Jechali dalej drogą państwową na wschód. Po obu stronach rozciągały się wielkie, szarozielone równiny, horyzont zamykały wulkany.
Kiedy Námaskardh zniknęła im z oczu, Móri odwołał zaklęcia. Swoich współtowarzyszy poinformował, że tamci dwaj mężczyźni są już wolni.
Nikt na to nie zareagował. Ludzie Lodu znali przecież takie sprawy z dawnych czasów. Co myślał Addi, nie wiadomo. Addi był samą dyskrecją.
Poza odwiedzanymi przez turystów okolicami ruch na drodze był niewielki, od czasu do czasu jednak spotykało się jakiegoś jeepa z napędem na cztery koła. Niekiedy też i autobus. Tutaj prywatne małe samochody mogły poruszać się bezpiecznie pomiędzy drugim co do wielkości miastem Islandii Akureyri oraz Egilsstadhir, z dala od gęściej zaludnionych obszarów w północno-wschodniej części kraju. Droga była dobra. W grę wchodziły jednak wielkie odległości, więc samochodów widziało się niewiele.
Wymarły krajobraz, ale urzekająco piękny, tak że siedzieli ze ściśniętymi smutkiem gardłami i milczący. Wszystko wokół zdawało się być nietknięte. Wulkany wygasły dawno temu i zamarły. Rzeki znalazły sobie głębokie koryta. Pokój panował nad tą północną krainą.
– Zastanawiam się, co on miał na myśli – przerwała milczenie Miranda. – „Zła dziewczyno?” „To nieważne”, odparł drugi. „Jedź z nami do…”?
– Nie wskazuje to jednak na jakieś niezwykłe urzeczenie Indrą – stwierdził Gabriel. – Skoro zadowolili się byle kim…
– Dziękuję, tatusiu – syknęła Miranda ze złością. – Kilka dobrych słów zawsze człowiekowi poprawia nastrój!
– Ależ, kochane dziecko, ja nie myślałem w ten sposób – spłoszył się Gabriel, lecz przerwała mu Ellen, która siedziała po prawej stronie:
– Zobaczcie, znowu przy drodze widzę tę samą tablicę: „Tylko dla samochodów z napędem na cztery koła”! To znaczy, że tędy mogą jeździć tylko tacy jak my – rzekła z dumą, czym zyskała sobie jeszcze większy szacunek Addiego.
– Ta droga prowadzi do serca Islandii – wyjaśnił. – Do tych wielkich wulkanów w zalanym lawą interiorze. Do Herdhubreidh, Askja i tak dalej.
Miranda najchętniej pojechałaby właśnie tam, ale nie mieli czasu. Powróciła więc do swojego tematu.
– Zastanawiam się, dokąd oni chcieli zabrać Indrę.
– Tak, zwłaszcza że wcale nie są Islandczykami – orzekł Móri stanowczo. – Nie zrozumieli ani słowa z tego, co powiedziałem.
Indra wtrąciła spokojnie:
– I wcale też nie są Anglikami. Tylko dlaczego w takim razie rozmawiają po angielsku? Bo przecież zawsze mówią po angielsku.
– To są ludzie pochodzący z dwóch różnych krajów, tak mi się przynajmniej zdaje – oznajmił Nataniel.
– Tak, to jedyne rozwiązanie – przyznał Gabriel. – To dwaj nie-Anglicy,
Ellen zawołała:
– Oj, oj, znowu trzeba przejechać przez rzekę, i to jaką rzekę!
– Jökulsá á Fjöllum – wyjaśnił Addi. – Jedna z największych na Islandii.
– Jaka szkoda, że zbudowano tutaj most – zawołały dziewczęta rozczarowane. – Pomyśleć, że trzeba by przeprawić się przez taką rzekę!
– Wysiądźmy – zaproponował Nataniel. – Chciałbym to sfotografować.
– A kiedy ty nie chcesz? – uśmiechnęła się Ellen z czułością, podnosząc się z siedzenia. – Zastanawiam się, ile już filmów do tej pory zużyłeś.
