Pogoda na Islandii zmienia się nieustannie. Rankiem następnego dnia niebo było szare, od czasu do czasu siąpił deszcz, póki jednak siedzieli bezpiecznie w samochodzie, w niczym im to nie przeszkadzało.
Wkrótce wypogodziło się i spoza mgieł ukazała się Haganga. Ów szczyt, który przez wiele godzin towarzyszy podróżującym tą drogą. Właściwie istnieją dwie Hagangi, ale tylko ta jedna jest tak uporczywie widoczna.
Kiedy dotarli do wspaniałego, mieniącego się różnymi kolorami Tungnafellsjökull, świeciło piękne słońce. W dole pod Tungnafellsjökull leżała Nýidalur, której niezwykła historia była powszechnie znana. W tej dolinie i dalej aż u podnóża Hofsjökull rosła trawa, jedyne miejsce na Sprengisandur, gdzie w dawnych ogromnie męczących podróżach konie mogły się trochę pożywić. W tamtych czasach dolina nazywała się Jökuldalur, później jednak w wyniku różnych katastrof zniknęła i nie można jej było odnaleźć przez wiele lat. No i teraz miejsce nazywa się Nýidalur, znajduje się tam kilka budynków, przeważnie domki turystyczne dla podróżnych, którzy chcą na Sprengisandur przenocować.
Zatrzymali się, żeby coś zjeść, i Addi zapytał gospodarzy, czy to prawda, że w jednym z domków straszy.
Odpowiedzieli mu, że owszem, kiedyś straszyło, ale teraz dom został oczyszczony.
Móri posłał im długie spojrzenie, które sprawiło, że ludzi przeniknął zimny dreszcz.
Gospodarz zapytał nieco arogancko:
– Ty, zdaje się, nie całkiem wierzysz w to, co powiedziałem, obcy? Bo jesteś obcy, prawda? Wszędzie.
Móri bez słowa wstał i wyszedł na podwórze. Reszta podróżnych ruszyła za nim, a na samym końcu gospodarze.
Gdy czarnoksiężnik bez namysłu skierował się do jednego z domków turystycznych, popatrzyli na siebie z lekkim niepokojem.
Móri odwrócił się na progu.
– Czy mogę zabrać ze sobą Mirandę? – zapytał. – Sądzę, że potrzebuje trochę nauki.
Gabriel skinął głową, Miranda pobiegła do Móriego.
– No, chyba trochę przesadziłem – rzekł gospodarz. – Teraz jest lepiej, ale…
– Tak, dom był oczyszczany – przyznał Móri. – Ale nie do końca. Chodź, Mirando! A reszta niech czeka na zewnątrz. Wiem, że zarówno Ellen, jak i Nataniel, a przede wszystkim Marco poradziliby sobie tutaj równie dobrze jak ja, myślę jednak, że tak będzie najlepiej.
Weszli i zamknęli za sobą drzwi. Miranda w ostatniej chwili posłała siostrze grymas, mający oznaczać „a widzisz?”
– A co się tutaj ukazywało? – zapytał Gabriel.
– Jakiś młody mężczyzna – odparła gospodyni. – Niektórzy goście przyjmowali nocą nieprzyjemne wizyty. Teraz w zasadzie on się już nie pokazuje, czasami jednak miewamy wątpliwości.
Po chwili Móri i Miranda wyszli z domku, dziewczyna z rozpromienioną twarzą.
– Indra, to było naprawdę łatwe – oznajmiła zdyszana. – Wystarczyło emanować z siebie mnóstwo miłości, ciepła i zrozumienia. Teraz dom jest czysty!
Indra skinęła głową bez słowa. Nie odczuwała najmniejszej zazdrości. Duchy? Nie, dziękuję!
W pobliżu tej oazy napotkali pierwszą rzekę bez mostu. Naprawdę nie jest łatwo prowadzić samochód po wodzie i nie dać się znieść prądowi. Addi musiał jednak dokonać tego dwukrotnie, by pasażerowie mogli zrobić zdjęcia. Większość wysiadła z samochodu, ale Miranda została, chciała bowiem przeżyć „forsowanie rzeki” raz jeszcze. Indra została również, choć ona z lenistwa.
