedziała jedynie z bardzo starych przekazów. Jego zdumienie ich uproszczonym językiem również było wyraźne. Często miewał problemy ze zrozumieniem, co mówią, dokładnie tak jak oni, i musiał raz po raz o coś pytać. Tak spotykają się dwie różne epoki. Miranda pomyślała, że tak właśnie musiało być, kiedy mieszkańcy Starej Wsi Szwedzkiej zostali przeniesieni w 1928 roku do Szwecji. Przedtem mieszkali przez kilkaset lat na Dagö, wyspie na Morzu Bałtyckim, następnie przez kolejne stulecia na Ukrainie. Posługiwali się dawno zapomnianą formą języka szwedzkiego i budzili ogromne zainteresowanie językoznawców. Nawet bardzo uczeni historycy języka nie rozumieli wszystkiego.
Mirandę zafascynował sposób mówienia Móriego. Nie zdążył on jeszcze co prawda zbyt wiele powiedzieć, ale dziewczyna z przejęciem chłonęła każde jego słowo. Nie tylko archaiczne wyrażenia były w jego mowie takie niezwykłe. Posługiwał się bowiem niewiarygodną mieszaniną różnych języków, w których słyszeli norweski, islandzki, a także austriacką odmianę niemieckiego. Napotkała spojrzenie jego płonących oczu w wychudzonej, bladej twarzy. W tym momencie uświadomiła sobie, że zostało nawiązane między nimi jakieś dziwne porozumienie.
Dlaczego?
On nie pochodził przecież z Ludzi Lodu Był jednak czarnoksiężnikiem i jeśli Miranda miała rację twierdząc, że odziedziczyła część dawnych zdolności Ludzi Lodu, które wygasły po ostatniej trudnej walce… Tak, w takim razie łatwo zrozumieć, dlaczego powstała między nimi ta iskra…
Bo na Indrę nie patrzył w taki przenikliwy sposób.
– Musimy czym prędzej sprowadzić lekarza – rzekł Gabriel.
Marco powstrzymał go.
– Myślę, że nie będzie to konieczne, Peter i Jenny, czy wasza łazienka jest już urządzona?
– Oczywiście,
– I woda podłączona? – zwrócił się Marco do majstra.
– Wszystko w porządku, ciepła woda również.
– Świetnie!
Gabriel natychmiast pojechał do hotelu, żeby przywieźć dla czarnoksiężnika trochę swoich zapasowych ubrań. Jenny, Ellen i dziewczyny przygotowały gorącą kąpiel, ustawiły też przy wannie szampon, który jedna z nich miała w torebce. Żywiły nadzieję, że Móri będzie wiedział, jak tego używać.
Były niezwykłe podniecone. Teraz, kiedy największe napięcie opadło, jedynym ich celem było jak najlepiej zaopiekować się czarnoksiężnikiem.
– A więc nasza łazienka przejdzie swój chrzest – uśmiechnęła się Jenny niepewnie.
– Przynajmniej tyle możemy dla niego zrobić!