Jest dobra zasada: bydła do domu nie wpuszczać, bo się przyzwyczai. Sobaka budę ma na dworze, niechaj tam siedzi, gospodarstwa pilnuje.
A jak jakiś ludzik jej pożałuje — że niby marznie psina czy co — i puści na zimę do domu, to za nic sobaka do budy nie wróci; już jej w chacie się spodobało. Tylko się odwrócisz, a ona znowu chce przez drzwi się przecisnąć.
Zasada to jest naukowa, na każdym stworzeniu sprawdzona; tyczy się i wygeneratów. Wygenerata miejsce gdzie? W stajni, w chlewie. Dlatego że jest bydlę, a bydlęta winny mieszkać w bydlętniku, sama nazwa mówi.
Tak i z Teresiem: pobył parę razy u ludzi w domu — najpierw Nikita Iwanycz chuliganił; sadzał stwora za stołem, o poglądy go wypytywał; potym Benedikt musiał zawołać go do Warwary; widać z przyczyny rozstroju duchowego się zapomniał. No więc pobył wygenerat w domu i teraz co chwila pchał się do niego.
Najsampierw szukał pretekstu: podpomóc, drzwi otworzyć, kompliment teściowej powiedzieć, Oleńce kompliment, potym z radami do kuchni, że niby zna najlepszy recept, jak grzybale suszyć. Akurat! Myśmy grzybale suszyli, suszymy i suszyć będziemy od króla Ćwieczka aże do Dni Ostatnich! Na nitkę powiesić i suszyć! Nauka tu żadnego nowego słowa nie powie!
Potym jakoby pilno mu było od teścia wysłuchać pouczenie: jak najlepiej na siebie dzwoneczki zawiesić, żeby lepiej dzwoniły, kiedy się jedzie; jakie pieśni śpiewać w drodze — tęskne czyli dziarskie… Potym patrzysz, a ten zrobił się najgłówniejszy w stajni, pokrzykuje — hej! — żeby nawóz posprzątali. Nie zdążyli się obejrzeć, a on już swój w domu. Tylko słyszysz: „Terentij Piotrowicz to, Terentij Piotrowicz tamto”.
Benedikt tupał nogami, wściekał się, zawstydzał, zaklinał, przemawiał do rozumu, groził, ciągnął za rękaw, ale gdzie tam. „Nie, Beniu, zostaw, jakże bez Terentija Piotrowicza?”. I sięgnie, i przyniesie, i rozśmieszy, i pasztet upichci, i róż pochwali, i bielidła.
Zobaczy Oleńkę w kołkach, w śmietanie i jakoby sam do siebie na boku, nie wytrzymujący: „O, kurde, jaka śliczna baba!”.
Sanie ciągnie, pogwizdujący, z piosnkami. Uzdę zaplótł w warkoczyki, szleję ukrasił brzozowymi obrazikami: pośrodku rysowanego bałwana z wąsiskami przybił; z jednej strony baba goła z cyckami, z drugiej napis: OBSŁUGUJE PAŃSTWA TERENTIJ PIOTROWICZ GOŁOWATYCH. Zaprosił Oleńkę, żeby się przyjrzała, a ta od razu: „Dosyć, Benedikt, to moje sanie! Bierz sobie insze!”. Benedikt splunął, ale oddał jej sanie, i to razem z Teresiem. Strasznie już był na niego zły, nawet kopanie mu obrzydło.
A dostał mu się wygenerat Joakim, staruch dychawiczny, charkający. Cięgiem mu w piersiach klekotało a hurgotało, świszczało a chrypiało. Ledwie nogami taki powłóczy, minie dwa płoty i już się zatrzyma:
— O, Boże Święty, królowo anielska… Ciężkie nasze grzechy… Oj, zabrał by mnie już Ojciec Wiekuisty…
Wszystko z kaszlem, świstem i flegmą. Nuże charkać i spluwać, a póki wszystkiego nie odpluje, z miejsca go knutem nie ruszysz.
— Mateczko niebieska… i czterdziestu świętych męczenników… zapomnieliście o mnie… i Mikułko święty… ciężki grzesznik ze mnie…
— Dalej, dziadu, dalej, ruszaj się! W domu wyplujesz!
— Oj, nie chce śmiertucha przyjść do mnie… Widać Pana Bogam obraził…
— Piosnkę! Zawadiacką!!!
— Chryyystus zmartwychwstaaaaał jest! Dlaaaa naaas przykłaad daaan jest…
Wstyd było, bo a nuż kto ze znajomych zobaczy? Zęby szczerzyć będzie? Niby że patrzcie, patrzcie na Benedikta! Cóż to za kobyła mu się dostała! Skąd taką wytrzasnął? Abo jeszcze przezwisko jakie dadzą!
