W Czerwonym Domu zapach pleśni — taki znajomy, wzruszający… Z niczym go nie pomylisz. Stary papier, dawne oprawy, ich skóra, ślady złotego pyłku, słodkiego kleju. Nogi pod Benediktem troszkę uginały się i słabły, jakoby szedł na pierwsze spotkanie z babą. Z babą! A co mu teraz jakaś baba, jakaś Marf uszka czy tam Oleńka, kiedy wszystkie baby tysiącleci: Izoldy, Rozamundy, Julie ze swoimi jedwabiami i grzebieniami, kaprysami i sztyletami — zaraz, zaraz będą jego, teraz i zawsze, i na wieki wieków… Kiedy on teraz, teraz stanie się właścicielem czegoś niesłychanego, niewyobrażalnego… Szachinszach, emir, sułtan, Król-Słońce, kierownik administracji, Prezydent Kuli Ziemskiej, pedikiurzysta, ekonom, archimandryta, rzecznik prasowy, papież, asesor kolegialny, król Salomon — on będzie nimi wszystkimi… on…
Teść oświetlał drogę oczami. Dwa silne miesięczno-białe promienie oświetlały kurytarze — kurz to zapalał się i pływał w słupach światła, to gasł na chwilę, kiedy teść mrygał — a Benediktowi zaczęło się w głowie kręcić od częstych rozbłysków, od zapachu bliskich okładek i słodkawego odoru, który teść roztaczał z paszczy; a jeszcze cięgiem podrywał głowę, jakoby go kołnierz dusił. Cienie, jako wielgachne bukwy, pląsały po ścianach — „ge” osęki, „eł” ostrego kaptura Benedikta, „że” rozczapierzonych palców ostrożnie obmacujących ściany w poszukiwaniu tajemnych drzwi. Teść kazał stąpać cicho, nogami nie szurać.
— Słuchaj rewolucyi, trwamać!
Rewolucyjoniści skradali się kurytarzami, kluczyli, zatrzymywali się, rozglądali, nasłuchiwali. Gdzieś tam przy wejściu leżała żałosna, teraz już martwa ochrona. Co poradzi berdysz abo halabarda przeciwko szybkiej jak ptak osęce o dwóch ostrzach!
Przeszli dwa piętra; wspinali się po schodach, na paluszkach przebiegali wiszące galeryje, gdzie przez okienne pęcherze mocno i straszliwie świecił miesiąc. Czarnymi walonkami bezszelestnie stąpali po oświetlonych deskach. Otwarła się wewnętrzna, wysoka i zdobiona sień, gdzie pochrapywała pijana — nogi rozwalone, czapy na piersiach — ochrona wewnętrzna. Teść cicho zaklął: „Żadnego porządku w państwie, nic. Wszystko rozwalił Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego!”. Szybko, mocno dziabiący, unieszkodliwili ochronę.
Po sieniach znowu zaczęły się kurytarze i zbliżył się słodki zapach; Benedikt spojrzał w górę i klasnął w dłonie: książki! Na półkach są książki! Boże! Święty, mocny! Ugięły się kolana, Benedikt zadrżał, cicho zaskomlał: „Życia ludzkiego nie starczy, żeby to wszystko przeczytać! Jako liście w lesie, jako śnieg w zamieci, bez kresu, bez liku! A! A!!
A!!!!!!! A może… Może tutaj gdzieś… Może jest i księga tajemna! Ta, w której powiedziane jest, jako żyć trzeba! Dokąd iść! Gdzie serce swe obrócić! Może tę księgę Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, już znalazł i czyta. Na wyrko hop! I cięgiem czyta, czyta! To on, herod, ją znalazł i czyta!!! Tyran, kurna!”.
— Nie odwracaj uwagi! — tchnął mu teść w gębę.
Kurytarze wiły się, zaginały, rozdwajały, ginęły w nieznanych czeluściach domu. Teść wodził oczami, ale migały tylko grzbiety książek.
