„Żył w Deli bogaty nosiwoda, nazywał się Kandarpaketu…”. Czytał.
Cóż teraz ma robić? I czym żyć? Znowu trwożność jakoby siebie zatracił, a gdzie, kiedy — nie spostrzegł. I jakoś straszno. Niedawno myślał o sobie: bogacz, a nagle połapał się, że wszystkie bogactwa gdzieś za sobą zostawił; wyciekły jako woda. Przed nim susza wielga, pustynia. Żył w Deli bogaty nosiwoda…
Obejrzał się. Cisza. Mysza nie szurga. Cicho. Potym dźwięki się pojawiają: w domu miarowy stukot nożyka, mięso na kołduny siekają, a gdzie indziej dźwięk niski, głuchy — widać ciasto wałkują. Za oknem przyroda szumi, sama siebie żałuje: mendzi, skrzypi. To nagle zapłacze wiatrem, zamiecią, rzuci śniegu przez okno i znowu mendzi, mendzi, mendzi w wierzchołkach drzew, gniazdami kołysze, koronami targa. Śniegi głuche, śniegi wielgie dom otoczyły, sypią przez trzy płoty; chlew, stodoły — wszystko zasypały, wszystko pokryły ruchomym, rwącym, nocnym śniegiem. A serca w tym śniegu nie ma, a jeśli nawet jest, to złe, ślepe. Śnieg jakoby rękawami macha, wyskakuje na dach, przerzuca się przez płoty; poniósł się po osadzie, po uliczkach, przez plecione płoty, przez chude strzechy, za gród, przez pola, w lasy nieprzebyte, tam gdzie drzewa zwalone, martwe, białe jako człecza kość; tam północny krzak jałowiec igły swoje rozstawił, jakoby pieszego chciał przekłuć abo sannego; tam nawet ścieżki w pętle się powiązały: nuże za nogi łapać, pętać; tam i konary się czają, żeby czapkę strącić; i ciernie się zwieszają, żeby kołnierz rozedrzeć. Sypnie śniegiem w plecy, oplącze, powali, na konar wciągnie, a ty się szarpiesz, ciskasz, a on już poczuł. Poczuł już kyś…
Wzdrygnął się cały, targnął głową, żeby nie myśleć, oczy przymrużył, uszy palcami zatkał, język wysunął i przygryzł; przegnać kysia z myśli, wypędzić go, wypędzić! Ciało ma długie, gibkie, główkę płaską, uszy przyciśnięte… Odpędzić go! Blady jest taki, cielisty, bez farby nijakiej, jako zmierzch abo ryba, abo jako skóra na brzuchu u kota, między nogami… Nie, nie! Nie!
Pod pazurami go swędzi, cięgiem swędzi… A zobaczyć go nie można, nie można go widzieć…
Zaczął tłuc głową o ścianę, żeby gwiazdy w oczach zamigotały, żeby jakie-takie światło w ciemności błysnęło, aleć oczy już takie są, że choć mrużysz, nie mrużysz, a pod powiekami, w czerwonawym mroku, cięgiem coś się rusza, biega z lewa na prawo. To włosy jakieś migną, to plamki zaczną pląsać, i nie przegonisz ich, to rzecz jakaś wybieży nieproszona i jakoby się uśmiechała, a potym ciach! — i się rozpłynie.
Otworzył oczy: zaczęły się kręcić koła czerwone i żółte, w głowie się zakręciło, a kyś już tutaj! Jego i z otwartymi oczami widzisz! Cmoka po troszeńku i gębę wykrzywia…
Nogami zaczął tupać: tup! tup! tup! Rękami machać; potym we włosy ręce zapuścił i szarpnął! Jeszcze! E-e-e-e-e-e-e-e-e! — zawołał. — E-e-e-e-e-e! Mieszkał w Deli bogaty nosiwoda, nazywał się Kandarpaketu! Mieszkał, mieszkał nosiwoda, hej, bogaty nosiwoda! Ej, bogaty, ej, bogaty! Hopsa, hopsa, hopsa-sa! Ej, jaki bogaty! Ej, bogato sobie mieszkał! Nie omieszkał nosić wody, nosić nie omieszkał!
Dołożyć by komu teraz, strach i złość odegnać. Czy to Oleńkę wygrzmocić — a dam ci ja kołki-stukołki! Abo rozpędzić się i teściowej kopa dać, i niech się potym dwie godziny kołysze!
Pobiegł po schodach w dół, drogi nie baczący, garniec z kwieciem obalił, z teściem się zderzył i ryknął:
— Książki się skończyły! Trwamać!
