Zgromadzeni pod murem młodzi ludzie urodzili się już w Królestwie Światła. Żadne z nich nie miało pojęcia, jak wygląda ciemność, z wyjątkiem tylko Oka Nocy, który w Królestwie Ciemności odbywał swoją męską próbę.
– No, to co teraz? – zapytał Jori, a jego ciemna grzywa sterczała ponuro nad zmartwioną twarzą. Jego wuj Villemann w dzieciństwie wyglądał w takich przypadkach dokładnie tak samo. – Kto się poświęci, wyjdzie na zewnątrz i spróbuje zatkać otwór?
– A potem sam zostanie po tamtej stronie, wydany na pastwę dzikusów? O, nie, dziękuję bardzo – rzekł Jaskari sucho.
Jori zachichotał. Nie zgłaszał przecież tej propozycji poważnie.
Sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana. Chłód z Królestwa Ciemności przenikał przez dziurę w murze. Berengaria, która wychodziła przez otwór, by sprowadzić Siskę, wiedziała, że cienie są tam okropne. Cały kraj to po prostu jeden wielki, ponury cień. Jak ktoś w ogóle może tam mieszkać?
Ale też czy tamci mają jakiś wybór?
Grupa młodzieży wciąż wpatrywała się w otwór w murze, wycięty laserowym pistoletem Armasa.
Nie używali, co prawda, słowa „laser”„, nie znali go, nie wiedzieli, że w świecie zewnętrznym rozwój techniki posunął się niemal tak samo daleko jak u nich. Co zresztą dokonało się głównie dzięki temu, że Obcy dość często łączyli się z ziemskimi kobietami i zasilali ludzkość swoją krwią.
„Drzwi”, które wycięli w murze, leżały na zewnątrz, w Królestwie Ciemności, tak jak upadły, w trawie. A po tamtej stronie było naprawdę nieprzyjemnie.
Jęki z „gór umarłych” słychać było dużo wyraźniej…
Żadne z młodych nie chciało zwracać uwagi na to, o czym wszyscy wiedzieli: że po zboczach nieodległych wzgórz skradają się w zaroślach milczące, żądne krwi istoty. Wciąż jeszcze pełne lęku. Będą się jednak ostrożnie do nich przybliżać. Staną się coraz bardziej agresywne.
Tsi-Tsungga w ostatniej chwili złapał wiewiórkę, która chciała smyrgnąć na drugą stronę.
– Koniecznie musimy zatkać tę dziurę – powtórzył po raz nie wiadomo który Armas. – Tylko jak?
– Wiecie co? – zaczął Jaskari. – A gdybyśmy tak powiązali wszystkie paski i chustki, jakie mamy, to by powstała długa lina, którą można opasać „drzwi” i od naszej strony wciągnąć je na miejsce…?
– Niegłupi pomysł – pochwalił Jori. – Tylko czy mamy wystarczająco dużo takich rzeczy?
– Och, wy geniusze! – zawołał Oko Nocy. – Może moglibyście czasem wykorzystać choć odrobinę waszej inteligencji?
Zwrócili się ku niemu.
– Wiesz więcej niż my?
– Po prostu patrzę i myślę. Otóż te, jak je nazywacie, drzwi, zwężają się ku górze. Lina nie musi być bardzo długa, żeby opasać ich górną część.
Popatrzyli znowu na potworną ziejącą dziurę.
– Oko Nocy – powiedział Jaskari głęboko przejęty. – Geniuszem to jesteś ty! Oczywiście, że ustawimy drzwi, przyciągniemy je do muru, a potem założymy linę. Wspólnymi siłami powinniśmy się z tym uporać.
– Tylko że kilkoro z nas będzie musiało wyjść na zewnątrz – mruknął Jori.
– Poradzimy sobie – stwierdził Armas. – Dziewczyny zabierzcie stąd Siskę! Idźcie z nią do łodzi i czekajcie, dopóki nie wrócimy. W ten sposób przynajmniej wy będziecie bezpieczne.
Berengaria posłuchała natychmiast, Elena natomiast, zajęta głównie gapieniem się na Tsi-Tsunggę, zaprotestowała:
– Ja zostaję! Jestem silna i mogę pomóc przy naprawie muru.
– Przestań stwarzać problemy! – syknął Jori. – To robota dla mężczyzn.
– Owszem, niech Elena zostanie – przerwał mu Jaskari. – Mam wrażenie, że te drzwi są bardzo ciężkie.
