DZIESIĄTA BUKWA

Przez całą noc Benedikt łapał myszy.

Łatwo powiedzieć: łapał. Wcale nie prosta to sprawa i, jak do każdej sprawy, potrzebne jest wyrozumienie. To tylko się tak wydaje, że tutaj ty, a tu mysza, i ty masz ją łapać. O, nieee!

Łapał je oczywiście pętliczką. Ale jeśli w piwnicy pusto, jeśli mysza skrewiła i przeniosła się do kogoś bogatszego, to czy potrząsasz pętliczką czy nie potrząsasz, i tak nic nie wytrzęsiesz. Myszę zanęcić trzeba. Przeto wszystko winno być obmyślane zawczasu.

Ot, dwudziestego dnia była wypłata. Pięćdziesiąt blaszek. Tak. Podatek od nich — trzynaście precent. To znaczy sześć i pół blaszki podatku. Od wczesnego tedy ranka ludkowie stanęli w ogonku do Chaty Płatniczej. Jeszcze nawet zorza nie wzeszła, bo zimą ciemno choć oko wykol.

Co zresztą się zdarza. Idzie taki ludzik po omacku, w ciemnościach, po wypłatę — i do dziury wleci, konarem oko wykole abo pośliźnie się i nogę złamie, abo zabłądzi do cudzej osady, a tam sobaki złe go potarmoszą; upadnie i zamarznie w zaspie na śmierć. Wszystko może być.

Ale przypuśćmy, że Bóg miłościwy był i przyszliśmy na miejsce. No dobrze. Stanęliśmy w ogonku. Kto pierwszy przyszedł, ten w kurytarzu, abo inaczej w sieni się usadowił. A kto na końcu — ten już na ulicy stoi, na mrozie przytupuje. Stoją tak, straszą jeden drugiego, abo rozhowory wiodą, zgadują, czy przyjedzie basza płatniczy czy też znowu się upił poprzedniego wieczoru piwem, kwasem abo moszczem konopnym. Abo żarty stroją: jeśli kogo z ludków zmorzyło w sieni od ciepła i na podłodze się zdrzemnął, wezmą takiego ostrożnie pode pachy i odniosą na sam koniec ogonka. Jak się ocknie, za cholerę nie pojmie, co, jak i czemu on tutaj. Pędzi tam, gdzie raniej stał abo leżał, a wszyscy do niego: „Gdzie się pchasz bez kolei? Stój na końcu!”. A on: „Ja pierwszy stałem!”. A my: „Nie widzieliśmy!”. No, krzyki, draka, rany rozmaite.

Tak czas przemija, zorza różowa, mglista na niebo wychodzi, ciemności roztrąca. Poranna gwiazda Czer-pak błyszczy pięknem niewypowiedzianym jako świetlak na wysokości. Mróz jeszcze tęższy się wydaje.

Czekamy na baszę: czy aby jeszcze przyjedzie? Niech no gdzie w uliczkach śnieg się zakłębi, sanie migną, a już ludzie krzyczą: „Jedzie! Nie jedzie! Na pewno on, jego czapkę widać!”. I różne takie. Poruszenie wielgie.

Jak do wieczora nie przyjedzie, to się rozejdziemy, a jak raczył oczy otworzyć, no to ludzik wypłatę dostanie.

Stoisz, stoisz — i patrz, dostałeś się do płatniczego okienka. Twoje szczęście, nachyl się. A dlaczego nachyl. A dlatego że ono akuratnie na wysokości pępka wywiercone, wąziutkie takie. To dlatego że basza z drugiej strony na taburecie siedzi i tak mu wygodniej. I jeszcze dlatego tak wymyślili, żeby w pas mu się kłaniać, pokorę okazywać, żeby była w organizmie. Przecie jeśli wyprostowany stoisz, blaszki liczysz, to kto wie, co ci przyjdzie do głowy? Na przykład czemu tak mało abo czemu podarte, abo czy wszystko mi wydał, nie zatrzymał tam czego w garści, herod przeklęty, i insze takie myśli swywolne. A kiedy w pas się zegniesz i głowę na bok wykręcisz, żeby lepiej widzieć, co dają, i rękę do okienka daleeeeeeko wsuniesz — a głębokie ono — i palce rozcapierzysz, żeby blaszki ucapić, aże ramię cię zaboli — wtedy dopiero czujesz, co to takiego służba państwowa i potęga, i chwała, i władza ziemska, na wieki wieków amen.