Mimo słonecznej pogody uderzył w nich zimny wiatr. Szarpał ubrania, przenikał na wylot.
– Jökulsá á Fjöllum? – powtórzył Móri z wolna. – Tutaj już byliśmy. Kiedyśmy jechali do Hljödhaklettar i Dettifoss.
Addi wskazał ku północy.
Tam widać wszystkie razem. Dettifoss, Hljödhaklettar, Ásbyrgi…
Móriego ponownie ogarnęły wspomnienia. Pierwsze spotkanie Dolga z elfami i karłami. Krzyki karłów, echo odbijające się od Hljödhaklettar, będzie musiał napisać do domu, do Theresenhof i…
Nie. Do kogo miałby mianowicie pisać? Wszyscy odeszli. Również Theresenhof nie należy już do rodziny od bardzo, bardzo dawna.
Z piekącym bólem w sercu czuł, jak bardzo jest samotny na świecie. Był szczerze wdzięczny swoim sympatycznym pomocnikom, Addiemu i Ludziom Lodu, za pomoc, jakiej mu z oddaniem udzielają. Oni jednak pochodzą z innego czasu, jego najbliżsi odeszli. On sam został tu obcy, zabłąkany nieszczęśnik w przerażająco nowym świecie.
Nagle stwierdził, że wszyscy patrzą na Marca.
Stali dostatecznie daleko od mostu, by szum rzeki nie przeszkadzał w rozmowie, słyszeli się nawzajem znakomicie, nawet jeśli ktoś mówił szeptem. Z Markiem działo się coś dziwnego. Móri widział już kiedyś taki wyraz na jego twarzy. W Västergötland. Kiedy…
Nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, zapytał głośno:
– Co się dzieje, Marcu?
Nadzwyczaj urodziwy książę Czarnych Sal stał bez ruchu, jakby ledwie oddychając. Jego dłonie to zaciskały się, to znowu otwierały.
W końcu powiedział cicho:
– Sądzę, że nie musimy jechać aż do Egilsstadhir. Dolg przechodził tędy.
Addi niemal skamieniał ze zdziwienia. Inni natomiast przyjęli dziwną wiadomość z radosnym zaskoczeniem.
– Nie wyczuwałeś jednak jego obecności przy Námaskardh? – zapytał Nataniel.
– Nie. Widzicie, kiedy jadę samochodem, nie mogę niczego wyczuć. Muszę mieć kontakt z ziemią. Dokładnie w tym miejscu, w którym Dolg również dotykał ziemi. Tam, gdzie jechał konno, nie dostrzegam niczego.
– Ale jak ty to robisz, jak to się dzieje? – zapytała Miranda pośpiesznie. – Może węszysz jak pies policyjny?
– Nie, nie – uśmiechnął się Marco w zamyśleniu. – To ma raczej coś wspólnego z wibracjami. Jakiś strumień energii, energii Dolga płynący z ziemi.
Indra protestowała:
– Ale przecież tędy od roku tysiąc siedemset czterdziestego musiało przejść tysiące ludzi. A jeszcze więcej w Szwecji, w porcie Uddevalla…
– Owszem – przyznał Marco łagodnie. – Żaden z nich jednak nie był Dolgiem, synem czarnoksiężnika. Jego energia jest wyjątkowa. I olbrzymia!
Móri był wstrząśnięty i zaczynał się niecierpliwić.
– Dolg! Jesteśmy na tropie. Ale w Námaskardh śladów nie było. Muszą, znajdować się gdzieś pośrodku drogi Może on poszedł w innym kierunku…
Marco położył mu dłoń na ramieniu.
– Spokojnie, mój przyjacielu! Z pewnością odnajdziemy ci syna. Przechodził tędy, to nie ulega wątpliwości. Musimy więc zgadywać, czy nie zsiadał z konia po drugiej stronie rzeki. Addi, pomożesz mi? Uważasz, że zszedł z konia, kiedy przybył tutaj z Seydhisfjördhur i Egilsstadhir?