Islandia wciąż nie jest w pełni ukształtowanym lądem, toteż wiele elementów w jej naturze nieustannie się zmienia. Tak że bród czy przeprawa przez rzekę niekoniecznie zawsze musi się znajdować w tym samym miejscu co poprzedniego roku. Kiedy Addi cofnął się trochę, by móc rozpędzić jeepa, wjechał na piaszczystą łachę pod wodą, rok temu na pewno jej tu nie było. Musiał teraz wysiąść, by odkręcić jakąś śrubę na jednym z kół, wysiadła też Miranda, która widziała, jak bardzo jest mu niewygodnie, trzeba było bowiem jednocześnie próbować kierować samochodem. Wskoczyła więc zdecydowanie do piekielnie zimnej wody z lodowca, by mu pomóc. Buty zdjęła i długie spodnie podciągnęła możliwie jak najwyżej, musiała jednak zostawić rajstopy. Lodowate zimno przenikało do szpiku kości, lecz Addi ją chwalił, a od tego Mirandzie zawsze robiło się ciepło.
Starając się utrzymać równowagę i nie dać się znieść gwałtownym wirom, zobaczyła, że reszta towarzystwa na brzegu fotografuje ich z zapałem. Od północy ukazał się jakiś jeep, dwaj jadący nim mężczyźni przyglądali się z ciekawością temu, co się dzieje, ale nie ruszyli nawet palcem, by im pomóc Niech tam, myślała Miranda, sama sobie z tym poradzę. Dokładnie w tym momencie straciła równowagę i o mało nie wpadła do wody. Na szczęście Addi zdołał wyciągnąć rękę i przytrzymać ją dosłownie w ostatniej chwili.
Gdy już ruszyli dalej, Miranda nie przestawała opowiadać o tym, że właśnie przed chwilą uratowała całe towarzystwo. Pozwolono jej siedzieć obok kierowcy, by rajstopy mogły szybciej wyschnąć w cieple silnika, nic jednak nie wskazywało na to, by dziewczyna kiedykolwiek miała zapomnieć o swoim niezwykle odważnym wyczynie. W końcu Indra syknęła przez zęby. „Jeśli jeszcze raz choćby się zająkniesz na temat tej bagatelnej historii, zacznę opowiadać o najintymniejszych epizodach z twojego życia!”
To podziałało. Miranda skuliła się na siedzeniu i pisnęła na zakończenie: „Ale to naprawdę było podniecające!”
– No to jesteśmy – rzekł Addi, kiedy udało im się sforsować rzekę, której rok temu na pewno tu nie było, w związku z czym pokonywanie jej stanowiło prawdziwy hazard. Na zewnątrz woda szumiała, ale samochód dał sobie radę, Bogu dzięki. – No to jesteśmy. Teraz zaczyna się prawdziwa podróż przez pustkowia, tutaj kończą się stacje turystyczne. Pojedziemy drogą przez Sprengisandur pomiędzy tymi wielkimi lodowcami, które widzicie, Hofsjökull na lewo, Vatnajökull na prawo. Będziemy mijać Kidagil, a potem pojedziemy wzdłuż rzeki Skjälfandifljot, a całe wielkie i budzące grozę Ódádhahraun zostawimy po prawej stronie.
– Oj, Kidagil! Tę nazwę poznaję! – zawołała Miranda. _ W islandzkiej pieśni „Ridhum, ridhum” śpiewa się o Kidagil.
– Nic dziwnego – wyjaśnił Addi. – Pieśń opowiada przecież o jeźdźcu, który próbuje konno pokonać Sprengisandur. I o wszystkich niebezpieczeństwach, na jakie podróżny był narażony w dawnych czasach. O głodzie, zimnie, zmęczeniu, śmierci. A także o różnych ponadnaturalnych istotach, takich jak królowa elfów i jej groźne oddziały.
– Świetnie! – ucieszyła się Indra. – A teraz my jedziemy tą samą drogą, ale nam jak dotychczas się udawało. Dzięki naszemu superjeepowi. To prawdziwe cudo. Addi, czy potrafisz zaśpiewać „Ridhum, ridhum”? To taka piękna pieśń.