A jeśli znowu będziesz miał szczęście, to blaszki ucapisz. Kto krótkoręki abo chromy na przegubie, ten oczywiście wszystkich w życiu nie ucapi, a co najwyżej część. O takich mówi mądrość ludowa: za krótkie ręce. A i ludkowie z tyłu napierają, poganiają, popychają, na plecy ci się kładą, do ucha dyszą. Niełatwo. No, Benediktowi tam siły nie brak, młody, to się obroni, blaszki krzepko w garści zaciśnie i rękę z okienka szczęśliwie wyciągnie, tylko trochę nadgarstek obedrze, ale to głupstwo, zwyczajna rzecz. Kompres ciepły na noc przyłoży, rękę owinie, to krew może zakrzepnie. A do następnej wypłaty ani chybi nowa skóra narośnie.

Skoro blaszki państwu wydarłeś, to stawaj do drugiego ogonka płacić podatek. To tak się tylko mówi: stawaj, bo kto by tam z własnej woli stanął. Tu już jasna sprawa, straża z berdyszami goni ludków po kurytarzu do drugiej komnaty, do dwóch odliczyć każe, łańcuchy kamienne ze wszystkich stron drogę zagradzają: wszystko jak trzeba.

A pozatym wszystko tak samo, tyle że w okienku siedzi nie płatniczy basza, ale podatkowy, i okienko szyrokie, przestronne, że sanie by przejechać mogły.

Tutaj sprawa szybciej idzie — chyba w cztery godziny uwinąć się można. Odliczasz sześć i pół blaszki i dajesz baszy. Ale blaszki na pół przecie nie rozerwiesz! Na co komu taka podarta? No to cóż robić: trzeba oddać siedem. Pod koniec dnia basza tych dodatkowych ma całe tysiące. A on je sobie weźmie, strawy jakiej nakupi abo piętro do domu dobuduje, abo balkon, abo szubę sobie sprawi, abo i sanie nowe.

Basza to zawsze basza.

A tacy, co państwowego rozumienia nie mają, tylko same puste wymysły, jak na ten przykład Nikita Iwanycz, ci powiadają: „Dlaczego nie można, żeby jeden i ten sam basza piniądze płacił i pobierał podatek? Tak — powiadają — byłoby szybciej”.

No i macie głupich! Doprawdy, śmiech bierze, jak się tego słucha! Dlaczego? A dlatego, że basza płatniczy jest płatniczym baszą, a podatki zabiera basza podatkowy! No? Jakże to tak — jeden basza będzie ci dawał i odbierał? No? Po cóż by on wtedy w ogóle miał do roboty przyjechać, z takimi piniędzmi? Zamknie się w domu i dalej jeść-pić abo w sanie siądzie, na polowanie ruszy i tyleś go widział. No nie?

Każdy by zresztą tak zrobił.

Przecie gdyby podatkowy basza w chacie nie siedział, pieniędzy nie zabierał, czyby płatniczy w ogóle nos wytknął na ulicę? Przecie by nawet, pijanica jeden, nie przypomniał sobie, że już dwudziestego — wypłata abo, na przykład piątego — zaliczka!

Podatkowy go pewnikiem od wieczora męczy: „Gdzie blaszki? Nie okradłeś aby kassy? Nie było jakiej straty w moim interesie? Czy bezpiecznie w kobiałkach siedzą, mysza nie przegryzła?”. Bo i tak bywa, a wtedy wypłaty nie dadzą. Powiedzą: „Przepadło nie wiadomo gdzie, czekajcie do drugiego razu”. Czekamy.

No, ale przypuśćmy, że wszystko dobrze poszło, dostaliśmy wypłatę, blaszki w garści mamy. Za te blaszki abo, jak insi mówią, „rublaszki”, abo „siano” czy tam „krwawicę”, niczegusieńko, rzecz jasna, nie kupisz. Gdyby ich siła było — to tak. Wtedy kupisz. A tak, to nie. Najwyżej zjesz obiad.

