No więc Nikita Iwanycz ponastawiał tych słupów, a Benedikt rozbija sobie głowę. I guzioł mu teraz wyskoczy. No i złość bierze. Dziewczyny ani chybi będą się śmiać, poszeptywać. Abo język pokazywać. Abo krzyczeć za nim ode wrót, drażnić się: „Guzioł! Guzioł!”. Abo wybiegnie jaka przed ciebie, drogę zagrodzi, spódnicę zadrze i dupę gołą pokaże, żeby ci dokuczyć. Dokuczy zaiste do łez. Insze, które po chatach się pochowały, od śmiechu aże piszczą niby rusałki jakie, pisk się podnosi, a kto piszczy — nie widać, choćbyś głową kręcił, uszami abo czym tam chcesz. A z tych chat, gdzie piszczą, pisk przerzuca się na insze chaty, co z tyłu stoją, potym i trzeci rząd pójdzie, a na końcu cała osada. Zawsze tak jest — jakoby zaraza jaka, jakoby pożar wybuchł i wiater gonił płomień, uchowaj Boże, od obejścia do obejścia, a spróbuj tylko do którego wejść, buciorem drzwi rozewrzeć i krzyknąć ze złością: „No i czego? Co tak rechoczecie, bęcwały?! Co tu śmiesznego?!” — to nikt ci nie odrzeknie. Bo nie wie.
No i patrzcie, jaka to obraza ciężka od dupy, a przecie inszym razem ciekawość patrzeć na gołego: ano myśli różne chodzą, ano serce zabije i ani się spostrzeżesz, jak czas ci upłynie. Tak, inszym razem ciekawie, a teraz jakoś nie, i czemu to?
A temu, widać, że zamiar wycelowany jest w ciebie, żebyś znał swoje miejsce — najniżej jako można — i się nie wysuwał. Kto się z ciebie pośmieje, ten jakoby władzę swoją pokazał, a ty, bratku, jakobyś do dołu się stoczył.
Tutaj też jest o czym podumać. Gdyby wszystko to było takie proste, to czegóż mali baszowie, co na nas mają mieć baczenie, nigdy się nie śmieją? Czemu patrzą tak, jakoby cię z plugawej komórki warząchwią wyłowili? Czemu rozmawiają, zębów nie rozwierający, jakoby tam w gębie co cennego mieli i bali się, że wypadnie, a ty — łaps i dalej uciekać na złamanie karku? A jakim to okiem patrzą? Mętności w nim przybawią i niby nie rusza się, a jakoby na wylot cię świdrowało. A jeszcze. Eee, nie, nie, to ani chybi swywola. Nie, nie trzeba myśleć o tym. Nie.
No tak, nastawiał słupów durny staruch, a Benedikt, nie daj Boże, jeszcze przezwisko na całe życie dostanie: Guzioł. Jako drugim ludkom przezwiska dają: Gniłojad abo Trzęsidup, abo jakie insze, zależy czym się zasłużył, jaki nawyk ma nachalny abo Effekt szczególnie głupi. Benedikt to tam żadnych Effektów nigdy nie miał, lico ma czyste, rumieniec zdrowy, tułów krzepki, jeno się żenić. Palców — policzył sobie — ma tyle, ile trzeba, ani mniej, ani więcej, bez błon, bez łuski, nawet na nogach. Paznogcie różowe. Nos jeden tylko. Dwoje oczu. Zębów jakoś dużo: trzy dziesiątki z kawałkiem. Białe. Broda złocista, na głowie włosy ciemniejsze i wijące się. To samo na brzuchu. Na cyckach toż. Pępek tam, gdzie powinien być, akuratnie pośrodku. Wszeteczny człon też pośrodku, ale niżej. Ładny. Jakoby leśny grzybal, jeno bez cętek. Tylko wyjąć i wszystkim pokazywać.
I gdzież on ten słup wetknął: przed samą Chatą Pracy. Czy to nie swywola? Przecie sanie nie będą miały gdzie nawrócić! Benedikt nabrał śniegu w garść, przyłożył do guzła i stał, czytający napis: „Pierwszy drukarz Iwan Fiodorow”. Widzicie go, jaki żwawy? No dalej, wywrócić go trzeba. Benedikt natężył się, złapał tę kłodę ciężką, szarpnął i wywrócił. I zostawił. Jeszcze kopnął. Rozejrzał się na boki. Nie masz nikogo. Szkoda, że Oleńka abo insze dziewuszki nie widziały, jaką siłę ma Benedikt. A w Chacie ile ludaaal… Siła! Jest Oleńka-duszeńka… Siedzi, rumieniący się, oczka ma spuszczone. A jednak na Benedikta zerknęła. To dobrze. Jest i Warwara Łukiniszna — z Oleńką rozhowory wiedzie, babskie pogaduchy odprawia. Jest Kseńka sierotka. I Waśka Uszaty.