– Nie – odparł Addi z naciskiem. – Śpiewam tylko na przyjęciach, a i to późnym wieczorem.
Rozmowa w samochodzie toczyła się lekko i bez przymusu, pasażerowie znakomicie się rozumieli.
Tylko Móri od czasu do czasu popadał w zamyślenie. Kulił się na swoim siedzeniu i starał się nie dopuścić do siebie smutku i wspomnień, od których krwawiło mu serce.
Na tej drodze śmierci widział po raz ostatni swoją kochaną, troskliwą matkę. Miał wtedy trzynaście lat. I to jego głupia brawura sprawiła, że matka musiała umrzeć.
Jak można żyć z takim obciążeniem? Dlaczego człowiek ponownie odwiedza tego rodzaju miejsca?
Poobijani i posiniaczeni dotarli w końcu do granic wielkiej pustyni i zobaczyli próbkę wspaniałej urody północnej Islandii: głęboką, rozległą, pokrytą zielenią piękną dolinę.
Przy Godhafoss, czyli Wodospadzie Bogów, zatrzymali się, by rozprostować nogi i wymasować obolałe plecy. Wodospad jednak mieli obejrzeć innym razem. Teraz pozwolili sobie tylko na chwilę przerwy, chcieli wstąpić do sklepu i uzupełnić zapasy, a także zmyć z siebie najgorszy kurz. Ów sklep z małą kawiarnią i toaletą był największym marzeniem wszystkich podróżujących w okolicy. Leżał dokładnie na skrzyżowaniu wielu dróg, między innymi drogi głównej, czyli Państwowej Drogi Numer Jeden, która otacza całą Islandię. Trzeba było jechać wiele mil, by natrafić na podobne miejsce.
Kiedy już wszyscy się trochę odświeżyli, Móri i jego pomocnicy mogli ruszać dalej. Tylko Indra nie wychodziła ze sklepu. Widać spodobała się dwóm młodym mężczyznom, którzy próbowali ją przekonać, by pojechała z nimi oglądać tutejsze piękne widoki, przede wszystkim w okolicy Godhafoss.
– Wygląda na to, że zastawili jej drogę i nie chcą wypuścić – oznajmiła Ellen ze śmiechem. – Pomóż jej, Marco!
– Naturalnie, nie mamy czasu na takie zabawy.
Marco podszedł do dwóch mężczyzn, z których jeden, ciemnowłosy, wyglądał już dojrzale, natomiast drugi, blondyn, był wyraźnie młodszy. Marco rzekł wesoło:
– Może byście wypuścili moją ukochaną?
Zbici z tropu natychmiast posłuchali, natomiast Indra rozpromieniła się niczym tysiące słońc.
– Och, Marco – westchnęła, wychodząc za nim ze sklepu. – To najpiękniejsze słowa, jakie mi kiedykolwiek powiedziałeś! Choć wiem, że to tylko gra, brzmiały cudownie.
On roześmiał się dobrodusznie. Oboje wiedzieli, że to naprawdę tylko gra.
– Szkoda, że Bodil tego nie słyszała – rzekła jeszcze Indra. – Zzieleniałaby ze złości.
Marco pochylił się ku jej rozpromienionej twarzy.
– Nie mam zwyczaju źle mówić o ludziach, ale naprawdę wdzięczny jestem losowi, żeśmy się jej pozbyli.
Wszyscy czekali gotowi do startu. Gdy ruszyli, zobaczyli, że dwaj adoratorzy Indry idą do swojego jeepa.
– Ich samochód podobny jest do tego, który spotkaliśmy nad rzeką kilka godzin temu – stwierdziła Miranda.
– Głupstwa, tamci pojechali przecież na południe – sprostował Gabriel.
– Być może zawrócili, ponieważ zdążyli zobaczyć mnie – oznajmiła Indra. – I niczym prawdziwe samce tropili mój zapach.
– Chodzi ci o perfumy „Trésor” firmy Lancôme? – zapytała Miranda złośliwie. – Owszem, masz zwyczaj olewać się nimi przesadnie, nic więc dziwnego, że teraz zapach niesie się nad całą pustynią.