Mysza to insza sprawa, jej to wszędzie pełno, każdego dnia świeża jest. Jak miałeś czas, to nałapałeś i wymieniaj sobie na zdrowie. No i kto ci co złego rzeknie, Boże mój?! Jasne, że i od myszy podatek do kassy idzie abo, inaczej mówiący, haracz, podymne, pogłówne, popiecne, wszystkich nie zliczysz, ale to całkiem insza sprawa.

No i cóż: ma Benedikt w garści blaszki, połowa roboty zrobiona. Teraz musi uczynić tak: za te blaszki kupić w Stołowej Chacie obiad, byle chleba nie jeść, tylko oszczędzać, nosić do domu i tym chlebem karmić myszy. Jeśli każdego dnia kruszyć im po kawałku, to zleci się bidaczek bez liku.

I na ten raz tak wszystko szczęśliwie się złożyło, jak było pomyślane! Wszystko się zeszło! Całą nockę Benedikt łapał myszy, a nad ranem na sznurku, nie kłamię, majtały się dwieście siedemdziesiąt dwie, szarutkie, z grubymi mordkami i skórką jedwabistą! No, może nie dwieście siedemdziesiąt dwie, ale sto pięćdziesiąt sześć. Siła! Pomylił się, jak liczył. A dlaczego taka wiktoryja? A dlatego, że wszystko obmyślane było zawczasu, wszystko przemyślane uczenie, starannie.

Jejku, jaki piękny jest ludzki rozum, a któż go wysławi? Kto pieśń ułoży szczęśliwą, głośną, z ruladami i modulacyjami i potym wyjdzie na górkę abo wzgórek jaki, mocno stanie, nogi rozstawiwszy, a ręce wyrzuci na boki i jak nie tupnie! Nóżką — tak, żeby oczywiście nie upaść — tupnie, mówię, i — ech! Trala, trala, tralala! Ludzie, ludzie, oj da da!!! Trawa, trawa się zieleni, zieleni się trawka, ej, ta trawka, trawka-tra, ej, trawka-murawka!!!

Może i nie tak, ale cośkolwiek właśnie takiego, radosnego, żeby samo z młodej piersi się wyrwało, żeby w głowie szczęście poczuć, żeby to szczęście między uszami zabulgotało jako zupa w garncu, aże w kark załaskotało. Żeby na całą osadę, na cały świat rozniosło się: chwała mądrości ludzkiej i cześć! Rozumieniu, rozmyśleniu, przemyślnemu przemyśleniu, wyrachowaniu — chwała! Głowie chwała i cześć! Niech żyje! Hurra!!!

Takiej kupy myszy chyba sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, w życiu nie nałapał, a przecie mistrzem w polowaniu na nie być musi! Zaliż nie poeta to, nie smakosz, nie znawca?

I srebrną w nocy zakąską jest mysz! I niby nie spał całą nockę, a z tej radości sen go odleciał, jak ręką odjął. Tyle że kolana troszeńkę osłabły i melankolija w plecach. A w oczach — ani ani! Teraz z takim bogactwem — na targowicę.

Dobrze z rana na targowicy! Pięknie! Śnieg oczyszczony łopatami, udeptany jako podłoga, jeśli jest wielgi mróz, to śnieg jest cały niebieski i pobłyskuje. Wiadomo, ludkowie przybiegną, naplują, naświnią, niedokurków narzucają, ale i tak cudnie. A jeśli się ociepli, jeśli podtaje troszeczkę, niby te ciemne ślady pod nogami, to zaspy pod płotem osiądą i poczernieją, lepkie się zrobią, szorstkie, zębate, a wiosną zapachną.

Ludzisków — ojjjjjej! Co niemiara. Każdy ma ochotę handlować. Każdy coś na wymianę taszczy. Tu stoiska, gdzie jadło kwaszone i w zalewie: cała lada zastawiona beczkami, rynkami, dzbanami, tylko chodź i próbuj, ale dużo nie bierz, bo ci po łbie dadzą. Jeśli latoś urodzaj był dobry, to niektóry stragan aże po horyzunt się rozciągnie, ostatni zasię ludzik wygląda jakoby żuczek leśny: daleki, malutki, rękami macha, krzyczy, grzybale swoje zachwala, też siebie za człeka ma, a jak popatrzysz nań z tego końca, to tylko nogą nastąpić i już go nie będzie.

