Ellen cierpiała.
Szczęście z odzyskania wnuczki mąciły jej poważne zmartwienia. Dzieci na miejscowym placu zabaw odkryły Sassę, ale konfrontacja okazała się bardzo nieprzyjemna. Wprawdzie Ellen zdołała dzieciom wytłumaczyć, co się stało, ale nadejdą przecież nowe spotkania z innymi dziećmi. W dodatku żadne z tych już poznanych nie podjęło inicjatywy wciągnięcia Sassy do gromady.
Wyglądało na to, że dziewczynka przywykła do samotności. Najchętniej zamykała się w swoim pokoju i bawiła z kotkiem, którego uwielbiała. Ellen nie miała odwagi zapytać synowej, jak sobie z tym wszystkim radziła, w głębi duszy myślała o niej bardzo ciepło, jako o matce, która tak znakomicie chroniła swoje okaleczone dziecko. Mimo wszystko to ładnie z jej strony, że nigdy nie chciała oddać córeczki, myślała Ellen.
Sassa jednak, która obdarzała babcię coraz większym zaufaniem, wspominała raz po raz o sprawach i wydarzeniach, które zdawały się świadczyć o czymś odwrotnym.
Na przykład o tym, że nigdy nie wolno jej było posiadać zwierzątka, ponieważ one przeszkadzają i okropnie brudzą. W ciągu ostatnich czterech lat życie Sassy było udręką. Przedtem zdarzało się, że mama przytulała ją gwałtownie i szeptała coś w rodzaju: „Zostaniesz ze mną, twój ojciec nigdy cię nie dostanie, bo on zrobiłby ci krzywdę”. Po śmierci ojca jednak dziecko okazało się znacznie mniej przydatne, matka nie miała się już na kim mścić. Wspominała nawet od czasu do czasu o tym, by umieścić dziewczynkę u jakiejś rodziny albo po prostu w domu dziecka, bo przecież nie można jej pokazywać ludziom.
Sassa, rzecz jasna, nie mówiła tego wyraźnie, w każdym razie nie świadomie. Wspominała tylko podczas serdecznych rozmów z babcią o różnych faktach ze swego nieszczęśliwego życia.
Nataniel wyprawiał się z wnuczką na długie spacery. Dziewczynka bardzo to lubiła, chętnie trzymała dziadka za rękę, kiedy wieczorem przechodzili obok jakichś ponurych miejsc. Zdarzało się, że całą drogę z nim rozmawiała, a kiedy Nataniel i Ellen zebrali razem wszystko, czego się dowiedzieli, postanowili, że Sassa nigdy nie wróci do matki, chyba że sama bardzo by tego chciała.
Wyglądało jednak na to, że nie chce. Absolutnie nie.
Ulgę, z jaką Ellen powitała wracających z Islandii wędrowców, trudno opisać.
Gdy już złożyli raport ze swojej nieudanej wyprawy do Kverkfjöll, czego Sassa wysłuchała z wytrzeszczonymi oczyma, Ellen zabrała Marca do innego pokoju i przedłożyła mu swoją ogromną, ogromną prośbę.
Żeby spróbował coś zrobić z twarzą wnuczki.
Marco skinął głową w zamyśleniu.
– Spróbuję – odparł. – Ale na to potrzeba trochę czasu.
– Dziękuję ci – szepnęła Ellen. – Dziękuję, najdroższy Marco!
Potem opowiedziała mu jeszcze, na jaki pomysł wpadli oboje z Natanielem. Że natychmiast po powrocie do domu żałowali, iż nie poszli z nimi do Kverkfjöll. Skoro jednak istnieją jakieś Wrota w podziemiach kościoła w Oslo, to czy oni by mogli…? Wszyscy troje? Plus jeden mały kociak…
Marco uśmiechnął się do niej promiennie. Naturalnie, że możecie, musicie tylko wszystko dobrze przemyśleć.
Już to uczyniliśmy, zapewniała Ellen.
Ponieważ teraz jeden pokój w domu dziadków zajmowała Sassa, a z Islandii przyjechała jedna osoba więcej, Dolg zamieszkał w domu Gabriela.
A tam same radosne niespodzianki! Przede wszystkim radość z powodu powrotu oczekiwanej Mirandy do domu, a także radość ze spotkania z Mórim, Dolgiem i Markiem.
– Ja tak strasznie żałowałam… – zaczęła Indra.