I czego się lękał, to się stało. Wlókł się z Joakimem mimo puszkina, ochotę mający popatrzeć, jak on tam stoi, a tu akurat Nikita Iwanycz wlazł na nasze wszystko i zdejmuje mu z szyi sznur do bielizny. Cóż, zwykła rzecz. Zobaczył hańbę Benedikta i — jakżeby inaczej! — zawołał:
— Jak ci nie wstyd, Benedikt! Starego człowieka zaprzęgać! Pamiętaj, czyim jesteś synem! Poliny Michajłówny! Kto to widział?! Szybciej piechotą dojdziesz!
Hańba niebywała. Benedikt się odwrócił, udał, że nie widzi, nie słyszy, a w domu teściowi się wypłakał: „Lojej, nawet Dawni palcami mnie wytykają, mówią, że żwawiej jeździć trzeba, że mateczki pamięć hańbię! Cholera tam z Teresiem, dajcie mi go z powrotem!”. Ale nic z tego, już Teresio przy inszych robotach zajęty. Kuchennym rabem go uczynili, rzepę skrobie, ptactwo patroszy, sałatki pitrasi.
Dali mu tedy wygenerata najzwyklejszego i średniego, bez żadnych cech szczególnych, a zowie się Nikołaj.
Oleńka nabiła poduszki białym puchem; o ileż miękcej się leżało. Nic nie trzeba robić, ani rąbać, ani ciosać; pieszo chodzić też nie musiał — sańmi dojedzie; jeść — nieprzerwanie proszę — tak że Benedikt nabrał ciała, abo inaczej — utył. Ciężki się zrobił. A nie tyle nawet od jedzenia się zrobił ciężki, ile od ciężkich myśli. Jakoby napchali mu w duszę gałganów, szmat starych, pozlepianych paprochów: i duszno, i swędzi, i gniecie. Leży się, nie leży, a spokoju tak czy siak nie ma.
Gdzieś powinny być książki. Gdzieś powinny.
Wychodził na dwór, na murawę (dopiero co spod śniegu wyjrzała), żeby ręce rozprostować… Jak będą robili odjęcie, to żeby letkość była w ręce, obrotność abo wytrenowanie, żeby osęka się nie kręciła, ale latała, jakoby się z ręką zrosła, tak żeby już nijakiej różnicy się nie czuło, gdzie ręka, a gdzie osęka.
Bo teść cięgiem mu przymawiał, że małosprytny, że ludzika zgubił. Spotka Benedikta w korytarzu i głową kręci z przyganą: „Ajajajajaj…”.
— Przecie co to takiego osęka? Osęka to nie kostur! Ona, miły chłopcze, ma nawet linię taką — widzisz? Że się wygina! A dlaczego? A dlatego że humanitarność w dziele naszym to rzecz najpierwsza. Wcześniej oczywiście reżim srogi był: jak tylko co, to krótka rozmowa, od razu — dziab! I duch — precz. Wtedy, jasna sprawa, kostur lepszy. A teraz dana jest nam linia insza: z krzywizną abo wygibem. Nie zabijać bowiem trzeba, ale leczyć. Zacofanie w społeczeństwie jest potworne — wyjaśniałem ci przecie — a sztuka ginie. Jeśli nie ty i ja, kto się za sztuką ujmie? No właśnie.
— Ależ, tatusiu, przecie sztuka wymaga ofiar — Oleńka ujęła się za Benediktem.
— Pierwszy blin zawsze przypalony — pociesza teściowa.
— A ty znowu o blinie! Jedno ci tylko w głowie: bliny i bliny!..
Benedikt nie słuchał, wychodził myślami ciężkimi trapiony; gwizdnął na Nikołaja, walił się jak wór na sanie: „Na targowicę!”. Nie zdejmował opończy, tylko kaptur opuszczał na plecy. Czerwony, ciężki, ponury szedł wzdłuż straganów, gdzie mali baszowie porozkładali brzozowe książczyny, swoje koślawe samoróbki. Ludzie milkli, strachali się, kiedy Benedikt zamyślony, z podkrążonymi od bezsennych nocy oczami, z obrzękłymi wystającymi wargami, z szyrokim spasionym karkiem — aże go kołnierz dusił — ciężkim krokiem sunął do przodu. Sam wiedział, że jest straszny — no i niech tam. Brał książkę, kartkował z obrzydzeniem, a jak basza pisnął czasem, że najpierw trzeba zapłacić, to tak popatrzył, że basza już więcej nie piszczał.