— Trwamać! — odezwał się teść jako echo, zaświecił oczami, tupnął, wetknął Benediktowi w ręce — nie wiadomo skąd wziętą — osękę o dwóch ostrzach, szarpnął drzwi komórki — cisnął Benediktowi opończę; oblekło Benedikta i oślepiło na chwilę, ale szpary same nasunęły się na oczy, wszystko widać jak przez szparę, wszystkie ludzkie sprawy, małe, tchórzliwe, przyziemne; im by jeno zupy i do wyrka, a wiater wyje, a zawieja świszcze, a kyś leci, tryjumfujący, nade grodem. „Sztuka ginie!” — zakrzyknął teść; sanie zarzucało z piskiem na zakrętach; czerwonym ogniem płoną nasze opończe pośród wyjącej zamieci — strzeż cię! Czerwona kawaleryja jako burza leci przez gród i światło silne, słupy świetliste dwa wychodzą z oczu teścia, drogę oświecający; nadzieja, obrona i natarcie — i odstępuje kyś, nie damy się, siła nas! Naprzód, sanitarze, sztuka ginie! A w rozwartych drzwiach chaty białe placki przerażonych lic. „Co, zeszczaliście się ze strachu?! Książkę! Książkę!”. Ludzik piszczy, zasłania się łokciem, wystawił nogę, miotają się cienie, trzymaj go! Do pieca wsadza!!! — „Czego sztukę palisz?!” I osęką go, osęką; „Obracaj!” — dziki krzyk teścia czy kogo inszego, nie widać spod opończy; „Obracaj osękę, trwamać!” — obrócił, szarpnął, coś łupnęło, pociekło, tamci zakrzyczeli, on wyrwał książkę, do serca przycisnął drżącego — „Żyję!!!” — odepchnął nogą i wyskoczył prosto w zamieć…
Benedikt płakał, leżący w łożu, rzadkie ślozy ciekły nieprzerwanie, teściowa zmieniała poduszki, teść kazał babom na paluszkach chodzić, gadać pólszeptem i nie drażnić chorego przykrymi pytaniami. Sam siedział na łóżku Benedikta, z brzeżku, ciepłymi napitki go poił, nachylał się, kręcił głową i frasował się.
— No i co teraz? Jakiż z ciebie niezgrabiasz… mówiłem ci: kręć osęką ostrożnie, leciutko tak… Ramię swobodne… Swobodne… A ty od razu trzask! I po wszystkim.
Benedikt dławił się ślozami, cicho, cieniutko beczał, osłabione palce drżały, czuły zimno i obrotność osęki, chociaż żadnej osęki już w palcach nie było, tylko kubek z komputem.
Niby nie było, a była: ręka aże do łokcia czuła chrzęst, jakobyś chrząszcza gniótł. Zamiast złapać książkę, szarpnąć i wyrwać, dał ludkowi prosto po karku, po szyjnej żyle, a jak osękę obrócił niezręczną dłonią, żyła się wyszarpnęła i pociekło coś czarnego, a głowa na bok padła i w oczkach pomętniało, i z gęby też jakoby coś wyrzygnęło.
Nigdy Benedikt nie zabił człeka, abo inaczej ludzika, i nawet o tym nie myślał. Pobić się, pokłócić to insza sprawa, domowa, codzienna: ty jego, ale i on ciebie, i kwita; no jakiś tam siniak, wywichnięcie — wszystko jak się należy. A i przedtem, zanim ludzika walniesz, trzeba na niego tak się zawziąć, ciężkość w sercu nagromadzić, ponurość, żeby siniak abo wywich tę ponurość zrównoważył, tak jako na wadze ważą: tutaj towar, a tam ciężarki — i wtedy pięścią mu na odlew — po sprawiedliwości. A tego ludzika, którego zaciukał, nawet nie znał i na oczy nie widział, nic przeciw niemu nie miał, nijakiej zawziętości — żyje, to niech sobie żyje, rzepę sadzi, z babą rozprawia, dzieciątka na kolanie buja.
Książkę tylko chciał mu zabrać, dlatego że zacofanie w społeczności jest duże, naród ciemny, przesądny, książki pod wyrkiem trzyma abo i w jamie wilgotnej zakopie, a książka od tego gnije, rozsypuje się, zielenią powleka, robach ją toczy, dziurki świdruje. Książkę ratować trzeba, w miejscu suchym i jasnym przechowywać, ochraniać, chuchać-dmuchać i całować, bo inszej nie będzie, inszej nie ma skąd brać: starożytni ludzie, którzy książkę oną napisali, skończyli się, wymarli, nawet cienia nie zostało, i nie wrócą się, i nie przyjdą! Nie masz ich!