Drugi skrzypy w zalewie chwali, krzyczy, wydziera się — abo paprot kwaszony, abo pierniki, abo jeszcze co.

Tutaj orzeszki, tam płótna rozłożone, nici zwykłe, nici kraszone, łapcie w wiązkach; tam znowu skórki zajęcze abo wełna z koziełków: kupuj i rób walonki abo skarpety, jak potrafisz. Tam igiełki kościane, nożyki kamienne, wiadra kamienne i drewniane, uchwyty do garnców, hołoble, mietełki — co chcesz.

A tam cały rząd świetlakami handluje. Tutaj handlarze ważni, milkliwi, stoją, na brzuchu ręce złożywszy, spod brwi popatrują, gęby mają czerwone. Zagadkowe. Milczą. A dlaczego nic nie mówią? Bo przywykli. Świetlaki trzeba brać milczący, to się i przyzwyczaili. Postoisz, popatrzysz. Tracisz śmiałość. A taką masz ochotę, żeby pojeść tych świetlaków! Spytasz handlarza:

— Po czemu za sztukę?

Pomilczy, ustami porusza. Potym:

— Te — pięć. A te — po siedem.

Drogo, kurna!

— A nie fałszywe?

Znowu nie od razu powie:

— Ludzie brali i żyją.

A wierzyć mu czy nie wierzyć — sam człek nie wie. Potupta w miejscu… Odliczy piątkę myszy. Weźmie jednego świetlaka. Do gęby włoży. Słodki…! Eee, od jednego to może się i nie umrze. Najwyżej wyrzyga. Abo włosy wyjdą. Szyję rozedmie. Ale tak w ogóle, to się może i przeżyje. A czemu mateczka pomarła? Bo całą miskę naraz zapragnęła zjeść. Nikita Iwanycz cięgiem jej gadał: „Polino Michajłówno, a cóż to za niepohamowanie?! Niech pani nie je tych daktyli! Radioaktywne!”. Ale czy go posłuchała? Objadła się.

Teraz wszelako Benedikt myśleć o smutnych rzeczach nawet nie zamierzał. Wiosna od południowej strony jako ten kołaczyk się toczy, a z nią Nowy Rok! Święto i wesele. Żarty i śmiech. Ot i ślepcy też stłoczyli się pode płotem — jeden na łychach melodię wybrzdąkuje, drugi w fujarkę dmucha, a reszta śpiewa: Zawsze niech będzie słońce! Zawsze niech będzie niebo!

Też, znaczy się, wiosnę poczuli. Ichni przewodnik też się ożywił, orlim zwrokiem patrzy, surowo na ludków spoziera: no, kto tam piosenki słucha? Niech płaci, mimo nie przejdzie! Bo to nie brakuje chętnych, żeby posłuchać i nie zapłacić. Ślepcy od tego ślepcami są, że nic nie widzą. Śpiewają sobie, zawodzą, a ludzik, niektóry raz posłucha, zadowolnienie swoje dostanie i dalej uciekać, nie zapłaciwszy. Jak go mają ślepcy pojmać? Nijak! Ciemność jeno widzą, nawet w południe, nawet latem! Gdyby nie przewodnik, toby pomarli z głodu.

Benedikt strasznie pieśni ludowe lubił. Osobliwie, kiedy chórem śpiewali. Abo kiedy zawadiackie. Jak czasem ślepcy hukną: Kobieta zmienną jest jak wiatru tchnienie. Wabi spojrzeniem, A zdradza ciebie!

— to nogi na miejscu nie ustoją, same się w pląsy puszczają. A są jeszcze insze ładne: „Samson i Daniła”, „Czerwona rózga, biały kwiat”, „Wołga, Wołga, matka-rzeka”, „A ja kocham żonatego”. I różne takie.