— Powinno tu być przejście — mruczał teść. — Gdzieś tu powinno być przejście. Nie może nie być. Gdzieś musieliśmy pobłądzić…
— „Goniec Północnyyyyyy”!!! Ósmy numer!!! — ryknął Benedikt. Rzucił się, odpychając Madeja Madejowicza; ten się potknął, rymnął o ścianę; padający, oparł się ręką; ściana ustąpiła i zmieniła się w półkę, półka runęła, posypały się z niej książki, a za nią ukazała się sala wielga, wielgachna, po ścianach cięgiem szafy i półki, a w tej sali stołów mnóstwo, książkami zawalonych, a przy głównym stole, otoczony półkolem świec tysiąca, taburet wysoki, na taburecie zasię sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, z patyczkiem pisarskim w prawicy; twarz obrócił ku wchodzącym i gębusię otworzył zdziwiony.
— Dlaczego bez meldunku? — nachmurzył się.
— Bądź obalony, złaź, tyranie, przeklęty krwiopijco! — wydał teść okrzyk piękny. — Przyszliśmy cię zdjąć!
— Kto przyszedł? Dlaczego was przepuścili? — zaniepokoił się Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego.
— „Kto przyszedł”, „kto przyszedł”! Przyszedł ten, kto miał przyjść!
— Zadrżyjcie, tyrani świata, a wy okażcie męstwo i słuchajcie! — zawołał Benedikt zza ramienia teścia.
— A czemuż to mam „drżeć”? — Fiodor Kuźmicz w końcu zrozumiał, skrzywił gębusię i zapłakał. — Cóż to chcecie zrobić?
— Skończyła się twoja niesprawiedliwa władza! Umęczyłeś naród i dosyć! My cię zaraz — osęką!
— Nie wolno, nie wolno mnie osęką! Osęką boliii!
— Widzicie go! Jeszcze żałosne słowa będzie wygadywał! — krzyczał teść. — Bij go! — I sam walnął na odlew. Ale Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, sturlał się z taburetu jak groszek i pierzchnął, a teść trafił w książkę, która zaraz pękła.
— Czemuż, ach, czemuż mnie zdejmujecieeee!
— Źle państwem rządzisz! — zawołał teść strasznym głosem. Rzucił się z osęką do Najwyższego Baszy, oby żył długo, ale Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, znowu nurknął pod taburet, stamtąd pod stół i przebiegł na drugą stronę izby.
— Jak umiem, tak rządzę! — zapłakał Fiodor Kuźmicz z tamtej strony.
— Rozwaliłeś całe państwo w cholerę! Kartki z książek wydzierasz! Łap go, Benedikt!
— Wiersze puszkinowi kradł! — krzyknął Benedikt, rozpalający serce.
— Puszkin to nasze wszystko! A on ukradł!
— Wynalazłem koło!
— To puszkin wynalazł koło!
— Koromysło!
— Koromysło też puszkin!
— I łuczywo!
— Akurat! Jeszcze się upiera!
Benedikt rzucił się, żeby złapać Fiodora Kuźmicza z jednej strony stołu, teść rzucił się dookoła z drugiej strony, a Największy Basza, oby żył długo, znowu nurkną' pod stół i przebiegł z powrotem.
— Zostawcie mnie, jestem dobry i miły.
— Sprytny, gnida! — zakrzyczał teść. Ręką o stół się oparł i skoczył, dosłownie jednym skokiem przesadził stół. Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, kwiknął, uciekł pod szafę i wcisnął się tam gdzieś w głębinę.
— Łap go! — chrypiał teść, szukający i dźgający osęką pod półkami.
— Ucieknie! Ucieknie! On ma tu wszędzie tajne przejścia!
Benedikt pobiegł na pomoc. Zadyszani, przeszkadzając sobie wzajemnie, dźgali osękami, gmerali pod półkami.
— Coś mam, jakobym trafił… Ej, tyś młodszy, nachyl się i zobacz… Nie zahaczę go nijak. On to czy nie on?
Benedikt opadł na czworaki, zajrzał pod szafę — ciemno i jakieś fafoły.
— Nic nie widać… Madeju Madejowiczu, poświecilibyście!
