Uderzono w kołatkę: obiad. Do domu daleko, przeto Benedikt chodził do Chaty Stołowej. Za dwie blaszki można obiad z dwóch dań dostać. Nie taki zawiesisty jak w domu, ale czy znowu w domu taki zawiesisty? Za to nie trzeba daleko chodzić. Po Oleńkę to przysyłają sanki, bo ona w domu je, kochaneczka.
Do Benedikta przyczepiła się Warwara Łukiniszna. Już dawno na niego swoim jedynym okiem popatrywała. „Idziecie, znaczy się, do Chaty Stołowej? To ja z wami”. I frędzle jej się na głowie kołyszą. Jak iść, to iść. Palic poślinić, świecę zgasić — abo to długo?
Co też luda w Stołowej! Benedikt popchnął Warwarę Łukinisznę z miskami do lady, żeby stanęła w ogonku, bo jeszcze ludzisków się zbiegnie, a sam rzucił się do stołów i dwa miejsca zagarnął. Łychy położył, niby że tu zajęte. I nogą zagrodził, żeby się nie pchali. Łokcie rozstawił, a gębę nasrożył. To zawsze pomaga.
Obcy pcha się, żeby miejsce zająć, popatrzy Benediktowi w lico i, jeśli duchem słabszy, to się odczepi: no, jeszcze pomyśli, z taką gębą zaczynać, uchowaj Boże! Siądę sobie w kątku, gdzieś dalej… Tak to właśnie na każdą rzecz jest sposób.
Wyziewy się rozchodzą. Miski parę dają, łychy stukają, świece skwierczą. Gorąco. Kucharze drą się wniebogłosy:
— Kto tam rdzę pali w izbie? Wyjść! Oddychać nie ma czym! Ale nikt, rzecz jasna, nawet się nie ruszy.
Przyszła Warwara Łukiniszna z miskami. Prawie nic nie wylała, choć ją zdrowo trącali.
No tak. Znowu zupa z myszy. Państwowe jedzenie, jasna sprawa, nie to co domowe. I niby myszy te same, a smak, rozumie się, nie ten sam. Rzadkie. Za to robachów do zupy nakładli, że szczękę można wyłamać. Robachów nie żałują. Zawsze przesolą zupę. A tak łychą pogmerasz, pogmerasz — ledwie jeden mysi ogonek. Może oczko, żeberko.
Kucharza zresztą też trzeba zrozumieć. Pewnie chowa tuszki, lepsze kąski wykrawa i do domu niesie, dla dzieci.
Każdy przecie by tak zrobił. Jedna bo sprawa obcemu gotować, nieznajomemu: kto go tam wie, co za jeden? A całkiem insza — swojemu dzieciątku. Są tacy, co mówią: dla wszystkich trzeba gotować jednako. Gdzie to kto widział?
Obcy to zawsze obcy. Co w nim jest dobrego? Jeśli to, oczywista, nie dziewczyna. No, co dobrego? Może nawet nie jest taki głodny? Pewnikiem jakoś się tam obejdzie. Rozmyśli się i nie zje.
A swój jest swojski. Nawet oczy ma insze. Patrzysz i widzisz: chce mu się jeść. Czujesz po prostu, jak mu wątpia skręca. Swój to trochę jak ty sam. Warwara Łukiniszna wzdycha:
— Widzę, że nieoczyszczone myszy dają.
— Mówią, że nie ma komu robić.
— Rozumiem, ale mimo wszystko. Przyjdźcie do mnie, Benedikcie, ugoszczę was dobrą zupą.
— Dzięki, Warwaro Łukiniszna. Kiedyś na pewno.
A przecie u niej grzebień koguci z oka wyziera. Choćbyś się i nie przypatrywał.
— Dawno już chcę was spytać, Benedikcie. Przepisuję wiersze Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego. A tam bez przerwy się powtarza: koń, koń. Co to znaczy „koń”? Nie wiecie?
Benedikt pomyślał. Jeszcze pomyślał. Nawet poczerwieniał, tak się natężył. Tyle razy to słowo pisał, a jakoś się nie zastanawiał.
— Chyba mysza.
— Czemuż tak myślicie?
— A dlatego: „Czy to ci się żyje marnie, czyliż owsem cię nie karmię?”. To musi być mysza.
— No to dlaczego tam jest: „Bieży koń, a ziemia dudni”.
— Widać jakaś duża mysza. Przecie jak się czasem zaczną tłuc, to zasnąć nie można. Pamiętacie przecie: Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, pisze też: „Życia bieganina mysia, czemu mnie tak trapi dzisiaj?”. To musi być mysza.
— Dziwne jakieś to wszystko. Nie, chyba mnie nie przekonaliście.
Warwara Łukiniszna mnogich wierszy wyuczyła się na pamięć. I cięgiem chce coś wyrozumieć. A czy to mało słów trudnych? Inszy machnie ręką, a ta musi i już. Nawet gada po książkowemu. Jako mateczka nieboszczka gadała. Abo Nikita Iwanycz.
