SE

Z początku Benedikt myślał, że mu brakuje mysiego szmeru. Przecie mysza — to nasze wszystko. I pojeść, i odzież ze skórek skroić, i na targowicy dadzą za nią, co chcesz. A jak na Nowy Rok dwieście sztuk nałapał? Dusza śpiewała, ludzie jej wtórowali! Wspominał, jak to szedł, omal nie pląsający, osiadłe zaspy deptał, w kałuże stopą bił, żeby tęcza się robiła! Uczciwa płaca za trud uczciwy! A ileż on wszystkiego za te myszy nawymieniał? Potym z Nikitą Iwanyczem to dobro jedli przez cały tydzień i dojeść nie mogli. Stary bułeczek słodkich napiekł… Jakoś się chyba przy tych bułeczkach zaprzyjaźnili. Jeśli w ogóle z Dawnym staruchem można się przyjaźnić. Po prawdzie, to kulinarz był z niego nędzny, jeśli tak z teściową porównać. Bułeczki piekł pokraczne jakieś, z jednego boku surowe, z drugiego przypieczone, z wierzchu nie twaróg, ale diabli wiedzą, co. A te, które teściowa piekła, w ustach się rozpływały.

Potym myślał: może stęsknił się za swoją chatą? Czasami miał taki sen: chodzi niby po domu teścia, z galeryi na galeryję, z piętra na piętro, a dom i ten, i nie ten. Jakoby dłuższy się zrobił, i na bok, ciągle na bok się krzywi. Idzie Benedikt, idzie i dziwuje się: czegóż ten dom się nie kończy? Musi jakieś jedne drzwi znaleźć, to wszystkie szarpie i otwiera. A czego mu trzeba za tymi drzwiami — nie wiadomo. To jedne drzwi otworzył, a tam jego chata, ale też nie taka, a jakoby większa się zrobiła: powała wysoko w górze, w mroku ginie, nie widać jej. Tylko suche siano z powały wolno się sypie, szeleszczący. A on jakoby stał i na to siano patrzył, a w sercu strach i jakoby kto je to łapą ścisnął, to uścisk poluźnił. I teraz coś poznaje. Teraz poznaje. A tu jakoby Oleńka szła i drewno taszczyła. Ale nieprzyjazna i sucha jakaś. Dokąd ty, Oleńko, to drewno taszczysz, czemuś taka nieprzyjazna? A ona uśmiecha się małomile i mówi: „Jaka za mnie Oleńka, ja nie Oleńka…”. Patrzy: prawdać, nie Oleńka to, ktoś całkiem inszy…

Przebudzisz się po takim śnie i w ustach suchość, a serce: Du du! Du du! I nie rozumiesz, na jakim świecie żyjesz. I obmacujesz sam siebie: czy to ja? A miesiąc przez pęcherz świeci tak jasno i strasznie. I dróżka miesięczna na podłodze się rozciąga… A są ludzie, którzy we śnie chodzą, kiedy miesiąc w pełnej sile wzejdzie: nazywają ich senne bóliki. Bo coś ich we śnie boli. W taką noc z łóżka wstaną, ręce wyciągną, palcami ruszają i idą. A po co ręce wyciągają, nie wiadomo. Wyglądają, jakoby jałmużny abo pomocy jakiej prosili, a tylko kiedy weźmiesz takiego za rękę, to odskoczy. I na twarzy zdumiony. Przysłuchuje się: głowę na bok przechyli i słucha. Oczy ma otwarte, a ciebie nie widzi. Tacy ludkowie z pościeli wstają, na podwórzec wyjdą, chodzą-błądzą i dalej na dach się sprytnie gramolić jako po drabinie. Wejdą na dach, na sam czubek, i łażą. Bo stamtąd do miesiąca bliżej. Patrzą na miesiąc, a on na nich. Na miesiącu jakoby lico widoczne i to lico płacze: patrzy na nas, na życie nasze i płacze.