Pamiętali jeszcze głuchy łoskot, jaki się rozległ, kiedy padały. Ziemia zadrżała im pod stopami.
Czternastolatki, Berengaria i Siska, podskakując zniknęły im z oczu i zatopione w rozmowie biegły brzegiem rzeki do łodzi. Reszta odczuła ulgę, że nie trzeba się już będzie nimi opiekować. Berengaria zabrała ze sobą Czika.
Uwagę gromadki pod murem zwrócił jakiś ruch w zaroślach po tamtej stronie. Po chwili ucichło.
Spoglądali na siebie.
– No to idziemy – zdecydował Armas.
Starali się ustawić tak, by ciężar drzwi rozkładał się mniej więcej zgodnie z siłami dźwigających. Najsilniejsi chłopcy mieli unosić je w najszerszej partii.
– Tutaj mech jest znacznie zimniejszy – stwierdził Jaskari zdumiony.
– I jest tu też zdecydowanie ciemniej – dodał Tsi-Tsungga w swoim dziwnym języku. – Chociaż Siska twierdzi, że w jej krainie mrok jest jeszcze gęstszy. Chodźcie, trzeba się spieszyć! Cieszę się, że moja wiewiórka przebywa w bezpiecznym miejscu. Uff! Ale to ciężkie!
Starali się pewniej uchwycić drzwi, ale dłonie ześlizgiwały się po gładkim materiale.
Wtedy dzikie istoty na zewnątrz odkryły, co się dzieje. Z odległości nie dostrzegały, że w murze powstał otwór, mur bowiem był przezroczysty. Teraz jednak stwierdziły, że owe przeklęte stwory z Królestwa Światła znalazły się na zewnątrz. Przeszły przez mur!
Co najmniej pięćdziesiąt dzikich istot rzuciło się z wyciem w dół zbocza.
Drzwi zostały z trudem ustawione na boku. Okazały się potwornie ciężkie.
Młodzi wydali równoczesny okrzyk zgrozy.
– Do środka! Wszyscy do środka! – komenderował Armas.
– No a drzwi?
Próbowali ciągnąć je ze sobą. Udało im się jakoś ustawić je kantem w otworze, ale Jori, który szedł na końcu, nie mógł się już obok nich przecisnąć do środka.
– Ratunku! – wrzeszczał. – Oni mnie zaraz złapią! O Boże, ale oni okropni… wyglądają strasznie… potwornie! Na Boga, pomóżcie mi!
Tsi-Tsungga próbował go wciągnąć, ale drzwi obsunęły się nieco i ostatecznie zatarasowały przejście.
– Pomóżcie Joriemu! – krzyczeli wszyscy równocześnie, nikt jednak nie był w stanie się do niego przedostać, ogarnięci paniką nie potrafili zorganizować działań, zapanował chaos.
W pewnym sensie cofnęli się do punktu wyjścia. Uratowali jedno istnienie przed kanibalami, ale zostawili przyjaciela w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Bo z pewnością dzicy to kanibale. Nawet z daleka widać było przecież malutkie ludzkie główki, które tamci nosili przytroczone do pasów. Poza tym nie mieli na sobie prawie nic.
Niedużego wzrostu, mogli się bez trudu przedostać przez szczelinę zbyt ciasną dla Joriego, syna Uriela i Taran.
Berengaria i Siska, przekrzykując się nawzajem, biegły do łodzi, urodzinowego prezentu Joriego. Do gondoli, która mogła się poruszać zarówno w powietrzu, jak na wodzie i która przyczyniła się do nieszczęścia, jakie młodzi spowodowali już pierwszego dnia jej użytkowania. Obie dziewczynki rozsiadły się wygodnie, a Berengaria opowiadała z dosyć ważną miną, co to takiego i do czego służy, gładząc równocześnie Czika.
– Mój ojciec jest wodzem – oznajmiła Siska uznawszy, że nowa przyjaciółka chyba zbytnio nad nią dominuje.
– A mój poetą – odparła Berengaria.
– Co to znaczy?
– Znaczy to mianowicie tyle, że mój tata nie potrzebuje dużo pracować.
– Ja też nie potrzebuję. Jestem boginią i…
Nagle przypomniała sobie te ostatnie straszne dni, które spędziła w rodzinnej osadzie. Oraz nieskończenie długą ucieczkę. Przerażenie. Potworne niebezpieczeństwa Dopiero tutaj poczuła się bezpieczna.