A oni, ludkowie nasi ciemni, masz ci los! Ani sobie, ani ludziom! Pochowali książki i gnoją je, i za nic się nie przyznają, że książka u nich leży schowana, a zacofanie duże i Choroby się boją, a Choroba nic do tego nie ma, Benedikt tysiąc książek przeczytał i zdrowy jest.
A na ludka się nie zawziął, to wszystko nosiwoda z Deli, nazywał się Kandarpaketu; to wszystko teść, bo go podbechtał, podsunął osękę nie w porę, kiedy serce oślepło, kiedy śnieg szalał i dalekie wycie rozumu go pozbawiło! Patrzcie, co to kyś z ludźmi robi! Rozumu zbawi, pędzi po śnieżystej zamieci głodny, blady; siebie człek nie słyszy, i w oczach ma gwiezdne kręgi, rękę zasię niewprawną: trzask! I pociekło.
Ale książkę ustrzegł. Książka! Skarb mój jedyny! Droga, prawda, życie, morskie dale, wiatrem owiane, obłok złoty, modra fala! Rozstępuje się mrok, dal widać, odkrywa się przestwór, a w tym przestworze lasy jasne, słońcem nasycone, polany usypane tulepanami, wiosenny wiater zefir gałązką kołysze, białą koronką chwieje abo koronka się obróci, jako wachlarz rozłoży, a w nim jako w gęstwie jakiej Królewska Ptaszyca Pawica. Biała, z buźką czerwoną, nie je, nie pije, tylko powietrzem żyje i pocałunkami; ani szkody od niej żadnej, ani nieszczęścia nie bywa. A jak się uśmiechnie Ptaszyca Królewska tulepanowymi usty, wzniesie w górę oczy jasne — cięgiem o sobie, najjaśniejszej, myśli. Opuści oczy w dół — cięgiem sobą się nasładza. A jak zoczy Benedikta, to powie: chodźże tutaj, Benedikcie, u mnie wiosna zawsze, u mnie cięgiem miłość…
— Złociutki ty człeku… Serce ty moje… — frasował się teść. — Uczyłem cię przecie, uczyłem… Jakiś ty… Obracaj, mówiłem, osękę, obracaj… Mówiłem czy nie? Mówiłem! A ty? Coś narobił?
Teść kręcił głową, siedział smętny, ręką się podparł i patrzył nań z wyrzutem.
— Pospieszyłeś się, co? Ano pospieszyłeś… Człeka nie ustrzegłem… Teraz go już nie wyleczysz! Jakże go teraz leczyć? Co? — Teść nisko się skłonił, świecił Benediktowi w oczy, chuchał brzydko w nos.
— Ja niechcący! — cieniutko pisnęło się Benediktowi przez ślozy. Słowa same piskiem wychodziły. — Nastraszył mnie!
— Kto nastraszył?
— No, kyś! Nastraszył! Dlategom przesadził!
— Idźcie sobie — teść przepędził kobiety. — Zięciowi coś nie wyszło, stąd i rozstrojony. Przeżywa. Nie plączcie się pod nogami. Dajcie jeszcze komputu. Kokietów przynieście białych, miękkich.
— Nie chceee!
— Trzeba. Trzeba zjeść. Bulionu też. Ot, jak serce ci bije… — Teść ręką dotykał serca Benedikta, obmacywał twardymi paluchami.
— Nie tykajcie mnie! Zostawcie!
— Co znaczy: zostawcie?! Przeciem ja medyczny pracownik. Stan twój znać muszę? Muszę. Tylko popatrz: drżysz cały. No dalej. O, właśnie. Chap! I jeszcze raz.
— Książkę…
— Tę, cośmy zabrali? Nie denerwuj się. Jest u mnie.
— Dajcie…
— Nie wolno ci, nie wolno! Coś ty? Musisz leżeć. Zdenerwowanyś bardzo. Sam nie powinieneś. Ja ci poczytam na głos. Dobra książka… Książka, miły człecze, najpierwszego gatunku…
Leżał tedy Benedikt zakutany, dławił się bulionem i ślozami, a teść wodził palicem po linijkach, stronice oczami oświecający, i poważnym, grubym głosem czytał: Piszczy komar, piszczy, A dąb pod nim trzeszczy, Abra, babra, szwabra, dabra, Hej, abrakadabra!
Świnka zniosła dwa jajeczka, Przepióreczka rodzi byczka, Abra, babra, szwabra, dabra, Hej, abrakadabra!
Miała baba barana, Wsadziła go do dzbana, Abra, babra, szwabra, dabra, Hej, abrakadabra!