– Ty także? – zapytał Dolg. – Nataniel i Ellen podobno też bardzo tęsknili, do tego stopnia, że postanowili nam towarzyszyć, jeśli odnajdziemy Wrota.
– Tak, a ja byłam na to gotowa już na Islandii – wtrąciła Miranda z podnieceniem.
Wtedy również Gabriel odważył się wyrazić swoje pragnienie. Jeśli córki zechcą towarzyszyć Móriemu i Marcowi, to on sam też nie chce na tym świecie zostać.
Wszystko skończyło się wybuchem gromkiego śmiechu, a Miranda zaczęła tańczyć dookoła ojca.
Cieszyli się, mimo że motywacja Indry do opuszczenia Ziemi wydała im się niepoważna:
– Chcę odejść, bo prędzej czy później Bodil wypuszczą z więzienia, a ja nie zniosłabym już jej obecności!
Prawdziwych powodów swojej decyzji głośno nie wyjawiła. Nie przyznała się, że chce opuścić świat, by nie tracić kontaktu z tymi trzema wspaniałymi mężczyznami, których poznała, z Markiem, Mórim i Dolgiem. Nie należy mężczyzn wbijać w dumę!
Ale nikt nie wiedział, jak bardzo za nimi tęskniła, kiedy opuściła Islandię.
Tego wieczora dziewczęta i Dolg siedzieli długo w noc w pokoju Indry i rozmawiali. O tak wiele rzeczy pragnęły go zapytać, a on również chciał się dowiedzieć jak najwięcej o dziwnym życiu we współczesności. Inni, którzy wrócili z Islandii razem z nim, zdumiewali się, jak niewielkie wrażenie zrobiła na nim podróż samolotem, on jednak z uśmiechem odrzekł, że przecież ma doświadczenie w lataniu po wyprawie do twierdzy Sigiliona w Karakorum. To przecież zupełnie co innego, zaprotestował Móri. Lot to lot, upierał się Dolg.
Było bardzo wiele rzeczy i pytań, na które domagał się odpowiedzi. Najbardziej rozczarowało go to, że wiara w tak zwane zjawiska ponadnaturalne nie pogłębiła się, a raczej zmalała od czasu, kiedy on żył na ziemi. Indra, rzecz jasna, nie mogła usiedzieć w milczeniu.
– „Czas, kiedy ty żyłeś na Ziemi…” To właściwie brzmi dość okropnie. Czy miałeś wtedy ukochaną?
– Indra, coś ty! – zawołała Miranda. – Nie sądzę, żeby Dolg…
Młody człowiek uśmiechnął się lekko.
– Miranda ma rację. Nie miałem czasu na takie sprawy.
– To wspaniale – zaszczebiotała Indra, a wszyscy uznali, że to próbka jej poczucia humoru.
O tym, co te słowa znaczą, wiedziała tylko sama Indra.
Sassa patrzyła na cudownie pięknego mężczyznę stojącego przed nią. Wyglądał trochę dziwnie. I mówił też niezwykłe rzeczy, jak na przykład to, że wydobędzie jej dawną twarz spod szpecących blizn. Sprawi, że blizny znikną. Czy to jeszcze jeden lekarz? Lekarzom dziewczynka od dawna już nie wierzyła. „Sama się przekonasz, jaka będziesz śliczna, Sasso!” – powtarzali nieustannie, ale nic z tego nie wynikało. Musiała tylko leżeć bez ruchu przez długie miesiące, cierpiała przy tym bardzo, a oni przenosili kawałki skóry z innych części ciała. Za każdym razem było chyba odrobinę lepiej, nigdy jednak nie nastąpiła dostateczna poprawa. Wciąż połowa twarzy była ściągnięta przez co druga wydawała się zbyt wielka, a jednego oka w ogóle nie było widać. Nic dziwnego, że dziewczynka nie miała nigdy kolegów do zabawy ani żadnej przyjaciółki.
Teraz zaczynało być naprawdę niedobrze. Sassa bardziej niż przedtem interesowała się swoim wyglądem. Skończyła już dwanaście lat i zdarzało jej się ukradkiem spoglądać na chłopców. Oni jednak nie… Wolała nie myśleć o tym, jak chłopcy zazwyczaj ją nazywali.