Dolna warga zaczęła jej drżeć,
– Oj! Zbliża się jakaś gondola! – krzyknęła Berengaria. – Zaraz nas znajdą i będzie awantura. Kryj się!
Ale ludzie w gondoli już je dostrzegli i pojazd schodził w dół.
– No, nareszcie! Tu jest nasza Berengaria! – zawołała Taran surowo. – A gdzie reszta? I… Na Boga, kto to siedzi obok ciebie?
– To Siska. Właśnie ją uratowaliśmy. Przeprowadziliśmy przez mur.
Obaj Obcy zeskoczyli na brzeg rzeki.
– Czyście wy kompletnie powariowali? Jak do tego doszło? Berengario, musicie obie zostać w łodzi. I siedźcie jak najdalej jedna od drugiej! – ryknął Strażnik Góry pobladły.
Dziewczynki potulnie usłuchały.
– Dotykałaś jej, Berengario? – zapytał Strażnik Słońca tak samo rozzłoszczony.
– Tak. To ja ją przeprowadziłam na naszą stronę. Trzymałyśmy się za ręce.
– O, Święte Słońce! Taran, zostań tu z nimi i pilnuj, by żadna nie dotykała niczego poza łodzią. Sama też się do nich nie zbliżaj, mogą rozsiewać śmiertelną zarazę. A to zwierzę? Do kogo ono należy? Nie wolno wypuszczać go na swobodę!
– Ale ja nie jestem na nic chora! – zaprotestowała Siska. – Jestem księżniczką i boginią-dziewicą, żądam szacunku!
Strażnik Słońca patrzył na nią udręczony.
– Nie, nie jesteś chora, moje dziecko. Ale masz na sobie bakterie z tamtej strony, które mogą okazać się bardzo groźne dla naszego społeczeństwa. Jesteśmy wobec nich bezbronni. A teraz powiedzcie mi, tylko szczerze, gdzie reszta zaginionych?
– Pod murem – wybąkała Berengaria cichutko. – Próbują załatać dziurę.
Obaj Obcy w poczuciu bezsiły przymknęli oczy.
– Widział was ktoś z tamtej strony?
– Och, tak! Mnóstwo okropnych ludożerców – odparła Siska.
W tym momencie w lesie zadudniło i nad rzekę przybiegło dwóch Madragów. Siska krzyknęła przerażona i próbowała ukryć się za Berengaria.
– Siedź spokojnie! – wrzasnęła Taran, najwyraźniej bardzo serio traktująca swoją misję. Siska umilkła ze strachu.
Madragowie przysporzyli Królestwu Światła wielu nowych wynalazków, między innymi owych nieocenionych aparacików translatorskich, które pozwalały porozumiewać się nawzajem bardzo różniącym się od siebie istotom, jak Siska, Tsi-Tsungga czy wreszcie oni sami. Ba, ludzie mogli nawet dzięki nim nawiązywać kontakt ze zwierzętami, w każdym razie obie strony rozumiały się nawzajem. Tsi-Tsungga odkrył to już dawno temu i bez problemu komunikował się teraz z Czikiem, który od wielu lat był jego jedynym przyjacielem. W każdym razie do chwili, gdy wrócili młodzi, za którymi tak bardzo tęsknił.
Poza tym Madragowie to istoty niezwykle sympatyczne. Spokojne, skromne i przyjazne. Wszystkim życzą szczęścia, dlatego też wszyscy zawsze pozdrawiają ich z wielkim szacunkiem. Powitanie Madragów z Mórim i Dolgiem było doprawdy wzruszające. Taran również się ucieszyła.
Ktoś, kto widział jaka lub samca bawołu, może sobie wyobrazić, jak wygląda Madrag. Ma piękne, ciepłe oczy pod długą kędzierzawą grzywą i wielką, zwierzęcą głowę. Madragowie chodzą jednak na dwóch nogach, podobnie jak ludzie, tylko że mają u kończyn po trzy palce, a nie po pięć. Madragowie, ludzie-bawoły.
– A więc nareszcie wszyscy są razem? – zagadał Chor dobrodusznie. – A dzieci, jak widzę, sprowadziły tę obcą dziewczynkę. W takim razie, moim zdaniem, czas nagli…
– No właśnie – potwierdził Strażnik Słońca.
– Chodźcie z nami. Wiemy, gdzie oni są.
Zostawili dziewczynki pod opieką Taran i weszli do Srebrzystego Lasu.
Już z daleka słyszeli krzyki pełne podniecenia i strachu. Strażnik Góry, którego syn znajdował się pod murem, ruszył z miejsca niczym rakieta. Reszta biegła tuż za nim.