Znakomity kierowca jeepa i świetny znawca islandzkich pustkowi, Arngrímur Hermannsson, był zaszczycony tym trudnym zadaniem, przywykł bowiem do warunków atmosferycznych Islandii, przywykł do najrozmaitszych ludzi, ale z tego rodzaju problemami do czynienia nie miał.
– Zaczekaj, zaczekaj – rzekł, machając rękami, jakby chciał odpędzić od siebie zbyt wiele cisnących się zagadek. Jakby bronił się przed dziwnymi tajemnicami. – Nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Mówisz, że twój syn pochodzi z roku tysiąc siedemset czterdziestego? Mówisz o jakiejś energii płynącej do ciebie z ziemi. O czarnoksiężniku. Ciągle jestem świadkiem jakichś drobnych czarodziejskich sztuczek. Kim wy jesteście? Czy w tym towarzystwie znajduje się ktoś normalny?
– Tak, ja – oświadczył Gabriel. – Oraz Indra. Każdy z pozostałych umie to i owo, mogę cię zapewnić.
Addi przyglądał im się z przejęciem. A kiedy zawrócił i pojechali z powrotem do najbliższej krzyżówki, Nataniel opowiedział mu w największym skrócie, o co chodzi w tej całej sprawie, a także co nieco o tym, kogo Addi wiezie swoim jeepem.
Kierowca zatrzymał się po drodze do Herdhubreidh i Askji. Wciąż nie ruszał się z miejsca.
– Coś mi się zdaje, że nikomu tego nie opowiem, bo by mnie pewnie zamknęli u czubków. Ale jestem z wami. Jeśli masz rację, Marco, to powinieneś tu coś znaleźć. To znaczy jeśli ów Dolg szedł główną drogą albo jeśli wybrał trasę przez pustkowia. Chociaż nie sądzę, by ktoś odważył się iść tędy wcześniej niż w dziewiętnastym wieku, a może jeszcze później.
Ponownie wysiedli z samochodu. Krajobraz był równie wymarły jak zwykle, jedynie ślady kół i tablice przypominające o konieczności napędu na cztery koła, a także jakiś jeep, który nadjechał od wschodu i zatrzymał się daleko przy głównej drodze, świadczyły, że ludzie bywają na tej bezkresnej równinie, pochodzącej z pradawnych czasów.
Marco podjął poszukiwania. Chodził tam i z powrotem, schylając się, wypatrując na ziemi, podczas gdy jego towarzysze w milczeniu czekali na wynik.
W końcu wrócił do nich z nadzieją w oczach.
– Tutaj łatwiej odnaleźć ślady niż na bocznej drodze. Tak, on tędy jechał i kierował się w głąb kraju.
– Możemy ruszać jego tropem? – zapytał Móri.
– Oczywiście, z tym samochodem pokonamy wszystkie przeszkody.
Byłoby niegrzecznie w to wątpić.
– A gdzie przenocujemy? – zapytała Ellen z lękiem. – Dzień wkrótce się skończy i…
– Na Herdhubreidharlindhir znajduje się schronisko turystyczne – odpowiedział Addi. – Mamy stąd do schroniska tak samo daleko jak do Egilsstadhir, chociaż podróż może nam zająć więcej czasu, bowiem droga jest dużo trudniejsza.
– Dotrzemy na miejsce, zanim się ściemni? – upewniła się Indra.
– Zanim się ściemni? Przecież teraz tutaj na północy mamy polarne lato.
Miranda jęknęła z przejęcia. Nigdy jeszcze nie widziała polarnego lata, które Skandynawowie nazywają midnattssol, czyli słońce o północy. Wielu z jej współtowarzyszy również nigdy tego nie przeżyło.
Wkrótce znaleźli się na wyboistych, wąskich drogach. Marco wyskakiwał z samochodu w mniej więcej równych odstępach, by zbadać, czy są na właściwym tropie. Od czasu do czasu tracili ślad Dolga, lecz Addi mówił, że to z pewnością nie ma znaczenia, bowiem droga od tamtych czasów zdążyła się przesunąć. Wystarczy tylko, że odnajdą ślady w najważniejszych punktach, na krzyżówkach, przy przeprawie przez rzekę i tym podobne, to na pewno dotrą do celu.