Warwara Łukiniszna mieszka sama. Nieraz myszy nałowi, na targowicę zaniesie i wymienia na książki. A czyta — cięgiem.
— Wiecie, Benedikcie, dla mnie wiersze to wszystko. Nasza praca daje tyle radości. Wiecie, na co zwróciłam uwagę: Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, jest jakoby rozmaity. Rozumiecie, co chcę powiedzieć? On jakoby różnymi głosami przemawiał.
— W końcu to Najwyższy Basza, oby żył długo — nastroszył się Benedikt.
— Nie, ja nie o tym… Nie wiem, jak to wam powiedzieć, ale czuję. Powiedzmy: „Na moście fletnia zaśpiewała, od kwiecia jabłoń biała, a już na niebie dzień bez mała, anioł zieloną gwiazdę niesie, a z mostu dusza osłupiała wyżynie, w której taka chwała, głębinie dziwuje się…”'. To jeden głos. Ale weźmy…
— Na moście? — przerwał jej Benedikt. — To pewnikiem Plugawy Mostek. Wiem, łowiłem tam robachy. Głębina w samej rzeczy niemała. Trzeba uważać! Bo chlupniesz i tyle cię widzieli! Tylko bąble pójdą. A jeszcze deska podgniła. Kiedy koziełki gonią, to ani chybi któryś zleci. Znam to miejsce.
I wyssał kosteczkę.
— Nie, ja nie o tym. Weźmy co inszego: „W podgrodziu, gdzie dotąd ślad stopy, posłuchaj, nie postał, a jeno gdy zbóje najemni, twój zwiastun — osiki liść, biały i niemy, bezgłosy jak upiór w bladości swej głuchej!” — przecie to całkiem inszy głos dźwięczy. Całkiem inszy.
— To podgrodzie też znam! — zawołał Benedikt. — Tam Pachomowi czaszkę rozłupali.
Warwara Łukiniszna głową kręci, patrzy na świecę, a siny płomień drży w jej jedynym oku.
— Nie, nie… Ja wszystko czytam, czytam… Myślę, myślę… Wszystkie wiersze rozdzieliłam na różne kupki. A nitkami zszyłam zeszyciki na nowo. I wiecie, co jest ciekawe?
— Waśka Uszaty też jest ciekawy — powiedział Benedikt. — Oho, jak się rozcapierzył. A niedobrze, że przeszywacie wiersze. To swywola.
— Ach, Boże mój… No, chodźmy do pracy. Zaraz uderzą w kołatkę…
Warwara Łukiniszna powiodła okiem po zadymionej sali. Rdzą tak nakurzyli, aże dychać trudno. Sinawy dym wisi do samej podłogi. W kącie ludkowie, co już swoje zjedli, grają w prztyczki. Dwaj się już nachlali kwasu i leżą na podłodze. Waśka zapisuje, którzy.
— Straszny hałas w tej restauracji — westchnęła Warwara Łukiniszna.
— „W sali pełnej i gwarnej siedziałem przy oknie, o miłości gdzieś smyczki śpiewały…”. Jak myślicie, te smyczki to co?
— Pewnie jakieś dziewuszki grzeczne?
— Nie… Wiecie, tak by się chciało pomówić o sztuce… Naprawdę, przyjdźcie do mnie do domu. Przyjdźcie!
— Dobra, przyjdę kiedyś — rzekł Benedikt bez ochoty. Gdyby nie była taka straszna, toby z zadowolnieniem poszedł. W łaźni by się wyparzył, a potym — w gości. A tak, to nie ma pośpiechu.
No, może jak się oczy przymknie, toby uszła. Bo dobra z niej baba. Jeszcze zupy naleje. Co prawda, tymi wszystkimi rozmowami zaniepokoiła Benedikta.
W Chacie Pracy wszyscy w kupie, ale nie ma Oleńki. Benedikt poczekał, pogryzł patyczek pisarski. Nie przychodzi. To się zdarza: do obiadu jest na miejscu, a potym nie przychodzi. Widać tak trzeba. Nie nasza sprawa. Ale nudno.
Siadł, żeby przepisywać nową bajkę: „Kołaczyk”. Śmieszna taka historia, aże strach. Ten kołaczyk uciekł i od babki, i od dziadka, i od miedźwiedzia uciekł, i od wilka. Toczył się po lesie, jak chciał. Piosnki śpiewał wesołe, z żarcikami: „Jestem sobie kołaczyk, w stodole młócony, we młynie mielony, ze śmietanką zagnieciony, na okienku wystudzony!”. Benedikt, piszący, cieszył się, że taki to kołaczyk. Podśmiewał się. Nawet gębę rozdziawił, kiedy pisał.
A kiedy doszedł do ostatniej linijki, serce się ścisnęło. Kołaczyk zginął! Lis go chap! I zjadł. Benedikt nawet patyczek pisarski odłożył i patrzył na zwój. Zginął kołaczyk. A taki był wesoły. Cięgiem piosnki śpiewał. Życiem się radował. Ciach! I nie ma go. Za co?