– Coś musiało się stać Joriemu – zauważył Strażnik Słońca. – Wciąż wykrzykują jego imię.
– A on sam wrzeszczy najgłośniej – rzucił Strażnik Góry przez ramię. – Dobrze, że Taran tego nie słyszy. Jej syn…
Dobiegli do muru na tyle szybko, że zdążyli jeszcze na własne oczy zobaczyć, iż Jori został porwany i tamci wloką go teraz po zboczu do Królestwa Ciemności, natomiast mnóstwo innych niedużych istot tłoczy się przy otworze i za chwilę dosłownie wleje się do Królestwa Światła. Chłopcy podejmują rozpaczliwe próby, by ich powstrzymać. Obcy, Strażnik Słońca i Strażnik Góry, jęknęli rozpaczliwie na ten widok.
– Armas, twój pistolet laserowy! Powystrzelaj ich! – wołał Jaskari.
– Nie! – krzyknął Strażnik Góry i wyrwał pistolet z rąk syna. – Dobrze wiesz, że dostałeś go nie po to, by zabijać.
– Och, ojcze! – Armas był bliski załamania. – Dziękuję wam, że przybyliście z odsieczą! Paru zdążyło nam uciec do Srebrzystego Lasu.
– Ilu?
– Trzech, może czterech.
– Móri! – zawołał Strażnik Słońca. – Co proponujesz? Przecież te nieszczęsne istoty również mają prawo do życia!
Miranda, na razie trzymająca się na uboczu, z przekonaniem kiwała głową. Wszyscy mają równe prawo do życia. Jej poczucie sprawiedliwości uzyskało wsparcie.
Tylko że te małe bestie wyglądają na spragnione krwi. Nagie, długowłose, pół ludzie, pół zwierzęta, obdarzone ludzką swobodą poruszania się, miały jednak brudne, zwierzęce twarze z wyraźnie widocznymi zakrwawionymi kłami. Miranda nigdy nie widziała czegoś podobnego. Nie małpy, to w żadnym razie, raczej dzikie bestie w ludzkiej skórze.
I uprowadziły Joriego. Młodego, pięknie zbudowanego chłopca. Nic dziwnego, że młodzież tak strasznie chciała uchronić przed nimi Siskę!
Kiedy tak stała, oglądając ową szaloną scenę, Móri, Dolg i Marco podjęli „atak” na bestie. Również Obcy, którzy nie chcieli zabijać, tylko odepchnąć intruzów, zatrzymali się zdumieni. To Móri rozpoczął działanie, a Dolg go wspierał. Obaj szeptali jakieś prastare islandzkie zaklęcia, a ponieważ wszyscy rozumieli, co mówią, do zebranych dotarło coś w rodzaju: „Zamknij swoje zmęczone oczy, prześpij swój ból, swój głos…” i tak dalej.
Słowa podziałały natychmiast. Dzicy przystanęli, oczy zwrócone ku Móriemu zmętniały, bestie zaczęły chwiać się na nogach, a potem, jedna po drugiej, padały na ziemię.
Nie było jednak czasu, by stać i patrzeć.
– Chodźcie! – zwrócił się Marco do Obcych. Wspólnymi siłami podnieśli „drzwi” na tyle, by zrobić przejście, po czym wybiegli ścigać tych, którzy uprowadzili Joriego.
Młodzi stali mniej lub bardziej porażeni rozwojem wypadków, kiedy nagle została z nich zdjęta odpowiedzialność. Miranda zastanawiała się, co mogłaby zrobić, żeby okazać się przydatna, Indra natomiast dostrzegła Tsi-Tsunggę i zapomniała o wszystkim. „Wow”, jęknęła, ponieważ została wychowana w czasach amerykańskich seriali telewizyjnych.
Miranda poszła za jej wzrokiem i doznała szoku znacznie silniejszego niż na widok wszystkich rozgrywających się wokół niej scen.