Teraz Benedikt czuł się mądry i bogaty. Dlatego i bogaty, że mądry. Proszę, jak to on ładnie wymyślił — i wszystko się ułożyło. Myszy zebrał w wiązki — po pięć sztuk każda; ogonki poplótł w warkoczyki, sznurkiem wszystkie przetknął i tymże sznurkiem się przepasał. Idzie, a dumny taki! Dobrze jest. I jakoś niezwyczajnie.

Zwyczajnie to idzie człek sobie, drepce, na boki czujnie popatruje: nie ma gdzie jakiego naczalstwa? Jeśli w saniach jadą, to odskoczysz na bok, czapkę w garść i nuże się kłaniać. A gębę uśmiechem wykrzywisz, przymilnym takim. Oczęta też zmrużysz, jakobyś się radował. Wyrażenie w oczkach masz takie, jakobyś się dziwił: skądże to mnie, zwykłemu ludzikowi, takie szczęście, żem baszę spotkał. Choćbyś i po czterdzieści razy na dzień, choćby po pięćdziesiąt na niego się, heroda, natykał, a cięgiem dziwisz się, jakoby basza on nie baszą był, ale babcią, co podarki niesie.

Kłaniasz się, jasna rzecz, zależnie od urzędu. Jeśli mały basza, to głowę skłonisz i rękę na brzucho położysz.

Jak duży — to w pas: włosami w śnieg abo w kurz, a ręką łuk uczynisz. Jeśli Czerwone Sanie — Boże zmiłuj się. Nie, nie, nie. Tfu, tfu, tfu. Nie, nie.

Przejedzie basza, nakurzy, napaćka — i znowu można czapkę nadziać, rękawem gębę obetrzeć, i w porządku, swobodnyś. Na pysek możesz znowu dawne wziąć wyrażenie, zwykłe, złowrogie. Proszę bardzo: spluniesz, macią rzucisz w ślad za tamtym. Abo tylko burczysz: „Patrzcie go, rozsiadł się…”, chociaż właściwie co w tym złego? Stać przecie w saniach nie będzie! Abo dłużej: „Jeżdżą sobie…! Jeżdżą i jeżdżą, a po co tak jeżdżą, sami nie wiedzą!”. I też przecie od rzeczy, bo już tam basza pewno wie, po co jedzie.

A tak mówi się dlatego, żeby złość dłużej w sobie hołubić. Kiedy burczysz przez zęby i mamroczesz, i nasępiasz się, i jeszcze gębę na bok wykręcisz, to złość tak zdrowo, przyjemnie we środku poszczypuje. Coś mocnego chce się zrobić. Płot kopnąć. Abo sobakę. Abo chłopaczkowi w ucho dać. Siła jest różnych rzeczy. Rozmaicie można się wyrazić.

Ale bywa i tak, że i złościć się nie ma chęci. Smutek jakowyś we środku, jakobyś kogo żałował. To pewnikiem ta chwilozofia.

A dzisiaj od rana wstąpiło w Benedikta nowe uczucie. Czuł się mądry i bogaty, i ochotę miał, żeby wszyscy widzieli: idzie Benedikt mądry i bogaty. I szczodry. Zatrzymał się, ślepców posłuchał. Ci akurat zaczęli stare, skoczne: „Dwa dwanaście osiemdziesiąt pięć zero be! Dwa dwanaście osiemdziesiąt pięć zero we! Dwa dwanaście osiemdziesiąt pięć zero ge!” — posłuchał i rzucił im wiązkę myszy. Aha! Całą wiązkę! jak hulać, to hulać!

Potym dziadom proszalnym wiązkę — szast! Mało się nie pobili, migiem rozdarli jałmużnę na strzępy. Pociecha! Potym wzdłuż straganów poszedł, kupować smakołyki. O, zaraz widać szacunek… Przyuważyli…

Kłaniają się:

— Pozwólcie i do nas! Czemu dusza rada? Soczku z ogóreczków, panie, spróbujcie, soczek u nas najlepszy!