Benedikt przełknął ślinę i obwiódł oczami chatę. Wszyscy pochylili się i piszą. Świece pomrygują. Miedźwiedzie pęcherze na oknach nabrały siności. Już się zmierzcha. Pewnikiem zbiera się na zamieć. Namiecie zasp wysokich, zacznie świszczeć w uliczkach, zasypie chaty po same okna. Zajęczą wysokie drzewa w północnych lasach, wyjdzie z lasu kyś, podejdzie do gródka, zawyje żałośnie: kyyyś! kyyyś! A nad gródkiem hula wiatr ze śniegiem, nad domami kołuje i niesie daleko tę dziką skargę. Przedstawił sobie Benedikt, jak to dzieckiem będący, siedział na piecu, zwiesił nogi w walonkach, a za oknem hula zamieć. Trzeszczy sinawa świeczka z mysiego sadła, cienie pląsają na powale, mateczka siedzi przy oknie, wyszywa kolorowymi nitkami zasłonkę abo ręcznik. Spod pieca wyłazi miękki, puszysty Kicio i skacze Benediktowi na kolana. Mateczka Kicia nie lubi; jak on ją za spódnicę capnie, to ona go zawsze strząśnie. Mówi, że nie może patrzeć na jego różowy, goły ogon i na pysek z trąbką. I nie podoba jej się, że palce też ma różowe, jako dziecię. Pono za jej młodości te zwierzaki były całkiem insze. Ee, mało to było kiedyś różnych rzeczy?! A gdyby Kicia nie było, kto by im tyle myszy łowił i skąd by brali sadło na świeczki? A Benedikt go lubi. Wyciągnie się do niego palic, to zaraz łapie rączkami i mruczy.
Mateczka miała ponoć książkę starodawną. Tyle że ją chowała. Bo to mówią, że te książki zaraźliwe. Tak że Benedikt nie tylko jej nie dotykał, ale nawet nie widział, i mateczka surowo zabroniła o niej gadać, zupełnie jakoby jej nie było.
Ojciec chciał spalić, bo się bał. Jakaś Choroba od nich, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się.
Wtedy przyjadą Czerwone Sanie.
A w saniach sanitarze, żeby tak w złą godzinę nie wymówić. Jadą Czerwonymi Sańmi — tfu, tfu, tfu — w czerwonych opończach, zamiast oczu mają zrobione szparki i twarzy nie widać, tfu, tfu, tfu.
Siedzi tedy Benedikt na piecu, a mateczka wyszywa, a zamieć za oknem wyje, świeczuszka ledwo się tli jako ogienek nad bagienną rdzą, a w kątach ciemno, ojciec już spać się zabrał i przyodziewek zrzuca.
Nagle jak nie wrzaśnie: „Aaaa!”. Oczy wypuczył i na brzuch sobie patrzy, a tylko krzyczy i krzyczy. A brzuch ma jakoby pryszczaty abo jakoby go kto brudnymi łapskami upaćkał. Krzyczy tedy: „Choroba! Choroba!”.
Mateczka — nogi w walonki, chustkę na głowę i do drzwi: po Nikitę Iwanycza.
Ojciec:
— On powie! Powie! — i za spódnicę ją łapie.
Niby że Nikita Iwanycz powie sanitarzom. Ale gdzie tam! Wyrwała się i w tę zamieć.
Przylatują z Nikitą Iwanyczem. A ten:
— No, co tam? Pokażcie. Cóż — neurodermia. Trzeba jeść mniej myszy, to samo przejdzie. Nie drapcie się.
I rzeczywiście, przeszło. A starodawną książkę ojciec i tak znalazł i spalił. Bał się nie tyle zarazy, ile sanitarzy, żeby w złą godzinę nie wymówić.
Bo ci zabierają ludzi i leczą, a z onego leczenia już nikt nie wraca. Dotąd jeszcze nikt.
Strach nawet o tym pomyśleć. Idzie się ulicą i nagle świsty-krzyki: to pędzą Czerwone Sanie. A zaprzężona jest do nich szóstka wygeneratów. I wtedy tak jak jesteś — czy masz na sobie kożuch, czy siermięgę abo latem koszulę — rzucasz się na bok, w zaspę abo w błoto przydrożne, głowę rękami zasłonisz, skulisz się: Boże zmiłuj się! Ratuj! Wcisnąć by się w ziemię, w glinę się schować, w ślepego robacha zmienić — byle tylko nie mnie! Nie mnie, nie mnie, nie mnie, nie mnie!..
A tamci są coraz bliżej i tupot coraz silniejszy — diabli ich nadali! Pęd, świst, szóstka dyszy ochryple, grudy błota lecą spod płóz… Przejechali. Cisza. Tylko z dala dolatuje coraz cichszy tupot walonków.
Nie jestem chory, nie jestem, nie, nie, nie. Nie muszą, nie muszą przyjeżdżać sanitarze, nie, nie, nie. Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się, nie, nie, nie.