Że Indra zareagowała w ten sposób na tę niebywałą męskość, jaka emanowała z Tsi-Tsunggi, tego można się było spodziewać. Ale żeby Miranda, taka przecież niedoświadczona, również do tego stopnia uległa jego urokowi? Gorące fale erotycznego podniecenia przenikały jej ciało, musiała oprzeć się o drzewo, bo nogi nie chciały jej dźwigać. On na siostry nie patrzył, zajęty był dzikimi, którzy pogrążeni we śnie leżeli na ziemi. Odwrócony był jednak w ich stronę i obie zdawały sobie sprawę, że jeśli nie będą się miały na baczności, to ta twarz może kiedyś przysporzyć im poważnych kłopotów. Indra nie miała na myśli takich określeń, jak na przykład naruszenie czci, może raczej przeciwnie, ale Miranda uznawała znacznie surowszą moralność. W tej chwili jednak również i jej zasady moralne umilkły. Chociaż ten ktoś, kto tak bardzo nią wstrząsnął, pochodził z całkiem obcej rasy.
Oprzytomniały, kiedy w lesie za nimi znowu rozległy się hałasy. Wołanie o pomoc?
Rozejrzały się uważnie. Kto to…?
– Gdzie jest Elena? – zapytał Jaskari matowym głosem.
Wszyscy dysponujący wielką siłą byli już zajęci Obcy i Marco zniknęli w ciemnościach. Móri musiał utrzymywać leżących dzikusów w hipnotycznym śnie, nie mógł ich zostawić. Może jednak Dolg mógłby odejść?
Oceniwszy pospiesznie sytuację, Dolg zawołał do Mirandy:
– Chodź ze mną!
Zabrał też Tsi-Tsunggę i Armasa. Do Oka Nocy zaś powiedział:
– Ty pomożesz memu ojcu w utrzymaniu tutaj porządku.
A do Jaskariego:
– Jesteś dość silny, by przytrzymać drzwi! Pilnuj tylko, aby nikt więcej nie wślizgnął się do środka! Indra, pomożesz mu.
Po czym Dolg ze swymi pomocnikami ruszył do lasu po stronie Królestwa Światła.
Nie musieli szukać daleko. Wkrótce spotkali dwie małe bestie, które minęły ich w szalonym pędzie, kierując się w stronę otworu w murze, gdzie Jaskari wypuścił je na zewnątrz. Przez cały czas stwory oglądały się za siebie, wrzeszcząc ze strachu.
– Powinniśmy byli się domyślić – rzekł Dolg z ulgą. – To Madragowie ich tak przestraszyli.
Zaraz tez nadbiegli dwaj z nich w tempie, na jakie było ich stać.
– Dwóch nam uciekło! – zawołał Madrag Tam. – Tędy. Spieszcie się! Oni mają dziewczynę!
Sami nie biegali dość szybko, by kontynuować pościg. Dolg i jego towarzysze podjęli dzieło Madragów.
Tsi-Tsungga pomknął przed siebie niczym strzała. Reszta miała wielkie problemy z dotrzymaniem mu kroku. Wyglądało na to, jakby wiedział, dokąd zmierza, jakby węchem rozpoznawał, gdzie uciekli porywacze.
To nie takie trudne, myślała Miranda, biegnąc z sercem w gardle. Te potwory okropnie śmierdzą.
Słyszeli podniecone mamrotanie i parskanie Tsi-Tsunggi, a potem straszliwy wrzask dzikusów. Zaraz potem Miranda zobaczyła Elenę leżącą na ziemi w Srebrzystym Lesie. Ubranie miała podarte, była nieprzytomna, krwawiła, Miranda nie traciła nadziei, że dziewczyna żyje, choć trudno być pewnym.
Zaraz się jednak domyśliła, że porywacze musieli upuścić Elenę w biegu, przerażeni niespodziewanym pojawieniem się Tsi-Tsunggi. On zaś stał teraz nad dziewczyną, gotów do odparcia ataku napastników, ale był zupełnie bezbronny, miał po prostu tylko gołe ręce.
I wtedy po raz pierwszy mogli się przekonać, jaką niezwykłą siłę nosi w sobie Armas, pół Obcy, pół człowiek. Jeszcze spory kawałek dzielił ich od uciekających, gdy nagle Armas oderwał się od ziemi jednym… nie, nie podskokiem, on jakby popłynął, taki długi był ten skok, i wylądował na plecach jednego z dzikusów. Uderzył raz i tamten padł na ziemię.
Dolg i Miranda poznawali nawzajem swoje możliwości od chwili spotkania na Islandii. Teraz on ujął jej rękę, by wzmocnić siłę dziewczyny, i powiedział:
– Uśpij go!
Nie wahała się ani chwili. Miał, oczywiście, na myśli drugiego dzikusa i podczas gdy magiczna siła Dolga przepływała przez jej ręce, Miranda koncentrowała się na jednej myśli:
– Śpij!