Myślał, że za chatą mu tęskno. Nawet pojechał popatrzeć: zaprzągł Terentija i pojechał do rodzinnej osady. Ale nie, nie to. Popatrzy na chatkę, na strzechę: ze szczętem się popsuła. Drzwi na ścieżaj otwarte, w podwórcu — łopuchy, od wiosny nikt nie plewił, i drapitrawa, i gryzitrawa, i jeszcze jakiś chwast nieznany: wąsy czarne, długie, liść zwiędły. Pierwsze śnieżynki padają, krążą obojętne. Stanął, czapkę zdjąwszy, jako przy mogile. W środku pewnie wszystko rozkradzione. Niby żal, ale i nie, bo od serca oderwało się i zmarniało. A i niepotrzebnie sanie brał: po tej podróży Terentij się rozpuścił, całkiem pana uważać przestał. Kiedy Benedikt u plota stał, bydlak rdzę kurzył i splunął na ziemię; potym mówi:

— He! Moje em-cztery w Swibłowie było lepsze.

— Teresiu, jak rozmawiasz z panem? Cały twój rozum to uzda!

— A twój — sam wiesz, co… Miałem kredens z lustrem. Telewizor „Rubin” z włoskim kineskopem… Meblościankę jugosłowiańską szwagier dostał, ubikację osobno, fototapety — złota jesień.

— Gadaj mi tu zdrów! No dalej, wprzągaj się!

— Linoleum tylko w kuchni, a tak wszędzie mozaika parkietowa. Kuchenka trójpalnikowa.

— Tereś! Do kogo mówię!

— Lodówka dwufunkcyjna, piwo w puszkach. Wódka się chłodziła, skórka cytrynowa w niej pływała…

Stoi stwór na tylnych łapach jak równy tobie, o płot się opiera i rozmawia, w oczach marzenie ma i pana za pana nie uważa! We wspomnieniach się pogrążył!

— Pomidorki z Kubania, ogórki estońskie… Kawior jedliśmy prasowany, bo ziarnisty to obciach… Żytni za dwanaście… Rolmopsy. Herbatę ze słoniem… Zefir biało-różowy. Pijane wiśnie kujbyszewske. Melony samarkandzkie…

I jak zaczął, jak swoje zaczął wygadywać, któż coś takiego wytrzyma! Słusznie mówi Nikita Iwanycz: człeka trzeba szanować, sprawiedliwość musi być! A to bydlę ma człeka za nic, za hetkę-pętelkę! Benedikt wściekł się i ochędożył mu boki knutem, po karku nakładł i kopa dał na ostatek. A teść mówi: Terentij spokojny, Potap narowisty! To jaki musi być ten Potap?! Jeśli ten spokojny! A po takiej jeździe, patrzcie, Piotrowiczem go nazywaj. Od razu.

Potym jeszcze myślał: może ogona mu brakuje? Przez całe życie żył z ogonem, merdał, radował się. Kiedy ogonem człek merda, to go czasem za uszami łaskocze. Ładny był ogon, gładki, krzepki i biały. Tak, wstyd mieć ogon, kiedy insi nie mają, ale sam w sobie był ładny. Kto zaprzeczy? A teraz Nikita Iwanycz go odrąbał prawie przy samym korzeniu — oj, jak strasznie było. Nikita Iwanycz się przeżegnał: Boże błogosław! I jaaak… ale nie tak bolało, jako się lękał. „A to dlatego — mówi Nikita Iwanycz — że w nim nie kość, ale chrzęść. Gratuluję — powiedział do Benedikta — częściowego uczłowieczenia”. Pożartował tak, znaczy się. „Może zmądrzejesz” — żartował.

Teraz na miejscu ogona guzek jakowyś, który jeno piecze. Cały tydzień potym Benedikt w rozkroku chodził i nie mógł siedzieć, ale do wesela się zagoiło. I teraz jakoś dziwnie: nie pomerdasz sobie ani nic. Tak to, znaczy się, myślisz, reszta ludzi się czuje. Hmm.