I tak też było. Po przekroczeniu jakiejś rzeki, niepokojąco głębokiej, dotarli do niedużej oazy z wodospadem i Marco stwierdził, że tutaj Dolg się posilał. Wszyscy mu oczywiście wierzyli.
– Ale co on robił tak daleko w głębi kraju? – zastanawiał się Gabriel.
Móri wzruszył ramionami.
– No właśnie, żebym to ja wiedział! Czego tutaj można szukać, Addi?
– Zakładam, że nie interesowały go piękne widoki.
– Dolga? Zdecydowanie nie.
Addi spoglądał na człowieka, który twierdził, że żył w XVIII wieku i został ponownie przywrócony do życia przez innego niezwykłego człowieka, Marca. Addi świadomie przestał na jakiś czas posługiwać się rozsądkiem i starał się zrozumieć losy tych dziwnych ludzi. To może być grupa uciekinierów z zakładu zamkniętego, a jeśli nie, to trzeba przyjąć ich opowieści za dobrą monetę.
Wybrał drugie rozwiązanie. Dzięki temu sprawy wydawały się nieco mniej skomplikowane.
– Nie umiem powiedzieć, bowiem ktoś, kto nie zamierza oglądać wspaniałych okolic z wygasłymi wulkanami ani ziemi pokrytej lawą, niczego tu nie znajdzie.
Móri rzekł z wolna:
– Mam pewien pomysł, czego on mógł tutaj szukać.
– Ja również – potwierdził Marco. – Szukał Wrót, prawda?
– Dokładnie o tym myślałem. Że mógł tutaj szukać Wrót. W porządku, w takim razie pozostaje nam tylko posuwać się naprzód jego śladami, jak długo zdołamy. Jestem szczerze wdzięczny wam wszystkim za to, coście dla mnie zrobili…
– Nigdy nie bawiliśmy się tak wspaniale i nie przeżywaliśmy takich napięć – rzekła Miranda, a inni się z nią zgodzili.
– Nawet Indra trochę się rozruszała – uśmiechnął się Gabriel niepewnie.
Na pierwszy rzut oka pola lawy zdawały się być bezkresne. Czy rzeczywiście Dolg tędy przechodził? zastanawiał się Móri wstrząśnięty. Przechodził? Całkiem sam…
Jeśli któreś z nich sądziło, ze droga nie może już być gorsza, to wkrótce musiało zmienić pogląd. Znaleźli się w niewiarygodnie wyboistym terenie pokrytym lawą, który przypominał nowoczesne trasy narciarskie, składające się wyłącznie z drobnych muld, przez które na zmianę się przejeżdża lub je przeskakuje, z tą tylko różnicą, że wzniesienia lawy były wyższe, a droga bardzo gęsto nimi pokryta. Na szczęście superjeep Addiego jakoś sobie radził.
– Czyste szaleństwo – wykrztusiła Indra, podskakując aż do sufitu. – Tutaj można by pić oddzielnie whisky i oddzielnie wodę sodową… Oj, ratunku… I człowiek stałby się sam dla siebie znakomitym shakerem.
– Boże dopomóż! – krzyczała raz po raz udręczona Miranda.
W którymś momencie Marco pomagał Mirandzie wstać z podłogi i sam o mało nie spadł z siedzenia.
Tutaj nigdy nie odnajdziemy śladów Dolga, myślał Móri zmartwiony. Owszem, teraz jakaś droga istnieje, jeśli tak można nazwać ten szlak, tę wijącą się w górę i w dół ścieżynę, ale jak to wyglądało w tamtych czasach? Dolg był prawdopodobnie pierwszym człowiekiem, który tędy przechodził. A może strumienie lawy, pokrywające teraz ziemię, pojawiły się później i ślady Dolga zostały raz na zawsze zniszczone? Znajdują się głęboko pod powierzchnią. Jak tamte zalane lawą zagrody w Thjorsárdalur. „Pod nami są domy” – powiedział on sam do matki i czarnoksiężnika Gissura. Dolg przeżył dokładnie to samo wiele lat później. Ale tutaj… Tutaj nie ma żadnych domów i pewnie nigdy nie było w takim wymarłym świecie. Nigdy nie odnajdziemy śladów.