Dziki człowiek zatrzymał się na chwilę, spojrzał na Dolga, który coś do niego krzyknął… po czym kolana mu się ugięły i zwalił się na ziemię.
Gorzej, że Tsi-Tsungga również poczuł się senny, Dolg jednak szybko naprawił ten drobny błąd.
Chor podszedł do Eleny i wziął ją na ręce. Ocknęła się natychmiast i dziękowała za ocalenie.
– Dziękuj przede wszystkim swemu odzianemu na zielono przyjacielowi, to on cię uratował – wyjaśnił Dolg.
– Dziękuję, Tsi – uśmiechnęła się Elena zmęczona przeżyciami. Od tego dnia nikt już nie mówił Tsi-Tsungga, wszyscy zaczęli nazywać go Tsi. Elena podziękowała również Armasowi za jego niezwykły atak na dzikusa i zapytała, gdzie się tego nauczył.
– Nie wiem – odparł zakłopotany. – Byłem po prostu wściekły i…
Wspólnymi siłami dostarczyli ogłuszonych intruzów z powrotem pod mur.
Czy tamci zamierzali zgwałcić Elenę? zastanawiała się Miranda. Wiedziała jednak, że w ich głowach lęgły się z pewnością jeszcze straszniejsze plany.
Zaczęli wynosić na drugą stronę muru uśpionych mieszkańców Królestwa Ciemności i układali ich rzędami na ziemi.
Wysoko w lesie Marco oraz obaj Obcy gonili tych, którzy uprowadzili Joriego. Załatwili sprawę krótko. Przeciwko takiej przewadze dzicy nie potrafili się bronić. Kiedy trzej potężni dotarli do Joriego, jakieś dwie kobiety ciągnęły chłopca, każda w swoją stronę, zaś mężczyźni z wściekłością próbowali im coś tłumaczyć. Podejrzewali, jak się okazało, że nieco wyżej czatuje na nich inne obce plemię.
Książę Czarnych Sal uniósł rękę i wszyscy zamarli, kobiety puściły chłopca, który bez sił opadł na ziemię. Strażnik Góry podniósł go i obejrzał, czy nie jest ranny. Na szczęście skończyło się na podrapaniach, natomiast stracił niemal całe ubranie. Potem Strażnik Słońca przemówił do dzikich i to, zdaje się, nie po raz pierwszy. Podkreślił wyrozumiałość, z jaką traktują ich władcy Królestwa Światła, i postraszył, że to się może zmienić. Jeden z tamtych najwyraźniej wódz, wybełkotał coś niezrozumiale, z czego wynikało, że oni też pragną Światła, i Strażnik Słońca odpowiedział, iż może do tego dojść jedynie pod warunkiem, że na dzikich plemionach można będzie polegać.
– A teraz idźcie! – rzekł na koniec. – I nie róbcie tego więcej.
Wódz mamrotał, że dziewczyna była ich zdobyczą, dopytywał się, jak przeszła na drugą stronę i dlaczego.
– Dlatego, że nie jest niebezpieczna. A poza tym samotna i nieszczęśliwa – odrzekł Strażnik Słońca. – I w ogóle to był pech, że mur został otwarty.
Rozmowa została zakończona, przybysze opuścili Królestwo Ciemności.
Zdołali bez większego trudu ustawić „drzwi” na właściwym miejscu, a Obcy zespawali je jakimś innego rodzaju pistoletem tak, że nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Móri rozluźnił swój hipnotyczny uścisk i więźniowie mogli wyjść naprzeciw krewnym niosącym im pomoc.
Bardzo ponuro usposobiona gromada wlokła się przez las ku rzece, gdzie czekały gondole. Nie pomogło to, że Elena nie przestawała chwalić Tsi-Tsunggi za jego odwagę, skoro on przecież nie należał do cywilizowanych części Królestwa Światła, nie pomogło też tłumaczenie, że chcieli jedynie pomóc małej księżniczce, będącej w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Obaj Obcy szli zagniewani i w końcu wszyscy umilkli.
Nieźle zaczęliśmy życie w cudownym Królestwie Światła, myślała Miranda z goryczą. Można zwątpić, czy rzeczywiście wszystko jest tu takie wspaniałe.
Przez cały czas dojrzewał w niej opór.
To przecież niesprawiedliwe, żeby tylko niektórzy mogli korzystać ze Światła, gdy tymczasem inni skazani są na życie w półmroku lub nawet w kompletnych ciemnościach. Muszę coś z tym zrobić, postanowiła Miranda.