Tę czytał i tę czytał. A tę? Też czytał, i to całą, a nie kawałki, jak tutaj.
— Gdzie pełny tekst? Pełny tekst powinien być, złodzieje! — chrypiał na baszę, który przysiadł, skurczył się jak wróblik. A Benedikt tykał grubym palicem w korę, przecie i tu ukradli, co za ludzie! Tu rozdział przepuszczą, tam urwą w pół słowa, gdzie indziej linijki przestawią!
— Kory w państwie brakuje — szeptał przerażony basza. — Nie ma komu robić…
— Milczeć!
Niektóry raz trafiało się coś nie do odczytania: rdzawe kulfony, zaginające się linijki, błędy na każdej stronie. Czytać coś takiego to jakoby jeść ziemię z kamieniami. Ale brał. Mgliło go, gardził sobą, ale brał.
Wieczorem, nisko pochylony, palicem wodzący po wybojach i bruzdach kory, wargami ruszający, starał się zrozumieć, co czyta. Oko bowiem odwykło od pisaniny, potykało się, żądało równego, bystrego, starodawnego, czarnego na białym, jasnego na czystym. A tu widać, że małodbały skryba przepisywał, bo pełno kleksów i pokreślone. Gdyby tylko wiedział, który, to zaraz by go głową do beczki!
Do tej mównicy chciwie wzrok przywiera; Słuch się wytęża, mózg się pojąć stara Każde ze słów — tak ważki jest referat, Gdzie każdy rozdział to epoki miara!
(Kleks) (kleks) (kleks) (kleks) … uczuć na klucz nie zamykamy… Bo dzięki sercom i legitymacjom Przygniatającą większość głosów mamy (kleks) I co? Poezji od biedy za półtorej myszy, a biorą dwanaście. Nawet tutaj złodziejstwo. Benedikt, co prawda, w ogóle nie płacił; dawali mu od razu.
Próbował dawne książki czytać po raz drugi, ale to do niczego. Nijakiego wzruszenia, dygotu czy przedsmaku. Zawsze wiesz, co się dalej stało. Jeśli książka jest nowa, nieczytana, to aże siódme poty biją, tak się ciekawisz: dogoni czy nie dogoni? Co ona mu odpowie? A on — znajdzie skarb czy nie? Czyli wrogowie mu go sprzątną? A tu wodzisz niemrawo oczami po linijkach i wiesz: znajdzie; dogoni; pożenią się; udusi, i co tam jeszcze.
Nocą, zasnąć nie mogący, wiercił się w miękkim puchu i myślał. Wystawiał sobie gród, uliczki, chaty, ludków, błądził w myślach po znajomych twarzach. Taki Iwan Wołowicz… Ma książkę? Niby nie umie czytać. Co z tego: czytać nie urnie, a książkę może mieć… Zdarza się? Zdarza. Zamiast pokrywki do garnca… Grzybale we fasce przygniatać… Złą krwią się zalewał, źle myślał o Iwanie Wołowiczu. Spróbować mu odebrać? Iwan Wołowicz nóg nie ma, spod pach od razu stopy. Osęka tu potrzebna byłaby krótka, z grubą rączką. Ale ręce ma silne. To znaczy, że krótkim nie poradzisz…
Jarosław… Sprawdzić Jarosława? Razem się uczyli czytać, liczyć… On już taki, że jak co schowa, to się nie przyzna. Myślał o Jarosławie. Jak do chaty wchodzi, drzwi na zasuwę. Ogląda się. Do okna podchodzi na paluszkach, pęcherz odsunął: nie patrzy ktoś? Teraz do pieca… Świeczkę tam wtyka: zapalić… Teraz do wyrka… Znowu się obrócił, jakoby coś poczuł. Stoi przez chwilę… Nachyla się, żeby pudło spod wyrka wyciągnąć… Szuka w pudle, szuka… Przełoży z ręki do ręki… Benedikt natężył się: widział go jakoby żywego, tylko nieważkiego, niecielesnego — świeca przez niego miga i trzeszczy — jakoby wisiał w powietrzu Jarosław jako cień ze snu, szuka i szuka. Niecielesne łopatki drgają, znaczy się, grzebie, a kręgi jako guzki ma na plecach…
Szyroko otwartymi oczami wpatrywał się Benedikt w mrok; przecie to mrok, nic w nim nie ma, prawda? A tu nie — jest Jarosław i tak się przywiąże, że się nie odwiąże! Wierci się człek na poduszkach abo wstanie, żeby zapalić, abo do komórki, abo jeszcze gdzie — cięgiem Jarosław, Jarosław… Powie sobie: „Nie myśl o Jarosławie! Nie znam go!”. Ale gdzie tam! „Jak to nie znam? A ot, plecy jego, on tam przecie grzebie…”. Noc spędzi człek bez snu, wstanie jako chmura gradowa, przy stole wszystko niesmaczne się wydaje, cięgiem coś nie tak, odgryzie się kawałek i rzuci: nie to, nie to… Burknie do teścia: „Może Jarosława sprawdzimy?”. A teść niezadowolniony — podłogę drapie, w oczach przymówkę ma: „Wiecznie ty, zięciu, drobiazgami się zajmujesz, od najważniejszej rzeczy uchylasz…”.