— Boję się przegapić… Dalej, weź osękę ode mnie. Diabli, nie złapię… Benedikt przejął osękę; stękający, teść opadł na czworaki i puścił snop światła pod szafę.
— Co tu kurzu… Nic nie widać… Nakurzył strasznie…
Pod osęką coś się szarpnęło, jakoby przyodziewek trzasnął. Benedikt dziabnął z obrotem, ale za późno — stuk, stuk, stuk — za półkami drobne kroczki przeniosły się wzdłuż ściany w głąb sali.
— Wypuściłeś go, fajtłapo! — krzyknął teść ze złością. — Uczyłem cię przecie, uczyłem!
— A czemu zawsze ja! Samiście za ubranie go zaczepili!
— Przycisnąć trzeba było! Gdzież on teraz… No, wychodźże, Fiodorze Kuźmiczu! Wychodź po dobroci!
— Nieładnie, nieładnie! — krzyknął Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, spod półek.
— Tam jest! Lap go!
Ale Fiodor Kuźmicz znowu przeleciał.
— Nie wolno mnie łowić, jestem malutki!
— Dźgaj go! Szturchnij go, trwamać!
— Czemu mnie prześladujecie? Idźcie stąd! — pisnął Fiodor Kuźmicz z trzeciego miejsca. — Podli ludzie! — krzyknął z czwartego.
Teść się rozglądał. Z wyciągniętą szyją i pochyloną głową rozglądał się i Benedikt. Coś szurgnęło pod daleką szafą; zwrócił tam głowę; coś szeleściło pod półkami; Benedikt dał susa w stronę półek, skoczył miękko i daleko. Jeśli zamknie się oczy, to dźwięki lepiej słychać. Zamknął tedy oczy, poobracał głową to w jedną stronę, to w drugą. Gdyby jeszcze przycisnął uszy, to byłoby już całkiem dobrze. Nozdrza rozszerzą się — bo można i po zapachu… Gdzie przebiega, tam jego zapach… Tu jest!
— Tu jest! — krzyknął Benedikt. Skoczył, natarł osęką i obrócił; pod osęką coś przenikliwie, cienko zapiszczało. — Trzyyymaaam!
Coś pękło; dźwięk był cichy, ale wyraźny; na osęce coś się napięło i oklapło. Benedikt targnął osęką i wywlókł spod półki Najwyższego Baszę, oby żył długo. Ciałko wątlutkie, a ile z nim się umordowali. Zdjął kaptur, obtarł nos rękawem. Patrzył. Widocznie grzbiet się złamał, bo główka w bok skręcona i oczka zamknięte.
Teść podszedł. Pokręcił głową.
— Osęka się zapaćkała. Trzeba będzie wyparzyć.
— No a teraz co?
— A sczyść go choćby i do koszyka.
— Rękami?
— Dlaczego rękami? Broń Boże. Papierem go, papieru tu jest pełno.
— Nieee, książek nie drzyjcie! Czytać je będę!
— Tutaj bukw nie ma. Tylko obrazik.
Teść wyrwał portret z książki, zwinął w kulkę, wyciągnął rękę i sczyścił Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, z osęki. A osękę wytarł.
— No tak — mruczał teść. — Nikomu nie wolno być tyranem! Też mi nowa moda: tyrania!
A Benedikt nagle poczuł zmęczenie. W skroniach go zabolało. Przecie od nachylania się odwykł. Siadł na taburet, żeby odsapnąć. Na stole kupa porozkładanych książek. No dosyć. Wszystko jest teraz jego. Ostrożnie otworzył jedną: Dreszcz życia wszystkich ras i wieków w tobie Powraca. Zawsze. Dziś. W obecnej dobie”.
Wiersz. Zatrzasnął, przejrzał drugą.
Czyimi losy mrok zawładnie, Tego wir życia nie pochłonie, Jak gwiazda w niebie, tak przepadnie A w górze nowa gwiazda płonie.
Też wiersz. Boże! Boże Święty! Ileż jeszcze nieprzeczytane! Otworzył trzecią: Jakim być, Rusi, pragniesz Wschodem: Wschodem Kserksesa czy Chrystusa?