Ale z drugiej strony — co to znaczy reszta? Jaka reszta? Przecie każdy ma swój Effekt. Rodzina — pazury. Podłogę psują. Teściowa ciężka jest, zwalista, z Francuzów — nadrapie na podłodze tak, jakoby cała głowa włosów na podłogę upadła. Oleńka delikatniejsza, kupki po niej mniejsze. Po teściu wyskrobki długie, grube, choć w piecu nimi pal. Benedikt proponował Oleńce: przytniemy ci te pazury. Bał się, że go podrapie w łóżku. Ona w krzyk: „No co ty?! Też mi! Na cóż ty się porywasz? Na organizm? Oj!!! Nie!!!”. Nie pozwoliła.

A wygeneraci — chociaż to na pewno nie ludzie — nie mają pazurów. Na nogach mają nogi, a na rękach — ręce. Tylko że brudne, bo przecie cały dzionek chodzą w walonkach, jeśli nie grają w karty. A czasem siądzie taki, nogę wyprostuje i za uchem się drapie szybciutko; wtedy się przyjrzysz i widzisz, że pazurów nie ma.

W ogóle smutno było na początku, zad jakoby osierocony, a Benedikt nawet śledził wszystkie ogony, jakie napotykał: koziełka, ptaszka, psa czy tam myszy.

Do puszkina jeździł w odwiedziny. Na tydzień przed weselem Benedikt stwierdził: „No, chyba starczy, już gotów”. Ale gdzie tam.

Pod koniec to już nie tyle wycinał figurę, ile drobiazgi wszelakie poprawiał: kędziorki wydłubywał, kark ścinał, żeby geniusz jakoby zgarbiony stał, niby że tak bardzo życiem i w ogóle jest zasmucony; paluszki rzezał czy tam insze oczka. Palców z początku wyciął sześć. Nikita Iwanycz znowu się złościł, filipiki wykrzykiwał, ale Benedikt już do jego krzyków przywykł i wyjaśnił spokojnie, że tak trzeba podług stolarskiej nauki: dobrego nigdy nie za dużo. Abo to wiadomo, co się zdarzy, błąd jaki zrobisz, po pijaku siekierką walniesz nie tam gdzie trzeba. Potym niepotrzebne zawsze można odrąbać. No więc niby skończył robotę, suchą rdzą natarł, a nazywa się, że oszlifował, żeby gładziuchno było i bez zadziorów, wtedy oczywiście zamawiającemu prepozycyję zrobił: który teraz palic piewcy wolności ciachnąć sobie życzy? A wybór duży aże miło: komu co się widzi! „Chcesz ten, chcesz tamten, a nie podoba się, to może jeszcze inszy; może ci się ten spodobał, to tu stukniemy, a może tam. No?”. Dusza śpiewa, kiedy wszystko podług nauki: ślicznie i bogato.

A Nikita Iwanycz krzywił się i nie mógł wybrać, biegał dookoła i włosy darł — a włosów ma okropnie dużo. „Jakże miałbym — powiada — swywolnie i bluźnierczo odrąbywać poecie ręce? Ogon to nic, ale ręce!!!”. Zakrywał twarz dłońmi, głową kręcił, jednym okiem popatrywał, potym je zamykał, męczył się, męczył i nic nie wymyślił. Wszystkie sześć palców zostawił. A nóg puszkin nie ma, nóg nie wyrzezali. Nie zdążyli. Tylko górny tułów, od pasa. A dalej gładkie jako kłoda.

Wlekli go w sześciu chłopa, rozliczali się myszami. Z Dawnych przyjaciel Nikity Iwanycza podpomóc się ofiarował, Lew Lwowicz, z dysydentów. Pochwalił bałwana.

— Czysty daun. Sześciopalczasty seraf. Policzek dla gustów powszechności — powiedział. Ale pomocy przy taszczeniu-wleczeniu od niego, mizeroty, mało było; rolę wziął na się, że tak powiem, kierowniczą: „Dawaj-dawaj-dawaj! Stop! Zakręcaj! Nie! Nie tak! W lewo!”. No, jako zawsze się kieruje. Chcieli puszkina postawić tam, gdzie wskazał Nikita Iwanycz — jakoś to miejsce mu się spodobało… Zaczęli już dziurę kopać, tylko że tamtejszy gospodarz zły się okazał: wybiegł, rękami macha, śliną bryzga. Koper mu, widzicie, podeptali, a ten koper to roślina najmarniejsza, ani smaku nie ma, ani zapachu, tylko raczej dla ukraszenia trzymają; ale z głodu, rzecz jasna, zje się i koper.