Przed latem osęka fruwała jako ptak. Jarosław sprawdzony — nic nie miał, Rudolf Niemrawy, Cecylia Albertówna, Trofim, Szałwa — nic; Jakow, Upiór, Michaił, drugi Michaił, Lala Kuternóżka, Jewstachij — nic. Benedikt kupił na targowicy „Tablice Brandisa” — same cyffry. Złapać by tego Brandisa i głową do beczki.
Nikogo wokół. Nic. Tylko przestępnoroczna zawierucha w sercu: śliska i lepka, lepka i śliska, i szum w tej zawierusze jakoby głosy dalekie, nieszczęsne — skomlenia cichutkie, skarżą się, a słów nie znają. Abo jakoby w stepie — wyciągają ręce, łażą na wszystkie strony, rozlazły się, popsute. Łażą na wszystkie strony, ale stron dla nich nie masz; zabłądziły, a powiedzieć nie ma komu, a gdyby nawet powiedziały, gdyby spotkały kogo żywego — toby ich nie pożałował, bo mu niepotrzebne. A i nie poznają go, bo one i siebie poznać nie mogą.
— Nikołaj! Do puszkina!
Wilgotna zamieć narzucała puszkinowi kup śniegu na przygarbioną głowę, na zgiętą rękę, jakoby łaził po cudzych chatach, po komórkach kradł, nabrał dobra, ile się dało — a i marne to dobro, nietrwałe, śmieć jeno — i wyłazi z komory, szmaty do piersi przycisnął, z głowy siano się sypie, cięgiem sypie!
Co, bracie puszkin? I ty też? Też mordowałeś się, męczyłeś po nocach, ciężko stąpałeś po podłodze podrapanej, też cię myśli dręczyły?
Też zaprzęgałeś co żwawszego wygenerata do sań, jeździłeś stęskniony bez celu po zaśnieżonych polach, słuchałeś stukania smętnych dzwoneczków, przeciągłego śpiewu woźnicy?
W przeszłości szukałeś skazówki, przyszłości się lękałeś? Wznosiłeś się wyżej niż słup? A kiedyś się wznosił, kiedyś mniemał, żeś i słaby, i groźny, i żałosny, i tryjumfujący, kiedyś szukał tego, czego my wszyscy szukamy: białego ptaka, najważniejszej księgi, drogi morskiej — nie zaglądał aby do żonki twej jakowyś gnojek, jakiś Terentij Piotrowicz, fagas, picuś, nadskakiwacz? Mowa jego bezwstydna i pusta po izbach nie brzęczała? Nie zwodził to żonki hokusami-pokusami? „Ja, Olgo Madejówno, jedno miejsce znam… Podziemna woda pen-zin… Rzuca się zapałkę i pierdyk! Lecimy. Chcecie?”. Ach, bracie, lećmy w dal!
Powiedz no mi, puszkinie: jak żyć? Ja przecie sam ciebie z głuchej kłody wyrzezałem, głowę ci nachyliłem, rękę zgiąłem. Pierś skrzyżować, w serce się wsłuchiwać — co to było? Co to będzie? Byłbyś beze mnie bezokim klocem, drewnem zwyczajnym, bezimiennym drzewem w lesie, szumiałbyś na wietrze wiosną, jesienią żołędzie ronił, zimą poskrzypywał. Nikt nawet by nie dowiedział się o tobie! Gdyby mnie nie było — nie byłoby i ciebie! Kto cię wrażą władzą z nicości wywiódł? Jam ci to jest! Jam wywiódł!
To prawda, krzywyś mi nieco wyszedł i kark masz płaski, i z paluszkami nieporządek, i nóg nie masz — sam widzę, stolarską sprawę rozumiem.
Ale jaki tam jesteś — cierp, dziecię! Jacy my jesteśmy, takiś i ty, a nie inszy!
Ty jesteś nasze wszystko, a my twoje, i inszych nie masz! Nie masz inszych! No to pomoc daj nam!