Czwartą: Spokój panuje w narodzie? — Nie. Imperator zgładzony.
Ktoś gada o nowej swobodzie, Na placach lud zgromadzony.
Wszystko o jednym i tym samym. Widocznie tyran szykował sobie wybór wierszy. Otworzył piątą, z której portret popsuli o Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego: Pośród żywiołów wszędzie człowiek Tyranem, zdrajcą albo więźniem' G.
Teść wyrwał książkę Benediktowi, rzucił.
— Bzdurami się zajmujesz! O państwie teraz myśleć trzeba! — Aha, o państwie… A co?
— Co! Zrobiliśmy razem przewrót, a ten się pyta: co? Porządek trzeba wprowadzić.
Benedikt obejrzał salę: prawdać to, wszystko poprzewracane, taburety do góry nogami, stoły przesunięte, książki walają się byle jak, z półek pospadały, kiedy oni się za Najwyższym Baszą, oby żył długo, uganiali. Kurz opada.
— No i co? Rabów przysłać i niech sprzątają.
— Hebes jesteś! Duchowy, duchowy porządek jest potrzebny! A ty o ziemski się troszczysz! Ukaz pisać trzeba. Kiedy państwowy przewrót się robi, to zawsze pisze się Ukaz. Dalej, kory świeżej mi poszukaj. Tutaj powinna być.
Benedikt obszukał stół, poprzesuwał książki. Jest zwój prawie czysty. Widać Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, dopiero co pisać zaczął.
UKAZ
Ja, Fiodor Kuźmicz Kabłukow, niech się sławi imię moje, Najwyższy Basza, obym żył długo, Sekrytarz i Akademik i Bohatyr i Żeglarz i Cieśla, iżem jest w nieustannym o ludzi frasunku, przykazuję: Właśnie chwilkę swobodną mam, bo tak to cały dzień bez odpocznienia. Ot, co jeszcze wymyśliłem dla dobr…
A dalej tylko kresa i kleks: widać wtedy go przestraszyli.
— Dobra. No dawaj, co tu mamy? To wszystko przekreśl. Pisz, charakter masz ładniejszy: Ukaz Pierwszy.
UKAZ PIERWSZY I.
Naczelnikiem teraz będę ja.
2. Tytuł mój będzie Sanitarz Generalny.
3. Mieszkać będę w Czerwonym Domu z podwójną ochroną.
4. Na sto arszynów się nie zbliżać, kto podejdzie — od razu osęką bez gadania.
Madejow Postskriptum: Gród odtąd po wieczne czasy zwał się będzie Madejo-Madejów. Wyuczyć mi się dobrze.
Madejow… Benedikt zapisał.
— Dobra. Pokaż, jak wyszło. „Madejow” trzeba większymi literami i z zakrętasem. Przekreśl. I przepisz, żeby nazwisko dużymi bukwami było, wielgimi na paznogieć. Po „we” narysuj takie jakoby pętle w lewo i w prawo. Właśnie. Aha.
Teść podyszał na korę, żeby Ukaz podeschnął; napawał się jego widokiem.
— Dobra. Co by tu jeszcze? Pisz Ukaz Wtóry.
— Madeju Madejowiczu! Ukażcie, żeby świąt było więcej.
— Akurat! Podejście masz niepaństwowe! — rozeźlił się teść. — Ukaz podpisany? Podpisany! Nabrał mocy? Nabrał! No to mów do mnie: Sanitarzu Generalny. Zwracaj się, jak należy. Bo pozwalasz sobie.
— A przydatek? Zaklęcie?
— Aha, przydatek. Przydatek. Niech będzie tak: „Życie, zdrowie, siła”. Generalny Sanitarz, życie, zdrowie, siła. Wpisz tam. Tak… Ty też musisz. Chcesz być Zastępcą ds. Obrony?
— Chcę być Generalnym Zastępcą ds. Obrony.
— Co? Już pode mną dołki kopiesz?! — krzyknął teść. — Dołki kopiesz, tak?!
— Co też wy? Wiecznieście taki, jak nie wiem kto! Żadnych dołków. Po prostu tak ładniej: Generalny!