Wszyscy roześmiali się wesoło, Indra również.
– Jest mnóstwo tego rodzaju jeepów – wyjaśnił Addi rzeczowo.
– Tak jest – przyznał Móri. – Ten, który stał przy drodze koło Versalir wczoraj wieczorem, też tak wyglądał. O ile dobrze widziałem, odległość była zbyt duża.
– Czy musicie pozbawiać mnie iluzji na temat mojej urody, której nikt nie może się oprzeć? – westchnęła Indra teatralnie.
– Owszem, bo nie chcemy mieć w samochodzie kolejnej Bodil – zażartował Nataniel.
Długo jeszcze przekomarzali się w świetnych humorach. Jechali teraz przez całkiem odmienny świat, zielony, urodzajny, z chłopskimi zagrodami na zboczach, rozrzuconymi daleko jedna od drugiej.
– Jak to strasznie było w dawnych czasach, kiedy ludzie musieli wszędzie chodzić piechotą – myślał głośno Gabriel. – Potrzebowali chyba całego dnia, by odwiedzić sąsiadów.
Żałowali, że nie mogą zatrzymać się na jakiś czas i obejrzeć okolic jeziora Mývatn. Tak bardzo chcieliby poznać je dokładniej! Teraz jednak najważniejszy był Dolg.
Kiedy Addi wskazał w kierunku na Dimmuborgir, kryjącego się za wzniesieniami z lawy, wszyscy pochodzący z Ludzi Lodu spojrzeli ukradkiem na Marca. Jego piękna twarz była niczym wyciosana w kamieniu. Zdawali sobie sprawę, o czym on teraz myśli.
To tutaj jego ojciec wyszedł na powierzchnię Ziemi w roku 1860. Tutaj została przyniesiona jego matka owej nocy, kiedy urodzili się on i jego brat Ulvar. Matka znajdowała się w agonii, więc czarne anioły przybyły, by ją zabrać, natomiast nowo narodzone bliźnięta zostawiły w głębi lasu pod opieką jedenastoletniego Henninga.
W milczeniu mijali okolice Dimmuborgir.
Kiedy jechali przez dramatyczne Námaskardh, pokryte żółtymi wydmami siarkowego pyłu, pełne dymiących, bulgoczących i syczących gorących źródeł z jednej strony i białych obłoków Krafli w oddali po drugiej stronie, Miranda westchnęła uszczęśliwiona.
– Tutaj czuję się jak w domu – rzekła cicho.
Móri przyjął to z uśmiechem.
– To samo mówiły moje dzieci.
– Więc czujesz się tutaj jak w domu? – zachichotała Indra. – A ja właśnie myślałam, że ta okolica powinna się nazywać „kuchnia szatana!” Czy nie możemy okrążyć jej z daleka?
– Nic podobnego! – zaprotestował Nataniel. – Ja chcę to wszystko obejrzeć z bliska. Moglibyśmy się zatrzymać na kilka minut, Móri?
– Oczywiście! Do Námaskardh sam chcę pójść.
Addi skręcił na drogę wiodącą do źródeł. Było tam wielu turystów. Na parkingu stały szeregi autobusów i jeepów oraz zwyczajnych samochodów osobowych.
Mozolnie, na sztywnych nogach wysiadali z superjeepa. Nad całą okolicą czuć było ciężki zapach siarki, a w dole nad równiną pomiędzy parkingiem i Námafjall unosiły się podobne do duchów obłoki pary.
Podjechał jeszcze jakiś jeep.
– Oto masz swoich islandzkich wielbicieli, Indro – mruknęła Ellen.
– O, do diabła! Nie wiem jednak, czy tak bym ich nazwała, to znaczy islandzkimi wielbicielami. Mówili po angielsku… Ale czy z islandzkim akcentem? Nie umiałabym powiedzieć. Nie wiem po prostu, jak Islandczycy mówią po angielsku.
Addi wyrecytował kilka angielskich zdań.
Indra słuchała niepewnie.