Spróbował tego soku. Wziął. Wszystkiego wziął, czego dusza zapragnęła: i zwykłego, i kwaśnego, i nadziewanego. Chlebiody ćwierć puda, koziego twarogu, świetlaków z pół tuzina, żeby bułeczkę upiec słodką. Wermiszelu kwaszonego. Rzepy. Grochu kraśnego i modrego. Dzban kwasu. Nakupił kobiałek, wszystkie prowianty w nie nakładł. I jeszcze raba najął, żeby cały ciężar do domu dodźwigać, a tak po prawdzie, nie tyle ciężki był on ciężar, ile ważność swoją pokazać chciał do woli. Że niby od królewskich piramid sięgam wyżej, rączek brudził nie będę dźwiganiem ciężkości. Obsługę zatrudniam. Kudy wam do mnie.

I od razu konfuzyja. Ci, co Benedikta nie znali, myśleli, że bogacz taki niezawodnie do sań siądzie, a skąd ma mieć Benedikt sanie?! Tak że niektórzy, kanalie, w kułak się podśmiewali. A ci, co go znali, pomyśleli, że to nie rab, tylko druh Benedikta, i dziwili się, że druh takie kosze taszczy, aże się ugina, a Benedikt ręce w kieszenie wsunął, idzie sobie, pogwizdujący, i nie pomoże. Chciał pochwalić się do lubości, a tu masz, nic z tego nie wyszło.

A po drodze Benedikt zważał, żeby przed raba nie wybiec. Niech no się tylko odwróci, to ten szast! i czmychnie w zaułek — z takim dobrem, jejku!! Szukaj potym wiatru w polu. Dlatego szedł Benedikt za rabem krok w krok, tylko pokrzykiwał: „Gdzie? Nie tutaj! Skręć! Skręć, mówię, sobaczy synu! W lewo! Wszystko widzę, wszystko widzę! Tu jestem! Baczenie mam!”. Takie różne.

Trwoga duża była. Ale doszli pomyślnie. Może rab, choć to rab, też wiedział, że daleko z takim brzemieniem nie ubieży, bo Benedikt go dopędzi i pobije. Benedikt, kiedy najmował go na targowicy, w rabskiej oborze, i kułaczyska swoje mu pokazywał, i gębą się srożył, i oczami wyrażał gniew przyszły, podejrzenie wszechogarniające i niezadowolnienie z całego rodu ludzkiego… Straszył.

Ale kiedy szli, nie omieszkał pomyśleć, jaki to sukces wielgi, kiedy rozumu człek użyje! Przez jedną noc zarobił sobie na calusieńki stół jadła. No? Teraz zrobić trzeba tak: bułeczek napiec, gości sprosić, dobrze by Oleńkę, no a jak się nie uda, można i Warwarę Łukiniszną, można kogo inszego z pracy. Warfołomieja można, który bajki świetnie opowiada. Ksenię sierotkę. Co prawda, nudno z nią, a i widok niespecyjalny. Sąsiadów chyba też trzeba. Tak, zaprosić z tuzin ludków, chatę omieść, świec nawtykać… Eee… nie: babę nająć, żeby podłogi zamiatała… Po cóż samemu kark zginać? Bułeczki zresztą też niech baba piecze. A zapłaci się znowu myszami. No i ślepców nająć! O, właśnie! Całą kapelę nająć. Siurpryza dla gości! Popiją, pojedzą, popląsają, potym może w zeskakankę się pobawią… Abo w dusibabkę. Ale nie na śmierć, tylko tak do połowy. Tak, a resztki pod podłogę, a myszy znowu naleci, aże strach. I znowu nałapać, a nałapawszy, znowu jadła kupić i jadło znowu tam! Pod podłogę! A spod podłogi — myszy! I znowu wymienić! I jeszcze! I jeszcze!

Ludkowie! Cóż to w końcu będzie? A będzie, że onym sposobem Benedikt tak się wzbogaci, iże tylko patrzeć, jak pracować przestanie!