Nikita Iwanycz koniecznie chciał ludzikowi symbol wznieść na środku grządki i namawiał tamtego, i zawstydzał, i obiecywał ogień bez kolejki, i rabów wzywał, żeby głos ludu i szemranie podnieśli, a rabom co tam: stoją ponurzy, nogę na nogę zapletli, zapłaty czekają, kurzą rdzę, póki się naczalstwo nie wykrzyczy, serca nie zmęczy i nie ucichnie, a tak zawsze bywa. Musieli wlec ten dubelt na drugą stronę drogi. Tam miejsce niczyje, między płotami.

Stoi tedy, bidak, gwaru ulicznego słucha, jako było w zamówieniu — zza węgla skręcisz i widzisz go na pagórku, na wietrze, takiego czarnego. A ono drewno dubelt zawsze od deszczu czernieje. Stoi jako dąb w nocy, duch gniewny i buntowniczy, nabundziurzony, po bokach na gębusi dwa koklety — bokobrody starożytnego fassonu. Nos na kwintę spuścił, palcami jakoby kaftan na sobie rwał. Na głowie, jasna sprawa, srajski ptak się rozsiadł, a taka jego maniera, ptaka bez sumnienia, że co zobaczy, to opaskudzi, stąd i przezwisko za ono paskudzenie dali mu paskudne.

No więc pojechał, puszkina obejrzał. Dziatki małe przegonił, żeby po nim nie łaziły. Chciał śnieżek wokół udeptać, ale z sani wyłazić mu się nie chciało. Obejrzał i… no, obejrzał. Niech stoi, z miejsca przecie nie ucieknie.

No więc myślał, myślał: czego to mu brakuje? A potym go olśniło, abo inaczej stuknęło: książek! Książek dawno nie czytał, nie przepisywał, w rękach nie trzymał! Chyba od maja! Do roboty chodzić samowolnie przestał, potym był urlop, a już potym jesień nowa na zimę przełamuje się i przełamać nie może — tak już zawsze w przyrodzie bywa, mordęga taka. Jednego dnia deszcz, drugiego śnieg. Już i Październikowy od Roboty Wolny za nami, to nie żarty! Tylko że w tym roku na przeliczenie nie chodzili. Teść poszedł służbowo, klął, ale poszedł, a im powiedział: „Siedźcie w domu, ja i tak wiem, że was troje. Przy spisywaniu policzę”.

Oj, jak Benedikt nie cierpiał Październikowego Wolnego — a i kto go lubi? Chyba że jaki basza i to z obowiązku, ale co tu kryć: jaki był, taki był, aleć zawsze rozrywka. I na ludzi się popatrzyło, i ze Składu zawsze coś wydali. A teraz nie ma tej potrzeby. Przyroda się męczy i człek się męczy. Nie ma się czym zająć. Jakoby to powiedzieć — nuda.

Łazisz po domu, łazisz, łazisz, rozrywki jakiej sobie szukasz. To palic poślinisz, do ściany przyłożysz i wodzisz po ścianie. Wodzisz, wodzisz, całą izbę obwiedziesz, dopóki ślina nie wyschnie, wtedy znowu palic poślinisz i znowu wodzisz.

No co jeszcze? W kucki przysiądziesz, łokcie o kolana oprzesz, podbródek kułakami podeprzesz i kołyszesz się: w tył — w przód. W tył — w przód.

Abo dolną wargę wypuczysz i palicem po niej trynkasz, a ona jakoby klapała. Dźwięk taki śmieszny: klap, klap.

Abo siedzisz sobie na taburecie czy tam na ławie, kołyszesz się, język wysuniesz, jedno oko zmrużysz, drugie w bok puścisz i język oglądasz. Koniuszek nosa widzisz i koniuszek języka. Ale słabo.

Abo jeszcze: palcami oczy odciągniesz na bok i patrzysz, co wyjdzie; a to wyjdzie, że wszystko, co widzisz, się przekrzywia.