– Trudno rozstrzygnąć, ale chyba nie. Myślę, że to turyści.
– Czy mam pójść i zapytać? – zastanawiał się Addi.
– Nie, dziękuję! Im mniej kontaktów, tym lepiej. Mogą to potraktować jako zachętę.
Dwaj nowo przybyli jeszcze ich nie dostrzegli, więc grupa udała się w odwrotnym kierunku. Przez jakiś czas chodzili wokół gorących źródeł i wykrzykiwali: „Oj!” i „Och!” Chcieli obejrzeć wszystkie zagłębienia, w których bulgotała siarka, wszystkie śmierdzące otwory.
Obeszli już prawie całą okolicę. Obejrzeli też źródło gazu. Wydobywał się z niego z sykiem przesycony siarką obłok pary, a równocześnie gorąca woda wylewała się na zastygły wapń, może zresztą siarkę, czy też jakiś inny minerał.
Większość grupy zniknęła po drugiej stronie gęstych oparów. Indra widziała Nataniela i Ellen niczym postaci duchów w nieustannie wirującej mgle nad równiną, gdzie z gorących źródeł wyskakiwały niebieskozielone kule i rozpryskiwały się niczym bańki mydlane.
Miranda nadbiegła od tyłu.
– Chodź, przejdziemy przez tę parę – rzekła radośnie, pokazując na pieniącą się przed nimi kaskadę.
– Będziemy potem przez długi czas potwornie śmierdzieć – ostrzegła Indra, ale chętnie ruszyła za siostrą.
Miranda zniknęła w trujących obłokach siarki. Ziemia była bardziej śliska, niż Indra się spodziewała. Stopy rozjeżdżały się na lepkim podłożu.
Huk panował straszny. Mimo to Indrze wydawało się, że usłyszała krzyk Mirandy.
O Boże, ona się przewróciła, przemknęło jej przez głowę. W następnym momencie kierunek wiatru lekko się zmienił, para odsunęła się na bok, na chwilkę zaledwie ale widok stał się wyraźniejszy.
Miranda nie upadła. Trzymali ją mocno jacyś dwaj mężczyźni „Zła dziewczyno” – wołał jeden po angielsku. „To nieważne.,.” – bełkotał drugi – „Chodź z nami do…”
Głośny krzyk Indry zaskoczył ich, jednocześnie z drugiej strony nadbiegał Móri.
– Puśćcie dziewczynę – rozkazał spokojnie po islandzku.
Wyglądało na to, że go nie rozumieją. Skoro nie posłuchali go natychmiast, Móri uczynił znak ręką ku ziemi, wymawiając jakieś słowa, które brzmiały bardzo staroświecko.
Stopy mężczyzn zaczęły się ślizgać po przypominającym mokre mydło podłożu. Bezradnie padli na ziemię, tak że rozległo się głośne plaśnięcie tłustego błota. I tak już zostali. Wymachiwali rękami i nogami, klęli głośno i coraz bardziej pogrążali się w nieprzeniknionych oparach siarki.
Indra i Miranda podbiegły do Móriego, szukając przy nim schronienia. Tymczasem pojawili się inni współtowarzysze podróży. Móri rzekł:
– Pośpieszmy się, ruszajmy z tego miejsca, zanim tamci będą mogli się zorientować, w którą stronę pojechaliśmy!
Bez słowa pobiegli na parking. Na szczęście Nataniel i Ellen już tam byli, Addi czekał w samochodzie.
– Czy oni nie mogą nas teraz zobaczyć? – zapytała Miranda.
– Jeszcze nie – wyjaśnił Móri spokojnie. – Będą tam leżeć, dopóki nie uznam, że jesteśmy bezpieczni. A przez gęste kłęby pary niczego nie odróżnią. Jedyne niebezpieczeństwo to to, że ktoś nadejdzie i pomoże im wstać.
Marco posłał Móriemu pełne podziwu spojrzenie.
– Jak widzę, nie zapomniałeś jeszcze swoich sztuczek.
– Czuję się dużo bezpieczniej, gdy wiem, że mogę się nimi posługiwać – potwierdził Móri, wciąż tak samo spokojny.