Tak! I zacznie myszy pożyczać, i lichwę brać! Sługi najmie: jednych, żeby koło domu stróżowali, a i dom trzeba jasny, wysoki, piętrowy, z przyozdóbkami na dachu…! A drugich sług, żeby na stróżów baczenie mieli, śledzili, aby tamci nic nie wzięli! A trzecich, żeby na tych baczyli! A czwartych… No dobra, to już potym się pomyśli… I baby nająć, żeby gotowały… A jeszcze ślepców, żeby bez ustanku dudlili i brzęczeli, Benedikta weselący. Pomost im w kącie się zbuduje, żeby tam siedzieli i śpiewali przez dzionek cały… I łaźnię ładną zbudować… I do łaźni też muzykę wprowadzić… inszych ślepców… Myjesz się i myjący, słuchasz… I dziewkę draparkę nająć, żeby drapała po plecach i drugą, żeby włosy rozczesywała i piosnki mruczała… No, co by tu jeszcze? Tak! Sanie! I bramę do domu szyroką, i drzwi z zamkiem… Ej, raby, otwierać! Jaśnie pan jedzie! I wszyscy na twarz padają. Benediktowe sanie na podwórzec wjeżdżają i prosto do domu… A z domu na spotkanie wychodzi Oleńka, łabędzica biała: „Witaj, Beniu, mój skarbie, proszę do stołu. Już tak się stęskniłam… Aże oczka wypatrywałam…”.

Doszli. Uuuuch… Ot i co się przywidziało… Z naszej chatki, co tu gadać, marny dom. Rab postawił kobiałki w śniegu. Uśmiecha się. Benedikt odpiął zapłatę: wiązkę myszy. Popatrzył: widać, że rabowi na pysku igra nieuważanie. I rozmowa od razu się zaczęła nieprzyjemna…

Rab mówi:

— U kogo służysz?

Benedikt rozdarł się:

— Służę?! Ja ci dam: służę! Państwowy pracownik jestem. Nie żadne „służę”!

A rab:

— To dla kogo prowianty?

Benedikt:

— Dla mnie! Mam swoje gospodarstwo! Zaraz jeść będę!

A rab:

— Ehe. Swoje.

Wziął zapłatę. Wysmarkał się na śnieg, prosto Benediktowi pod walonki, i poszedł.

Ot i masz rabskie nasienie!! Rab zawsze rabem zostanie!! A dopędzić by go, zapłatę mu odebrać i po pysku nakłaść, jak się należy, i w śnieg wkopać za obrazę, za swywolę! Bydlak!! Benedikt szarpnął się, ale zaraz się zląkł: nie zostawi kobiałek bez nadzoru. Bo już ludkowie zaczęli się schodzić, na jadło patrzeć. Tfu! Splunął, wciągnął kosze do chatki.

To ci rabski pomiot, sukinsyn! Zrobił, gadzina, aluzyję, że i Benedikt chyba nie Benedikt, tylko czyjś rab, jako i on sam, i że niby jadło nie dla siebie kupił, ale dla pana, że chata to nie chata, ale szopa, może jaka komora. I marzenia jego wszystkie próżne: sań mu się zachciało… Nie, nie można tego tak zostawić! Dopędzić szybko, szybciutko i kopa takiemu!! Benedikt rzucił się na ulicę, patrzy tu, tam… Nie ma, przepadło rabisko, jakoby go nie było… A może się przywidziało?

Wrócił do wyziębionej, mrocznej chaty. Jak to czas przeleciał. Kiedy on sobie tam i sam chodził, słońce już zaczęło opadać. Pomacał piec: zimny. Nie warto by, co? Odsunął zasłonkę — no jasne… Złodzieje tu byli. Zwędzili płonące węgielki. Został jeno popiół zimny. No cóż…

Smętnie mu nagle się zrobiło. Jakoś odniechciało się wszystkiego. Siadł na taburet. Wstał. Otworzył drzwi i stanął, opierający się o nadproże. W piersi coś kwaśnego się zagnieździło jako choroba. Tak! Już wieczór. W środku dnia wieczór; ano, to właśnie jest zima. Blade niebo o zachodzie, na niebie gałązki drzew jakoby węglem nakreślone. Gniazda niby kołtuny. Zając się zerwał do lotu. W dole — smętna siność śnieżnych garbów, zasp, pagórów. Lichy, czarny płot jako stary grzebień. Jeszcze widoczny, ale kiedy zachód dogorzeje, to nic nie zobaczysz w tych ciemnościach. Od razu pokażą się gwiazdy, wypełni się niebieskie utwierdzenie ich słabym mlecznym światłem — jakoby się kto naigrawał. Abo my go nie obchodzimy, abo nie dla nas przeznaczone te światła niebiańskie. Co dojrzysz przy ich słabiutkim, martwym migotaniu?! Ani chybi nie dla nas, ludzi, one!