Nigdy jeszcze nie widziała tak przystojnego mężczyzny, jak Marco. W ogóle nie przypuszczała, że mogą być ludzie tak doskonali, tak wspaniali. Spoglądanie w jego przyjazne oczy sprawiało jej niemal ból. Był jakiś dziwnie ciemny. Nie tak, jak bywają Afrykanie, nie, to zupełnie inny rodzaj czerni. Sassa nie potrafiła tego określić.
Marco położył dłonie na jej twarzy. Och, jaki przyjemny jest dotyk jego ciepłych dłoni, zarazem jednak poczuła drżenie w całym ciele, jakby przenikał ją prąd elektryczny. Nie, on nie może być zwyczajnym lekarzem.
W twarzy pojawił się dojmujący ból, jakieś dziwne szarpanie, jakby coś rozrywało skórę, chociaż Marco ledwie jej dotykał.
– To będzie, niestety, trochę bolało – rzekł przyjaznym głosem. – I poprawa nie nastąpi od razu za pierwszym razem, to musi nam zająć trochę czasu.
– Ja wiem – odparła nieśmiało. – Jestem przyzwyczajona do tego, by czekać wiele miesięcy.
– Nie, tym razem aż tak długo czekać nie musisz – uśmiechnął się Marco, a jego uśmiech był tak piękny, że przepełnił serce dziewczynki dziwnym bólem i tęsknotą. Jakąś nieznośną tęsknotą za czymś nieznanym. Może za tym, by pokazać go całemu światu? Nie po to, by się chwalić, że go zna, lecz po to, by wszyscy ludzie mogli go podziwiać.
Nie pragnęła jednak, by został czymś w rodzaju gwiazdy filmowej, nie, nie, to zbyt banalne. Chciała, żeby… nie, nie mogła się zdecydować, czego naprawdę chce.
Czuła rozrywający ból w skurczonym, pokrytym bliznami policzku. Chociaż Marco sam niczego właściwie nie robił, trzymał tylko swoje ciepłe dłonie tuż przy jej skórze.
Jęknęła cichutko. Nie chciała tego, postanowiła, że będzie dzielna, ale jęk po prostu sam wyrwał się z piersi.
Wtedy Marco wstał i odsunął od niej dłonie.
– No, to tyle – rzekł. – Na dziś chyba wystarczy. Wrócimy do tego jutro, jeśli zechcesz.
Cóż mogła mu odpowiedzieć? Po prostu skinęła głową.
– Powinnaś się teraz przejrzeć w lustrze – zachęcał ów przyjazny mężczyzna, którego Sassa już pokochała całą duszą. – Na razie jednak nie oczekuj cudu!
Co by to miało znaczyć? Po pierwsze, niczego w ogóle nie zrobił, a po drugie, ona po niezliczonych rozczarowaniach była teraz odporna. Wielokrotnie przeżywała tę chwilę, kiedy trzeba było zdjąć bandaże. A potem spoglądała w lustro. Och, nie! Jakieś pośpieszne słowa: „Będzie lepiej, kiedy zniknie opuchlizna i zaczerwienienie”. Nigdy jednak dużo lepiej nie było.
Tak więc Sassa, zbliżając się do lustra, nie żywiła żadnych iluzji. Co on sobie wyobraża?
Kiedy jednak zobaczyła swoje odbicie, serce zaczęło tłuc się w piersi jak szalone. Ów paskudnie ściągnięty policzek został wyraźnie wygładzony, także oka nic już nie ciągnęło w dół i Sassa przestała wyglądać jak stary spaniel. Dzięki temu również zniknął nieustanny grymas, przypominający złośliwy uśmiech. A skóra…? Zrobiła się niemal gładka.
– No i co na to powiesz? – zapytał cicho za jej plecami. Sassa długo przełykała ślinę. Mogła tylko kiwać głową.
– Więc uważasz, że jutro możemy kontynuować? Wygładzić wszystko do końca?
– Tak, dziękuję – zdołała nareszcie wyszeptać, ponieważ głos wciąż odmawiał jej posłuszeństwa. To, co się stało, było dla niej głębokim wstrząsem.
Musi się pokazać babci!
Nagle uświadomiła sobie, że najpierw pomyślała o babci, a nie o mamie. Dziś rano dziadek powiedział, że będzie mogła wybierać, że nie musi wracać do mamy, jeśli woli zostać z dziadkiem i babcią i wyprawić się z nimi w bardzo daleką i, być może, niebezpieczną podróż.
