Nadeszła wiosna, a z nią kwiecia dużo. Zaniebieściło się za oknem — Benedikt zasię zauważył jeno, że światła przybyło, że widniej się zrobiło przy czytaniu. Odsunął pęcherz, który okienko pokrywał — a to dopiero! Wszystkie łąki-polany murawą dawno porosły, już i modre kwiatuszki wschodzą, kolej na żółte. Wiater miodowymi falami nalatuje, w dalekie kraje wzywa, żeby niewidziane państwa-królestwa odwiedzać, łodzię dłubaną na czystą rzeczkę spuszczać i kurs trzymać na Morze-Łocean! Tyle że Benediktowi to niepotrzebne. Wszystko ma w książkach, jakoby w tajemnych pudłach leży tam zwinięte, schowane: i wiater od morza, i od łąki, i mroźny, i ten, którego zefirem nazywają, i z deszczem, i ze śniegiem, i z piaskiem! Noce bezgwiezdne i noce namiętne, noce aksamitne i bezsenne! Południowe, białe, różowe, najsłodsze, zielone i jako sól morska, i biegnące, i padające, i złowieszcze, i dyjamentowe, i samotne, i nieszczęściem grożące, i przewodnie, słyszysz, i przewodnie! Wszystkie łodzie wszystkich mórz, wszystkie pocałunki, wszystkie wyspy, drogi wszystkie i grody, do których drogi prowadzą, wszystkie onych grodów bramy, szczeliny i przełazy, podziemia, wieże, proporce, kędziory złote, wszystkie warkocze czarne jako kruk, szczęk oręża, obłoki, stepy i znowu wiatry, i znowu morza i gwiazdy! Nic mu nie potrzeba, wszystko tutaj ma!
Bogacz — oto kim jest. Bo-ga-czem! Benedikt pomyślał o sobie „bo-gacz” i sam się zaśmiał. Nawet gwizdnął. Sam sobie basza! Sułtan! Wszystko w ręku mam, w garści, w małych bukwach: i przyrodę całą nieogarnioną, i żywoty ludzkie! Starych-młodych i tych krasawic niewidzianych!
A jeszcze co w książkach dobre jest, to one krasawice, które na kartkach książek sukniami szeleszczą, zza okiennic wyglądają, spod zasłonek koronkowych, wzorzystych… Krasawice, które białe rączki załamują, z rozpuszczonymi włosy pod nogi koniowi się rzucają, gniewnymi spojrzeniami ciskają, we łzach toną, a taliję mają jako ten kielich. One, które miotają się z biciem serca na wyrku, a zerwawszy się, dzikim zwrokiem toczą dokoła. One, które drepcą bojaźliwie, modre oczy spuściwszy; one, które pląsają w pląsach ognistych, z różą we włosach — nigdy one krasawice za potrzebą nie chodzą, nigdy uronionego z podłogi z jękiem-stękiem nie podnoszą, nigdy nie wzdyma onych krasawic ani pryszcz im nie wyskakuje, ani łamania w krzyżu nie miewają. Łupież złotych ich kędziorów się nie ima, wsza maleństwom swoim gniazdek nie wije, jajeczek nie składa, łukiem krasawicę obchodzi. A kędziory te złociste przez calutki dzionek się kędzierzawią i nigdy nie jest powiedziane, że pół dnia z kołkami-stukołkami siedzieć trzeba. Nie zdarza się im ciamkać ani smarkać, śpią cicho, policzkami nie bulkają, żadna Izabella ani Leonora opuchnięta nie wstanie; kiedy ziewa, to zębami nie kłapnie, zawsze wyskoczy świeża i zasłonę odsunie. I każda z radością rzuca się wybranemu w objęcia, a któż ów wybranek? Wybranek to Benedikt, choć tam się zowie Don Pedro czy też Waśka.
A tu wiosna! Po co mu wiosna? Wiosną jedno jest dobre: do czytania jaśniej. Dzień dłuższy, bukwy lepiej widać.
Latem kazał hamak sobie na galeryi zawiesić. Nad hamakiem daszek letki, od srajskich ptaków obrona. Żadnego sumnienia te ptaki nie mają, najmniejszego: gdzie zobaczą gzyms, tam siadają; stamtąd i gruchają, i paskudzą. Dobrze, jeśli na włosy spadnie, a jak na książkę? Dwóch rabów ustawił po bokach, żeby wachlarzami machali i odpędzali od niego wszelakie meszki i komary. Dziewuchę kołysuchę przystawił, żeby hamak kołysała, abo inaczej kolebała, ale nie mocno, tylko tak troszeczkę. Drugą — żeby co rusz przynosiła chłodzące napitki: jagodę dereń ucierała, komput z niej gotowała i rąbany lód tam sypała, którego jeszcze z zimy zapas został (całą zimę pracownicy na rzece lód rąbali i w zimnej piwnicy chowali). A ten komput dobrze pić przez słomkę: zetną jaką trawę, jeśli nie trująca, wysuszą i rurka z niej zdatna, a przez nią pije się napitki.
Już i muchy zaczęły latać duże, złe, skrzydła ich sine, oczka tęczowe, a charakter nieubłagany. Dwaj pracownicy umordowali się, odganiający, trzeci do pomocy przybiegł. Widać, że jesień. Podniósł oczy: prawda, jesień, lunie deszcz z chmury, nie daj Boże, książkę zamoczy. Przeniósł się do domu.