Można głowę zwiesić między kolana, do podłogi zniżyć, aże krew uderzy. Zaszumi w głowie, zamgli się; w uszach zahuczy i zastuka.

Co jeszcze można robić? Palce przeplatać. Z jednej ręki palic i z drugiej ręki palic, potym znowu z pierwszej, potym znowu z drugiej; a jak wszystkie palce się przeplotą, to ręce wykręcić. Abo po prostu: palce rozstawić i poruszać tu i tam. To na rękach. Bo jeśli spróbować na nogach, to źle wyjdzie: kurcz stopę wykręci. Spróbujesz i dziwisz się, skąd to się wzięło, na rękach tak, a na nogach inaczej? A widać stąd, że ręce to ręce, a nogi to już nogi. Chyba stąd. Na pewno.

Abo po prostu oglądasz paznogcie.

A widzeń żadnych nie masz; widzenia jakoś sobie poszły. A szkoda. Przedtem Oleńka się zwidywała: korale, dołeczki, wstążka. A teraz co? Teraz Oleńka jest tu. Pod bokiem. Dołeczki są, ale ona na całym ciele ma dołeczki. Takie dołeczki, że jak palic wsuniesz, to pół palica się schowa. Proszę. Wsadzaj. Nie broni się. Nawet się, można powiedzieć, cieszy:

— Zbytnik! Co za niecierpliwość…

A tylko wcześniej jakoweś migotanie od niej było. Tajemne. A teraz siedzi na taburecie, gębusia gęsto śmietaną wysmarowana — żeby bielsza była; a tylko wygląd straszny ma od tej śmietany. Włosy czesze:

— No, popatrz, Benedikcie, co tu mam? Chyba kołtun?

Przedtem o żadnych kołtunach mowy nie było, kosa do ziemi, i już. Ale teraz Oleńka nie może nosić warkocza; skoro zamężną kobitką została, to na głowie przybranie babskie mieć ma. A już co kłopotów z tym przybraniem — ratuj Panie Boże! Włosy na kosmyki rozdzieli, wodą namoczy abo rdzą i dalej nakręcać na drewniane kołki stukołki. Całą głowę okręci, chodzi, kołysze się, a te kołki przez calutki dzień o siebie postukują. Kędziory, widzicie, mieć musi. I lico wysmarowane: no, istna harpija.

— Po coś to na siebie nakręciła?

— No a jakże? Dla ukraszenia. Dla ciebie się staram.

Buchnie na wyrko:

— Chodź tutaj, Benedikcie, miłować się będziem.

— Starczy już, ile można.

— Chodź, chodź, nie gadaj.

— Alem ja coś osłabł. Przejadłem się trochę.

— Nie wymyślaj, od rana nic nie jadłeś.

— Ale ty drapać będziesz.

— Jakie znowu drapać! Nie wymyślaj.

— Ale gębę masz w śmietanie.

— Zawsze masz jakieś wymówki! O, ja nieszczęśliwa!

I w bek. Ale potym przestanie.

— Benedikt! Chodź no tu. Co to mnie swędzi? Ooo, o tutaj. Coś mi wyskoczyło?

— Nic nie wyskoczyło.

— Nie, źle patrzysz. Lepiej się przypatrz! Coś mnie swędzi.

— Ale tu nic nie ma.

— To dlaczego swędzi? Nie jest to wrzód jaki?

— Nie.

— Bąbel może? Nie spuchło aby?

— Nie.

— Może czerwone?

— Nie, nie.

— No to co w takim razie? Bo mnie swędzi i swędzi, a potym jak zaboli! A tutaj? Benedikt? Nie gap się! O tutaj, nie dalej! Między łopatkami!

— Nic nie ma!

— Może łuska?

— Nie!

— Łupieżu chyba naleciało? — dalej mendzi. — Strząśnij ze mnie.

— Wszystko czyste! Nie wymyślaj!

— Może piegami mnie obsypało?

— Nie!!!

— No to może pryszcz jaki abo kurzajka! Jak wyskoczy, to umrzeć można!

— Plecy są czyste, mówię! Jako śloza!

— Pewnie, bo to ja cierpię, a nie ty, więc tobie wszystko jedno! A mnie tu pod pachą łamie, Benedikcie!