Kiedy dziadek mówił „z powrotem do mamy”, Sassa zesztywniała ze strachu. Musiałaby wtedy opuścić Huberta Ambrozję i znowu musiałaby słuchać złego, przejmującego głosu matki w każdym momencie, kiedy dziewczynce coś się nie udało, znowu musiałaby być doskonała. I jeszcze ten okropny wujek, który teraz mieszka u mamy. Ten, który nie pozwalał, by Sassa pokazywała się przy stole, ponieważ na jej widok traci apetyt. A mama zawsze trzyma jego stronę. Zawsze!
Nie, za nic nie chciała wracać!
Zapytała dziadka, czy będzie mogła wziąć także Huberta Ambrozję w tę długą podróż, a on odpowiedział, że to oczywiste, przecież nie zostawia się na pastwę losu małego kotka, który na całym świecie ma tylko Sassę. Wtedy ucieszyła się bardzo i obiecała, że pojedzie z nimi, dokądkolwiek zechcą.
Przez cały dzień nieustannie przeglądała się w lustrach, uszczęśliwiona, i myślała, że ładniejsza nie może już być!
Okazało się jednak, że może. Następnego dnia Marco zajął się najpierw jej ramieniem, były na nim paskudne, bliznowate zrosty, które należało rozprostować. Sama zobaczyła, że kiedy Marco przesuwa swoją piękną dłoń po bliznach, one powolutku się wygładzają, w końcu poparzone ramię wyglądało dokładnie tak jak to drugie, zdrowe. Marco najpierw przyglądał się właśnie zdrowemu, prawdopodobnie po to, aby wiedzieć, jak ma prawidłowo wyglądać to drugie.
Sassa była trochę rozczarowana. Skoro Marco postanowił się zająć ręką, to z pewnością uznał, że jeśli chodzi o twarz, nic więcej zrobić już nie można. Trudno, sama przecież tak właśnie myślała od wczoraj i raczej była zadowolona, ale kiedy zobaczyła, czego dokonał z ramieniem, poczuła się tak…
Marco jednak nie miał zamiaru sprawiać jej zawodu.
– No to teraz buzia – powiedział z uśmiechem. – Wytrzymasz jeszcze trochę?
– O, tak – szepnęła.
Znowu położył dłonie na jej twarzy. Znowu poczuła ostry ból, myślała, że ogłuchnie i oślepnie od niego, ale starała się niczego nie dać po sobie poznać.
Trwało to bardzo długo, o wiele dłużej niż z ramieniem.
– No to już – rzekł w końcu Marco zadowolony. – Wiedziałem, Sasso, że jesteś śliczna, ale nie przypuszczałem, że taka słodka! Idź no i przejrzyj się w lustrze!
Podeszła do toaletki i bez słowa patrzyła na swoje odbicie… Nagle wybuchnęła głośnym szlochem.
– Prawda, że nam się udało? – szepnął Marco, stając obok Oplotła rękami jego talię i wstrząsana szlochem zdołała wykrztusić: „Dziękuję, och, dziękuję! Ale czy myślisz, że to już tak zostanie? A może mi się tylko śni? Myślisz, że będę mogła taka być…?”
– W każdym razie dopóki nie skończysz osiemdziesięciu lat i nie pojawią się pierwsze zmarszczki – roześmiał się.
Sassa była w stanie tylko opaść na fotel dziadka, śmiać się i płakać na przemian z ogromnego, rozpierającego ja szczęścia.
To dziecko miało przecież za sobą wiele lat cierpień i upokorzeń, które musiało wypłakać.
Trwało to dość długo, a potem Marco pomógł dziewczynce zmyć łzy i oboje poszli się pokazać.
Od tej chwili Marco był największym idolem Sassy.
Większym nawet niż dziadek Nataniel, który tyle jej opowiadał o tatusiu. Sassa prawie nie pamiętała swego ojca i dziadek wyjaśnił jej, że on wcale nie był taki, jakim mama go przedstawiała, nie był zły, kochał swoją małą córeczkę i bardzo cierpiał, kiedy uległa wypadkowi, ale mama obciążyła go całą winą.
Sassa czuła, że to dziadek ma rację. Tatuś na pewno chciał ją widywać. Nie uważał, że jest brzydka i zła, pod żadnym względem, tęsknił za nią równie mocno jak babcia i dziadek.
Bardzo dobrze było się o tym dowiedzieć. I bardzo dobrze było mieszkać z dziadkami. To tak, jakby się wróciło do domu.