— A czemuż miałoby być nieładnie?! Tylko że dwóch generalnych być nie może! Zawsze jest tylko jeden! A ty, jak chcesz, to bądź Zastępcą ds. Obrony i Spraw Morskich.
— Morskich i Loceańskich.
— A bądź sobie, do jakich chcesz. Pisz dalej. Ukaz Wtóry.
— Święta, więcej Świąt.
— Znowu niepaństwowe podejście! Najsamprzód swobody obywatelskie, a nie święta.
— Dlaczego? Co za różnica?
— Dlaczego! Dlatego że tak zawsze rewolucyję się robi: najsamprzód tyrana strącą, potym wyznaczają, kto ma rządzić, a potym swobody obywatelskie.
Siedli do pisania, szeleszczący korą. Za oknem zaczęło świtać. Za drzwiami dał się słyszeć szmer, rozmowy szeptem, krzątanina. Ktoś zapukał.
— No, kto tam się pcha? Czego chce?
Wszedł rab z pokłonem.
— Przyszła… delegacyja przedstawicieli, pytają: no i jak?
— Jakich przedstawicieli?
— Jakich przedstawicieli? — krzyknął rab, obracając się w stronę sieni.
— Ludu! — odkrzyknięto głucho z sieni. Chyba to Lew Lwowicz krzyknął. Tak, tak, ledwie zdążyli strącić tyrana, a już natręty dokuczają. Już widać usłyszeli. Oj, ci ludzie! Ani chwili spokoju!
— Przedstawicieli ludu jakichś.
— Powiedz: rewolucyja przebiegła pomyślnie, tyran został obalony, pracujemy nad Ukazem o wolnościach obywatelskich, nie przeszkadzać, rozejść się do domów.
— Nie zapomnijcie o kserografach! — rozległ się głos z sieni.
— Jeszcze mi ukazywać będzie! Kto jest oswobodziciel? Ja! Przegnać na zbity pysk — rozsierdził się teść. — Drzwi zamknij i nikogo nie wpuszczaj. My tu, rozumiesz, doniosłe papiery układamy, a ten już przeszkadza. Dalej, zastępco, pisz: Ukaz Wtóry.
— Napisałem.
— Dobra… Wolność… Tu mam zapisane… Instrukcyja… Nie widzę… Ty masz młodsze oczy, przeczytaj.
— Eeee… eee… Pismo koślawe jakieś. Kto to pisał?
— Kto, kto… Ja pisałem. Spisywałem z książki. Konsultowałem się, żeby wszystko było zgodnie z nauką. Czytajże.
— Eee… wolność słoma… a może słona… Nie, nie odczytam…
— To zostaw, idź dalej.
— Wolność… Chyba zgromadzeń?
— Pokaż no. Chyba tak… No tak. Znaczy, jak się zgromadzą, to żeby mieli swobodę. Eee tam, napcha się tuzin do jednej izby, nadymią, aże głowa boli, i źli są potym z nich pracownicy. Pisz: więcej niż trzech się nie gromadzić.
— A jak święto?
— Święto nie święto, nie wolno.
— A jak ich w rodzinie sześcioro? Abo siedmioro?
Teść splunął.
— Co ty mi tu dyjalechtykę wciskasz? Niech wtedy papier złożą, myto zapłacą, to dostaną zezwolenie. Pisz!
Benedikt zapisał: „Więcej niż trzech za Boga się nie zbierać”.
— Dalej: wolność druku.
— To niby co?
— A pewnikiem, żeby starodawne mogli czytać.
Teść się zastanowił.
— Dobra. Chuj z nimi. Niech czytają. Teraz to bez różnicy.
Benedikt zapisał: „Książki starodawne czytać się dozwala”. Pomyślał i dopisał: „byle z umiarem”. Tak właśnie Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, zawsze ukazywał. Pomyślał jeszcze trochę. Nie, do czego to podobne? Każdy może brać i czytać? Swobodnie wyciągać ze schowka, rozkładać na stole, a tam może rozlane coś abo napaćkane? Kiedy książkę czytać się zakazuje, to każdy swojej strzeże, czystą szmatą obwiąże, dychać się boi. A jak dozwolone czytać, to pewnie i grzbiet łamać będą abo i kartki wyrywać! Zaczną się obrzucać książkami. Nie! Nie wolno ludziom dowierzać. Co tam: odebrać im i już. Przeczesać gród, osada za osadą, dom za domem, przetrząsnąć wszystko, książki odjąć, na siedem spustów zamknąć… Nie wolno!