— Połamie i przestanie.

— Inszy to by mnie pożałował! Jak tak rękę podniosę i tak obrócę, to od razu łamie! A jeśli tak się nagnę i nogę tak postawię, to zaraz mnie kluje w boku; popatrzże, co tam mam w boku, bo ja nie mogę zobaczyć!

No więc go kiedyś oświeciło: książka. Zwalić się teraz na wyrko z książką! Na dworze śnieg bezszelestnie pada, w piecu drewka potrzaskują — no właśnie — z książką na wyrku. Na taburecie obok miskę ze świetlakami postawić abo inszym smakołykiem, żeby go w gębę wsunąć i… do książki… U nas, powiedzmy, jest zima, a tam u nich — lato. U nas dzień, a tam — wieczór. I wypiszą ci, i ukraszą, co to za lato i jaki to wieczór, i kto gdzie poszedł, i co tam na siebie ponakładał-ponasadzał, i na jakiej to ławeczce nad rzeką przysiadł. A i na kogo czeka, pewnikiem na miłego swego, nie inaczej, i jakie tam ptaszki u góry śpiewają, i jak słońce opada, i meszki się kręcą… I co zza rzeki słychać, jaką piosnkę. Wszystko napiszą: jak w krzakach zaszeleści — a to miły na spotkanie przyszedł — i co tam sobie powiedzieli, i co uradzili… abo kto łodzię wielgą zbudował i na Morze-Łocean spuścił, i ile luda do tej łodzi się napchało, i dokąd płynąć chcą, i jakie w tej łodzi urządzenie — wszystko napiszą. I jak płyną, i jak między sobą się połajali, i u kogo serce na inszych zawrzało, jak czarniejszy od chmury się zrobił i co zamyśla… A insi się zmiarkowali i mówią: „Aj, co to on na nas patrzy jako pies jaki, szkody nam przyczyni, to dalej wysadzimy go na wyspie…”.

Czyta sobie człek, wargami rusza, słowa rozbiera i jakoby od razu w dwóch miejscach przebywał. Niby siedzi abo leży, nogi podkuliwszy, ręką w misce gmera, a przecie insze światy widzi, dalekie abo takie, co ich całkiem nie masz, a widzisz jako żywe. Biegnie człek abo płynie, abo na saniach pędzi; ratuje się od kogo abo sam napaść zamyślił — serce się tłucze, życie ucieka, a tu takie cuda: ile książek, tyle żywotów różnych przeżyje! Jakoby wilkołak jaki: niby z ciebie chłop, a tu nagle szast-prast, baba! Abo znowuż stary, abo dziecię małe, abo cały oddział, który na straży stoi, abo po prostu nie wiadomo co. A jeśli nawet prawda, że nie sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wszystkie książki napisał, to co z tego? Widać insi Fiodorowie Kuźmiczowie, starożytni ludzie, siedzieli, pisali, zwidzenia mieli, i bardzo dobrze.

A teraz pewnie w Chacie Pracy świeczki zapalone, zwoje rozwinięte, Szakal Demianycz bystro na boki popatruje. Konstantin Leonticz szybciutko skrobie, przepisuje, od czasu do czasu patyczek pisarski rzuci i w ręce klaśnie! I krzyknie! Bardzo się zawsze przejmuje tym, co w książkach jest powypisywane. A potym znowu patyczek pisarski łaps i nuże skrobać dalej… A Warwara Lukiniszna głowę skłoniła, grzebykami trzęsie, coś tam sobie durna… Co to za książkę w domu ma schowaną? Tam coś o świecy było, o oszustwie… Ani Benedikta, ani Oleńki już w Chacie nie ma… Oleńka na wyrku leży i mendzi, śmietaną wysmarowana, a Benedikt na taburecie się kołysze. Warto by myszy nałapać, pójść na targowicę i na książkę wymienić. Tyle że myszy w domu nie ma.

A co to za książkę teść wynosił, Benediktowi podsuwał? Może pójść i spytać? Jak teść nie zachorował, tfu, tfu, tfu, to już przecie niezawodnie można do ręki brać.

Загрузка...