Zaraz ogłoszą: zaczynać robotę. Dobrze, że się nie spóźnił. Spóźnienie to nic takiego, ale zaczną się popatrywania i poszeptywania: czy aby, Boże zmiłuj się, nie zachorował? Tfu, tfu, tfu, żeby w złą godzinę nie wyrzec. Co prawda, o ile Benedikt pamiętał, nikt z ichniej Chaty ani razu jeszcze nie zachorował, tfu, tfu, tfu. Jak w gardle drapie abo w głowie strzyka, to nie Choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Jakeś palic sobie złamał abo oko podbił, to też nie choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Czasem czkawka cię chyci, ale to też nie Choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Gdyby cię chyciła, to mów trzy razy: Czkawka, czkawka, czkawka, Idź do Wiaczesławka! A od niego do inszego, I skończona sprawka, a zaraz przejdzie. Abo jęczmień na przykład na oku wyskoczy — no, tu zamówić trzeba mocniej, żeby się trzymało… Trzy razy dmuchnąć, trzy razy splunąć, stanąć na jednej nodze, i tak na niej stać, ręką za drugą nogę chycić, i tak ją trzymać, a broń Boże nie upadać. Mówić zasię tak: Jęczmyku, jęczmyku, Ty podły zbytniku. Wezmę ci ja cenną Wezmę ja kamienną Solidną siekierę, I rozrąbię cię w cholerę.
Wtedy przejdzie, jakoby ręką odjął. A to znaczy, że nie Choroba.
A jaka jest ta Choroba, kiedy przyjdzie i co się wtedy stanie — tego nikt nie wie. O tym nawet się nie mówi. A jeśli nawet mówi, to szeptem. A jeśli nawet szeptem, to tylko kiedy nie ma w bliskości Waśki Uszatego.
Bo że Waśka podsłuchuje, to wszyscy wiedzą. A uszu ma, ile kto chce: i na głowie, i pod głową, i na kolanach, i pod kolanami, i w walonkach — wszędzie uszy. Wszelakie: wielgie, małe, okrągłe, długie, i proste dziurki, i różowe trąbki, i jakoby szczelinki, i z włosami, i gładkie, jednym słowem — najróżniejsze. Pytają go:
— Waśka, na co tobie tyle uszu?
A on:
— To nie uszy.
— A co takiego?
I wsuną mu dla śmiechu ogryzek do ucha abo niedokurek, abo inszy śmieć. A najważniejsze uszy, którymi podsłuchuje, wyrosły mu pod pachami. Tak że kiedy do roboty się bierze, to łokcie rozstawia, żeby lepiej słychać było. I mało nie płacze ze złości, bo cóż to za sekret, kiedy wszyscy widzą: uniósł łokcie — znaczy się, będzie podsłuchiwać.
A Warwara Łukiniszna też ma nieszczęście. Straszna jest, kochaneczka, choć oczy zasłaniaj. Głowa goła, bezwłosa, i na całej tej głowie kogucie grzebienie się kołyszą. Nawet z jednego oka grzebień wystaje. To się nazywa „koguci frędzel”. Ale to też nie Choroba, Boże uchowaj, Boże uchowaj. To Effekt. A tak w ogóle to dobra z niej baba, pisze ładnie i czysto. A jeśli skończy ci się atrament, zawsze swojego naleje.
Frędzle to nie Choroba, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. I sanitarze przyjeżdżać nie muszą, nie, nie, nie.
A tu nagle uderzono w kołatkę: zaczynać pracę. Benedikt usiadł za stołem, poprawił świecę, popluł na patyczek pisarski, brwi uniósł, szyję wyciągnął i popatrzył na zwój — co teraz trzeba przepisać. Dostały mu się „Bajki” Fiodora Kuźmicza.
„Żyli sobie dziad i baba — skrobał Benedikt. — Mieli Kwoczkę-Pstroczkę. Zniosła raz kwoczka jajeczko, nie zwyczajne, ale złote…”. Tak, tak, Effekty! Wszyscy mają Effekty! Anfisie Terentijównie przeszłego roku też z kurami zdarzyło się nieszczęście. I to jakie kury były: zgrabne, duże, jak dobrane! Jajca niosły czarne i dropiate — aże miło patrzeć! Kwas z tych jajec od razu do głowy uderzał. Wypijesz kubełek takiego kwasu i od razu — uuuch! Chcesz pokazać, jakiś dziarski. Patrzysz dokoła — a wszystko podwójne. O tam, dziewucha poszła, a wygląda jak dwie dziewuchy. Krzykniesz do niej:
— Dziewczyny! Dalej, poigrajcie ze mną!.. — a tamta od razu w nogi. A tobie sama uciecha! Na Anfisę Terentijównę patrzysz — a jej też dwie jest. Ale z nią igrać nie próbuj, bo wyjdzie Polikarp Matwieicz, a jego też jest dwóch. To nam niepotrzebne, on i w pojedynkę straszny.