Wyboisty koszmar nareszcie się skończył, a wkrótce potem dojechali do Herdhubreidharlindhir, nieskończenie pięknej oazy u podnóża najwspanialszego wulkanu Islandii, Herdhubreidh. „Barczysty”, tak można przetłumaczyć tę nazwę. Dochodziła północ, ale światło panowało jak za dnia.
Chociaż właściwie niedokładnie takie samo. To inny rodzaj światła. Słońce świeciło, lecz atmosfera była odmieniona.
Wokół stacji turystycznej wzniesiono kilkanaście namiotów. Z jednego dochodziła rozmowa prowadzona po francusku, a nieco dalej ktoś opowiadał coś po niemiecku. Czuli, że spotkanie zwykłych turystów wydaje się trochę nierzeczywiste.
Nie dla wszystkich starczyło miejsca w hotelu turystycznym, wobec tego Addi, Móri i Marco spali w samochodzie. Miranda też chciała zostać z nimi, ale jej nie pozwolono.
Byli tak zmęczeni, że natychmiast udali się na spoczynek.
Miranda słyszała, że przyjechali nowi goście, dla których jednak zabrakło miejsca pod dachem. Wywiązała się krótka rozmowa z kierowniczką w jakimś obcym języku. Czy zresztą na pewno obcym? Jak to określić? Język norweski dla Islandczyków jest językiem obcym i vice versa. No więc w innym języku. Zamknąwszy starannie okna i drzwi, Miranda zasnęła.
Następnego ranka Addi był wściekły.
Ponieważ w superjeepie podróżowało wielu pasażerów, ciągnęli ze sobą przyczepę na bagaże. W ciągu nocy ktoś wyłamał zamek w przyczepie, która ze względu na brak miejsca stała z boku, nie przy samochodzie. Na szczęście wieczorem zabrali swoje walizki i torby, nie było czego kraść. Pozostawione rzeczy stały nietknięte.
Naprawa szkód musiała zabrać Addiemu sporo czasu. Zamek został zniszczony w ten sposób, że nie można było ulokować na właściwym miejscu pokrywy przyczepy. Addi poszedł po narzędzia, choć sam wątpił, czy się na coś przydadzą.
Kiedy wrócił, pokrywa leżała na swoim miejscu. Jakby nigdy nie tknął jej żaden wandal.
– W jaki sposób…? – zaczął sam do siebie. I nagle przypomniał sobie, że przed chwilą widział Marca skradającego się za samochodem.
Kierowca drapał się po karku, spoglądał na grupę pasażerów czekających koło domu, lecz nie powiedział ani słowa.
Milczał do czasu, kiedy wszyscy usiedli w samochodzie. Wtedy szepnął cicho Marcowi kilka słów podziękowania. Tamten uśmiechnął się leciutko. „To drobiazg” – powiedział.
Addi poczuł zimny dreszcz na plecach.
Znowu więc byli w drodze. Marco zdążył już wysiąść i sprawdzał, czy posuwają się tym samym szlakiem co Dolg. Zamierzali jechać dalej w głąb islandzkich pustkowi.