Nagle poczuł, że rozumie państwowe podejście!! Sam, bez ukazu rozumie! Hurra! Oto co znaczy w Czerwonym Domu zasiąść! Benedikt rozprostował ramiona, zaśmiał się, wysunął koniuszek języka i starannie przed „dozwala” dopisał „nie”.
— Dobra… Wolność wyzwa… wyznania.
Teść ziewnął.
— Obrzydło mi już to. Dosyć tych swobód.
— Tu jeszcze trochę jest.
— Wystarczy. Co za dużo, to niezdrowo. Przejdziemy do obrony. Pisz: Ukaz Trzeci.
Pomęczyli się z tą obroną do południa. Teściowa przysłała rabów, żeby spytali, kiedyż do domu zawitają, bo obiad wystygł. To im odrzekli, żeby im blinów, pierożków, beczkę kwasu i świece przynieść do Czerwonego Domu. Benedikt, jako Zastępca ds. Obrony oraz Spraw Morskich i Łoceańskich, zapalił się: to ciekawe. Umyślili otoczyć gród płotem, trzema rzędami, żeby łacniej od Czeczeńców było się obronić. Na płocie, po dwudziestu czterech rogach wznieść budki i w onych budkach strażę postawić, żeby dniem i nocą w obie strony bystro patrzyła. Z czterech stron zrobić wrota z tarcicy. Jeśli komu w pole pójść potrzeba — sadzić rzepę abo snopy wiązać — to ma dostać w biurze przepustkę. Z rana z przepustką wyjdzie, wieczorem — wróci. Raby w przepustce dziurkę wydłubią abo, jak się teść wyraził, skassują i wpiszą imię: przepuszczony taki to a taki, dziesięcinę oddał. A jeszcze, przemknęło Benediktowi, ten płot to obrona przed kysiem. Jak się płot wzniesie wysoki-przewysoki, to nie przejdzie. A wewnątrz płotu chodź sobie, dokąd chcesz, i ciesz się wolnością. Wolność i Spokój. Puszkin też tak pisał.
Tak! Pozatym jeszcze trzeba obronić puszkina przed ludem, żeby bielizny na nim nie wieszał. Kamienne łańcuchy wyciosać i z czterech stron wokół puszkina na słupach rozwiesić. U góry, nad główką daszek, żeby srajskie ptaki na niego nie paskudziły. I rabów po rogach rozstawić, a szczególnie strażę nocną i strażę dzienną. Do spisu drogowych powinności dodać: deptanie ścieżek doń milionem ludzkich stóp. Zimą ścieżkę oczyścić, latem kwiateczki dzwoneczki dookoła posadzić. Sadzenia kopru w państwie zabronić, żeby śladu po nim nie zostało.
Jeszcze posiedział, jeszcze pomyślał, rozeźlił się: puszkin przecie to nasze wszystko! A Benedikt tym bardziej, Zastępca ds. Morskich i Łoceańskich. Oto co zrobić należy: łodzię wydrążyć wielgą, z kijmi i poprzeczkami, jako korab. Nad rzeczką postawić. Puszkina wsadzić na samą górę. Z książką w ręku. Żeby wyżej w chwale stanął niż aleksandra pyszny słup i jeszcze trochę zapasu było.
Niechaj tak stoi mocno i pewnie, nogami w łańcuchach, głową w obłokach, twarzą na południe ku stepom bezkresnym i morzom sinym.
— Mojego puszkina kocham po prostu do niemożebności — westchnął Benedikt.
— Bardziej niż mnie? — nachmurzył się teść. — No, uważaj! Pisz: Ukaz Dwudziesty ósmy. „O środkach bezpieczeństwa pożarowego”.