A jak śpiewały te kury! Nieraz latem, jak się zmierzchało, jak już miesiąc wzeszedł, zorza dogasła, rosa opadła, od kwiatów zapach poszedł. Chłopaki i dziewuszki siądą na przyzbie, pogryzają orzeszki w zalewie, zajadają świetlaki, a poszturchują się, a podszczypują. Jak się ta pierwsza gwiazdka na niebie pokaże, to kury zaczynają śpiewać. Najpierw postukują jak drewienka, potym trrr, trrr, potym bu bu bu, a już jak się rozśpiewają, to zaczną takie rulady, już tak serce rozgrzeją, jakobyś gdzie leciał. Czy to pędził z góry jakiej, czy też wiersz Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, nie za bardzo zrozumiały, sobie przypomniał: Słowa wpisane w czarne przestworze I już oślepły oczy przepiękne…
Nam już nie straszne śmiertelne łoże I nie słodkie nam łoże namiętne.
W pocie — piszący, w pocie — orzący! Nam inne bliskie są uniesienia: Nad głową lekki płomień tańczący Podmuch — natchnienia A jak nadejdzie jesień z częstym deszczykiem i z wiatrami, wszystkie kury z całej osady wybierają się na południe. Gospodarstwo odprowadzać je przyjdą, smucący się. Najważniejsza kura wyjdzie naprzód, jedną nogę wystawi, skrzydłem machnie — i cały chór rusza za nią. Zaśpiewają na pożegnanie, wzlecą pod niebiosy, pokrążą nad ojczystą krainą, a potym wyciągną się w sznur, kura z kurą się zejdzie, i tak parami odlecą. Ludzie machają im chustkami, a baby to niekiedy i zapłaczą.
No i te kury nagle się wściekły. Przestały latać, przestały śpiewać, jesień minęła, zima za pasem, wszystkie ptaki na południe powędrowały, a te wściekłe — ani rusz. Anfisa Terentijówna mietłą je, prętem — a te się upierają, stroszą i jeszcze jakoby po ludzku zagadały. „Kto? Kto? Kto? Kto?” — tak pytają. A jajca z nich wyszły białe, potężne, okropne. Baba ze strachu mało rozumu nie straciła. Jęła wołać Benedikta na pomoc i razem te przebrzydłe kury wytracili. Jedno jajco zostawili dla ciekawości. Benedikt potym pokazał je Nikicie Iwanyczowi. Staruszek — ten to się niczego nie boi! — rozbił jajco o kraj miski, a wtedy — Boże ratuj! — żółta mokra kuleczka jakoby we wodzie pływała, a kwaśnego słodu nie ma… Panie Boże zmiłuj się! Stary zerwał się na równe nogi, a nawet krzyknął strasznym głosem: „Gdzie reszta?!”. Uspokoili go, posadzili na powrót: „Wszystko jak trzeba, nie trwóżcie się, Nikito Iwanyczu, sami wiemy, przecieśmy nie dzieci. Wytępiliśmy wszystko to plugastwo, wykadzili kurnik brzozowym dymem, żeby znowu się nie zalęgło, i Gogę Nawiedzonego sprowadzili, żeby zamówił na cztery kąty, na cztery dwory, spod morza zielonego, spod dębu palonego, spod kamienia gorącego, spod kozła śmierdzącego, es es — głupi pies, na prawo dmucham, na lewo chucham, ajn cwaj draj, wy-pie-przaj. Zaklęcie mocne, wypróbowane, więc powinno wystarczyć”.
Nikita Iwanycz siadł za stołem, zmrużył oczy, szczęki zacisnął, i tak siedział. Potym spytał, czego się kury najadły, zanim się wściekły. A skąd mamy wiedzieć? Do Anfisy Terentijówny nawet chodził pytać i potem długo myślał. A tę żółtą kulkę, co się w jajcu zalęgła, usmażył na patelni i zjadł. Jej Bogu, zjadł!!! I nic mu nie było.
On to w ogóle nie je jak człowiek. Robachów nie uznaje. Matkę, co prawda, też od nich mgliło. A Benedikt od dziecka bardzo zmyślny był do ich łapania. Nieraz bawi się z dziećmi w ruczajach i kałużach (w gródku gliniastych ruczajków siła), cięgiem w wodzie rękami maca, robachów szuka. Robachy ślepe są i głupie. Nałowi się parę tuzinów. Na patyczek nasupła, ususzy, a potym utrze. A jak jeszcze solone! Najlepsza przyprawa do mysiej zupy. Ojciec zawsze chwalił Benedikta i sam też robachy łowił, a matka twarz krzywiła i machała rękami. Raz Benedikt Iwanyczowi całą wiązkę podarował. Powisiały na sznurku, a stary ich nie tknął. Sąsiadka zajrzała, żeby o ogień poprosić — i zaczęła jęczeć: dobro się marnuje. To jej oddał, wszystkie co do jednego. A przecie łowić je to mordęga; ile się błota nacedzi, zanim się robacha wymaca, a ten jeszcze się wije i w palic gryzie. Jakby tak sam pokopał, toby nie oddawał sąsiadom!