Teraz turyści zniknęli definitywnie. Ogromne góry wulkaniczne wystawały z pokrytej lawą ziemi, z białymi czapami wiecznego śniegu na szczytach. Przed sobą mieli Vatnajökull, widzieli go z bardzo daleka, Widzieli także Kverkfjöll, marzenie i lęk wszystkich grotołazów. Addi wyjaśnił, że pod Vatnajökull znajduje się wielkie jezioro. Wokół niego zaś trwa nieustanna aktywność natury, jezioro otoczone jest gorącymi źródłami. W Kverkfjöll znajduje się mnóstwo lodowych tuneli, które się wciąż zmieniają. Jedne zapadają się, na ich miejsce powstają nowe. Bardzo łatwo zgubić drogę w owych korytarzach, dlatego najlepiej posuwać się wzdłuż niewielkich rzek, które tam toczą wody ze stopionego lodu i dzięki którym można znaleźć wyjście. Wiele z tych rzek znajduje się bardzo głęboko, trzeba więc uważać, by zawsze mieć pod dostatkiem tlenu. Żeby to kontrolować, należy nieść zapaloną stearynową świecę. Kiedy płomień zacznie chybotać, jakby zamierzał zgasnąć, nie wolno posuwać się naprzód, a zwłaszcza schodzić w dół.
– Czy my tam pójdziemy? – zapytała Miranda entuzjastycznie.
– Nie, nie, nie pójdziemy – zapewnił Addi – Ale okolica Grímsvötn jest bardzo dziwna. Wiadomo, że od jeziora w kierunku południowym wiedzie pod lodowcem głęboki tunel lodowy, prowadzi on do Skeidhararjökull, a wyżłobiła go woda. Nie wiadomo, czy drugi tego rodzaju tunel wiedzie od Grímsvötn do Kverkfjöll na północy, ale to bardzo możliwe. Grímsvötn i Kverkfjöll leżą w tej samej ziemskiej rozpadlinie, w szczelinie kontynentalnej, która przecina Islandię od północy do południa. W Kverkfjöll istnieją również tunele lodowe mające do pięciuset metrów wysokości, utworzone przez parę, ale nie wiadomo, który prowadzi najkrótsza drogą do wielkiej rzeki. Od czasu do czasu zabarwia się wodę, by zobaczyć, dokąd dociera rzeka. Owszem, ja myślę, że można przejść aż do Grímsvötn, jeśli się ma szczęście. Jeśli ma się pecha, nigdy się stamtąd nie wyjdzie. Czasza lodowa przesuwa się nieustannie. Ale jak powiedziano… My się tam nie wybieramy!
Całe przedpołudnie jechali po zdumiewająco równej ziemi. Choć właściwie tak bardzo dziwne to nie było. Kolejne wybuchy wulkanów wypełniły doliny pomiędzy górami lawą i popiołem, które zastygły niczym gładka podłoga. Od czasu do czasu trafiali na okolice, w których z takiej podłogi sterczały czarne skały. A otaczająca je lawa przypominała gruby żwir.
Marco nieustannie wysiadał z samochodu i sprawdzał, czy wciąż posuwają się śladami Dolga, tutaj bowiem trudno odnaleźć drogę, jak przestrzegał Addi. Każdego roku właściwie wytyczano nową, bowiem po zimie zmieniała się i ziemia, i wody.
Nie śpieszyli się jednak. Ich zadaniem było przecież dowiedzieć się, którędy podróżował Dolg. Nie było najmniejszego powodu, by niecierpliwić się częstymi postojami. Nikt też zresztą niecierpliwości nie okazywał. Addi zaczął być zainteresowany całą sprawą równie mocno, jak jego pasażerowie; zaakceptował ich niezwykłość, a jego wiedza stanowiła dla nich wielką pomoc.
– Wygląda na to, że chłopiec kierował się w stronę Askji – oznajmił w pewnym momencie Addi.
Móri spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Do wulkanu? A co tam jest?
– Wielkie jezioro w kraterze. I rozpadlina w głębi góry, nazywa się to Drekagil. Poza tym Askja jest terenem o niezwykłej, naturalnej urodzie, dzikiej i nietkniętej ręką człowieka. Znajdują się tam ponadto gorące źródła i temu podobne.
– Dolg nie wędrował tutaj po to, by podziwiać naturę – oznajmił stanowczo Móri raz jeszcze. – Coś zupełnie innego musiało ciągnąć go w te strony.
Szarobiałe firanki mgły zaczęły przesłaniać Kverkfjöll.
– Myślę, że będzie deszcz – poinformował Addi.
– To fajnie, nie ma co – mruknęła Indra.