I ze wszystkim tak! Jakoby kto dla nas z całej bezmiernej przyrody mały kąsek wykroił: macie, ludkowie, kawałeczek słońca, kwiatek tulepan, trochę zielonej trawki, małych ptasząt na przydatek, i dosyć będzie. A całą resztę stworzeń schowam, w noc przyoblekę, mrokiem przykryję, w boru i pod podłogą, niby w rękawach, pochowam, małe światełko im zapalę, gwiezdne — im wystarczy, im dobrze. Niech tam szurgają, myszkują, piszczą, rozmnażają się i życiem swoim żyją. A wy, nuże, łapcie je, jeśli umiecie. Złapaliście? To jedzcie na zdrowie. Nie złapaliście — wasz kłopot.

Benedikt westchnął ciężko i sam swoje westchnienie usłyszał. O, znowu… Znowu w głowie jakieś rozdwojenie. Dopiero co wszystko było łatwe, jasne, szczęsne; rozmaite rojenia miłe. I nagle jakoby ktoś z tyłu podszedł, i całe to szczęście z głowy wydłubał… Jak pazurem wyjął…

Kyś to, któżby inszy? Kyś na plecy popatruje!

Benedikta aże zemgliło ze strachu, z niedobrego, ssącego w dołku uczucia. Zatrzasnął drzwi, nie doczekał zachodu, nie wetchnął do końca sinego, wilgotnego, wieczornego powietrza; pospiesznie zamknął się na haczyk, na zasuwy; potknął się w zatęchłym mroku o twaróg; zapomniał nawet zakląć; po omacku dotarł do wyrka i legł szybko, nóg nie czujący.

Serce mu biło. To kyś… Tak, to on. A nie żadna chwilozofia. Dobrze powiadają: kyś na plecy popatruje.

To on tam na gałęziach, w północnych lasach, w gęstwie nieprzebytej płacze, przeciąga się, przewąchuje, przebiera łapami, przyciska uszy, wybiera… wybrał! Miękko jako straszny, niewidzialny Kicio zeskoczył z gałęzi i ruszył, ruszył, ruszył — pod drzewami pełza zwalonymi, pod stertami konarów, cierni, skacze przez siwy, mchem porośnięty, zwalony przez zamiecie susz! Pełznie zwinnie, a susy daje długie; obraca się płaska głowina, z boku na bok przekręca, żeby nie zgubić, nie stracić śladu: tam daleko, w nędznej chacie, na wyrku, nalany krwią ciepłą jako kwasem, leży i drży, w sufit patrzący, Benedikt.

Blisko, coraz bliżej do domostwa! Jest już tam, gdzie zimowy wiater śnieg z ziemi podrywa, hula po wąwozach, gdzie zamieć śnieżne wiry po polach kręci, leci z wiatrem, miota się w zamieci! Nie zostawi śladu łap na śniegu, nie przestraszy ani jednego psa w podwórcu, nie spłoszy domowej gadziny!

Jest coraz bliżej — i krzywi się jego niewidzialny pysek, i dygocą pazury, bo głodny jest, głodny! Męczy się, męczy! Kyyyyś! Kyyyyyś!

Podkrada się właśnie do chaty, oczka zamyka, żeby lepiej słyszeć, i zaraz skoczy na stary dach, na wystygły komin. Już nogi pręży…

Ktoś stuka do drzwi: puk, puk, puk. Benedikt zrywa się, jakoby kijem zdzielony, i głosem strasznym krzyczy:

— Nieeeeeee!!

— Aha, zajęty jest pan, kochaneczku? To ja później zajdę — zza drzwi jakowyś znajomy głos: Nikita Iwanycz. Sam Bóg go zesłał! Sam Bóg!

Загрузка...