Raz zaszedł Benedikt do starego, a ten siedzi i łychą je klej żółty jako te nacieki, co na klosnach, na ichnich pniach bywają.
— Co to jecie, Nikito Iwanyczu?
— MJUT jem.
— Jaki MJUT?
— A taki, który pszczoły zbierają.
— Czy wy macie rozum?
— A sam spróbuj. Żrecie te myszy i robaki, a potem się dziwicie, że tyle mutantów się namnożyło.
Benedikt zestrachał się, cały zamarł i wyszedł z oczami w słup, otumaniony, nie baczący drogi. Straszno tak: stary w pojedynkę do pszczół w dziupli łaził… O tym, jasna sprawa, Benedikt opowiedział potym chłopom. Ci tylko głowami pokręcili.
— Coś takiego. Pszczoła paskudzi, a my mamy po niej jeść?! A Półtorak — ten, co ma półtorej gęby i jeszcze trzecia noga mu wyrosła — mówi:
— Cóż to nas Nikita Iwanycz do takich rzeczy namawia? A niby Roz-palacz… A pamiętacie, na Mruczusiową Górkę prowadzał chłopaków, chciał, żeby ziemię kopali… Tam, we środku, powiada, jest pogrzebany ARCYDZIEŁ. Ponoć jeszcze tam jest chłop z kamienia, jakiś DŁAWID. A czego nas ma taki dławić, niech się sam dławi tą ziemią…
To prawda, rzeczywiście prowadzał. Ponoć na Mruczusiowej Górce był w Dawnym Czasie MUZEŁUM, i pono tam w ziemi sprośne kamienie są zakopane; białe. Na podobieństwo chłopów i bab ociosane, bez portek; i cycki mają, i wszystko. Na to pewnie ciekawość byłaby popatrzeć, ale nuż to swywola? A i kopać tam trzeba by długo. Po co zresztą kamienne baby, kiedy dokoła pełno żywych? Staruch robi z nas głupich. Potym za nim długo dzieciaki chodziły i się drażniły: „Nikito, co ci to? Nikito, co ci to? Iwanyczu, Iwanyczu, czegoś smętny na obliczu?”.
Tak więc rzecz skończyła się na niczym.
Benedikt westchnął, zdjął paproszek z patyczka pisarskiego i szybko dokończył bajkę o Kwoczce-Pstroczce. I miejsce zostawił, żeby Oleńka narysowała kurkę. A potym książkę odniosą na targowicę i wymienią na wiązkę myszy. Ale mieniać wolno tylko państwowo, żeby nikt sam ze swojej ochoty nie śmiał książek przepisywać; jak się dowiedzą, to ci dopiero dadzą bobu.
A jeszcze mówią… ale niech Waśka Uszaty odejdzie… A jeszcze mówią, że gdzieś tam są starodawne książki. Prawda to czy nie, dosyć, że takie chodzą słuchy. Że te książki jeszcze przed Wybuchem były.
I jeszcze kłamią, że w lesie jest polanka, a na polance cudowny kamień, a pod tym kamieniem jest zakopany skarb. W ciemną noc, kiedy ani miesiąca, ani gwiazd nie widać, trzeba przyjść na tę polankę i to koniecznie boso, ale tyłem do przodu, i jeszcze powtarzać: „Nie to biorę, co precz bieży, biorę to, co w ziemi leży”, a kiedy się przyjdzie na miejsce, trzy razy trzeba się obrócić, trzy razy wysmarkać, trzy razy splunąć i powiedzieć: „Niech ta ziemia się rozstąpi, niechaj skarby mi odstąpi”. Wtedy mgły się zakłębią, z lasu skrzypienie doleci, a ten kamień się odsunie i skarb się odsłoni.
To tam właśnie schowane są te książki, a świecą się jako miesiąc w pełni. Tylko więcej niż jedną brać-łapać nie wolno, a jak ucapisz, to uciekaj, nie oglądający się, a jeśli coś zrobisz nie tak, jak trzeba, to jakoby zasłona zaciągnie się przed oczami i kiedy człek się ocknie, to patrzy, siedzi okrakiem na dachu, na swojej chacie, a w ręku nie ma nic.
Mówią nawet, że u poniektórych można zobaczyć te książki.