– Teraz deszcz jest lepszy niż burza piaskowa. Okolica od Herdhubreidharlindhir do Askji i Kverfjöll i dalej wzdłuż drogi, którą nazywają Gäsavatnaleid, prowadzącej do Nyídhalur na Sprengisandur, pokryta jest piaskiem, popiołem i pumeksem. Kiedy panuje długotrwała susza, a potem przyjdzie wiatr, powstają tu potężne burze piaskowe. W takim przypadku nie widzi się nic i nigdzie się nie dojdzie bez sprzętu nawigacyjnego. Samochody, zwłaszcza okna i lakier, mogą doznać poważnych szkód, poza tym piasek dostaje się do silnika i wtedy koniec. Ja zwykle w takich razach zatykam wloty powietrza pęczkami wełny i wykorzystuję rezerwowy olej silnikowy do tego, by posmarować cały lakier i okna, tak że pierwszy piasek, który nadlatuje, osadza się mocno na powierzchni i działa jako ochrona. Niewielu kierowców zna te sposoby.
Zebrani w milczeniu podziwiali jego rozsądek. Za czymś takim musi się kryć długie doświadczenie.
Deszcz dawał na siebie czekać, wiedzieli jednak, że wkrótce nadejdzie.
Znajdowali się w okolicy gęsto pokrytej sterczącymi w górę skałami.
– Muszę się trochę przejść – oznajmiła Miranda pośpiesznie.
– Znowu? – jęknęła Indra. – Dlaczego piłaś rano tyle herbaty?
Ellen wtrąciła spokojnie:
– Wiesz, Mirando, znam bardzo dobry sposób, który stosuję podczas takich długich wypraw jak ta. Pij na śniadanie tylko czysty sok pomarańczowy. Mam oczywiście na myśli nie koncentrat, który należy rozpuścić w dwudziestu litrach wody, lecz naturalny, świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy, może zawierać również kawałki owoców. Jedz, co chcesz, ale nie pij ani kropli niczego innego, ani herbaty, ani kawy, ani mleka czy wody! Wtedy długo dasz sobie radę.
– Dziękuję – uśmiechnęła się Miranda. – Zapamiętam to.
Addi zatrzymał się i wszyscy wysiedli. Jechali już od dłuższego czasu i przyjemnie było rozprostować nogi Zniknęli wśród skał, każdy w innym kierunku.
Indra i Miranda poszły razem. Indra spoglądała na chmury.
– Nie zabrałam mojego płaszcza przeciwdeszczowego, chyba głupio zrobiłam. Oj, widzę tu ślady jeepa! Zupełnie świeże.
– Deszcz nie spadnie tak zaraz – pocieszyła ją Miranda. – Zresztą nie było jeszcze okazji, by użyć naszych rzeczy przeciwdeszczowych, Bogu dzięki.
Każda z sióstr wybrała swoją skałę i ukryła się za nią. Później spotkały się ponownie, przystanęły i z lękiem rozglądały wokół.
– Oj, chyba odeszłyśmy za daleko od drogi – zaniepokoiła się Indra.
– Pomyśl, co by to było, gdybyśmy zaczęły krążyć pomiędzy skałami?
– Nie ma takiego niebezpieczeństwa – uśmiechnęła się Miranda. – Po prostu pójdziemy z powrotem po naszych śladach.
– Jesteś genialna – zachichotała Indra. – Może jednak najpierw wejdziemy na to wzniesienie za nami i rozejrzymy się po okolicy.
– Oczywiście!
Ruszyły ku wielkim kamiennym blokom, dyskutując o tym, czy owe skały to bazalt, czy porfir, a może inna skała wulkaniczna, i okrążyły wielki głaz.
Za skałą stało dwóch mężczyzn, jeden ciemnowłosy, a drugi wysoki blondyn, gotowi rzucić się na dziewczyny.
Siostry zawróciły w miejscu i rzuciły się do ucieczki, gubiąc własne ślady i poczucie kierunku, lecz uciekały w śmiertelnym strachu, a prześladowcy gnali za nimi.